Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36957
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Budowlę pałacowo-sakralną na Ostrowie Lednickim (woj. wielkopolskie) zaczęto wznosić w latach 936–985. Datę dotyczącą jednej z prawdopodobnych siedzib Mieszka I uzyskano w trakcie nowych analiz fizykochemicznych. Tak dokładnych informacji na temat wieku nie uzyskano dotychczas dla żadnej z podobnie starych budowli z terenu Polski. Naukowcy są zgodni, że pierwsi Piastowie nie mieli stolicy; przemieszczali się między głównymi grodami kraju, gdzie znajdowały się tzw. palatia, czyli budowle rezydencjonalno-sakralne. Mieszko I mieszkał zapewne jednocześnie w Poznaniu, Gnieźnie i Ostrowie Lednickim. Od dawna wiadomo, że palatium na Ostrowie Lednickim składało się z dwóch części - kaplicy i rezydencji. Budowla powstała z głazów narzutowych. Wzniesiono z nich mury i fundamenty, które połączono zaprawą gipsową i wapienną. Kaplica ma kształt krzyża greckiego, a w jej ramionach są niewielkie absydy. W północnym i południowym ramieniu kaplicy znajdują się zagłębienia interpretowane przez część badaczy jako pozostałości basenów chrzcielnych. Od zachodu przylega do niej część rezydencjonalna zbudowana na planie prostokąta o wymiarach 14 na 31 m. Już wcześniej wiadomo było również, że palatium na Ostrowie Lednickim powstało w początkach istnienia państwa Piastów. Dotychczasowe wnioski na temat jego wieku oparte były jednak głównie o analizy architektoniczne. Teraz naukowcy przeanalizowali liczne, pobrane z murów średniowiecznej budowli drobinki węgla z zapraw, a także znalezione tuż przy pałacu fragmenty kości i ziarna zbóż. Wykorzystali do tego metodę radioaktywnego izotopu węgla (C14 AMS). Jak zastrzegają, samo wykonanie datowania tą metodą nie jest wystarczające i bywa niedokładne. Dlatego zastosowali jednocześnie metodę, która pozwala doprecyzować wiek budynku: modelowanie, wykonane w oparciu o statystykę bayesowską (nazwa pochodzi od XVIII–wiecznego matematyka Thomasa Bayesa). Do tego modelu wprowadzono uzyskane daty C14. Dzięki zastosowaniu nowoczesnej statystyki w przypadku badania palatium z Ostrowa Lednickiego udało się ustalić, że jego budowę rozpoczęto w latach 936-985 (z prawdopodobieństwem blisko 70 proc.). Analizy wykonał prof. Tomasz Goslar z Poznańskiego Laboratorium Radiowęglowego. Wszystko wskazuje na to, że budowę palatium rozpoczęto tuż po wzniesieniu mostów wiodących na wyspę - wskazuje w rozmowie z PAP koordynatorka nowego projektu badawczego, Danuta Banaszak z Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy. W czasie wcześniejszych analiz dendrochronologicznych naukowcy ustalili datę ścięcia drzew, z których go wykonano - było to w latach 963-964. Oznacza to, że palatium wzniesiono w czasie rządów Mieszka I. Władca ten panował w latach 960-992. Jak dodaje Banaszak, z terenu Polski znanych jest co prawda kilka innych pozostałości po podobnych budowlach rezydencjonalnych (m.in. z Giecza, Poznania czy Przemyśla), jednak żadna nie zachowała się tak dobrze. Określenie ich wieku w tak precyzyjny sposób nie jest możliwe, gdyż nie udało się pobrać tak licznych próbek do analiz fizykochemicznych. Nasze najnowsze badania pozwalają określić lednickie palatium jako jedną z najstarszych budowli tego typu w Polsce, i to z bardzo dużym prawdopodobieństwem – podkreśla Banaszak. W trakcie najnowszych badań naukowcy odkryli też sześć niewielkich szkiełek. Znaleźli je przy zewnętrznych ścianach kaplicy pałacowej oraz w jej wnętrzu. Być może są to pozostałości po przeszklonych oknach kaplicy – uważa Banaszak. Dane dotyczące otworów okiennych i ich wykończenia w przypadku pozostałych budowli tego typu w Polsce nie są znane ze względu na ich fragmentaryczny stan zachowania. Banaszak zwraca również uwagę na kolejne ciekawe znalezisko: fragment tynku z częściowo zachowanym malunkiem. Odkryto go kilka lat temu przy północnej ścianie pałacowej kaplicy w warstwie, której wiek szacowany jest na 2. poł. XI/XII w. Teraz eksperci dokładnie się mu przyjrzeli. Najprawdopodobniej jest to fragment tynku z wnętrza kaplicy. Widoczna jest na niej półkolista linia, być może jest to fragment aureoli – sugeruje Banaszak. Dzięki analizom z wykorzystaniem m.in. skanera fluorescencji rentgenowskiej udało się ustalić, że ciemny pigment na tynku mógł być wykonany z czerni kostnej, czyli powstać przez wyprażanie kości lub czerni otrzymanej na bazie roślin. W skład pigmentu wchodzi też żelazo i miedź. Zdaniem ekspertów zaangażowanych w projekt, być może w ten sposób chciano nadać barwnikowi metaliczny połysk lub zielony odcień. « powrót do artykułu
  2. Zespół lekarzy z NYU Langone Health przeprowadził przeszczep twarzy i obu dłoni u 22-latka, który w wyniku wypadku samochodowego doznał ciężkich poparzeń ponad 80% powierzchni ciała. To pierwszy udany tego typu przeszczep łączony na świecie. Przeszczepione dłonie i twarz pochodziły od tego samego dawcy. Operacja rozpoczęła się rankiem 12 sierpnia zeszłego roku i trwała 23 godziny. Zespół, którym kierował Eduardo D. Rodriguez, dyrektor Face Transplant Program, składał się z ponad 140 osób. Pacjent to Joe DiMeo z Clark w stanie New Jersey. W lipcu 2018 r. doznał on oparzeń trzeciego stopnia ponad 80% powierzchni ciała (wracając z nocnej zmiany, zasnął za kierownicą; życie ocalił mu człowiek, który wyciągnął go z płonącego wraku). Mimo że DiMeo przeszedł ok. 20 operacji rekonstrukcyjnych, jego urazy nadal były rozległe; lekarze wspominają o amputacji opuszek palców, pokrywających twarz bliznach oraz o braku prawidłowo ukształtowanych ust i powiek. Wszystko to negatywnie wpływało na widzenie i codzienne funkcjonowanie chorego. Joe był idealnym kandydatem do tej operacji; jest bardzo zmotywowany i zaangażowany w odzyskanie niezależności [...] - podkreśla dr Rodriguez. Jak napisano w relacji prasowej NYU Langone, wcześniej przeprowadzono 2 inne jednoczesne przeszczepy twarzy i dłoni, ale w każdym z tych przypadków doszło do komplikacji: w jednym ręce trzeba było usunąć, w drugim pacjent zmarł wskutek powikłań. Niedługo po tym, gdy Joe wpisano na listę oczekujących na przeszczep (United Network for Organ Sharing, UNOS) w USA odnotowano pierwszy przypadek COVID-19. W marcu zeszłego roku w Nowym Jorku wstrzymano zabiegi planowe. Gdy liczba zakażonych rosła, pracowników służby zdrowia, w tym członków zespołu zajmującego się w Langone przeszczepami twarzy i kończyn górnych, oddelegowano do oddziałów covidowych. Mimo to trzon zespołu chirurgicznego nadal prowadził comiesięczne próby/ćwiczenia, by kiedy przyjdzie czas, operacja przebiegła sprawnie. Nim zidentyfikowano dawcę, DiMeo przez 10 miesięcy znajdował się na liście oczekujących na przeszczep. Operacja odbyła się 2 lata po wypadku. Lekarze z Nowego Jorku podkreślają, że wyniki badań immunologicznych nie napawały optymizmem (stwierdzono, że DiMeo jest tzw. trudnym biorcą). Gdy uwzględniono inne czynniki, np. strukturę kości czy karnację skóry, znalezienie idealnego dawcy zaczęło przypominać szukanie igły w stogu siana. Lokalnie poszukiwania dawcy dla DiMeo prowadzili pracownicy LiveOnNY - organizacji działającej na obszarze metropolitalnym Nowego Jorku. By powiększyć pulę potencjalnych dawców, NYU Langone rozszerzyła poszukiwania na agencje z całego kraju. Ostatecznie dawcę zidentyfikowała Gift of Life, organizacja obsługująca południe stanu New Jersey (South Jersey), Pensylwanię i Delaware. Dr Rodriguez udał się do Delaware, by przeprowadzić ocenę. Gdy wypadła ona pozytywnie, ciało dawcy przetransportowano do NYU Langone. Szpital współpracował z firmą Depuy Synthes and Materialise. Dzięki temu operację transplantacyjno-rekonstrukcyjną precyzyjnie zaplanowano za pomocą modelowania i druku 3D. Sześć zespołów operowało symultanicznie w salach dawcy i biorcy. W ciągu roku przećwiczyliśmy operację prawie 12 razy. W salach operacyjnych mieliśmy ludzi, którzy pilnowali, by wszystko szło zgodnie z planem (by personel medyczny nie wypadał z rytmu i nie zmieniał sekwencji działań). Ostatecznie poszło lepiej, niż oczekiwałem - opowiada dr Rodriguez. W czasie operacji jego zespół przeszczepił 1) obie dłonie aż do poziomu połowy przedramienia oraz 2) twarz z czołem, brwiami, uszami, nosem, powiekami i ustami (wraz z odpowiednimi fragmentami kostnymi). Dr Rodriguez przeprowadził później szereg drobniejszych operacji, które miały zoptymalizować uzyskane rezultaty. Dzięki ścisłemu monitoringowi układu odpornościowego udało się uniknąć wczesnego odrzucenia przeszczepu i bezpiecznie dostosować terapię immunosupresyjną do pacjenta - wyjaśnia transplantolog Bruce E. Gelb. Po operacji DeMeo spędził dłuższy czas w NYU Langone - najpierw na oddziale intensywnej terapii, potem na oddziale rehabilitacyjnym. Dwudziestego czwartego listopada Joe został wypisany i trafił do pobliskiego mieszkania zapewnionego przez myFace, organizację partnerską NYU Langone. Dzięki jej wsparciu bierze ambulatoryjnie udział w fizjoterapii, a także w terapii zajęciowej oraz mowy.  Koniecznie zobaczcie film opowiadający o przebiegu operacji oraz animację poniżej.   « powrót do artykułu
  3. W Lawrence Berkeley National Laboratory (LBNL) udało się dokonać pierwszych pomiarów długości wiązania atomowego einsteinu. To jedna z podstawowych cech interakcji pierwiastka z innymi atomami i molekułami. Mimo, że einstein został odkryty przed 70 laty, to wciąż niewiele o nim wiadomo. Pierwiastek jest bowiem bardzo trudny do uzyskania i wysoce radioaktywny. Einstein został odkryty w 1952 roku przez Alberta Ghiorso w pozostałościach po wybuchu bomby termojądrowej. W czasie eksplozji jądro 238U wychwytuje 15 neutronów i powstaje 253U, który po emisji 7 elektronów zmienia się w 253Es. Zespół naukowy pracujący pod kierunkiem profesor Rebeki Abergel z LBNL i Stosha Kozimora z Los Alamos National Laboratory, miał do dyspozycji mniej niż 250 nanogramów pierwiastka. Niezbyt wiele wiadomo o einsteinie. To spore osiągnięcie, że udąło się nam przeprowadzić badania z zakresu chemii nieorganicznej. To ważne, gdyż teraz lepiej rozumiemy zachowanie tego pierwiastka, co pozwoli nam wykorzystać tę wiedzę do opracowania nowych materiałów i nowych technologii. Niekoniecznie zresztą z udziałem einsteinu, ale również z użyciem innych aktynowców. Lepiej poznamy też tablicę okresową pierwiastków, mówi Abergel. Badania prowadzono w nowoczesnych jednostkach naukowych: Molecular Foundry w Berkeley Lab i Stanford Synchrotron Radiation Lightsource w SLAC National Accelerator Laboratory. Wykorzystano przy tym spektroskopię luminescencyjną i absorpcję rentgenowską. Jednak zanim przeprowadzono badania trzeba było pozyskać sam einstein. To nie było łatwe. Pierwiastek został wytworzony w High Flux Isotope Reactor w Oak Ridge National Laboratory. To jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie można produkować einstein. Wytwarza się go bombardując kiur neutronami. Wywołuje to cały łańcuch reakcji chemicznych. I tutaj pojawił się pierwszy problem. Próbka była mocno zanieczyszona kalifornium. Uzyskanie odpowiedniej ilości czystego einsteinu jest bowiem niezwykle trudne. Zespół naukowy musiał więc zrezygnować z pierwotnego planu wykorzystania krystalografii rentgenowskiej, czyli techniki uznawanej za złoty standard przy badaniu struktury wysoce radioaktywnych próbek. Technika to wymaga bowiem otrzymania czystej metalicznej próbki. Konieczne stało się więc opracowanie nowej techniki badawczej, pozwalającej na określenie struktury einsteinu w zanieczyszczonej próbce. Z pomocą przyszli naukowcy z Los Alamos, który opracowali odpowiedni instrument utrzymujący próbkę. Później trzeba było poradzić sobie z rozpadem einsteinu. Uczeni wykorzystywali 254, jeden z bardziej stabilnych izotopów, o czasie półrozpadu wynoszącym 276 dni. Zdążyli wykonać tylko część zaplanowanych eksperymentów, gdy doszło do wybuchu pandemii i laboratorium zostało zamknięte. Gdy naukowcy mogli do niego wrócić, większość pierwiastka zdążyła już ulec rozpadowi. Mimo to udało się zmierzyć długość wiązań atomowych oraz określić pewne właściwości einsteinu, które okazały się odmienne od reszty aktynowców. Określenie długości wiązań może nie brzmi zbyt interesująco, ale to pierwsza rzecz, którą chcą wiedzieć naukowcy, badający jak metale łączą się z innymi molekułami. Jaki rodzaj interakcji chemicznych się pojawia, gdy badany atom wiąże się z innymi, mówi Abergel. Gdy już wiemy, jak będą układały się atomy w molekule zawierającej einstein, możemy poszukiwać interesujących nas właściwości chemicznych takich molekuł. Pozwala to też określać trendy w tablicy okresowej pierwiastków. Mając do dyspozycji takie dane lepiej rozumiemy jak zachowują się wszystkie aktynowce. A mamy wśród nich pierwiastki i ich izotopy, które są przydatne w medycynie jądrowej czy w produkcji energii, wyjaśnia profesor Abergel. Odkrycie pozwoli też zrozumieć to, co znajduje się poza obecną tablicą okresową i może ułatwić odkrycie nowych pierwiastków. Teraz naprawdę lepiej zaczynamy rozumieć, co dzieje się w miarę zbliżania się do końca tablicy okresowej. Możemy też zaplanować eksperymenty z użyciem einsteinu, które pozwolą nam na odkrycie kolejnych pierwiastków. Na przykład pierwiastki, które poznaliśmy w ciągu ostatnich 10 lat, jak np. tenes, były odkrywane dzięki użyciu berkelu. Jeśli będziemy w stanie uzyskać wystarczająco dużo czystego einsteinu, możemy wykorzystać ten pierwiastek jako cel w eksperymentach, w czasie których wytwarza się nowe pierwiastki. W ten sposób zbliżmy się do – teoretycznie wyliczonej – wyspy stabilności. Ta poszukiwana wyspa stabilności to teoretycznie wyliczony obszar tablicy okresowej, gdzie superciężkie pierwiastki mogą istnieć przez minuty, a może nawet dni, w przeciwieństwie do obecnie znanych superciężkich pierwiastków istniejących, których czas półrozpadu liczony jest w mikrosekundach. « powrót do artykułu
  4. Szczegółowe badania egipskiej mumii przechowywanej w Chau Chak Wing Museum na Uniwersytecie w Sydney ujawniły, że na tej australijskiej uczelni znajduje się jedyny w swoim rodzaju zabytek. Nigdy wcześniej nie znaleziono bowiem egipskiego pochówku przygotowanego w taki właśnie sposób. Uczeni z Sydney ze zdumieniem zauważyli, że badana mumia jest pokryta mułem. Muł umieszczono pomiędzy warstwami lnianych bandaży wykorzystanych do mumifikacji, więc nie był z zewnątrz widoczny. Badanie radiowęglowe ujawniło, że fragmenty lnu pochodzą z roku około 1207 przed Chrystusem, a analiza technik mumifikacyjnych wskazała na okres pomiędzy XIX a XX dynastią. Dzięki dodatkowym badaniom stwierdzono, że fragmenty mułu w okolicach głowy składają się z trzech warstw. To cienka (2,5–3,5 mm) podstawowa warstwa mułu pokryta białym kalcytowym pigmentem, na który nałożono czerwony barwnik. Nie wiadomo, czy cały „pancerz” z mułu został pomalowany na czerwono. Utwardzone „pancerze” mumii są znane z pochówków elity od początków Nowego Królestwa po XXI dynastię, czyli od 1550 do 943 roku p.n.e. Badania mumii przechowywanych w Muzeum Egipskim w Kairze ujawniło, że pomiędzy warstwami lnianych bandaży stosowano żywicę. Mumia z Sydney jest jedyną w swoim rodzaju. Niestety, niewiele o niej wiadomo. Mumię w trumnie nabył sir Charles Nicholson podczas swojej podróży do Egiptu w latach 1856–1857. Najprawdopodobniej pochodziła ona z Teb Zachodnich i została zakupiona w Luksorze. W 1860 roku Nicholson podarował ją Uniwersytetowi w Sydney. Inskrypcja na trumnie mówi, że wewnątrz pochowano kobietę imieniem Meruah. Polski archeolog Andrzej Niwiński datował trumnę na lata 1010–945 p.n.e. Ostatnia analiza ikonografii wskazuje na mniej więcej rok 1000. Początkowo sądzono, że w trumnie rzeczywiście spoczęła kobieta. Gdy jednak przed 15 laty przeprowadzono badania DNA stwierdzono, że zwłoki należą do mężczyzny, który zmarł znacznie wcześniej niż przygotowano trumnę. Na tej podstawie uznano, że miejscowi handlarze zabytkami wsadzili mumię do pustej trumny, by sprzedać kompletny zestaw. Jednak obecne badania podważają ten pogląd. Na podstawie obrazowania tomografem komputerowym stwierdzono, że pochowana osoba miała w chwili śmierci 26–35 lat, a na podstawie wyglądu kości miednicy, czaszki i żuchwy uznano, że najprawdopodobniej była to kobieta. Autorzy obecnych badań uważają, że przed laty doszło do zanieczyszczenia materiału biologicznego, stąd dlatego też badania DNA wskazywały na mężczyznę. Stwierdzono też liczne pośmiertne uszkodzenia ciała. Podsumowując autorzy badań uznali, że mamy tutaj do czynienia z kobietą w wieku 26–35 lat, której ciało – w różnych okresach starożytności i współczesności – było poddawane różnym zabiegom. Kobieta zmarła, została zmumifikowana i owinięta bandażami pod koniec Nowego Królestwa. Później, w nieznanych okolicznościach, ciało uległo uszkodzeniom, w tym poważnym złamaniom kości i oddzieleniom różnych części ciała. Jeszcze w starożytności podjęto się naprawy mumii, co wiązało się z ponownym owinięciem bandażami i nałożeniem pancerza z mułu. Warstwa mułu została pomalowana, przynajmniej w części okrywającej głowę. Później doszło do ponownych uszkodzeń ciała. Tym razem już w czasach współczesnych. Wykonano wówczas ponowne bandażowanie, tym razem bez rozwijania starych bandaży. Na skanach widoczne są też współczesne metalowe szpilki, którymi mocowano poszczególne elementy rozpadającej się mumii. Zdaniem australijskich naukowców, dodanie warstwy mułu miało na celu zarówno naprawienie uszkodzonej mumii, umożliwienie przejścia do świata zmarłych, jak i miało naśladować pochówki królewskiej elity, na której mumie po śmierci nakładano warstwę żywicy. Tezę o chęci upodobnienia badanej mumii do pochówku elity uprawdopodabnia fakt ozdobienia twarzy czerwonym barwnikiem. W czasach XXI dynastii twarze zmarłych mężczyzn z rodziny królewskiej były malowane na czerwono, a kobiet na żółto. Jednak kolorystyka, jak twierdzą autorzy najnowszych badań, nie przeczy identyfikacji mumii z Sydney jako żeńskiej, gdyż znamy też tebańskie pochówki z XIX i XX dynastii, gdzie twarze kobie malowano na ciemny brązowo-czerwony kolor. Mumia ta może być unikatowym przykładem naśladownictwa elitarnych pochówków wśród Egipcjan nie należących do rodu królewskiego, stwierdzają badacze. Artykuł Multidisciplinary discovery of ancient restoration using a rare mud carapace on a mummified individual from late New Kingdom Egypt został udostępniony na łamach PLOS ONE. « powrót do artykułu
  5. Pomimo stosowania powłok nieprzywierających, żywność często przywiera do patelni. Nawet, jeśli dodatkowo użyjemy oleju. Dlaczego tak się dzieje postanowili dowiedzieć się naukowcy z Czeskiej Akademii Nauk, którzy opublikowali wyniki swoich badań na łamach Physics of Fluids. Uczeni badali właściwości oleju na płaskiej powierzchni. W czasie eksperymentów użyli patelni z powłoką nieprzywierającą, na którą wlali olej. Nad patelnią została umieszczona kamera, dzięki której można było obserwować, jak szybko w centralnym punkcie patelni powstaje suche miejsce, które się rozszerza. Powstawanie takiej plamy zaobserwowano zarówno na patelniach z powłoką ceramiczną, jak i z teflonu. Eksperymentalnie wyjaśniliśmy, dlaczego żywność przywiera do centralnego miejsca na patelni. Jest to spowodowane tworzeniem się suchego miejsca w wyniku konwekcji termokapilarnej, mówi autor badań, Aleksander Fedorczenko. Gdy patelnia nagrzewa się od spodu, w oleju pojawia się gradient temperatury. W miarę wzrostu temperatury, spada napięcie powierzchniowe, pojawia się też gradient temperatury od cieplejszego środka do chłodniejszych części zewnętrznych. Działanie gradientu prowadzi zaś do pojawienia się konwekcji termokapilarnej, która przemieszcza olej ku zewnętrznym obszarom patelni. Gdy powłoka oleju na środku patelni staje się zbyt cienka, pęka, gdyż napięcie powierzchniowe jest osłabione przez wysoką temperaturę. Aby uniknąć pojawienia się niechcianych suchych miejsc, należy zwiększyć grubość warstwy oleju, umiarkowanie podgrzewać patelnie, całkowicie zmoczyć jej powierzchnię olejem, używać patelni z grubym dnem lub ciągle mieszać żywność przygotowywaną na patelni, mówi Fedorczenko. « powrót do artykułu
  6. W ostatnim tygodniu stycznia 8 instytucji naukowych podpisało list intencyjny w sprawie koordynacji działań na rzecz rozwoju polskich badań kwantowych. Inicjatywa ma być parasolem nad aktywnościami, prowadzonymi w różnych ośrodkach naukowych w Polsce. Naukowcy liczą też na wsparcie władz publicznych i ustanowienie długofalowego programu rozwoju badań kwantowych, podobnego do tych, które funkcjonują w innych krajach. List intencyjny został podpisany przez przedstawicieli Uniwersytetu Warszawskiego, Uniwersytetu Gdańskiego, Centrum Fizyki Teoretycznej PAN (CFT PAN), Uniwersytetu Jagiellońskiego, Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, Instytutu Fizyki PAN oraz Politechniki Wrocławskiej. Chcemy być głosem środowiska i partnerem do rozmów z władzami publicznymi o wykorzystaniu technologii kwantowych, m.in. dla wzmocnienia pozycji gospodarczej Polski – podkreślił prof. Konrad Banaszek z Uniwersytetu Warszawskiego. Prof. Marek Żukowski z Uniwersytetu Gdańskiego uważa, że podpisanie listu jest szansą na stworzenie silnej organizacji, która odegra ważną rolę w Europie. Konsorcjum będzie pomocne w działaniach na arenie krajowej i w kontaktach z kołami biznesowymi, coraz bardziej świadomymi korzyści z potencjału technologii kwantowych. Nasze środowisko powinno mówić jednym głosem w dialogu z instytucjami państwowymi. Naukowcy są zgodni co do tego, że zastosowanie technologii kwantowych może przynieść rewolucyjne zmiany w wielu dziedzinach życia, np. w symulacjach układów złożonych, bankowości, telekomunikacji i cyberbezpieczeństwie, metrologii, robotyce czy medycynie. Jak wyjaśniają, ośrodki naukowe i koroporacje technologiczne w USA skupiają się na m.in. na budowie komputera kwantowego, zaś w Europie prowadzone są zaawansowane badania nad sensorami kwantowymi i łącznością kwantową. Fizyka kwantowa, możliwość inżynierii pojedynczych układów fizycznych otwiera nowe perspektywy technologiczne, z czego zdają sobie sprawę wszystkie mocarstwa naukowe na świecie. Stawką tego wyścigu jest zdobycie przewagi i odniesienie jak największych korzyści społeczno-ekonomicznych – wyjaśnia prof. Marek Kuś z CFT PAN, członek Strategicznego Komitetu Doradczego Quantum Technologies Flagship. Quantum Technologies Flagship to 10-letni program, zapoczątkowany przez UE w listopadzie 2018 r. Ponadmiliardowy budżet ma pomóc zapewnić Europie rolę lidera w technologiach kwantowych. Potencjał technologii kwantowych chcą wykorzystać władze wielu krajów. W 2018 roku Kongres USA uchwalił National Quantum Initiative Act, a nadzorowaniem prac na poziomie federalnym zajmuje się specjalnie powołane do życia National Quantum Coordination Office przy Białym Domu. W ubiegłym roku Niemcy przeznaczyły 2 miliardy euro na prace nad komputerem kwantowym, a prezydent Macron zapowiedział właśnie, że w ciągu pięciu lat Francja zainwestuje 1,8 miliarda euro w rozwój technologii kwantowych. Nie możemy też zapominać o ostatnich osiągnięciach Chińczyków, którzy stworzyli pierwszą zintegrowaną sieć kwantową, przesłali splątane fotony pomiędzy dronami, a niebagatelną rolę w ich pracach odegrał Polak profesor Artur Ekert, jeden z pionierów kwantowej kryptografii. « powrót do artykułu
  7. Członkowie egipsko-dominikańskiej misji archeologicznej pracującej w mieście Taposiris Magna odkryli 16 wykutych w skale grobowców w stylu popularnym w epoce rzymskiej i greckiej. Znaleziono tam liczne, słabo zachowane mumie, wśród nich mumię z językiem wykonanym ze złota. Miasto Taposiris Magna zostało założone w III wieku przed naszą erą przez faraona Ptolemeusza II Filadelfosa. Nazwa miasta oznacza „wielki grób Ozyrysa”, którą Plutarch utożsamia ze znajdującą się w mieście świątynią tego boga. Mumie z okresów greckiego i rzymskiego są zwykle źle zachowane. Jak wyjaśniają przedstawiciele egipskiego Ministerstwa ds. Starożytności, złota folia uformowana w kształt języka została włożona w usta jednej z mumii podczas specjalnego rytuału, który miał zapewnić, że zmarły będzie mógł wypowiedzieć się w zaświatach przed sądem Ozyrysa. Jak mówi kierująca wykopaliskami doktor Kathleen Martinez, wśród najcenniejszych mumii są dwie, w przypadku których zachowały się resztki kartonażu. Na jednym z nich zachowały się złocenia, w tym przedstawienie Ozyrysa. Druga z mumii ma na głowie atef, koronę Ozyrysa, udekorowaną rogami oraz kobrą na czole. Na piersi mumii znajduje się pozłacany szeroki naszyjnik, z którego zwisa głowa jastrzębia, symbolu Horusa. To nie jedyne godne uwagi znaleziska. Odkryto też żeńską maskę pogrzebową, osiem złotych liści reprezentujących liście laurowe oraz osiem realistycznych ceramicznych masek marmurowych z epok rzymskiej i greckiej. Już wcześniej ten sam zespół odkrył w świątyni w Taposiris Magna m.in. liczne monety z imieniem i wizerunkiem królowej Kleopatry VII oraz fundamenty świątyni, które datowano na czasy Ptolemeusza IV Filopatora. « powrót do artykułu
  8. W tym roku miłośnicy słynnego karnawału w Wenecji muszą się liczyć ze zmianą jego dotychczasowej formuły. W 2020 r. impreza została skrócona, w 2021 r. odbędzie się zaś wyłącznie w Sieci. Na witrynie wydarzenia jest ono reklamowane jako tradycyjne, emocjonalne, cyfrowe. Przeniesiony do Internetu karnawał odbędzie się w dniach 6-7 lutego i 11-16 lutego. Z powodu zmiany formuły nie będzie, oczywiście, Lotu Anioła, czyli zjazdu młodej wenecjanki na linach z dzwonnicy na placu św. Marka. Nie ma też mowy o balach w pałacach czy spektaklach pod gołym niebem. Po raz pierwszy nie będzie też masowej sprzedaży pamiątkowych masek. Jak podkreśla korespondentka PAP-u, Sylwia Wysocka, właściciele sklepów nie zamówili masek, bo nie wiedzieli, czy będą mogli pracować. W mieście od dłuższego czasu prawie nie ma turystów. Nadal obowiązuje zakaz podróży między regionami bez uzasadnionego powodu, co oznacza, że w Wenecji nie pojawiają się nawet Włosi z innych części państwa. Wcześniej wenecjanie narzekali na zjeżdżające na karnawał tłumy (ich liczba przekraczała możliwości miasta, paraliżując pracę komunikacji wodnej i przejazd wąskimi uliczkami), teraz jednak dojmująca cisza i pustki robią swoje. Organizatorzy tegorocznego Carnevale di Venezia przekonują, że odbiorca będzie się mógł nacieszyć czarem karnawału bez względu na miejsce zamieszkania. A wszystko to dzięki bogatemu programowi wirtualnych wydarzeń. Tegoroczny karnawał jest reklamowany jako eksplozja zabawy, improwizacji [...] i muzyki. Transmisja z renesansowego pałacu Ca' Vendramin Calergi będzie prowadzona na oficjalnych profilach w serwisach społecznościowych, a także w lokalnej stacji telewizyjnej Televenezia. Organizatorzy wspominają o 3 wirtualnych pokojach (Venice Carnival Virtual Rooms). W przypadku Kids Carnival zapowiadane są warsztaty, występy czy konkurs na najlepszą dziecięcą maskę. Uczestnicy w wieku nastoletnim (Teen Carnival) będą mogli wziąć udział w tutorialach, konkursach, a także spotkaniach z influencerami. Organizowany na zakończenie karnawału konkurs na najlepszą maskę także odbędzie się w Sieci (La Maschera più Bella); dodatkową atrakcją mają być m.in. wywiady. Już wkrótce rozpoczną się zapisy. « powrót do artykułu
  9. Gdy na całym świecie zaobserwowano drugą falę epidemii COVID-19 za jej przyczynę uznano poluzowanie obostrzeń. Jednak prawda może być zgoła inna. Jak bowiem twierdzą autorzy artykułu Dynamika płynów i epidemiologia. Zmienność pór roku a dynamika transmisji, opublikowanego na łamach pisma Physic of Fluids wydawanego przez Amerykański Instytut Fizyki, dwie fale pandemii rocznie są nieuniknione, gdyż są bezpośrednio powiązane z tym, co nazywamy zmiennością pogodową. Autorzy badań, Talib Dbouk i Dimitris Drikakis z Uniwersytetu w Nikozji, wykorzystali symulacje dynamiki płynów do obliczenia koncentracji wirusa w zakażonej ślinie. Na tej podstawie stworzyli indeks AIR (Airborne Infection Rate). Skojarzyli go z prostym modelem epidemiologicznym i na tej podstawie stwierdzili, że to pogoda odpowiada za pojawienie się dwóch fal epidemii. Przełożyliśmy uzyskane przez nas wyniki na liczbę przypadków zachorowań i transmisję w trzech miastach, Nowym Jorku, Paryżu i Rio de Janeiro. Uzyskane przez nas wyniki wskazują, że dwie fale epidemii rocznie są nieuniknione, gdyż są bezpośrednio powiązane z tym, co nazywamy zmiennością pogodową. Dbouk i Drikakis twierdzą, że zwiększona liczba zachorowań powiązana jest ze zmianami temperatury, relatywnej wilgotności oraz prędkości wiatru. Podsumowując swoje badania, naukowcy stwierdzają, że pogoda odgrywa ważną rolę w przebiegu pandemii i należy brać ją pod uwagę. Dwie fale pandemii rocznie są prawdopodobnie naturalnym zjawiskiem powiązanym bezpośrednio ze zmiennością pogodową. To zaś każe podać w wątpliwość sensowność szeroko zakrojonych restrykcyjnych lockdownów. Zdaniem badaczy, działania takie jak powszechne testowanie, śledzenie sieci kontaktów społecznych, używanie elektronicznych urządzeń śledzących, badanie wszystkich osób wjeżdżających do kraju, ścisła kwarantanna w wyznaczonych miejscach mogą spowolnić rozprzestrzenianie się choroby, jednak nie powstrzymają drugiej fali. « powrót do artykułu
  10. Firma SpaceX przeprowadziła drugi test rakiety Starship, która w przyszłości ma zawieźć astronautów na Marsa. Test Starship SN9 przebiegł podobnie jak przeprowadzona przed 2 miesiącami próba Starship SN8. Wszystko przebiegało zgodnie z planem do czasu lądowania, kiedy to eksplozja zamieniła pojazd w kulę ognia. Najnowszy pojazd SpaceX wystartował wczoraj o godzinie 19:25 czasu polskiego. Pięćdziesięciometrowa rakieta sprawowała się jak należy, lot przebiegał prawidłowo, bez zakłóceń przeprowadzono sekwencyjne wyłączenie wszystkich trzech silników Raptor. Starship osiągnął zakładaną wysokość 10 kilometrów i obrócił się na bok tak, jak będzie to miało miejsce podczas jego powrotu w ziemską atmosferę. Niedługo później pojawiły się kłopoty. Gdy ponownie odpalono silniki, które miały ustawić pojazd w pozycji pionowej, jeden z silników najprawdopodobniej nie uruchomił się prawidłowo. Starship uderzył w ziemię pod kątem i eksplodował. Test zakończył się więc podobnie, jak próba z grudnia, jednak nie można wykluczyć, że tym razem przyczyny rozbicia rakiety były inne. Federalna Administracja Lotnicza (FAA), która reguluje starty rakiet, oświadczyła, że będzie nadzorowała śledztwo w sprawie katastrofy. Mimo, że był to testowy lot bezzałogowy, zostanie przeprowadzone śledztwo, którego celem będzie określenie głównej przyczyny problemu oraz wypracowanie przyszłych działań zwiększających bezpieczeństwo całego programu prowadzonego przez firmę, czytamy w oficjalnym komunikacie. Warto tutaj przypomnieć, że przed testem doszło do nieporozumień pomiędzy FAA a SpaceX. W ubiegłym tygodniu firma Muska przygotowała Starship SN9 do testu, napełniła zbiorniki i była gotowa do jego przeprowadzenia. Jednak zgoda na wykonanie testu nie nadchodziła. Musk wyraził swoją frustrację na Twitterze, stwierdzając, że coś jest nie tak z zespołem, który ze strony FAA nadzoruje SpaceX. Stosowane przez nich przepisy zostały opracowane na potrzeby prowadzenia kilku testów rocznie, z rządowych stanowisk startowych, za pomocą jednorazowych rakiet. W tym tempie ludzkość nigdy nie poleci na Marsa. FAA wydała zgodę na test dopiero w poniedziałek po południu. Niedługo potem dowiedzieliśmy się, skąd wynikała zwłoka. Okazało się, że grudniowy test Starship SN8 był... samowolką SpaceX. Odbył się on bez zgody FAA. SpaceX poprosiła o zgodę na start, mimo że nie wykazała, iż fala ciśnieniowa wywołana ewentualną eksplozją nie będzie groźna dla osób postronnych. W tej sytuacji FAA nie wydała zgody na test, a SpaceX mimo wszystko przeprowadziła test. Nawet, gdyby tamten test był w pełni udany, to takie postępowanie oznaczało naruszenie licencji SpaceX. A udany nie był i doszło do eksplozji. FAA zażądała od SpaceX przeprowadzenia śledztwa, w tym przeglądu zasad bezpieczeństwa, procesu podejmowania decyzji oraz dyscypliny tego procesu, dowiadujemy się z oświadczenia FAA. Firmie nakazano również zaprzestanie testów zagrażających ludziom, do czasu, aż nie spełni ona wymagań stawianych przez FAA. Koncern Muska dostosował się do tych żądań, otrzymał więc zgodę na wczorajszy test. FAA uznaje kwestię grudniowego startu za zakończoną i nie będzie wyciągała dalszych konsekwencji. Jak widzimy, SpaceX może liczyć na wyjątkową przychylność urzędników. Jared Zambrano-Stout, były pracownik w biurze ds. komercyjnych usług transportu kosmicznego w  FAA mówi, że był zaskoczony oświadczeniem FAA. SpaceX naruszyła warunki licencji i wygląda na to, że nie poniesie żadnych konsekwencji, stwierdził zdumiony. Zambrano-Stout, który jest obecnie jednym z dyrektorów w firmie prawniczej Meeks, Butera and Israel mówi, że nie zna żadnego innego przypadku, by FAA nie udzieliła zgody na start i by jakakolwiek firma przeprowadziła start bez zgody FAA. Zadaniem FAA nie jest zapobieganie startom. Wręcz przeciwnie. Ich zadaniem jest umożliwienie przeprowadzania startów, stwierdza. Myślę, że nie znajdziemy przypadku, by FAA przed grudniem ubiegłego roku kiedykolwiek nie zezwoliła SpaceX na zrobienie tego, co firma chciała, dodaje. Stosowane przez FAA zasady mają na celu upewnienie się, że osoby postronne nie zostaną poszkodowane. Obecnie firma SpaceX regularnie świadczy usługi wysyłania satelitów na orbitę i dostarczania zaopatrzenia na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Przeprowadziła też dwukrotne loty załogowe na zlecenie NASA, a na bieżący rok planowane są kolejne loty. Wiele osób sceptycznie podchodzi jednak do zapowiedzi Muska, który twierdzi, że w ciągu najbliższych lat wyśle ludzi na Marsa. Elon Musk znany jest z niedotrzymywania terminów. Można tutaj przypomnieć, że w 2019 rkou twierdził, że już w tym samym roku odbędzie się pierwszy test Starship na dużej wysokości, a pierwsze loty orbitalne będą miały miejsce w na początku roku 2020. Zamiast tego firma zanotowała serię porażek, spowodowanych nieprawidłowym spawaniem. SpaceX przygotowała już Starship SN10. Widać ją zresztą na stanowisku startowym na poniższym filmie. Jej test test może odbyć się jeszcze w bieżącym miesiącu.   « powrót do artykułu
  11. Wskazaniem do operacji u 72-letniej kobiety były dwa przerzuty raka piersi do wątroby. Lokalizacja pierwszej zmiany nowotworowej w segmencie II/III pozwalała na wykonanie laparoskopowej resekcji części segmentu III i segmentu II wątroby. Położenie drugiej zmiany w tylnej części segmentu VII, wysoko pod przeponą, wykluczało możliwość dostępu laparoskopowego. W tej sytuacji, jedyną i najmniej inwazyjną metodą usunięcia tego guza  była resekcja wątroby z dostępu przez prawą jamę opłucnową i przez przeponę. W pierwszym etapie wykonano część laparoskopową operacji a następnie, po zmianie ułożenia chorej,  przeprowadzono etap torakoskopowy. Operacja trwała 240 minut. Przebieg pooperacyjny był niepowikłany i chora w stanie ogólnym bardzo dobrym opuściła Klinikę w czwartej dobie po operacji – mówi prof. Tadeusz Wróblewski. To właśnie on odpowiadał za przeprowadzenie pierwszej w Polsce operacji, podczas której guzy wątroby usuwano za pomocą laparoskopu i torakoskopu. Zabieg przeprowadzono w Uniwersyteckim Centrum Kliniczym Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Wykonanie takiego zabiegu oznacza, że w Polsce możliwe będzie przeprowadzenie małoinwazyjnego leczenia osób, u których guz na wątrobie umieszczony jest pod przeponą, gdzie nie można uzyskać dostępu za pomocą laparoskopu. Dotychczas jedynym rozwiązaniem była operacja otwarta. Podczas operacji profesorowi Wróblewskiemu towarzyszyli doktorzy Wacław Hołówko i Jan Stypułkowski, za stronę anestezjologiczną odpowiadały doktor Marta Dec i pielęgniarka Ewa Królicka, a instrumentariuszkami były Marzena Kaczmarska i Agnieszka Szwonder. Zaledwie 2 miesiące temu zespół profesora Wróblewskiego przeprowadził pierwszy w Polsce w pełni laparoskopowo i jednoczasowo potrójny zabieg, o którym również informowaliśmy. « powrót do artykułu
  12. Od VI wieku w Bazylice świętych Dwunastu Apostołów przechowywane są szczątki św. Jakuba (zw. Mniejszym) i św. Filipa – dwóch z uczniów, którzy podążali z Jezusem. Naukowcy z Uniwersytetu Południowej Danii przeprowadzili właśnie badania, których celem było określenie autentyczności relikwii. Gdy chrześcijaństwo uzyskało status religii państwowej i zaczęto budować coraz więcej kościołów, do wielu z nich przenoszono szczątki świętych, które wydobywano z ich dotychczasowych miejsc pochówku. Pierwszym znanym przypadkiem przeniesienia szczątków świętego do kościoła był transfer św. Babylasa (zm. 253), patrona Antiochii. W 354 roku jego doczesne szczątki trafiły z cmentarza w Antiochii do kościoła, który specjalnie w tym celu wybudował cezar Konstancjusz Gallus. Praktyka taka natychmiast zyskała na popularności i już w kolejnym roku do kościołów w Konsantynopolu trafiły szczątki świętych Tymoteusza, Andrzeja i Łukasza. Na nic zdała się krytyka tego typu działań wyrażana przez tak znaczne osobistości jak biskup Atanazy Wielki czy mnich Szenute z Atripe. W całym Cesarstwie wykopywano ciała świętych i relikwie przenoszono do kościołów, gdzie oddawano im cześć. Nie inaczej było ze szczątkami apostołów. Bazylika świętych Dwunastu Apostołów początkowo była kościołem św. Jakuba i Filipa, których szczątki są tam do dzisiaj przechowywane. Nie wiadomo, kto je przeniósł, ani skąd. A duńscy uczeni postanowili właśnie zweryfikować informacje, że fragmenty kości piszczelowej, udowej i kawałki zmumifikowanej stopy należą do uczniów Jezusa. Tradycja mówi, że to, co pozostało z kości piszczelowej i stopy jest pozostałościami po św. Filipie, a resztki kości udowej to fragmenty ciała św. Jakuba Mniejszego. Wszystko wskazuje na to, że tak uważano od VI wieku. Badań podjął się profesor Kaare Lund Rasmussen z Uniwersytetu Południowej Danii, który stał na czele zespołu złożonego ze specjalistów z holenderskiego Uniwersytetu w Groningen, włoskiego Uniwersytetu w Pizie, brytyjskiego Cranfield Forensic Institute, włoskiego Papieskiego Instytutu Archeologii Chrześcijańskiej oraz Muzeum Narodowego Danii. Naukowcy uznali, że szczątki św. Filipa są zbyt zanieczyszczone, by można było przeprowadzić wiarygodne datowanie radiowęglowe. Udało się za to datować fragmenty kości udowej. Zachowana kość udowa nie należy do św. Jakuba. Pochodzi ona od osoby, która urodziła się 160–240 lat później niż święty, poinformował profesor Rasmusen. Mimo, że nie jest to fragment ciała św. Jakuba, zabytek ten rzuca światło na bardzo wczesne i słabo poznane dzieje wczesnego chrześcijaństwa, dodaje uczony. Mamy wszelkie podstawy przypuszczać, że ten, kto przeniósł szczątki do kościoła, naprawdę wierzył, iż należą one do świętego. Musiały zostać zabrane z chrześcijańskiego grobu, więc należą do jednego z wczesnych chrześcijan. Z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że również szczątki, których nie udało się datować, należą do chrześcijanina. Możemy sobie wyobrazić, że gdy władze wczesnego Kościoła poszukiwały ciała apostoła, który żył setki lat wcześniej, sprawdzano stare chrześcijańskie cmentarze, czytamy w artykule opublikowanym na łamach Heritage Science. « powrót do artykułu
  13. Pod koniec stycznia zakończyły się badania telemetryczne wilka Gustava, o którego niezwykłej liczącej 10.000 kilometrów podróży z Niemiec do Polski informowaliśmy w połowie grudnia. Jak podkreślają naukowcy z Katedry Ekologii i Zoologii Kręgowców Uniwersytetu Gdańskiego (UG), to nie oznacza, że jego losy nie będą już monitorowane. Będą, tylko innymi metodami. Biolodzy wyjaśniają, że obroże telemetryczne wyposaża się obecnie w mechanizm zwalniający (drop-off). Dzięki temu zwierzęta nie muszą ich nosić przez całe życie; to ważne, gdyż obroża jest dość ciężka (1,5-3% masy ciała). Dr Frank-Uwe F. Michler z Hochschule für nachhaltige Entwicklung Eberswalde (HNEE), który założył Gustavowi obrożę, powiadomił naukowców z UG że po 22 miesiącach badań nadszedł moment rozpięcia obroży słynnego wilka. Ponieważ oprócz przesyłanych na bieżąco informacji o lokalizacji obroże telemetryczne zapisują zdecydowanie więcej danych, których przesłanie poprzez sieć GSM nie jest możliwe, [...] zespół (w składzie Małgorzata Warda, Małgorzata Witek i dr Maciej Szewczyk) niezwłocznie udał się w teren z misją odzyskania obroży. Jej zlokalizowanie nie zajęło naukowcom zbyt wiele czasu. Leżała w miejscu odpoczynku Gustava i jego partnerki - w lesie sosnowym z gęstym podszytem z jeżyn. Ponieważ para dość często chowa się w jeżynowych zaroślach, wybrankę Gustava nazwano roboczo Jeżynką. Jak będą wyglądać badania Gustava bez telemetrii? Na pewno ułatwi je fakt, że Gustavowi udało się spotkać towarzyszkę życia. Od tego czasu wilk porusza się bowiem po ściśle określonym terytorium, wykorzystując stosunkowo powtarzalnie te same trasy, miejsca znakowań i odpoczynku, co pozwala na regularne nagrywanie zachowań wilków za pomocą fotopułapek. Sprawdzając lokalizacje młodego samca z kilku miesięcy, zespół określi jego strategie łowieckie. Oprócz tego biolodzy zamierzają kontynuować badania genetyczne i analizy diety. « powrót do artykułu
  14. Węgiel, jeden z najbardziej rozpowszechnionych pierwiastków we wszechświecie, jest podstawowym budulcem organizmów żywych. Cieszy się więc szczególnym zainteresowaniem naukowców. Wiemy, że struktura krystaliczne węgla ma wpływ na jego właściwości. Naukowcy obliczyli, że przy ciśnieniu przekraczającym 1000 GPa powinno dojść do zmiany struktury atomowej tego pierwiastka. Naukowcy z Oksfordu i LLNL poddali właśnie węgiel rekordowemu ciśnieniu 2000 GPa. To 5-krotnie więcej niż w jądrze Ziemi. Takie ciśnienie może panować we wnętrzach niektórych egzoplanet. Odkryliśmy, że – ku naszemu zaskoczeniu – w takich warunkach nie doszło do żadnej przewidywanej zmiany fazy w węglu. Zachował on swoją krystaliczną strukturę do najwyższego ciśnienia, jakiemu go poddaliśmy. Te same ultrasilne wiązania, które są odpowiedzialne za to, że przy ciśnieniu atmosferycznym diament bezterminowo zachowuje swoją strukturę, prawdopodobnie zapobiegają zmianie fazy przy ciśnieniu przekraczającym 1000 GPa, mówi główna autorka badań, fizyk Amy Jenei z Lawrence Livermore National Laboratory (LLNL). Eksperymenty były prowadzone w ramach programu Discovery Science, dzięki któremu zewnętrzne zespoły badawcze mają łatwy dostęp do jednego z flagowych ośrodków LLNL – National Ignition Facility (NIF). Profesor Justin Wark z University of Oxford, który odpowiadał za teoretyczną część badań stwierdził, że, prowadzony przez NIF projekt Discovery Science przynosi olbrzymie korzyści środowisku akademickiemu. Nie tylko daje nam możliwość przeprowadzenia eksperymentów, których nigdzie indziej przeprowadzić się nie da, ale – co bardzo ważne – daje studentom, którzy przecież w przyszłości będą naukowcami, szansę pracy w unikatowej jednostce badawczej. Podczas eksperymentów, w których udział brali też naukowcy z University of Rochester i University of York, wykorzystano wysokoenergetyczne źródło laserów w NIF do poddania stałej formy węgla ciśnieniu sięgającemu 2000 GPa. Strukturę próbki badano za pomocą rentgenografii strukturalnej. Jednocześnie niemal 2-krotnie pobito rekord ciśnienia, przy którym wykorzystano tę technikę. Badania wykazały, że nawet przy tak ekstremalnych ciśnieniach węgiel zachował swoją strukturę, co wskazuje na istnienie wysokoenergetycznych barier zapobiegających przejściu fazowemu. Wciąż otwarte pozostaje pytanie, czy we wnętrzach egzoplanet istnieje mechanizm pozwalający przezwyciężyć tę barierę i umożliwiający pojawienie się przewidywanych form węgla. Potrzebne są kolejne badania z wykorzystaniem alternatywnych metod kompresji lub innej formy węgla, wymagającej mniejszych energii do wywołania zmiany struktury. O wynikach badań poinformowano na łamach Nature. « powrót do artykułu
  15. Od 29 stycznia do 12 lutego na skwerze w Parku Kieszonkowym im. Papcia Chmiela w Krakowie można oglądać wystawę ilustracji "Z tuszuś powstał, w tusz się obrócisz". Krakowskie Stowarzyszenie Komiksowe zorganizowało ją, by oddać hołd zmarłemu niedawno rysownikowi. Do wykonania ilustracji zaproszono krakowskich twórców komiksu. W ciągu niecałego tygodnia powstał zbiór osobistych prac. Ich autorami są: Łukasz Godlewski, Tomasz Grządziela, Aleksandra Herzyk, Joanna Karpowicz, Karolina Plewińska, Łukasz Ryłko, Szymon Szelc, Rafał Szłapa i Ewa Zaremba. Otwarcie wystawy zbiega się w czasie z pośmiertną premierą ostatniej książeczki z przygodami Tytusa, Romka i A'Tomka. Choć Papcio nie narysuje już dla nas żadnej nowej przygody, to trzej harcerze i ich zabawne powiedzonka, z których wiele weszło do języka potocznego, pozostaną z nami na zawsze - podkreślono w opisie wydarzenia na Facebooku. Jak pamiętają fani zmarłego w nocy z 21 na 22 stycznia Henryka Jerzego Chmielewskiego, słowami "z tuszuś powstał, w tusz się obrócisz" Papcio Chmiel powołał do życia Tytusa. Tymi samymi słowami Krakowskie Stowarzyszenie Komiksowe postanowiło pożegnać rysownika. Stowarzyszenie dziękuje artystom za prace, Zarządowi Zieleni Miejskiej za przygotowanie skweru i opiekę nad wystawą, Urzędowi Miasta Krakowa za ekspresowe wydanie zgody, a Muzeum Fotografii za wypożyczenie systemu ekspozycyjnego. Pada też deklaracja: we współpracy z Zarządem Zieleni Miejskiej w Krakowie będziemy regularnie wracać na skwer z nowymi komiksami. Początek wystawy "Z tuszuś powstał, w tusz się obrócisz" zbiegł się w czasie z datą premiery ostatniego komiksu Henryka Jerzego Chmielewskiego pt. "Tytus, Romek i A'Tomek pomagają księciu Mieszkowi ochrzcić Polskę, z wyobraźni Papcia Chmiela narysowani". Miała ona miejsce 28 stycznia. Na pewno ten ostatni album historyczny najwięcej kłopotów sprawił Papciowi, który miał już mniej sił, słabo widział, miał kondycję słabszą, ale dzielnie mobilizował się i kontynuował tę pracę. Gdzieś koło grudnia zakończył ostatni rysunek, tzw. planszę. On sygnalizował, że ma ogromną chęć dożyć wydania tego albumu. Przykro mi jest, że minęliśmy się z Papciem o te parę dni - podkreślił Tomasz Woyda z wydawnictwa Prószyński w wypowiedzi dla audycji "Pierwsze słyszę" radiowej Czwórki.   « powrót do artykułu
  16. Naukowcy z University of Massachusetts Amhers odkryli, w jaki sposób spowodować, by przedmioty poruszały się, korzystając wyłącznie z przepływu energii w otoczeniu. Ich badania mogą przydać się w licznych zastosowaniach – od produkcji zabawek po przemysł wojskowy. Wszędzie tam, gdzie potrzebne jest zapewnienie źródła napędu. Ponadto pozwolą nam w przyszłości więcej dowiedzieć się o tym, jak natura napędza niektóre rodzaje ruchu. Profesor Al Crosby, student Yongjin Kim oraz Jay Van den Berg z Uniwersytetu Technologicznego w Delft (Holandia) prowadzili bardzo nudny eksperyment. Jego częścią było obserwowanie, jak wysycha kawałek żelu. Naukowcy zauważyli, że gdy długi pasek żelu schnie, tracąc wilgoć wskutek parowania, zaczyna się poruszać. Większość tych ruchów była powolna, jednak od czasu do czasu żel przyspieszał. Te przyspieszenia miały związek z nierównomiernym wysychaniem. Dodatkowe badania ujawniły, że znaczenie ma tutaj kształt i że żelowe paski mogą „zresetować się”, by kontynuować ruch. Wiele zwierząt i roślin, szczególnie tych małych, korzysta ze specjalnych elementów działających jak sprężyny i zatrzaski, co pozwala im bardzo szybko się poruszać, znacznie szybciej niż zwierzęta korzystające wyłącznie z mięśni. Dobrym przykładem takiego ruchu są takie rośliny jak muchołówki, a w świecie zwierzęcym są to koniki polne i mrówki z rodzaju Odontomachus. Niestabilność to jedna z metod, którą natura wykorzystuje do stworzenia mechanizmu sprężyny i zatrzasku. Coraz częściej wykorzystuje się taki mechanizm by umożliwić szybki ruch małym robotom i innym urządzeniom. Jednak większość z tych mechanizmów potrzebuje silnika lub pomocy ludzkich rąk, by móc kontynuować ruch. Nasze odkrycie pozwala na stworzenie mechanizmów, które nie będą potrzebowały źródła zasilania czy silnika, mówi Crosby. Naukowcy wyjaśniają, że po zaobserwowaniu poruszających się pasków i zbadaniu podstaw fizyki wysychania żelu, rozpoczęli eksperymenty w celu określenia takich kształtów, które z największym prawdopodobieństwem spowodują, że przedmiot będzie reagował tak, jak się spodziewamy i że będzie poruszał się bez pomocy silnika czy ludzkich dłoni przeprowadzających jakiś rodzaj resetu. To pokazuje, że różne materiały mogą generować ruch wyłącznie dzięki interakcji z otoczeniem, np. poprzez parowanie. Materiały te mogą być przydatne w tworzeniu nowych robotów, szczególnie małych, w których trudno jest zmieścić silniki, akumulatory czy inne źródła energii, stwierdza profesor Crosby. Ta praca to część większego multidyscyplinarnego projektu, w ramach którego próbujemy zrozumieć naturalne i sztuczne systemy, pozwalające na stworzenie w przyszłości skalowalnych metod generowania energii na potrzeby ruchu mechanicznego. Szukamy też materiałów i struktur do przechowywania energii. Odkrycie może znaleźć wiele różnych zastosowań w Armii i Departamencie Obrony, mówi doktor Ralph Anthenien, jeden z dyrektorów Army Research Office. Badania Crosby'ego są finansowane przez U.S. Army Combat Capabilities Development Command. Więcej na ten temat przeczytamy w artykule Autonomous snapping and jumping polymer gels. « powrót do artykułu
  17. Wierzenia nie są zwykle brane pod uwagę w wysiłkach na rzecz ochrony przyrody. Wiele jednak wskazuje, że wartości duchowe jednego z indyjskich plemion pomagają chronić tygrysy. Lud Soliga zamieszkuje Ghaty Zachodnie w Indiach i czci tygrysy bengalskie. Jak twierdzi Shadi Atallach, ekonomista z Wydziału Rolnictwa i Ekonomii Konsumenckiej z University of Illinosi, który specjalizuje się w zasobach naturalnych, duchowość Soliga chroni tygrysy. Atallach przeczytał o Soliga w artykule BBC. Serwis informował, że w latach 2010–2014, po tym, jak Soliga uzyskali prawa własności do ziem swoich przodków, liczba tygrysów zwiększyła się dwukrotnie. Dziennikarze twierdzili, że lokalne plemię czci tygrysy i że oddawanie im czci powoduje, że ludzie ci są najlepszymi obrońcami tych zwierząt. Przeszukaliśmy literaturę specjalistyczną z dziedziny ekonomii ochrony środowiska i nie znaleźliśmy niczego, co potwierdzałoby takie twierdzenia. ie było niczego, co brałoby pod uwagę wartości duchowe w ochronie ekosystemu. Atallah i jego kolega Adrian Lopes postanowili sprawdzić, czy wierzenia lokalnej społeczności mogą mieć wpływ na ochronę przyrody. Naukowcy przeprowadzili więc studium przypadku, w którym oceniali duchową wartość tygrysa bengalskiego dla plemienia Soligas i jak wartości te przekładają się na ochronę gatunku. Naukowcy wykorzystali metody modelowania bioekonomicznego, na podstawie których stworzyli cztery alternatywne scenariusze. Badali co się dzieje, gdy Soliga mają i gdy nie mają praw do ziemi przodków oraz gdy za kłusownictwo grożą lub nie grożą grzywny. Wyniki analizy były jasne. Najlepszą ochronę tygrysów zapewniało nadanie plemieniu praw do ziemi przodków. Z przeprowadzonych obserwacji wynika, że jeśli odbierze się Soliga prawa własności i nie karze grzywną za kłusownictwo, gatunek znika w ciągu 49 lat. Wprowadzenie samych grzywien jedynie oddala moment wyginięcia gatunku o kolejnych 9 lat. Nie zapobiega jednak wyginięciu, mówi Atallah. Zdaniem uczonego, gdy członkowie plemienia mogą kultywować wiarę przodków, czcić tygrysy i mają prawa do ziemi, na której one zamieszkują, z mniejszym prawdopodobieństwem szukają szybkiej nagrody w postaci pieniędzy za nielegalne zabicie tygrysa. Przeliczanie wartości duchowych na pieniądze jest działaniem kontrowersyjnym. Jednak jeśli nie uwzględniamy tych wartości w wyliczeniach ekonomicznych, to de facto uznajemy, że ich wartość pieniężna wynosi 0, stwierdza Atallah. Uczony wyjaśnia, że modele bioekonomiczne biorą pod uwagę takie dane jak status gatunku, tempo jego rozmnażania, działania takie jak prawa własności, grzywny, wartość generowaną przez turystykę itp. Dotychczas jednak nie brano w nich pod uwagę wartości duchowych lokalnych społeczności. Jeśli nadamy wartość kwestiom duchowym tak, jak nadajemy są ekoturystyce, będziemy mogli uwzględnić tego typu usługi na poziomie decyzji administracyjnych, stwierdza Atallah. W ramach działań na rzecz ochrony środowiska często oddziela się ludzi od zwierząt. Dochodzi na przykład do wypędzenia rdzennej ludności z rezerwatu przyrody. To kontrowersyjne zarówno z etycznego, jak i humanitarnego punktu widzenia. Atallah i Lopes pokazują, że obecność rdzennej ludności daje wymierne korzyści, gdyż ludność ta często najlepiej chroni swoje otoczenia. Indian Forest Rights Act daje co prawda lokalnym plemionom prawa do ziemi przodków, jednak plemiona muszą dostarczyć dokumentację potwierdzającą ich roszczenia. Brak takiej dokumentacji czasem prowadzi do wypędzenia plemienia. Jeśli rząd ma zdecydować, którego z instrumentów politycznych użyć, to nasze badania pokazują, że wydanie pieniędzy na zapewnienie lokalnej społeczności praw do ziemi jest znacznie bardziej efektywne, niż wydawanie pieniędzy na łapanie i karanie kłusowników. Jeśli zależy ci na przetrwaniu gatunku, to najlepszym sposobem na jego zapewnienie jest nadanie praw własności ludziom, którzy szanują ten gatunek, dodaje Atallah. « powrót do artykułu
  18. Decyzją ministra kultury, dziedzictwa narodowego i sportu na Krajową Listę Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego wpisano carillonową muzykę w Gdańsku, chodzenie z kozą na Kujawach i hafciarstwo z nadwiślańskiego Urzecza. Carillonowa muzyka w Gdańsku Carillon (pol. karylion) to zespół przynajmniej 23 zestrojonych ze sobą dzwonów wieżowych, na których można grać za pomocą klawiatury połączonej systemem drutów i przekładni z sercami; po naciśnięciu klawisza serce uderza w czaszę nieruchomego dzwonu. Wykorzystywane są 2 klawiatury: manuałowa i pedałowa. Klawisze przypominają kołki; można na nich grać pięściami lub palcami. Warto też wspomnieć o mechanizmie do gry automatycznej. Jak podkreślono w komunikacie Ministerstwa, w przypadku carillonów stacjonarnych gra się kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Dźwięk jest więc za każdym razem inaczej odbierany przez słuchaczy, bo zależy to od natężenia miejskiego gwaru, a także warunków atmosferycznych. W Gdańsku znajdują się aż 3 karyliony koncertowe: carillon w Ratuszu Głównomiejskim (zbudowany w 1561 r., po zniszczeniach wojennych odbudowany w 2000 r.), największy ze wszystkich 50-dzwonowy carillon w kościele św. Katarzyny oraz carillon mobilny (zainstalowany na specjalnej przyczepie, składa się z 48 dzwonów o wadze od 9 do 845 kg). Chodzenie z kozą na Kujawach Chodzenie z kozą to zwyczaj obchodzenia domów na terenie Kujaw przez grupy przebierańców pod koniec karnawału [...]. Jest to kontynuacja dawnych ludowych praktyk o charakterze magicznym, których celem było zapewnienie urodzaju. Zapustnicy przebierają się za zwierzęta-symbole płodności i sił wegetatywnych, np. niedźwiedzia czy konia. Krystyna Pawłowska, etnograf z Muzeum Ziemi Kujawskiej i Dobrzyńskiej we Włocławku, tak opisała pierwszoplanową postać, czyli kozę. Jest to mężczyzna pod białą płachtą, trzymający w dłoni drąg zakończony drewnianą kozią głową z kłapiącą szczęką. Koza, będąca jednym z najstarszych zwierząt udomowionych przez człowieka, w zapustnych zespołach symbolizuje płodność w odniesieniu do ludzi, zwierząt i ziemi. Z tak wyobrażonym zwierzęciem odgrywano różne scenki, a jego symboliczna śmierć oznaczała nadejście zimy. Z kolei ożycie kozy przepowiadało wiosnę. Jako symbol płodności często pojawiała się w rymowankach przywołujących urodzaj lub obietnicę nowego życia: "Gdzie koza chodzi, tam się żytko rodzi, kędy jej tropy, powstają kopy; Gdzie koza chodzi, tam panna za mąż wychodzi - dodaje Włodzimierz Moch w tekście pt. "Świętowanie na Kujawach w świetle słownictwa gwarowego" (Język. Religia. Tożsamość, 2019 nr 2, PDF). Wśród przebierańców pojawiają się jeszcze pan młody i panna młoda, diabeł czy śmierć. Występują również postaci obcych i dwoiste: dziad na babie czy żywy na umarłym (postać ta symbolizuje triumf życia nad śmiercią, zwycięstwo wiosny i wegetacji nad zimową martwotą). Jak można się domyślić, obecnie ukryte znaczenia odchodzą na dalszy plan, a uczestnikom grup zależy bardziej na przypominaniu starych zwyczajów i przyciąganiu uwagi obserwujących. Hafciarstwo z nadwiślańskiego Urzecza Hafciarstwo z mikroregionu Urzecze jest umiejętnością wykonywaną przez kobiety mieszkające po obu stronach Wisły na południe od Warszawy lub mieszkające obecnie w Warszawie, ale wywodzące się z Urzecza. Sztukę haftowania ściegiem łańcuszkowym czarną nicią bawełnianą przekazuje się przez bezpośrednią naukę. Hafty są wykonywane na podstawie zachowanych chust czepcowych i koszul kobiecych. Wykorzystuje się wyłącznie motywy roślinne. Sztuka hafciarska z regionu Urzecza po II wojnie światowej zaczęła ulegać zanikowi w związku z coraz większą popularnością stroju miejskiego. Obecnie kontynuuje ją niewielkie grono depozytariuszek, które jednak zajmują się coraz bardziej aktywnie działalnością popularyzatorską poprzez prowadzenie warsztatów dla grupy chętnych. Z pewnością spory wpływ na przetrwanie tej tradycji wywarło funkcjonowanie zespołów regionalnych, które zamawiały haftowane koszule i chusty. Niemniej istnieje on również w obiegu prywatnym, szczególnie w postaci obrusów i serwet przeznaczonych na prezenty ślubne. Coraz więcej osób zamawia również haftowane koszule dla podkreślenia swojego związku z regionem. Jak napisano na stronie Gminy Konstancin-Jeziorna, wysiłek zachowania tradycji został podjęty przez grupę współpracującą i wspieraną merytorycznie przez Stowarzyszenie Odrodzenia Urzecza, które przeprowadziło procedurę i przygotowało wniosek do Narodowego Instytutu Dziedzictwa. Depozytariuszkami haftu urzeckiego są Grażyna Leśniak z Cieciszewa, Elżbieta Piskorz-Branekova z Warszawy, Marianna Król z Góry Kalwarii, a także Marianna Drabarek z Nadbrzeża i Wioletta Koczyk z Kępy Nadbrzeskiej. Odrębność Urzecza dostrzegali etnografowie Oskar Kolberg oraz Jan Stanisław Bystroń i Kornel Kozłowski. Na nowo mikroregion został "odkryty" przez doktora Łukasza Maurycego Stanaszka, kierownika Pracowni Antropologicznej w Państwowym Muzeum Archeologicznym w Warszawie. Na witrynie Gminy Konstancin-Jeziorna wyjaśniono, że z Urzeczem związane są m.in.: piękne wilanowskie stroje, unikatowy czarny haft roślinny czy też oryginalna kuchnia (urzeckie przysmaki sytocha i barszcz chrzanowo-buraczany w 2016 r. otrzymały certyfikat Dziedzictwa Kulinarnego Mazowsza). Krajowa Lista Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego jest prowadzona przez ministra kultury, dziedzictwa narodowego i sportu. Wnioski o umieszczenie zjawisk dziedzictwa niematerialnego na Liście przyjmuje zaś Narodowy Instytut Dziedzictwa. Wnioski mogą być składane przez społeczności lokalne, organizacje pozarządowe, instytucje i osoby prywatne. Szczegółowe informacje na temat procedury znajdują się na stronie niematerialne.nid.pl. « powrót do artykułu
  19. Samce i samice nie tylko wykazują różne zachowania seksualne, ale różnice te są ewolucyjnie zaprogramowane, dowiadujemy się z nowych badań przeprowadzonych na Uniwersytecie Oksfordzkim. Zespół pod kierownictwem doktora Tesuyi Noimy i doktor Anniki Rings wykazał, że układ nerwowy obu płci, pomimo bardzo podobnej budowy, przekazuje różne sygnały samcom, a różne samicom. Naukowcy z Wydziału Fizjologii, Anatomii i Genetyki stwierdzili, że samce i samice muszek owocówek, pomimo niezwykle podobnego genomu i systemu nerwowego różnią się głęboko w sposobie inwestowania w strategie rozrodcze, które wymagają odmiennych adaptacji behawioralnych, morfologicznych i fizjologicznych. U większości gatunków zwierząt występują międzypłciowe różnice w kosztach reprodukcji. Samice często odnoszą największe korzyści z wydania na świat młodych jak najwyższej jakości, podczas gdy samce często odnoszą korzyści z łączenia się z jak największą liczbą samic. W wyniku ewolucji pojawiły się więc głębokie różnice, służące zaspokojeniu tych potrzeb. Uczeni z Oxfordu chcieli odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób różnice w międzypłciowych strategiach rozrodczych objawiają się na poziomie układu nerwowego i jak się mają do ograniczeń fizycznych, w tym ograniczeń dotyczących rozmiaru ciała czy wydatkowania energii, które są spowodowane faktem posiadania przez obie płcie bardzo podobnego genomu. Naukowcy odkryli, że w mózgach samic i samców – pomimo podobieństw genetycznych – istnieją różnice w niektórych obszarach mózgu. Pozwalają one na istnienie znacząco odmiennych strategii, pomimo niewielkich różnic w samej architekturze połączeń pomiędzy neuronami. Samce muszek owocówek zdobywają samice poprzez odpowiednie zachowania godowe. Zatem w ich strategii rozrodczej dużą rolę odgrywa możliwość gonienia samicy. Dla samic takie zachowania praktycznie nie mają znacznia. W ich przypadku ważny jest sukces potomstwa, a tutaj bardzo ważną rolę odgrywa umiejętność wyboru jak najlepszego miejsca złożenia jaj. Brytyjscy uczeni badali różnice w działaniu czterech grup neuronów umieszczonych parami po jednej w każdej z półkul mózgu samców i samic. Odkryli, że połączenia pomiędzy neuronami w tych grupach przebiegają nieco inaczej, w zależności od płci badanego zwierzęcia. Okazało się, że dzięki tym różnicom samce odbierają więcej bodźców wzrokowych, a samice – węchowych. Co więcej, uczeni wykazali, że to właśnie te różnice odpowiadają za różnice w zachowaniu zwierząt. W przypadku samców jest to sterowana wzrokiem zdolność do podążania za samicą, w przypadku samic – zdolność do wspólnego składania jaj w najlepszych miejscach. Te niewielkie różnice w połączeniach pomiędzy neuronami pozwalają na istnienie specyficznej dla płci strategii ewolucyjnej. Ostateczny cel tych różnic jest taki sam – odniesienie sukcesu reprodukcyjnego, stwierdzają autorzy badań. To pierwsze badania, które wykazały istnienie bezpośredniego silnego związku pomiędzy różnicami w budowie mózgu, a zachowaniami typowymi dla danej płci. Wcześniejsze badania na ten temat sugerowały, że istnienie międzypłciowych różnic w przetwarzaniu informacji sensorycznych może prowadzić do zachowań typowych dla płci. Jednak badania te ograniczały się do wykazania istnienia różnic neuroanatomicznych i fizjologicznych, bez udowodnienia ich związku z zachowaniami. My poszliśmy dalej. Powiązaliśmy anatomiczne różnice z charakterystyczną dla płci fizjologią, zachowaniem i rolami płciowymi, mówi profesor Stephen Goodwin, w którego zespole pracują autorzy badań. Artykuł A sex-specific switch between visual and olfactory inputs underlies adaptive sex differences in behaviour jest dostępny na łamach Current Biology. « powrót do artykułu
  20. Im więcej dowiadujemy się o mikrobiomie, czyli mikroorganizmach żyjących w naszym ciele, tym bardziej okazuje się, jak ważną rolę one odgrywają. Naukowców szczególnie zaś interesuje wpływ mikrobiomu jelit na mózg. Grupa pracująca pod kierunkiem naukowców z Salk Institute odkryła właśnie pewien szczep Escherichia coli, który – gdy znajdzie się w jelitach samicy myszy – powoduje, że matka odrzuca swoje młode. Podczas badań, których wyniki opublikowano na łamach Science Advances, wykazano bezpośredni związek pomiędzy konkretnym mikroorganizmem a zachowaniem matki. Chociaż badania prowadzono na myszach, ich wyniki to kolejny z rosnącego zbioru dowodów wskazujących, na wpływ mikroorganizmów jelitowych na rozwój mózgu i zachowania. O ile wiemy, to pierwszy dowód wskazujący, że odpowiednia mikroflora jelit jest potrzebna do prawidłowego zachowania się matki oraz wpływa na jej związek z dzieckiem, mówi główna autorka badań profesor Janelle Ayres, dyrektor Labortorium Fizjologii Molekularnej i Fizjologii Systemów. To kolejny dowód, na istnienie związku pomiędzy mózgiem a mikrobiomem i że mikroorganizmy są ważnym czynnikiem wpływającym na zachowanie swojego gospodarza. Naukowcy wciąż zdobywają nowe informacje na temat wpływu mikroorganizmów na mózg. Dotychczas powiązano skład mirkobiomu jelitowego z depresją, autyzmem, zaburzeniami lękowymi i innymi problemami. Trudno jest jednak badać wpływ konkretnego szczepu bakterii na mózg. Ayers i jej zespół zajmują się badaniami nad związkiem różnych organów z mózgiem. Badają tez jak mikrobiom wpływa na różne procesy w organizmie oraz czy ma on związek z rozwojem i zachowaniem. Ostatnio naukowcy badali myszy, które miały w jelitach tylko jeden szczep E.coli. Okazało się, że gdy w jelitach myszy występował szczep O16:H48 MG1655, młode nie rozwijały się prawidłowo. Były mniejsze od młodych innych myszy, gdyż były niedożywione. Stwierdziliśmy, że zachowanie młodych jest normalne, mleko matek również jest normalne, ma prawidłowy skład i wytwarzane jest w wystarczających ilościach. Okazało się, jednak, że matki odrzucały swoje dzieci. A przyczyną był konkretny szczep E.coli znajdujący się w ich jelitach, mówi Ayers. Dalsze badania wykazały, że młode myszy od matek z E.coli O16:H48 MG1655 mogą normalnie się rozwijać, jeśli poda im się czynnik wzrostu IGF-1 lub odda matkom zastępczym, które prawidłowo o nie dbają. To dowodzi, że zaburzenia rozwoju młodych mają związek z zachowaniem matek, a nie z samymi młodymi. "Nasze badania to bezprecedensowy dowód na to, że mikrobiom jelitowy może negatywnie wpływać na zachowania matki, co z kolei zaburza rozwój jej dziecka. Okazuje się zatem, że pojawienie się prawidłowych relacji matka-dziecko nie zależy tylko od hormonów, ale że znaczącą rkolę odgrywają też mikroorganizmy zasiedlające ciało matki", dodaje jedna z autorek badań, Yujung Michelle Lee. Uczeni chcieliby się dowiedzieć, w jaki sposób bakterie wpływają na zachowanie matek. Wstępne wyniki sugerują, że mogą one mieć wpływ na poziom serotoniny, hormonu związanego z dobrostanem i poczuciem szczęścia. Bardzo trudno jest badać te związki u ludzi, gdyż ludzki mikrobiom zawiera setki gatunków bakterii. Jeśli jednak zrozumiemy, jak działa to na modelach zwierzęcych, będziemy mogli przełożyć te odkrycia na ludzi i zbadać, czy mikrobiom i jego wpływ jest taki sam, mówi Ayres. Szczep O16:H48 MG1655 został znaleziony w ludzkich jelitach. Dotychczas jednak sądzono, że nie wywiera on ani pozytywnego, ani negatywnego wpływu na organizm człowieka. « powrót do artykułu
  21. Chińscy urzędnicy poinformowali o odkryciu w prowincji Junnan kompleksu świątynnego z czasów państwa Nanzhao. Państwo to istniało od VIII do X wieku na terenie dzisiejszej prowincji Junnan. Ruiny odkryto w mieście Dali. Składają się one z 14 fundamentów, 63 kamiennych ścian oraz 23 przekopów. Dotychczas znaleziono ponad 40 ton dachówek oraz płytek i ponad 17 300 innych przedmiotów, w tym pozostałości po ceramice, poinformował Zhu Zhonghua, który kieruje pracami badawczymi. Badania prowadzone są na powierzchni 6000 m2, w odległości 600 metrów od Taihe. Miejscowość ta była pierwszą stolicą Nanzhao, ustanowioną zaraz po tym, jak jak władca jednego z istniejących na terenie Junnanu 6 państewek podbił swoich sąsiadów, tworząc jeden organizm państwowy. Dotychczas naukowcy znaleźli m.in. ceramikę wskazującą, że w miejscu wykopalisk oddawano cześć Buddzie. Sądzą zatem, że mają do czynienia z dużym kompleksem świątynnym w Taihe. We wschodniej szczęści stanowiska archeologicznego znaleziono cegły, piec do wypalania dachówek, dużą liczbę gwoździ czy odlewów gipsowych oraz szczątki ceramiki, wskazujących na istnienie tutaj miejsca produkcji dachówek i ceramiki. Dzięki wykopaliskom archeolodzy chcą lepiej poznać sposób budowy świątyń w czasie państwa Nanzhao oraz techniki produkcji ceramiki i zwyczaje grzebalne rodziny królewskiej. « powrót do artykułu
  22. Brookesia nana to gatunek niezwykle małego kameleona, zamieszkujący lasy deszczowe północnego Madagaskaru. Na łamach Scientific Report właśnie ukazał się opis samca i samicy tego gatunku. Naukowców zadziwiły nie tylko miniaturowe rozmiary samca, ale również jego wyjątkowo duże genitalia. Samiec Brookesia nana liczy sobie od czubka nosa do kloaki zaledwie 13,5 milimetra długości i jest najmniejszym kiedykolwiek opisanym dorosłym samcem gada. Samica jest większa od samca i mierzy 19,2 milimetra. Jest zatem też nieco większa od najmniejszego dotychczas gada, gekona Sphaerodactylus ariasae z Karaibów. Ogólny układ organizmu gadów jest raczej podobny do organizmu ssaków i ludzi, więc fascynujące było zobaczenie, jak małe są organy u tego gatunku, mówi główny autor badań, Frank Glaw, herpetolog ze Stanowej Bawarskiej Kolekcji Zoologii w Monachium. Jednak nie wszystkie organy nowo opisanego gatunku były równie niewielkie. Naukowcy zauważyli wyjątkowo duże organy reprodukcyjne samca Brookesia nana. Węże i jaszczurki posiadają półprącie, parzysty narząd kopulacyjny, który jest ukryty w kloace. Pojawia się na zewnątrz ciała gdy przychodzi czas na kopulację. U Brookesia nana półpenis ma 2,5 milimetra długości. To aż 18,5% długości ciała. Autorzy badań przejrzeli literaturę fachową i okazało się, że jest to normalny trend wśród najmniejszych jaszczurek. Długość genitaliów u spokrewnionych kameleonów wahała się od 6,3 do 32,9 procent długości ciała. Na podstawie badań 52 gatunków stwierdzono, że średnio wynosi ona 13,1% długości ciała. To pokazało interesującą zależność. Najmniejsze gatunki mają często proporcjonalnie największe penisy, mówi współautor badań, Mark Scherz, herpetolog z Uniwersytetu w Poczdamie. O Brookesia nana niewiele wiadomo. Naukowcy obawiają się jednak, że jest to gatunek zagrożony, gdyż północny Madagaskar to miejsce coraz bardziej intensywnej działalności człowieka. Lasy deszczowe są wycinane i zastępowane polami uprawnymi. « powrót do artykułu
  23. Fatima Ebrahimi, fizyk z Princeton Plasma Physics Laboratory (PPPL) jest autorką nowej koncepcji napędu rakietowego, dzięki któremu astronauci mogli by dotrzeć do zewnętrznych planet Układu Słonecznego. Jej pomysł polega na przyspieszaniu cząstek plazmy za pomocą pola magnetycznego i wykorzystaniu ich do napędzania pojazdu kosmicznego. Wpadłam na ten pomysł w 2017 roku, gdy siedziałam przy biurku i myślałam o podobieństwach pomiędzy gazami wydobywającymi się z rury wydechowej samochodu, a szybko poruszającymi się cząstkami generowanymi w National Spherical Torus Experiment (NSTX). Podczas pracy tokamak ten generuje magnetyczne bąble, zwane plazmoidami, które poruszają się z prędkością około 20 km/s. Dla mnie wyglądało to na odrzut, mówi uczona. Obecnie opracowywane silniki plazmowe wykorzystują pole elektryczne do przyspieszania cząstek. Są one w stanie wygenerować niski impuls specyficzny, czyli cząstki o niedużej prędkości. Obliczenia i symulacje komputerowe wykonane w National Energy Research Scientific Computing Center wykazały, że napędy plazmowe opisane przez Ebrahimi mogą wyrzucać gazy z prędkością setek kilometrów na sekundę. To 10-krotnie szybciej niż obecnie stosowane napędy. A im większą prędkość osiągniemy na początku podróży, tym szybciej dotrzemy do celu. Długodystansowe podróże kosmiczne mogą trwać miesiącami lub latami, gdyż impuls specyficznych rakiet o napędzie chemicznym jest bardzo niski, przez co pojazd wolno się rozpędza, mówi Ebrahimi. Jeśli jednak wykorzystamy napędy wykorzystujące zjawisko rekoneksji magnetycznej, będziemy w stanie pokonywać większe odległości w krótszym czasie. Koncepcja Ebrahimi różni się od podobnych pomysłów trzema zasadniczymi elementami. Po pierwsze proponuje ona używanie większej liczby magnesów i zmiany siły pól magnetycznych, co pozwoli na precyzyjne dopasowywanie prędkości. Po drugie, jej napęd wykorzystuje zarówno cząstki plazmy jak i magnetyczne bąble, plazmoidy. Żaden inny podobny koncept nie postuluje ich wykorzystania. Po trzecie zaś, w przeciwieństwie do silników plazmowych wykorzystujących pole magnetyczne, silnik Ebrahimi pozwala na wykorzystanie ciężkich lub lekkich atomów. Dzięki temu można będzie dobrać napęd do założeń misji. Podczas gdy inne silniki plazmowe wymagają zastosowania ciężkich atomów, taki jak ksenon, w tej koncepcji może wykorzystać dowolny typ gazu, zapewnia uczona. Autorzy konkretnej misji mogliby np. wybrać gaz o lżejszych atomach, które poruszają się szybciej. Praca ta została zainspirowana moimi wcześniejszymi pracami nad fuzją jądrową. Jest pierwszą koncepcją zakładającą jednoczesne wykorzystanie plazmoidów i rekoneksji magnetycznej w napędzie w przestrzeni kosmicznej. Następnym krokiem będzie zbudowanie prototypu, mówi uczona. Ze szczegółami pomysłu Ebrahimi możemy zapoznać się na łamach Journal of Plasma Physics. « powrót do artykułu
  24. Trzy studentki Akademii Górniczo-Hutniczej (AGH) zbadały wpływ różnych osłon twarzy na zrozumiałość mowy. W Laboratorium Akustyki Technicznej sprawdziły ich oddziaływanie na wskaźnik transmisji mowy (STI) i przejrzystości mowy (C50). Jak napisano w komunikacie prasowym uczelni, wyniki eksperymentu pokazują, że stosowanie osłon twarzy nie wpływa korzystnie na zrozumienie mowy. Zarówno wyniki pomiarów, jak i przeprowadzonych ankiet wskazały, że m.in. przyłbice mają negatywny wpływ na jakość odbieranego przekazu. Michaela Murzyniec, Emilia Puchała i Kinga Sapieja z Koła Naukowego Akustyki Architektonicznej oceniały wpływ 7 najpopularniejszych osłon twarzy - maseczki jednorazowej, maseczki bawełnianej dwuwarstwowej gładkiej, maseczki bawełnianej dwuwarstwowej z zakładkami, maseczki medycznej, komina jednowarstwowego, półprzyłbicy i przyłbicy. Ich badanie składało się z 2 części: pomiaru wskaźnika STI oraz ankiety. By wyznaczyć wielkości wskaźnika transmisji mowy (STI), który jest najważniejszym parametrem związanym z jej zrozumiałością, przeprowadzono pomiary w komorze pogłosowej. W tle wykorzystano szum różowy na poziomie 50 dBA. Studentki posłużyły się specjalistycznym mikrofonem i sztucznymi ustami, przez które generowany był sygnał filtrowany w taki sposób, żeby jego charakterystyka była dopasowana do ludzkiej mowy. Analizując otrzymane wyniki, można zauważyć, że zwiększenie dystansu społecznego z ok. 1,0 m do 1,5 metra w warunkach akustycznych, dla których przeprowadzono badanie, obniża zrozumiałość mowy o ok. 10%. Kolejne 10% tracimy, zakładając maseczkę dwuwarstwową, medyczną lub półprzyłbicę – opowiada opiekun projektu, dr inż. Adam Pilch. Najgorsze wyniki uzyskano dla przyłbicy, w przypadku której doszło do 15-procentowej utraty zrozumiałości w porównaniu do wartości referencyjnej. Murzyniec, Puchała i Sapieja podkreślają, że spory wpływ na uzyskiwane wyniki ma lokalizacja mikrofonu. I tak mowa w maseczce jest lepiej zrozumiała na wprost mówcy, natomiast w przyłbicy wyższą zrozumiałość mowy uzyskano, ustawiając odbiornik pod kątem 45 stopni względem osi głośnika. W kolejnym etapie studentki wykorzystały nagrania zdań z korpusu mowy polskiej CORPORA (CORPORA została stworzona w 1997 r. przez Stefana Grocholewskiego). Nagrania przeprowadzono w komorze bezdechowej. Mówiący stał w odległości 1,5 m od mikrofonu. Aby nagrania jak najbardziej przypominały warunki realnej rozmowy, w tle użyto szumu. Próbki wykorzystano w ankiecie, w której porównywano 2 rodzaje osłon twarzy (maseczkę jednorazową i przyłbicę) i brak osłony. W ankiecie wzięło udział 61 respondentów (w przypadku 5 osób polski nie jest językiem ojczystym, ale posługują się nim one na co dzień). Badanie subiektywne składało się z kilku części. Jak wyjaśniła nam Michaela Murzyniec, na początku porównywano nagranie z maseczką z nagraniem bez osłony, [dalej] nagranie z przyłbicą porównano z nagraniem bez osłony, a następnie porównano nagranie z maseczką oraz nagranie w przyłbicy. Ostatnim punktem ankiety było wybranie nagrania bardziej zrozumiałego w sytuacji, kiedy zestawione zostały wszystkie trzy powyższe nagrania. Nagranie polegało na wypowiedzeniu przez koleżankę zdań o różnorodności fonetycznej ze zbioru zdań CORPORY. W taki sposób testowano każde z 3 wybranych zdań. Gdy zadanie polegało na wybraniu najbardziej zrozumiałego zdania z trzech, zdecydowana liczba badanych wybrała zdanie wypowiedziane bez żadnej osłony. Niewielka liczba osób wskazała zdanie z maseczką, natomiast zdania z przyłbicą, jako tego najbardziej zrozumiałego, nie wybrał nikt. « powrót do artykułu
  25. Tron uczynił sobie król Salomon z drzewa libańskiego, podnóżek zrobił ze srebra, oparcie ze słota, siedzenie wyścielone purpurą, a wnętrze wykładane hebanem, czytamy w Pieśni nad Pieśniami. I to właśnie ta królewska purpura jest znaleziskiem, które zaskoczyło naukowców badających tkaniny znalezione w Dolinie Timna w Izraelu. Po raz pierwszy bowiem znaleziono zafarbowaną na purpurowo tkaninę, pochodzącą z czasów króla Dawida i Salomona. W starożytności w Dolinie Timna istniał ośrodek wydobycia i produkcji miedzi. Pozyskiwano ją tutaj już w 6. tysiącleciu przed Chrystusem. Znaleziono tam też najstarsze poza Półwyspem Arabskim ślady na obecność udomowionych wielbłądów, egipskie rysunki naskalne czy pozostałości niewielkiej świątyni bogini Hathor. W Dolinie od kilkudziesięciu lat trwają prace archeologiczne. Naukowcy z Uniwersytetu w Tel Awiwie, badający tkaniny znalezione w Dolinie, odkryli wśród nich trzy fragmenty zafarbowane purpurą, kolorem zarezerwowanym dla władców. Badanie radiowęglowe potwierdziło, że tkanina liczy sobie około 3000 lat, pochodzi zatem z czasów królów Dawida i Salomona. To najstarszy w całym południowym Lewancie przykład obecności najcenniejszego barwnika, zwanego purpurą tyryjską. Królewska purpura, wytwarzana była z mięczaków zamieszkujących Morze Śródziemne, którego wybrzeża dzieli od Doliny Timna 300 kilometrów. Barwnik ten często wymieniany jest w Biblii. To bardzo ekscytujące i ważne odkrycie. Po raz pierwszy znaleźliśmy tkaninę z czasów Dawida i Salomona, która zabarwiona jest na purpurowy kolor. W starożytności purpura była powiązana ze szlachectwem, stanem kapłańskim i rodziną królewską. Wspaniałe odcienie purpury, fakt, że kolor nie blakł oraz trudności produkcyjne związane chociażby z jego minimalną zawartością w ciele mięczaków powodowały, że barwnik był cenniejszy od złota. Dotychczas znajdowaliśmy jedynie pozostałości muszli mięczaków oraz naczynia z resztkami barwnika, co wskazywało, że w epoce żelaza wytwarzano purpurę. Teraz, po raz pierwszy, mamy bezpośredni dowód w postaci zabarwionej na purpurowo tkaniny, która przetrwała 3000 lat, mówi doktor Naama Sukenik, kurator znalezisk organicznych w Izraelskiej Służbie Starożytności. Dzięki niezwykle suchemu klimatowi w tej okolicy zachowały się pozostałości tekstyliów, sznurów czy skóry z epoki żelaza, z czasów Dawida i Salomona, która dają nam niezwykłą okazję wglądu w czasy biblijne. W Jerozolimie nawet przez 100 kolejnych lat wykopalisk nie znaleźlibyśmy tekstyliów sprzed 3000 lat. W Dolinie Timna zachowały się one wyjątkowo dobrze, a ich stan można porównać jedynie z odkryciami z Masady i jaskiń Pustyni Judzkiej. W ostatnich latach rozpoczęliśmy wykopaliska na Wzgórzu Niewolników. To myląca nazwa, gdyż pracujący tutaj ludzie byli wysoko wykwalifikowanymi robotnikami przemysłu metalurgicznego. Timna była ośrodkiem produkcji miedzi, która w epoce żelaza miała takie znacznie, jak obecnie ropa. Proces wytopu miedzi wymagał zaawansowanej wiedzy technologicznej i był ściśle strzeżonym sekretem. Osoby potrafiące go przeprowadzić to ówcześni eksperci najwyższej klasy. Wzgórze Niewolników to największy obszar wytopu miedzi w całej dolinie. Pełno jest tutaj miejsc składowania szlaki i innych odpadów. W jednym z takich miejsc znaleźliśmy trzy fragmenty tkaniny. Jej kolor natychmiast przyciągnął naszą uwagę, ale trudno było uwierzyć, że to prawdziwa purpura pochodząca z tak dawnych czasów, stwierdza profesor Erez Ben-Yosef z Wydziału Archeologii Uniwersytetu w Tel Awiwie. Najcenniejszym z barwników była tzw. purpura tyryjska (jej nazwa pochodzi od fenickiego Tyru). W biblijnej hebrajszczyźnie spotykamy dwa określenia na szlachetne królewskie kolory. Purpurę nazywano agraman, a błękit królewski – nieco tylko tańszy od purpury tyryjskiej – to tekhelet. Barwniki wytwarzano z trzech gatunków drapieżnych ślimaków zwanych potocznie purpurowcami lub szkarłatnikami. Te gatunki to rozkolec pasiasty (Hexaplex trunculus), rozkolec farbiarski zwany też purpurodajnym (Bolinus brandaris) oraz szkarłatnik (Stramonita haemastoma). Pozyskanie barwników wymagało znajomości skomplikowanego wielodniowego procesu chemicznego, który pozwalał na wydobycie z ciał ślimaków śluzowatego wytworu gruczołów hypobranchialnych, która służy zwierzętom do znieczulania ofiary oraz obrony. Złowione ślimaki wyjmowano z muszli, rozgniatano i przez kilka dni podgrzewano w roztworze soli w specjalnych, ołowianych lub cynowych kadziach. W pozyskanym roztworze zanurzano tkaniny i suszono na słońcu. W zależności od receptury, techniki, gatunku ślimaka i czasu ekspozycji na światło, uzyskiwano różne odcienie szlachetnych kolorów. Do zabarwienia niewielkiego fragmentu tkaniny potrzebne były tysiące ślimaków. Stąd też wysoka cena królewskich kolorów. Izraelscy naukowcy wykorzystali wysokosprawną chromatografię cieczową (HPLC) i potwierdzili, że znaleziona przez nich purpura pochodziła wyłącznie z niektórych gatunków ślimaków. Większość tkanin znalezionych w Timna i w ogóle na innych stanowiskach archeologicznych, kolorowano barwnikami roślinnymi, które są łatwiej dostępne i łatwiejsze w obsłudze. Użycie barwników zwierzęcych jest uznawane z bardziej prestiżowe i było bardzo ważnym elementem podkreślenia statusu społecznego i ekonomicznego osoby ubranej w taką tkaninę. Sądzimy też, że w przypadku jednego z fragmentów zidentyfikowaliśmy skomplikowany proces podwójnego barwienia, wykorzystywany do wzbogacenia koloru. Technologię taką opisał Pliniusz Starszy, a uzyskany tak barwnik był uznawany za najbardziej prestiżowy, mówi doktor Naama Sukenik. Profesor Ben-Yosef przypomina, że centrum produkcyjne w Dolinie Timna należało do biblijnego Królestwa Edomu. Jego zdaniem odkrycie zrewolucjonizuje postrzeganie nomadów epoki żelaza. Znalezisko dodaje wagi naszym przypuszczeniom, że w Dolinie Timna przebywała elita społeczna, co świadczy o rozwarstwieniu społecznym. Ponadto, jako że ślimaki występowały na wybrzeżu, mieszkańcy doliny musieli utrzymywać kontakty handlowe z mieszkańcami wybrzeży. Dotychczas jednak nie mamy dowodów na istnienie stałych osad w Królestwie Edomu. Było to królestwo koczowników. Gdy myślimy o koczownikach, przychodzą nam na myśl współcześni Beduini i trudno sobie wyobrażać tutaj królów i ich pałace oraz otoczone murami miasta. Jednak w pewnych okolicznościach nomadzi mogą tworzyć złożone struktury społeczno-ekonomiczne, które biblijni autorzy mogli nazywać królestwami. Znalezisko ma też też olbrzymie znaczenie dla badania Izraela. Archeolodzy od dawna poszukują pałacu króla Dawida. Teraz widzimy, że Dawid mógł okazywać swoje bogactwo i znaczenie nie za pomocą wspaniałych budowli, ale przedmiotów bardziej pasujących do koczowniczego trybu życia, jak ubiór czy inne przedmioty. Błędem jest zakładanie, że skoro nie znaleźliśmy wielkich budynków i fortec, to biblijne opisy Zjednoczonego królestwa Izraela (Zjednoczone królestwo Izraela i Judy) ze stolicą w Jerozolimie są fikcją literacką. Najnowsze odkrycie w Timna pokazuje, że nawet bez obecności wielkich budynków mogli istnieć królowie, którzy rządzili złożonymi społecznościami, budowali przymierza, stosunki handlowe i walczyli między sobą. Bogactwa koczowników nie mierzy się pałacami i kamiennymi pomnikami, ale rzeczami, które w starożytności były nie mniej cenne – takimi jak miedź produkowana w Dolinie Timna, czy purpurowy barwnik wymieniany z producentami miedzi. Szczegóły odkrycia opisano na łamach PLOS ONE. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...