Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36957
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Toxoplasma gondii to jeden z najpowszechniej występujących pasożytów u ludzi. Wywołuje on toksoplazmozę, która u niektórych ludzi może dawać objawy podobne do przeziębienia, jednak większość ludzi w ogóle nie odczuwa obecności pasożyta. Toksoplazmoza może być jednak bardzo niebezpieczna dla kobiet w ciąży i osób z osłabionym układem odpornościowym. Tymczasem naukowcy z Wielkiej Brytanii i Chin wykazali, że pasożyt może pomóc w walce z nowotworami. Uczeni wysunęli hipotezę, że zdolność T. gondii do wpływania na reakcję układu odpornościowego w guzie może poprawić terapeutyczne efekty zastosowania inhibitorów punktów kontrolnych. Postanowili więc sprawdzić, jakie będą efekty jednoczesnego zastosowania na guzach nowotworowych u myszy atenuowanego (osłabionego) szczepu T. gondii RH ΔGra17 i ligandu receptora programowanej śmierci PD-L1. Naukowcy stworzyli szczep T. gondii, który miał ograniczone możliwości wzrostu, ale zachował zdolność do manipulowania układem odpornościowym gospodarza. Okazało się, że bezpośrednie wstrzyknięcie pasożyta do guza nowotworowego wywołało stan zapalny w tym guzie oraz w guzach od niego odległych. Naukowcy wykazali też, że po podaniu T. gondii guzy stały się bardziej wrażliwe na leczenie inhibitorami punktu kontrolnego. W ten sposób wydłużono czas życia i zmniejszono tempo wzrostu guzów u myszy z ludzkimi modelami czerniaka, raka płuca LLC (Lewis lung carcinoma) oraz raka jelita grubego. Naukowcy przypominają, że już w przeszłości prowadzono badania nad zastosowaniem tego pasożyta w leczeniu nowotworów. Tym, co czyni nasze badania innymi, jest potwierdzenie, że wstrzyknięcie zmutowanego szczepu T. gondii wzmacnia działanie przeciwnowotworowe układu odpornościowego oraz efektywność terapii z wykorzystaniem inhibitorów punktu kontrolnego - powiedział profesor Hany Elsheikha z University of Nottingham. Inhibitory punktów kontrolnych Limfocyty T naszego układu odpornościowego potrafią rozpoznać antygeny obecne na powierzchni komórek nowotworowych, zaatakować je i zniszczyć. To prowadzi do zahamowania rozrostu guza. Problem jednak w tym, że jeśli mamy do czynienia z przewlekłą ekspozycją limfocytów na nowotworowy antygen, dochodzi do ich osłabienia. Zaś osłabione limfocyty słabiej się rozprzestrzeniają po organizmie i gorzej wytwarzają cytokiny, czyli białka wpływające na odpowiedź immunologiczną. Co więcej, u takich osłabionych limfocytów dochodzi do zwiększonej ekspresji immunologicznych punktów kontrolnych. To receptory hamujące odpowiedź immunologiczną. A komórki nowotworowe potrafią wykorzystać te punktu kontrolne do blokowania limfocytów T i uniknięcia ich ataku. Inhibitory punktów kontrolnych to stosowane od niedawna środki blokujące punkty kontrolne układu odpornościowego. A jedną z najczęściej stosowanych metod jest blokowanie wiązań pomiędzy PD-1 i PD-L1. « powrót do artykułu
  2. Specjaliści z Ośrodka Leczenia Chorób Rzadkich Wątroby przy Klinice Hepatologii i Chorób Wewnętrznych Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego (WUM) rozpoczęli projekt, który ma poprawić wyniki leczenia chorych z pierwotnym stwardniającym zapaleniem dróg żółciowych (ang. primary sclerosing cholangitis, PSC). Obecnie w leczeniu stosuje się 1 preparat - kwas ursodeoksycholowy (UDCA). Niestety, u większości pacjentów nie jest [on] w stanie skutecznie zahamować postępu choroby. Naukowcy z WUM chcą więc sprawdzić, czy inny związek - S-adenosyl-L-metionina (SAM-e) - może korzystnie działać na chorych z PSC. Pionierskie badania Projekt "Efekty kliniczne oraz mechanizmy molekularne działania S-adenosyl-L-metioniny u pacjentów z pierwotnym stwardniającym zapaleniem dróg żółciowych" ma być finansowany ze środków Narodowego Centrum Nauki. Nadzorujący go prof. dr hab. n. med. Piotr Milkiewicz cieszy się, że w swojej kategorii uzyskał on najwyższe oceny recenzentów zarówno polskich, jak i zagranicznych. Utwierdza nas to w przekonaniu, że badanie może mieć istotny wpływ na leczenie naszych pacjentów. Oprócz prof. Miikiewicza, w realizacji badania będzie brał udział lek. Emil Bik (projekt stanowi przedmiot jego pracy doktorskiej). W naszym badaniu będziemy stosować kombinację SAM-e z UDCA lub UDCA i placebo. Dzięki temu dowiemy się, jakie działanie ma u pacjentów z PSC interesujący nas preparat. W badaniu weźmie udział grupa 80 osób z naszego Ośrodka - tłumaczy Bik. Jak dodał, ocenione zostaną objawy kliniczne. Ważnym elementem badań będzie zaawansowana analiza biochemiczna i molekularna. Naukowcy tłumaczą, że jest to możliwe dzięki współpracy prof. Milkiewicza z prof. Olivierem Barbierem z Uniwersytetu Lavala w Quebecu. Kanadyjczyk dysponuje aparaturą do prowadzenia badań u pacjentów z chorobami tego typu. Pierwotne stwardniające zapalenie dróg żółciowych PSC to przewlekła choroba wątroby o nie do końca poznanych przyczynach. W jej przebiegu w wyniku postępującego włóknienia i niszczenia wewnątrzwątrobowych i zewnątrzwątrobowych dróg żółciowych dochodzi do zastoju żółci. Choć choroba może się rozwinąć w każdym wieku, najczęściej zapadają na nią młodzi mężczyźni. Jak podkreślono w komunikacie prasowym WUM, jest ona najczęściej rozpoznawana u osób w wieku 25-40 lat. U ok. 70% pacjentów z PSC stwierdza się również nieswoiste zapalne choroby jelit (wrzodziejące zapalenie jelita grubego, a rzadziej chorobę Leśniowskiego-Crohna). Konsekwencją PSC może być marskość wątroby i konieczność przeszczepienia narządu. Obserwuje się też zwiększone ryzyko raka dróg żółciowych. Jest to guz o bardzo złym rokowaniu, ocenia się, że ryzyko jego wystąpienia po 20 latach trwania PSC wynosi aż 20%. Nasz Ośrodek jest jednym z kilkunastu centrów w Europie, działających w ramach sieci leczenia chorób rzadkich wątroby ERN (European Reference Network), które specjalizują się w leczeniu chorób o tle autoimmunologicznym [a podejrzewa się, że u podstawy PSC leżą czynniki autoimmunologiczne - przyp. red.]. Opiekujemy się grupą ponad 600 pacjentów z PSC. Jest to najpewniej największa grupa chorych z PSC leczących się w jednym ośrodku wśród centrów hepatologicznych w krajach Unii Europejskiej – opowiada prof. Milkiewicz. Dlaczego SAM-e? Naukowcy tłumaczą, że przewlekłym chorobom wątroby często towarzyszy niedobór SAM-e (naturalnie jest on produkowany w tym narządzie). Wg nich, można więc mówić o swego rodzaju suplementacji. Milkiewicz bada tę substancję od wielu lat. Ponad 25 lat temu w badaniach in vitro w Wielkiej Brytanii wykazał, że łączne stosowanie SAM-e i UDCA może poprawić czynność komórek wątroby. Profesor zajmował się też oceną skuteczności SAM-e w leczeniu pacjentów z inną przewlekłą chorobą wątroby - pierwotnym zapaleniem dróg żółciowych (ang. primary biliary cholangitis, PBC). Widzieliśmy nie tylko poprawę wyników badań wątrobowych, ale również, co jest bardzo ważne, istotną poprawę jakości życia pacjentów. Dotyczyło to między innymi zmniejszenia się objawów przewlekłego zmęczenia. To zachęciło mnie do kontynuacji badań w grupie pacjentów z inną, ale nieco pokrewną chorobą - zaznacza profesor. Specjaliści zaangażowani w najnowszy projekt mają nadzieję, że podobne rezultaty uda się osiągnąć u pacjentów z PSC. « powrót do artykułu
  3. Gdyby NRD-owskie muzeum wiedziało, jaki skarb posiada, być może lepiej by go pilnowało. Odzyskany w ubiegłym roku obraz, który skradziono podczas największego w historii NRD rabunku dzieł sztuki, został prawdopodobnie namalowany przez Rembrandta, twierdzą specjaliści z zamku Friedenstein w Gotha. Sensacyjne odkrycie to jednocześnie zła wiadomość dla Harvard Art Museum, w którego kolekcji znajduje się bardzo podobne dzieło. Niewykluczone bowiem, że posiada ono przypisywaną Rembrandtowi kopię wykonaną przez jednego z uczniów. W grudniu 1979 roku z zamku Friedenstein ukradziono 5 obrazów, w tym namalowany w latach 1629–1632 portret starszego brodatego mężczyzny. W ubiegłym roku udało się je odzyskać i po renowacji trafiły one na wystawę Back in Gotha! The Lost Masterpieces. Dzieła można będzie oglądać w Gotha do 21 sierpnia przyszłego roku. Portret starszego mężczyzny był przypisywany Janowi Lievensowi lub Ferdynandowi Bolowi, uczniom Rembrandta. Jednak kurator wystawy, Timo Trümper, mówi, że analiza stylu malarskiego wyklucza obu malarzy z kręgu potencjalnych autorów. Bolowi obraz przypisywano, gdyż na odwrocie znajduje się podpis tego właśnie artysty. Jednak zdaniem Trümpera może być to podpis właściciela, a nie autora. Rembrandt zbankrutował w 1656 roku i właśnie wówczas Bol mógł stać się właścicielem obrazu. Bardzo podobny obraz znajduje się w kolekcji Harvard Art Museum. Mimo, że widnieje na nim podpis Rembrandta, to jego autorstwo również budziło wątpliwości specjalistów. Trümper mówi, że podmalówka na obrazie z Gotha wskazuje na Rembrandta, wobec czego portret znajdujący się w USA może być późniejszą kopią wykonaną w studiu holenderskiego mistrza. Przyznaje jednocześnie, że to kwestia interpretacji, a portret z Goth nie był przedmiotem intensywnych badań specjalistów od Rembrandta. W dużej mierze dlatego, że przez 40 lat nie wiedziano, gdzie się znajduje. Wraz z nim odzyskano cztery inne dzieła. Jednym z nich jest portret św. Katarzyny namalowany w 1510 roku przez Hansa Holbeina starszego. Kolejnym – portret uśmiechniętego wąsatego mężczyzny w imponującym czarnym kapeluszu i białym kołnierzu. Powstał w 1535 roku, a jego autorem jest Frans Hals. Złodziej ukradł też pejzaż przedstawiający wiejską drogę, wozy i krowy, który powstał w studiu Jana Breughela starszego oraz kopię autoportretu Antoona van Dycka namalowaną przez współczesnego mu artystę. Złodziej, gdyż rabunku prawdopodobnie dokonała jedna osoba, maszynista Rudi Bernhardt. Przy pomocy małżeństwa z RFN przemycił obrazy na Zachód. Później obrazy odziedziczyły dzieci wspólników Bernardta. Sam Rudi zmarł w 2016 roku. Schloss Friedenstein to największy barokowy zamek w Niemczech. Posiada on wspaniałą kolekcję tworzą przez książęta Saxe-Gotha. Zamkowe kolekcje niejednokrotnie padały łupem złodziei. Na liście zaginionych stamtąd przedmiotów znajduje się około 1700 pozycji. Nie obejmuje to zaginionych monet i książek. « powrót do artykułu
  4. VCSEL to najpopularniejszy typ laserów. Znajdziemy je w smartfonach, sieciach komputerowych czy urządzeniach medycznych. Emitują światło z kwantowych studni lub kropek umieszczonych pomiędzy lustrami. Studnie i kropki są niezwykle małe, ich wielkość mierzy się w ułamkach mikrometrów. To z jednej strony zaleta, pozwalająca na miniaturyzację i dużą prędkość pracy, jednak z drugiej strony rozmiar ogranicza moc lasera. Teraz, po dziesięcioleciach prac, udało się opracować rozwiązanie, które pozwoli zwiększyć moc VCSEL, znajdą więc one zastosowanie tam, gdzie stosowane dotychczas być nie mogły. Przez dekady naukowcy próbowali zwiększyć moc VCSEL (vertical cavity surface emitting laser) poprzez wymuszenie na nich pracy grupowej. Chcieli połączyć wiele laserów w jeden, o zwielokrotnionej mocy. Niestety, minimalne niedokładności w procesach produkcyjnych powodowały, że lasery takie pracowały w niewielkich niezależnych od siebie grupach, których emisja nie była ze sobą zsynchronizowana. Niemożliwe było wiec uzyskanie spójnego promienia laserowego. Dopiero teraz naukowcy pracujący pod kierunkiem Sebastiana Klembta z Uniwersytetu w Würzburgu i Mordechaia Segeva z Izraelskiego Instytutu Technologii Technion, opracowali metodę na wymuszanie spójnej pracy 30 VCSEL. Udało im się to dzięki ułożeniu laserów tak, by geometria całości była zgodna z tym, czego uczeni dowiedzieli się z badań nad izolatorami topologicznymi. Izolatory topologiczne to niezwykłe materiały. Są jednorodne, a mimo to wewnątrz są izolatorami, podczas gdy ich powierzchnia jest przewodnikiem. Materiały takie odkryto dawno, ale historia ich zastosowania w laserach liczy sobie zaledwie 8 lat gdy Segev i naukowcy z Uniwersytetu w Rostocku zaprezentowali pierwszy fotoniczny izolator topologiczny. W laserze tym światło wędrowało wzdłuż krawędzi dwuwymiarowej macierzy falowodów i nie było zakłócane przez ich niedoskonałości. Kilka lat później Segev wraz z inną już grupą współpracowników pokazał, że możliwe jest zmuszenie wielu takich laserów do współdziałania. Jednak system miał poważne ograniczenia. Światło krążyło w płaszczyźnie układu, który je generował. To zaś oznaczało, że moc systemu była ograniczona przez wielkość urządzenia do emisji światła. Naukowcy porównują to do elektrowni, z której wychodzi tylko jedno gniazdko do podłączenia urządzenia. Nowa topologiczna macierz VSCEL składa się z dwóch typów macierzy w kształcie plastra miodu, na wierzchołkach których umieszczono nanoskalowe kolumienki. Jednym z typów macierzy jest macierz rozciągnięta, drugim – ściśnięta. Uczeni stworzyli specjalny interfejs pomiędzy nimi. Gdy ma on odpowiednie parametry, otrzymujemy topologiczny interfejs, w którym światło musi przepływać pomiędzy laserami. Taki ciągły topologicznie chroniony przepływ światła powoduje, że światło każdego z laserów musi dotrzeć do wszystkich innych laserów, dzięki czemu otrzymujemy spójną wiązkę, wyjaśnia Segev. Obecnie więc światło krąży w całej macierzy, ale jest też emitowane przez każdy z laserów, wchodzących w jej skład. Topologiczne założenia naszego lasera będą działały dla wszystkich długości fali i różnych materiałów. To, ile mikrolaserów możemy połączyć w macierz zależy wyłącznie od tego, jak mają być stosowane. Możemy stworzyć wielką macierz i powinna ona emitować spójne światło dla dużej liczby laserów. To wspaniałe, że topologia, która w przeszłości była wyłącznie dziedziną matematyki, staje się rewolucyjnym narzędziem pozwalającym na kontrolowanie i udoskonalanie laserów, cieszy się profesor Klembt. Nasza praca to przykład potęgi topologicznego transportu światła. Niewielkie sprzężenie na płaszczyźnie wystarczy, by wymusić na macierzy indywidualnych źródeł emisji działanie w roli pojedynczego źródła, czytamy na łamach Science. « powrót do artykułu
  5. Z okazji 180-lecia budynku Opery Wrocławskiej ogłoszono konkurs "Opera w obiektywie". Do 9 listopada włącznie wykonane dowolną techniką zdjęcia (maksymalnie 3) można zamieszczać w komentarzu pod postem na Facebooku. Nagrodą główną jest sesja zdjęciowa z charakteryzacją we wnętrzach Opery Wrocławskiej, a także zamieszczenie wybranego zdjęcia na okładce kalendarza na 2022 r. Prace laureatów z miejsc od 2. do 13. ozdobią kartki kalendarza. Ze szczegółami regulaminu można zapoznać się tutaj. We wpisie poświęconym konkursowi podkreślono, że gmach Opery był uwieczniany zarówno na zdjęciach, jak i na pocztówkach. Między innymi na uwiecznionych wizerunkach Opery Wrocławskiej możemy obserwować, jak przez lata zmieniała się sztuka fotografii [i wykorzystywany sprzęt]. Tegoroczny jubileusz jest okazją do szczególnego skupienia obiektywów na przepięknym budynku przy Świdnickiej 35, pokazania jego wyjątkowości i indywidualnej perspektywy, którą nabywa każdy z nas, patrząc przez soczewkę aparatu. Historia Opery Wrocławskiej Wrocławskie tradycje operowe sięgają 1. połowy XVII w. Dom Zabaw (Ballhaus) przy dzisiejszej ulicy Wita Stwosza od 1627 r. był odwiedzany przez wędrowne zespoły. Dzięki nim publiczność mogła się zapoznać z nowinkami teatralnymi i operowymi. Ważnym okresem jest działalność włoskiej trupy Antonia Bioniego i Daniela Treua; utrzymywała ona kontakt z teatrami w Bolonii i Wenecji, a także z Vivaldim. Siedziba trupy znajdowała się w okolicach współczesnego placu Dominikańskiego (w 1727 r. przyznano jej status teatru miejskiego). W 1755 r. wybudowano nowy teatr (Kalten Asche), który służył mieszkańcom do 1841 r. Zwieńczeniem ambicji mieszkańców dynamicznie rozwijającego się miasta było otwarcie w 1841 roku nowego, okazałego gmachu teatru utrzymanego w klasycystycznym stylu według projektu Carla Ferdinanda Langhansa z niezwykle nowoczesną, jak na owe czasy, sceną i widownią na około 1600 miejsc - napisano na stronie Opery. « powrót do artykułu
  6. Partenogeneza – dzieworództwo – czyli rozmnażanie się bez zapłodnienia, znane jest u nielicznych gatunków. Rozmnażają się tak rozwielitki, występuje ona u pszczół, zdarza się u ryb czy płazów, a przed kilkunastu laty zaobserwowano ją też u rekinów. Teraz na łamach Journal of Heredity opisano pierwsze znane przypadki partenogenezy u skrajnie zagrożonego kondora kalifornijskiego Ten największy ptak Ameryki Północnej został niemal całkowicie wytępiony przez człowieka. Używanie chemikaliów w rolnictwie, kłusownictwo, niszczenie habitatów oraz zatrucie ołowiem wskutek zjadania zwierząt zabitych przez myśliwych, spowodowało, że w 1987 roku na wolności pozostało jedynie 27 osobników. Pozostałe przy życiu kondory złapano i od tamtej pory prowadzony jest program ratowania gatunku. Mimo, że jego populację udało się zwiększyć do ponad 500 osobników, wciąż jest on krytycznie zagrożony. Wciąż zagraża mu m.in. ołowiana amunicja używana przez myśliwych. Projekt ratowania gatunku prowadzony jest przez San Diego ZOO, a każdy z hodowanych tam ptaków jest ściśle nadzorowany. W 2013 roku Leona Cheminck, która odpowiedzialna jest za badania genetyczne piskląt kondora kalifornijskiego wyklutych w ZOO poinformowała dyrektora laboratorium genetycznego, Olivera Rydera, że po raz drugi przydarzyło jej się trafić na pisklę, które miało DNA matki, ale nie posiadało DNA samca wpisanego w rejestrze jako ojciec. W ogóle nie posiadało DNA jakiegokolwiek zarejestrowanego samca kondora. Co więcej oba pisklęta były całkowicie homozygotyczne. Zamiast posiadać mieszaninę genów dominujących i recesywnych, wszystkie ich allele były identyczne. Dyrektor zapytał, czy oba pisklęta były samcami i dowiedział się, że tak. To właśnie wtedy uczeni zdali sobie sprawę, że mają do czynienia z pierwszym znanym przypadkiem fakultatywnej partenogenezy u kondorów. Obserwacje, badania i prace nad artykułem zajęły kolejne lata. Wysiłek się opłacił, gdyż zaobserwowano wiele nieobserwowanych dotychczas zjawisk. Po raz pierwszy zauważono, by pisklęta, które przyszły na świat w wyniku partenogenezy, żyły na tyle długo, by stać się samodzielne. Jedno z opisanych piskląt, SB260, wykluło się w 2001 roku, półtora roku później ptaka wypuszczono na wolność. Padł przed osiągnięciem dojrzałości płciowej w 2003 roku, prawdopodobnie w wyniku niedożywienia. Drugie z piskląt, SB517, przyszło na świat w 2009 roku. Zwierzę było małe i uległe wobec innych. Dlatego też pozostało w zoo, gdzie przeżyło niemal 8 lat. To niewiele jak na gatunek, którego długość życia dochodzi do 60 lat. Kondor padł w wyniku komplikacji po zatruciu pokarmowym. Mimo, że żadne ze zwierząt nie miało potomstwa, sam fakt, że przeżyły tak długo, jest znaczący. To jedne z najważniejszych badań nad partenogenezą u ptaków od dłuższego czasu, stwierdził Warren Booth z University of Tulsa, który specjalizuje się w fakultatywnej partenogenezie u węży. Dotychczas wszystkie znane przypadki partenogenezy u ptaków kończyły się śmiercią zwierząt jeszcze gdy były pisklętami. Proces partenogenezy początkowo wygląda podobnie do rozmnażania płciowego. Jądro komórkowe dzieli się w procesie mejozy na 4 jądra, z których każde zawiera połowę chromosomów (po 1 z każdej pary) komórki wyjściowej. W procesie rozmnażania płciowego jajo łączy swój materiał genetyczny z materiałem genetycznym samca. Jednak w partenogenezie jajo łączy się z jednym z pozostałych jaj. W tym wypadku potomstwo może być tylko jednej płci. Na przykład u boa i pytonów w wyniku partenogenezy na świat przychodzą wyłącznie samice. U ptaków, w przeciwieństwie do ludzi, to jajo, a nie sperma, ma decydujący wpływ na płeć rozwijającego się embrionu. Dlatego naukowcy wykorzystują inny system nazewnictwa. W miejsce chromosomów X i Y jest tutaj mowa o Z i W. Samice ptaków są ZW, a samce ZZ. Jeśli dojdzie do partenogenezy, może teoretycznie powstać embrion WW lub ZZ. Jednak w wyniku kombinacji WW nie może pojawić się embrion zdolny do przeżycia, dlatego wszystkie ptaki wyklute w wyniku partenogenezy są ZZ, samcami. Do partenogenezy najczęściej dochodzi w sytuacji, gdy w populacji brakuje samców. Mechanizm ten pozwala samicy na przekazywanie swoich genów. Jest to jednak metoda daleka od doskonałości. Dzięki temu, że otrzymujemy geny od obu rodziców, mamy pary genów od dwóch różnych osób. Jeśli od jednej z nich otrzymaliśmy wadliwy gen, istnieje spora szansa, że błąd zostanie skompensowany przez gen od drugiego z rodziców. Osobnikom partenogenetycznym brakuje zróżnicowania genetycznego, dlatego też zapewne zwierzęta takie nie radzą sobie dobrze w dłuższym terminie. Naukowcy przypuszczają, że do partenogenezy dochodzi znacznie częściej niż sądzimy. Jest to zjawisko trudne do badania wśród zwierząt żyjących na wolności i odkrywane jest zwykle przez przypadek. Znacznie częściej widzimy je u zwierząt w niewoli, które są monitorowane. Jeśli trzymamy na wybiegu same samice i nagle pojawia się młode, to jest to sygnał, że zapewne warto przeprowadzić badania genetyczne zwierząt, wyjaśnia Chapman. Zwierzęta partenogenetyczne wyglądają normalnie. Więc gdyby oba wspomniane kondory przyszły na świat na wolności, naukowcy nawet by nie podejrzewali, że pochodzą z partenogenezy. Odkrycie partenogenezy u skrajnie zagrożonego gatunku to – mimo braku zróżnicowania genetycznego takich osobników – dobra wiadomość. W sytuacji, gdy gatunek składa się z tak skrajnie małej liczby osobników, każde pisklę jest na wagę złota. Fakt, że młode kondory przeżyły wyjątkowo długo może wskazywać, że na wolności również dochodzi wśród nich do partenogenezy, więc mimo braku odpowiedniego partnera samica może mieć młode. « powrót do artykułu
  7. Międzynarodowy zespół naukowców, w którym biorą udział uczeni z Narodowego Centrum Badań Jądrowych w Świerku, zaproponował wykorzystanie nowego związku chemicznego do obrazowania nowotworów prostaty i piersi. [99mTc]Tc-DB15 składa się ze stosowanego w diagnostyce radioaktywnego izomeru technetu Tc-99m, związanego z antagonistą (czyli substancją blokującą receptor) receptora GRPR występującego w komórkach niektórych rodzajów nowotworów. Użycie związku [99mTc]Tc-DB15 pozwala na wykrycie nowotworu dzięki zastosowaniu Tc-99m, który podczas rozpadu emituje fotony o energiach w zakresie gamma. Fotony te są następnie rejestrowane w tomografie SPECT. Urządzenie to, podobnie do PET, obserwuje fotony pochodzące z rozpadu Tc-99m i po opracowaniu specjalnym algorytmem generuje trójwymiarowy obraz pacjenta z wyraźnie widocznymi miejscami emisji fotonów pochodzących z rozpadu radioizotopu. Technet-99m, przyłączony do antagonisty receptora, kumuluje się w komórkach o zwiększonej gęstości GRPR, czyli w komórkach rakowych. W efekcie pozwala to na zlokalizowanie i określenie aktywności komórek nowotworowych. Antagoniści receptorów komórkowych zastosowani w diagnostyce mogą też potencjalnie być wykorzystani w teranostyce, czyli terapii połączonej z diagnostyką, wykorzystując promieniowanie jonizujące w celu zabicia komórek nowotworu. Wstępne badania nad nowym znacznikiem, przeprowadzone in vitro na komórkach raka piersi oraz raka prostaty pokazały, że komórki rakowe dobrze gromadzą znacznik. Dalsze badania, in vivo, przeprowadzono u myszy z wszczepionymi komórkami raka prostaty i piersi, wykazującymi obecność GRPR. Wykazano, że po podaniu preparat w krótkim czasie skupia się w komórkach nowotworowych. Po potwierdzeniu bezpieczeństwa stosowania badanego leku poddano tej metodzie obrazowania dwie pacjentki chorujące na nowotwór raka piersi, którego komórki posiadały receptory GRPR. Badania przeprowadzono na podstawie protokołu badawczego zatwierdzonego przez Komisję Bioetyczną Uniwersytetu Medycznego im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu. Pacjentki wyraziły świadomą zgodę na udział w badaniach. Współczesna medycyna wykorzystuje już bardzo podobne strategie, do zaproponowanej przez nas, jak choćby leczenie nowotworów piersi, posiadających receptory HER2 – wyjaśnia profesor Renata Mikołajczak, współautorka badań. Nowa procedura, oparta o wykorzystanie związków antagonistycznych do receptorów GRPR, byłaby kolejną spersonalizowaną metodą w leczeniu konkretnego typu komórek rakowych, a zwiększanie liczby technik pozwala na precyzyjne i skuteczne leczenie różnych rodzajów nowotworów. « powrót do artykułu
  8. Rejestr Gospodarki Narodowej, czyli popularny REGON, to baza danych, która ma za sobą długą historię. Kolejne zmiany wpływały nie tylko na jej rolę w gospodarce, ale też zmieniały jej strukturę oraz zasady indeksacji. Co warto wiedzieć o tej bazie danych? REGON — najważniejsze informacje Jego historia jest nierozerwalnie związana z Polską Rzeczpospolitą Ludową, czyli państwem o charakterze scentralizowanym, gdzie władza chciała kontrolować wszystkie kluczowe sektory gospodarki narodowej, ograniczając przy tym autonomię i decyzyjność na poziomie województw. Kluczowe decyzje zapadały w Warszawie. Przez wiele lat w kraju funkcjonowało nawet stwierdzenie, że dla władz państwa, Polska dzieli się „na Warszawę i na teren”. Aby osoby zarządzające krajem mogły umiejętnie dysponować dobrami, które wytwarzały na przykład firmy w Wielkopolsce czy na Pomorzu, musiały mieć dostęp do wielu ważnych informacji o ich kondycji gospodarczej. I właśnie tutaj pojawia się REGON. Pierwsze przymiarki do stworzenia takiego rejestru pojawiły się już w 1966 roku, choć w dokumentach rządowych z tamtego czasu nie znajdziemy nigdzie nazwy zbioru w obecnie używanej formie. Scentralizowany aparat państwowy wprowadził Rejestr Gospodarki Narodowej w życie dopiero 9 lat później, w 1975 roku. Nadrzędnym aktem prawnym była Uchwała nr 199 Rady Ministrów PRL w sprawie nadania numerów statystycznych jednostkom gospodarki uspołecznionej. Zgodnie z ogólnym zamysłem, REGON miał m.in. pomóc przy optymalizacji i planowaniu kolejnych planów pięcioletnich. Z ilu cyfr składa się numer REGON? Na początku indeks składał się z zaledwie siedmiu cyfr. Ustawodawca dość szybko zauważył, że taki zbiór może szybko się zapełnić. Można jedynie domniemywać, że pewną rolę w rozbudowie bazy REGON i poszerzeniu identyfikatora do dziewięciu cyfr odegrała reforma terytorialna, która wprowadziła w Polsce aż 49 województw. Jeśli skorzystamy na przykład z darmowej wyszukiwarki REGON w serwisie ALEO.com, gdzie w czytelny sposób prezentowane są wszystkie kluczowe informacje o właścicielu wybranego identyfikatora, to możemy znaleźć też najstarsze indeksy, które mają z przodu cyfry „00”. Właśnie w ten sposób „wydłużono” składające się z siedmiu cyfr, numery do dziewięciu cyfr. Jest to zarazem długość rejestru, która obowiązuje i dzisiaj. Jedynym wyjątkiem od tej reguły są 14-cyfrowe identyfikatory, które są przypisane firmom, które mają swoje siedziby w kilku różnych województwach. Jaką właściwość ma dziś Rejestr Gospodarki Narodowej? REGON przetrwał transformację ustrojową, choć jego rola w gospodarce wolnorynkowej została dość mocno ograniczona. Obecnie w dużej mierze jest to indeks wykorzystywany w statystyce, choć w żadnym razie nie można nazwać go zbędnym z biznesowego punktu widzenia. Największą zmianą i charakterze prawnym, która wpłynęła na Rejestr Gospodarki Narodowej była Ustawa o Statystyce Publicznej, którą Sejm przyjął 29 czerwca 1995 roku. Kolejne bazy danych, na czele z wprowadzeniem w Polsce Numeru Identyfikacji Podatkowej oraz KRS, jeszcze bardziej zminimalizowały znaczenie REGON-u w świecie biznesu. Tę niewielką rolę dość dobitnie podkreśla też to, że od kilku lat numer REGON nie jest już nawet wymagany na większości dokumentów firmowych. Sam identyfikator jest nadawany automatycznie, gdy zakładamy firmę, a poza działalnościami gospodarczymi korzystają też z niego stowarzyszenia oraz jednostki samorządu terytorialnego. Jak wyrobić numer REGON? Warto rozpocząć od tego, że identyfikator może być bardzo użyteczny zwłaszcza dla stowarzyszeń rejestrowych oraz półprofesjonalnych klubów sportowych, które na przykład chcą starać się o dofinansowanie ze środków publicznych. Dla takich podmiotów REGON oraz NIP to absolutna podstawa, bez której nie da się nawet złożyć większości wniosków. Jeśli chcemy wystąpić z wnioskiem o nadanie identyfikatora REGON, możemy skorzystać z dwóch dostępnych formularzy: RG-OF oraz RG-OP. Można je złożyć w tradycyjnej wersji, wnioski są dostępne w większości urzędów gmin, jednak nic nie stoi też na przeszkodzie, by skorzystać z e-formularzy. Mając na uwadze liczne obostrzenia, które zawdzięczamy pandemii koronawirusa, skorzystanie z cyfrowej, dostępnej przez internet wersji, może być o wiele szybszym sposobem, by uzyskać swój indywidualny numer REGON. Po wyrobieniu identyfikatora, wszyscy, którzy będą chcieli sprawdzić nasz numer REGON na przykład w największej bazie firm w Polsce, ALEO.com, będą mogli zapoznać się z naszymi danymi teleadresowymi, pełną nazwą podmiotu, a także z formą prawną i datą powstania firmy. Co ciekawe, w przypadku realizacji zamówienia podmiotu upoważnionego do nieodpłatnego pozyskiwania danych z bazy, mogą być też udostępnione informacje o numerze PESEL osoby fizycznej, która prowadzi działalność gospodarczą, a także o adresie zamieszkania osoby fizycznej. « powrót do artykułu
  9. Magazyny energii zyskują na coraz większej popularności w wyniku zwiększającej się liczby zamontowanych instalacji fotowoltaicznych w naszym kraju. Wszystko za sprawą tego, że pozwalają one na gromadzenie produkowanego z energii słonecznej prądu, bez konieczności oddawania go nawet do 30% do sieci energetycznej, jak ma to miejsce w przypadku prosumentów. Na co wobec tego powinni zwrócić uwagę posiadacze fotowoltaiki planujący zakup i montaż magazynu energii? Kiedy warto zamontować magazyn energii? Magazyn energii to rozwiązanie, które sprawdza się zarówno w przypadku gospodarstw domowych, jak i rolnych oraz przedsiębiorstw, w których energia elektryczna dostarczana jest z fotowoltaiki. Dzięki nim można bowiem magazynować prąd w okresach jego wzmożonej produkcji i wykorzystywać go niemal bez żadnych strat w momencie, kiedy instalacja fotowoltaiczna go nie produkuje np. nocą. W przypadku gospodarstw domowych warto zainwestować w magazyn energii, ponieważ pozwala on w połączeniu z fotowoltaiką na niemal 100% uniezależnienie się od krajowych dostawców prądu. Zwłaszcza jeśli energia elektryczna wykorzystywana jest przez domowników w większości w okresach, kiedy panele fotowoltaiczne jej nie produkują. Dla przedsiębiorców magazyny energii umożliwiają natomiast poprawę jakości dostarczanego prądu oraz zniwelować skutki w przerwach jego dostaw, które każdorazowo są stratą dla firmy. Z kolei, jeśli chodzi o rolników, magazyny energii będą doskonałym rozwiązaniem w wysoko zmechanizowanych gospodarstwach rolnych bazujących w dużej mierze na energii elektrycznej, które nie mogą sobie przez to pozwolić na przerwy w jej dostawach. 4 najważniejsze parametry, na które warto zwrócić uwagę, kupując magazyn energii i analizując rankingi ich modeli Niezależnie od tego, czy magazyn energii ma być montowany w przypadku gospodarstw domowych, rolnych czy firm wybierając go, należy zawsze zwrócić uwagę na 4 podstawowe parametry, według których tworzony jest także niemal każdy ranking magazynów energii. Dzięki ich znajomości analizowanie ich staje się bowiem o wiele prostsze, a zakup samego urządzenia bardziej świadomy. Rodzaj zastosowanego w magazynie energii akumulatora Producenci magazynów energii wyposażają je w różnorodne akumulatory, w których następnie przechowywana jest energia. Na rynku spotkać więc można modele z akumulatorami: •    kwasowo-ołowiowymi, •    litowo-jonowymi, •    żelowymi. W przypadku magazynów energii, które mają kumulować energię elektryczną, produkowaną przez panele fotowoltaiczne najlepszą opcją są więc modele z akumulatorami żelowymi. Przystosowane są one bowiem do codziennej pracy cyklicznej oraz są odporne nawet na głębokie rozładowywania i wstrząsy. Pojemność akumulatora zastosowanego w magazynie energii Pojemność akumulatora, określana inaczej jako moc magazynu, jest jednym z kluczowych parametrów tego urządzenia, wskazującym na to ile energii jest on w stanie zmagazynować. Powinna być ona więc odpowiednio dobrana do potrzeb użytkowników, tak aby nie była zbyt mała, ale także zbyt duża, gdyż ma ona realny wpływ na cenę magazynu energii. Ilość pełnych cykli magazynu energii Analizując ranking magazynów energii, warto także zwrócić uwagę na podawane w nich liczby pełnych cykli dla danych modeli. Informują one bowiem o tym, ile razy akumulator może być rozładowany i naładowany, zanim straci on swoją wyjściową pojemność. Wartość ta bardzo często podawana jest wraz z okresem gwarancji liczonym w latach i liczbie cykli. Wymagania dotyczące miejsca montażu Ostatnią istotną kwestią przy wyborze magazynu energii są wytyczne odnoszące się do wymagań przy jego montażu. Warto zwrócić na nie uwagę, aby nie okazało się, że w budynku nie ma odpowiedniej ilości miejsca lub właściwego pomieszczenia pozwalającego na jego montaż. Ponadto przy zakupie magazynu energii, który ma współpracować z fotowoltaiką, należy także sprawdzić, czy na pewno wybrany model pozwala na jego podłączenie do niej. Nie każde urządzenie magazynujące prąd może bowiem współpracować z instalacjami PV. « powrót do artykułu
  10. Ocieplenie klimatu może już w przyszłej dekadzie wpłynąć na globalne uprawy kukurydzy i pszenicy, informują naukowcy z NASA na łamach Nature Food. To wcześniej niż dotychczas sądzono. Przy scenariuszu zakładającym utrzymującą się wysoką emisję dwutlenku węgla do końca wieku można spodziewać się spadku produkcji kukurydzy nawet o 24%, przy jednoczesnym wzroście produkcji pszenicy dochodzącym do 17%. Naukowcy wykorzystali najnowsze modele klimatyczne oraz modele rozwoju upraw, uwzględnili w nich projektowane zmiany temperatury, opadów oraz koncentracji dwutlenku węgla. Modele wykazały, że w ocieplającym się klimacie coraz trudniej będzie uprawiać kukurydzę w tropikach, ale powinien zwiększyć się zasięg występowania pszenicy. Nie spodziewaliśmy się tak znaczących zmian w porównaniu z poprzednimi tego typu projekcjami, które zostały wykonane w roku 2014, mówi główny autor badań Jonas Jägermeyr z NAA i Columbia University. Szczególnie zaskakujący jest olbrzymi spadek produkcji kukurydzy. Spadek o 20% może mieć poważne implikacje w skali całej planety, stwierdza uczony. Na potrzeby badań naukowy wykorzystali pięć modeli klimatycznych CMIP6. Każdy z nich w nieco inny sposób przedstawia reakcję klimatu Ziemi na dwutlenek węgla. Następnie dane z tych symulacji zostały użyte w roli danych wejściowych dla 12 modeli upraw opracowanych w ramach projektu AgMIP. Modele te pokazują, jak w skali globu rośliny uprawne reagują na zmiany temperatury, opadów czy koncentrację CO2 w atmosferze. W efekcie uzyskano 240 modeli opisujących, jak do końca wieku mogą wyglądać uprawy kukurydzy, pszenicy, soi oraz ryżu. Symulacje uwzględniały wyłącznie zmiany klimatu, nie brały pod uwagę dopłat do upraw, zmiany technik uprawy czy wprowadzanie nowych bardziej odpornych odmian. Zjawiska te są przedmiotem intensywnych badań i eksperci chcą je uwzględnić w przyszłych symulacjach. Symulacje dotyczące upraw soi oraz ryżu wykazały, że w niektórych miejscach dojdzie do spadku produkcji, jednak w skali globalnej różnice między modelami były na tyle duże, że nie udało się wyciągnąć z nich jakichś wiążących wniosków. Znacznie jaśniejszy obraz uzyskano odnośnie kukurydzy i pszenicy. Kukurydza uprawiana jest na całym świecie, a znaczną jej część uprawia się w pobliżu równika. W zawiązku ze znacznym wzrostem temperatur należy spodziewać się dużych spadków produkcji w Ameryce Północnej i Środkowej, Afryce Zachodniej, Azji Centralnej, Brazylii i w Chinach. Z kolei pszenica, która dobrze rośnie w temperaturach umiarkowanych, może zwiększyć swoje zasięgi. Można spodziewać się wzrostu jej produkcji w północnych częściach USA oraz w Kanadzie, na północy Chin, w Azji Centralnej, na południu Australii i w Afryce Wschodniej. Badacze zauważają, że temperatura to nie jedyny czynnik decydujący o plonach. Wyższa koncentracja dwutlenku węgla w atmosferze ma do pewnego stopnia pozytywny wpływ na fotosyntezę i retencję wody, zwiększa wydajność, ale dzieje się to kosztem zubożenia roślin o składniki odżywcze. Prowadzone już wcześniej eksperymenty wykazały, że zboża uprawiane w warunkach zwiększonej obecności CO2 tracą proteiny, a w innych roślinach ubywa żelaza i cynku. Przed trzema laty informowaliśmy o badaniach, z których wynikało, że utrata składników odżywczych przez rośliny uprawne spowoduje, że niedobory protein pojawią się u dodatkowych 150 milionów ludzi, a niedobory cynku dotkną dodatkowych 150-200 milionów ludzi. Ponadto około 1,4 miliarda kobiet w wieku rozrodczym i dzieci, które już teraz żyją w krajach o wysokim odsetku anemii, utracą ze swojej diety około 3,8% żelaza. Ponadto podniesiona koncentracja CO2 ma większy pozytywny wpływ na pszenicę niż na kukurydzę. Problemem mogą być jednak zmieniające się wzorce opadów oraz częstotliwość i czas trwania susz oraz fal upałów. Wyższe temperatury wydłużą też sezon upraw i przyspieszą dojrzewanie roślin. « powrót do artykułu
  11. W Rzeszowie otwarto najdłuższy w Polsce obiekt mostowy z kompozytów polimerowych FRP (ang. Fiber-Reinforced Polymer). Kładkę rowerową, bo niej mowa, zaprojektowali pracownicy Politechniki Rzeszowskiej. Znajduje się ona przy moście Karpackim w Rzeszowie. To kolejny taki obiekt, który zawdzięczamy badaniom prowadzonym przez zespół prof. Tomasza Siwowskiego z Katedry Dróg i Mostów. Specjaliści podkreślają, że popularność mostowych konstrukcji kompozytowych w Polsce rośnie. Jak wyjaśniono w komunikacie prasowym, głównym powodem są doskonale własności mechaniczne i wysoka trwałość kompozytów FRP. Dodatkowymi zaletami konstrukcji kompozytowych są: mała masa (lekkość) i pełna prefabrykacja oraz związane z nimi łatwość i szybkość montażu. Za pomocą kładki zwiększono szerokość użytkową mostu Karpackiego. Powstała ona na konstrukcji wsporczej ciepłociągu. Ponieważ nowa kładka jest oparta na podporach istniejącego mostu, który powstał w 1973 r., projektanci zdecydowali o przyjęciu rozwiązania konstrukcyjnego o minimalnym ciężarze własnym. W kompozytach umieszczono światłowody. Dzięki nim będzie można kontrolować stan techniczny i monitorować zachowanie kładki w czasie użytkowania. Wdrożono system oparty na włóknach światłowodowych DFOS (ang. distributed fibre optic sensors). Jak tłumaczą autorzy publikacji pt. "Najdłuższy w Polsce obiekt mostowy z kompozytów FRP" [PDF], włókna zostały umieszczone pomiędzy tkaninami laminatów przed procesem infuzji, czyli przesyceniem zawartości formy płynną żywicą poliestrową z wykorzystaniem próżni. Nie grozi im więc np. uszkodzenie czy zniszczenie przez czynniki środowiskowe albo ludzi. By ograniczyć ingerencję w strukturę laminatów, zastosowano czujniki światłowodowe bez osłon (ich średnica wynosi 250 μm). Do włókien pomiarowych zostały dospawane końcówki przyłączeniowe, które zostały wzmocnione osłonami w kolorze żółtym, co umożliwiło wyprowadzenie ich z konstrukcji - napisali prof. dr hab. inż. Siwowski, dr inż. Maciej Kulpa, dr inż. Mateusz Rajchel (wszyscy z PRz) oraz mgr inż. Dariusz Oboza (Promost Consulting). Po ukończeniu kładki przeprowadzono badania pod obciążeniem statycznym (płyty drogowe) i dynamicznym (studenci). Kładka ma prawie 105 m (jej długość całkowita wynosi 104,94 m). Pierwszy w Polsce obiekt mostowy z kompozytów FRP powstał w 2016 r. « powrót do artykułu
  12. Upowszechnienie się komputerów kwantowych to wciąż wizja przyszłości, ale coraz bliższej. Specjaliści już myślą o zabezpieczeniu takich maszyn. Ma temu służyć zestaw procedur zwany kwantową dystrybucją klucza (QKD), w którym bezpieczeństwo gwarantują same zasady mechaniki kwantowej. Specjaliści z Toshiba Europe stworzyli właśnie pierwsze kompaktowe moduły, z których można budować systemy QKD. Jednym z elementów modułów jest układ nadawczy, który koduje kwantową informację w świetle. Wykorzystuje w tym celu laser, który wysyła pojedyncze fotony. Dzięki precyzyjnie dobranym właściwościom fotonu jest w nim kodowana informacja, która może być odkodowana przez układ odbiorczy. Całość została zaprojektowana tak, by była wrażliwa na podsłuch. Jeśli ktoś przechwyci komunikację pomiędzy układem nadawczym a odbiorczym, system natychmiast to wykryje. Moduły korzystają z dwufotonowych kwantowych generatorów liczb losowych (QRNG). To one decydują o sposobie szyfrowania i odszyfrowywania informacji kwantowej. Jak mówią twórcy modułów, zastosowanie QRNG to poważny krok naprzód ku zapewnieniu jeszcze większego bezpieczeństwa przesyłania danych kwantowych. Thomas Roger z Toshiby przypomina, że dotychczas nikt nie zaprezentował systemów QKD z kwantowym generowaniem liczb losowych w czasie rzeczywistym. Po raz pierwszy trzy układy – kwantowy nadajnik, kwantowy odbiornik i układ QRNG – zostały połączone i przesyłają klucze w systemie QKD, zauważa Marco Lucamarini, fizyk z University of York, który nie brał udział w pracach nad modułami Toshiby. Uczony dodaje, że inżynierowie Toshiby dokonali jeszcze dodatkowego ważnego postępu. Podczas demonstracji działania swojego systemu nie używali żadnego sprzętu laboratoryjnego, który zwyczajowo był podłączony podczas tego typu demonstracji. Taofiq Paraiso, badacz Toshiby i główny autor artykułu opublikowanego na łamach Nature Photonics, mówi, że nie było wiadomo, czy uda się zintegrować wszystkie wspomniane elementy. Bardzo dużo wysiłku włożyliśmy w umieszczenie wszystkiego w jednym systemie i opracowanie interfejsów, dzięki którym układy mogły wymieniać dane między sobą. Integracja nie tylko się powiodła, ale całość umieszczono też w standardowych modułach używanych obecnie w systemach komunikacyjnych. Zespół Toshiby to jedna z wielu grup specjalistów, które pracują nad stworzeniem zintegrowanych modułów do kwantowej komunikacji. Obecnie kwantowe systemy komunikacyjne są niewygodne i skomplikowane w obsłudze, gdyż składają się z wielu niezależnych komponentów. Dlatego też specjaliści próbują wykorzystać technologię fotoniczną do ich zintegrowania. Technologia ta sprawdza się w obecnych standardowych sieciach optycznych. Zintegrowana fotonika to następca zintegrowanej elektroniki, mówi Paolo Villoresi z Uniwersytetu w Padwie. Jeśli technologia ma się rozwijać, to musi iść w tym kierunku. Tak, jak w przeszłości osobne tranzystory zostały zintegrowane w układy scalone, tak i obecnie trwają prace nad integracją elementów fotonicznych. Przeskalowanie nieporęcznych systemów QKD do rozmiarów monety i zintegrowanie ich w łatwych do podłączenia modułach zmniejsza rozmiary, koszty i pobór energii, zatem przybliża tę technologię do momentu rynkowego debiutu, stwierdza Lucamarini. System Toshiby to prototyp, ale jego twórcy są bardzo dobrej myśli. Testy wykazały, że współpracuje on z komercyjnymi systemami szyfrującymi i może pracować całymi tygodniami lub miesiącami bez wystąpienia większych błędów. Mają nadzieję, że w przyszłości uda im się całość jeszcze bardziej zminiaturyzować i zintegrować w istniejących sieciach komunikacyjnych. Istnieją pewne subtelne różnice pomiędzy komunikacją klasyczną a kwantową, które powodują, że nie można po prostu podłączyć systemów QKD do istniejących sieci telekomunikacyjnych i spodziewać się, że wszystko będzie działało, dodaje Roger. « powrót do artykułu
  13. Europejscy odkrywcy po raz pierwszy ujrzeli Falklandy w XVII wieku. I dotychczas sądzono, że to Europejczycy byli pierwszymi ludźmi, którzy dotarli na te wyspy. Jednak badania prowadzone pod kierunkiem naukowców z University of Maine sugerują, że ludzie bywali na wyspach na setki lat przed pojawieniem się tam mieszkańców Europy. Kit Hamley i jej zespół zbadali zwierzęce kości, węgiel drzewny i inne dowody świadczące – ich zdaniem – o obecności ludzi na długo przed XVII wiekiem. Jednym z najmocniejszych dowodów mają być dane pozyskane z węgla drzewnego. Z torfowiska na New Island, znajdującej się w południowo-zachodniej części archipelagu, pobrano rdzeń, którego najstarsze części liczyły sobie 8000 lat. Analiza wykazała, że około 150 roku n.e. doszło na wyspie do zwiększonej obecności ognia. Później widoczna jest długa przerwa i ponownie aktywność taką widać ok. 1410 roku. Ponownie nastąpiła przerwa, a więcej ognia pojawiło się na wyspie około 1770 roku, czyli około roku początków europejskiego osadnictwa. Naukowcy zbadali też kości uchatek i pingwinów. Zebrano je w miejscu, w którym jeden z mieszkańców znalazł kamienny grot przypominający technologię, jaką mieszkańcy Ameryki Południowej posługiwali się przez ostatnich 1000 lat. Kości były usypane w kopce. Hamley uważa, że lokalizacja kopczyków, ich wielkość oraz rodzaj znajdujących się tam kości wskazują, że prawdopodobnie stworzyli je ludzie. Naukowcy uważają, że mieszkańcy Ameryki Południowej przybywali na Falklandy w latach 1275–1410. Nie można też wykluczyć dat wcześniejszych. Zdaniem badaczy ludzie przybywali tutaj na krótko. Pozostawili więc po sobie niewiele śladów. Jednak wystarczająco dużo, by warto było je badać. Odkrycia te poszerzają naszą wiedzę o przemieszczaniu się i aktywności rdzennych mieszkańców po nieprzyjaznych wodach południowego Atlantyku. Od dawna spekulowano, że to rdzenni mieszkańcy Ameryki Południowej mogli jako pierwsi dotrzeć do Falklandów, mówi Hamley. Badania nad potencjalnym osadnictwem na Falklandach rozpoczęły się od zainteresowania Hamley wilczakiem falklandzkim. Był to jedyny psowaty mieszkaniec Falkladów. Europejczycy wytępili ten gatunek w drugiej połowie XIX wieku. Stał się on tym samym pierwszym psowatym, który wyginął w czasach historycznych. Hamley interesowała się historią tego gatunku i podczas swoich badań znalazła ząb wilczaka, a badanie radiowęglowe wskazało, że pochodzi on sprzed około 5500 lat. Tym samym to najstarsza znana nam pozostałość po wilczaku. Zdaniem uczonej, gatunek ten został udomowiony w Ameryce Południowej i stamtąd, podczas jednej z wypraw, został przywieziony przez ludzi. « powrót do artykułu
  14. Pandemia koronawirusa stała się cezurą w wielu dziedzinach życia. Nie ominęła także rynku pracy. Niektóre branże skorzystały na pandemii, inne straciły. Zmieniło się także podejście pracodawców do możliwości świadczenia pracy zdalnie. Bezrobocie po chwilowym wzroście znowu maleje Niska stopa bezrobocia na początku 2020 roku napawała optymizmem i pozwalała widzieć przyszłość w jasnych barwach. Niestety pandemia mocno namieszała w cyklicznych spadkach i wzrostach stopy bezrobocia, podnosząc ją w tym okresie, w którym powinna spaść. O ile w marcu 2020 stopa bezrobocia wynosiła 5,4%, to na koniec maja tego samego roku było to już równe 6%. W marcu 2021 stopa bezrobocia wyniosła 6,4. Sezon wiosenno-letni 2020 roku był tym, w którym po praz pierwszy od ponad dekady stopa bezrobocia rosła, zamiast spadać. Najnowsze dane przedstawiają się jednak bardzo optymistycznie. Na koniec września bieżącego roku bezrobocie wynosiło 5,6%. Analitycy zakładają, że rok 2022 będzie tym, w którym rynek pracy całkowicie się zregeneruje, a bezrobocie powróci do poziomu sprzed pandemii. Pracodawcy coraz chętniej godzą się na pracę zdalną Obostrzenia związane z pandemią koronawirusa wymusiły na wielu pracodawcach przejście na home office. I choć początkowo było to przyjmowane jako zło konieczne, szybko okazało się, że praca zdalna ma więcej plusów niż minusów. Pracownicy chętnie przestawili się na zadaniowy tryb pracy, który wymagał od nich wykonania konkretnych obowiązków w nieprzekraczalnym terminie, ale w dowolnie wybranej porze. Docenili brak dojazdów i związaną z tym oszczędność czasu oraz możliwość zrezygnowania ze sztywnego dress code. Pracodawcy z kolei zauważyli wyraźny spadek kosztów utrzymania biur, a także zwiększenie wydajności swoich zespołów. I chociaż pandemia kiedyś się skończy, to moda na pracę zdalną zapewne nie minie. Wyraźnie widać to choćby w branży IT, gdzie co drugi pracownik mówi o zmianie pracodawcy, jeśli dotychczasowy nie wyrazi zgody na tryb home office. Te branże nie odczuły negatywnych skutków pandemii Nie wszystkie branże zostały tak samo mocno dotknięte skutkami pandemii. W przypadku IT i e-commerce można nawet mówić o ich gwałtownym rozwoju. Także handel detaliczny zanotował duże wzrosty. To właśnie w czasie pandemii sieci dyskontowe otwierały nowe placówki i stale rekrutowały pracowników. O dużym rozwoju może mówić też branża transportowa. Wzrosło zapotrzebowanie zarówno na kierowców samochodów ciężarowych, jak i osobowych. Ci pierwsi najczęściej byli zatrudniani na trasach międzynarodowych. Drudzy pracowali jako kurierzy bądź dostawcy żywności. Także dziś, mimo iż zamrożenie gastronomii mamy za sobą, dużo osób zamawia do domów lub biur dania gotowe z restauracji i barów. Gastronomia i hotelarstwo – najbardziej poszkodowane przez pandemię? Gdyby chcieć wskazać palcem branże, które najbardziej ucierpiały w wyniku pandemii, niewątpliwie byłoby to hotelarstwo i gastronomia. Tu zakaz prowadzenia działalności trwał najdłużej i miał najbardziej dotkliwe skutki. O ile branża gastronomiczna mogła się ratować usługą cateringu, to hotelarstwo miało całkowicie związane ręce. Tu też dochodziło do najbardziej spektakularnych bankructw i zamykania działalności. Duża część pracowników odeszła dobrowolnie, ale też sporo zostało zwolnionych w ramach nieuchronnej redukcji etatów. Obecnie, po sezonie letnim, obie branże wyszły z impasu, ale do powrotu do stanu sprzed pandemii jeszcze im daleko, tym bardziej że przed nami kolejna fala koronawirusa i nie ma żadnej gwarancji, że branże te nie zostaną ponownie zamrożone. Czy tarcza antykryzysowa spełniła swoją funkcję? Tarcza antykryzysowa to zbiorcza nazwa działań pomocowych od rządu, których celem była ochrona zakładów i miejsc pracy. Pracodawcy otrzymywali pomoc finansową, w zamian deklarowali utrzymanie zatrudnienia w niezmienionej postaci. Niewątpliwie dzięki pomocy rządu udało się część miejsc pracy uratować, ale nie brakło przedsiębiorców, którzy bez względu na tarczę zmuszeni byli do zamknięcia działalności i zwolnienia pracowników. W ostatecznym rozrachunku można powiedzieć, że tarcza niewątpliwie była pomocna, ale w niektórych sektorach ta pomoc okazała się niewystarczająca. Gdzie szukać pracy po pandemii? Mimo iż pandemia nadal trwa, rynek pracy wyraźnie się odbudowuje, coraz więcej osób myśli o podjęciu lub zmianie zatrudnienia. Nie powinno to być trudne, bo obecnie mamy do czynienia z tzw. rynkiem pracownika. Mówiąc obrazowo: ofert pracy jest więcej niż chętnych. Gdzie zatem szukać pracy? Media społecznościowe dobrze spełniają funkcję pośredniczącą – wiele osób znajduje zatrudnienie na grupach tematycznych. Dobrym rozwiązaniem jest też przeglądanie portali z ofertami pracy (np. tu: https://www.gowork.pl/praca), ogłaszanie się na portalach rekrutacyjnych, rozpytywanie rodziny i znajomych. Najłatwiej znaleźć pracę w handlu, budownictwie i branży IT. Najtrudniej mają absolwenci kierunków humanistycznych. « powrót do artykułu
  15. Foteliki samochodowe 0-18 kg są przeznaczone dla młodych pasażerów, którzy nie przekroczyli jeszcze 105 cm wzrostu. Mieszczą się w dwóch grupach wagowych, mianowicie w grupach 0+ i I. To oznacza, że produkt z tej kategorii wagowej może służyć nawet przez 3-4 lata. Foteliki samochodowe 0-18 – co powinny posiadać? Dobry fotelik samochodowy 0-18 kg powinien posiadać homologację i-Size i brać udział w niezależnych testach bezpieczeństwa, które mają za zadanie sprawdzić niezawodność wykorzystanych w nim systemów bezpieczeństwa. Uzyskanie dobrej oceny, potwierdza bowiem zapewnienia producenta, że dany model stanowi skuteczną ochronę małego pasażera w czasie podróży. W celu zapewnienia dziecku wygodnej podróży, fotelik powinien mieć miękką tapicerkę oraz odpowiednio wyprofilowane oparcie i siedzisko. Niezbędne również będą regulacja wysokości zagłówka i możliwość dopasowania szelek. Dziecko szybko rośnie, zatem to konieczność, by wszelkie komponenty można było bez trudu dopasowywać do zmieniającej się sylwetki dziecka. W przypadku fotelika 0-18 kg w zestawie powinna znajdować się wkładka redukcyjna, która nie tylko spłyci fotel, a tym samym zagwarantuje pasażerowi odpowiednią pozycję, lecz także zminimalizuje wstrząsy podczas jazdy. Pełną gamę fotelików z wkładkami znajdziemy w sklepach specjalistycznych np. w abcGPS.pl Najlepszy fotelik samochodowy 0-18 kg to fotelik typu RWF, czyli taki, który można montować tyłem do kierunku ruchu. To obecnie najbezpieczniejsza pozycja podróży dla dzieci. W razie ewentualnej kolizji powstała energia kinetyczna, która dociera do małego pasażera, wbija go w fotelik, dzięki czemu delikatny kręgosłup nie jest narażony na uszkodzenia. Konstrukcja fotela musi jednak zapewniać dziecku odpowiednio dużo miejsca na nogi. Ponadto warto zwrócić uwagę, czy dany model wystarczająco szeroki zakres regulacji kąta nachylenia oparcia, który zdecydowanie przyda się w przypadku fotelika RWF. Jaki fotelik samochodowy 0-18 kg wybrać? Aby wybrać optymalny fotelik 0-18 dla dziecka, należy zwrócić uwagę na jego wyposażenie i funkcje. Przydatne rozwiązanie stanowi system ISOFIX, który ułatwia i usprawnia proces montażu fotelika w pojeździe, posiadającym niezbędne w tym celu uchwyty. System ISOFIX odpowiada nie tylko za stabilność fotelika na kanapie samochodu, lecz także zmniejsza ryzyko popełnienia błędów montażowych, niejednokrotnie stanowiących główną przyczynę wypadków śmiertelnych z udziałem dzieci. Rodzice, którzy posiadają auto bez systemu ISOFIX, powinni sprawdzić, czy dany fotelik 0-18 można mocować za pomocą samochodowego pasa bezpieczeństwa. Ten sposób również umożliwia bezpieczny przewóz dziecka, jednak wówczas montaż musi być solidnie i precyzyjnie przeprowadzony. Zawsze należy upewnić się, czy pas jest odpowiednio napięty, i czy nie zaplątał się w trakcie używania. Mocowanie samochodowymi pasami bezpieczeństwa trwa zdecydowanie dłużej, niż w przypadku montowania na system ISOFIX, ale po zapoznaniu się z instrukcją obsługi, nie powinno być problemu, by poprawnie poprowadzić trzypunktowy pas. Niemal każdy fotelik samochodowy 0-18 można montować na bazie. Mocuje się ją w aucie właśnie na system ISOFIX lub za pomocą samochodowych pasów bezpieczeństwa. Następnie wystarczy wstawić fotelik w bazę i lekko docisnąć aż do momentu usłyszenia charakterystycznego „klik”. Cały proces trwa kilka sekund. Niektóre bazy są uniwersalne, co oznacza, że można na nich montować również foteliki z innych przedziałów wagowych, na przykład nosidełka. Niezwykle wygodna dla rodziców jest baza z funkcją obrotu. Umożliwia ona bowiem odwrócenie fotelika o 180 lub 360 stopni bez konieczności przeprowadzania demontażu całej konstrukcji. Dzięki temu dziecko zapina się w pasy w wygodnej pozycji, wystarczy tylko odwrócić produkt w kierunku drzwi. To samo dotyczy wyjmowania małego pasażera z fotelika. Po osiągnięciu wagi 13 kg obrotowa baza pozwala na szybką zmianę kierunku jazdy. Zaleca się jednak, by przewozić dzieci tyłem do kierunku ruchu tak długo, jak to możliwe. Foteliki obrotowe są łatwe i komfortowe w użytkowaniu, do czego przyczynia się między innymi łatwość obsługiwania ich jedną ręką. Foteliki RWF 0-18 posiadają zwykle dodatkową podporę w postaci nogi stabilizującej. Łączy ona fotelik lub bazę z podłogą, zapewniając tym samym lepszą stabilizację produktu podczas podróży oraz nagłego hamowania. Chociaż fotelik 0-18 kg nadaje się już dla noworodków, w ramach pierwszego fotelika rekomenduje się stosowanie nosidełka, czyli modelu z kategorii wagowej 0-13 kg. Zapewni ono dziecku bezpieczną pozycję leżąca, a przy okazji umożliwi stworzenie wygodnego systemu podróżnego. Fotelik 0-13 można bowiem montować na stelażu wózka 3w1 i 4w1. Fotelik 0-18 kg przyda się jako kolejny model, gdyż pozwoli znacznie dłużej przewozić dziecko tyłem do kierunku ruchu. « powrót do artykułu
  16. Szwajcarski archeolog-amator dowiódł, że nie zawsze warto słuchać profesjonalistów. W regionie Bündner Surses ostatnie rzymskie artefakty znaleziono przed około 20 laty i eksperci twierdzili, że nic więcej się nie znajdzie. Lucas Schmidt uznał, że nie mają racji i postanowił spróbować szczęścia. A owocem jego uporu jest odnalezienie setek artefaktów z miejsca bitwy, jaka rozegrała się pomiędzy Rzymianami a Retami około 15 roku p.n.e. Przed dwoma laty pan Schmidt, archeolog-amator i ochotnik w Służbie Archeologicznej kantonu Graubünden znalazł nad Julierstrasse w wąwozie Crap Ses dobrze zachowany rzymski sztylet. O znalezisku poinformował lokalne władze. Wtedy też Uniwersytet w Bazylei, rząd federalny i władze kantonu rozpoczęły 5-letni projekt badawczy. Obszar prac obejmuje 35 000 m2, z których dotychczas za pomocą wykrywaczy metali przeczesano 7000 m2. Znaleźliśmy setki artefaktów z czasów rzymskich, mówi archeolog Thomas Reitmaier. Wśród nich są setki gwoździ z butów oraz ołowiane pociski do proc i fragmenty tarcz lokalnego typu. Dzięki lokalizacji poszczególnych obiektów naukowcy potrafią już powiedzieć co nieco o bitwie, jaka miała tutaj miejsce pomiędzy wojskami rzymskimi a Retami. Wygląda to tak, jakby lokalne wojska zajęły tutaj pozycje i były ostrzeliwane przez Rzymian z proc i katapult, mówi profesor Peter Schwarz z Uniwersytetu w Bazylei. Nie skończyło się tylko na ostrzale. Doszło też do bezpośredniego ataku Rzymian na Retów. Nie wiadomo, ile osób mogło wziąć udział w bitwie. Dotychczas nie znaleziono żadnych grobów. Przyjmuje się, że do starcia doszło około 15 roku p.n.e. pomiędzy dzisiejszymi miejscowościami Tiefencastel i Cunter. W roku 15 p.n.e. synowie cesarza Augusta, Tyberiusz i Druzus, prowadzili legiony podbijające te tereny. Z relacji Strabona wiemy, że podbici Retowie szybko zaadaptowali się do rzymskiego stylu życia i stali się wiernymi poddanymi Imperium. Z czasem dostarczyli też około 5000 żołnierzy rzymskim oddziałom pomocniczym, co jest dużą liczbą jak na słabo zaludnione alpejskie doliny. To może wskazywać, że kariera w armii była dla nich pociągająca. Tiefencastel jest pierwszy raz wzmiankowana w 831 roku pod nazwą in Castello Impitinis. Od XIV wieku znana jest jako Tüffenkasten. Natomiast pierwsza wzmianka o Cunter, zwanej wówczas Contra, pochodzi z 1370 roku. « powrót do artykułu
  17. Amsterdamskie kino Pathé Tuschinski obchodziło niedawno 100. rocznicę istnienia. Król Wilhelm-Aleksander nadał placówce status królewski, dzięki czemu może się ona posługiwać nazwą Koninklijk Theater Tuschinski (Królewskie Kino Tuschinski). Uroczysta gala odbyła się z udziałem komisarza królewskiego i pani burmistrz. Warto przypomnieć, że w zeszłym roku magazyn "Time Out" obwołał Pathé Tuschinski najpiękniejszym kinem na świecie. Theater Tuschinski jest naszą dumą [...]. To zaszczyt, że od tej pory kino można nazywać królewskim - podkreślił dyrektor generalny sieci kin Pathé, Jacques Hoendervangers. Sto lat temu miasto otrzymało od Abrahama Tuszyńskiego jeden z najpiękniejszych prezentów w historii. By "stworzyć fabrykę marzeń", miał on ambicję zbudować najpiękniejsze i największe kino w Amsterdamie. Nie poprzestał jedynie na planach. Pokolenia amsterdamczyków przychodzą tu, aby doświadczyć magii filmu. Wiele osób jest zauroczonych jeszcze przed zajęciem miejsca; tak działają na widzów wspaniałe malowidła, baśniowe dywany i stolarka [...] - powiedziała Femke Halsema, która funkcję burmistrza sprawuje od 2018 r. Założycielem kina był pochodzący z polsko-żydowskiej rodziny Abraham Icek Tuszyński, który zwrócił uwagę na pewną parcelę w Amsterdamie. Budynek zaprojektował architekt Hijman Louis de Jong. Inwestycja pochłonęła ok. 4 mln guldenów. Kino było nie tylko piękne, ale i bardzo nowoczesne. W komunikacie prasowym Pathé wymieniane są np. rewolucyjne systemy grzewcze i wentylacyjne, dzięki którym można było utrzymywać taką samą temperaturę we wszystkich częściach budynku. Na otwarciu 28 października 1921 r. prasa była pod wielkim wrażeniem. Ostatnimi czasy starano się przywrócić jak najwięcej ze starego wyglądu. Zrekonstruowano [na przykład] oryginalne malowidła naścienne Pietera den Bestena, które zostały zniszczone przez pożar w czasie II wojny światowej. « powrót do artykułu
  18. Zaawansowany wiek i choroby współistniejące to dwa znane czynniki ryzyka powiązane z większym zagrożeniem ze strony wirusa SARS-CoV-2. Jednak poza nimi nie znamy przyczyn, dla których jedne osoby przechodzą COVID-19 bezobjawowo, a inne trafiają na oddział intensywnej terapii czy umierają. Międzynarodowa grupa ekspertów postanowiła poszukać powodów, dla których młodzi ludzie, bez istniejących poważnych chorób współistniejących, czasami przechodzą COVID-19 niezwykle ciężko, podczas gdy ich rówieśnicy nawet nie zauważają infekcji. Grupa naukowców z Uniwersytetu w Sztrasburgu oraz Genuity AI Research Institute w Bostonie, Yale University i Uniwersytetu Południowej Kalifornii wykorzystali m.in. techniki sztucznej inteligencji i badania DNA do analizy grupy młodych ludzi bez współistniejących chorób. Wszystkie osoby w badanej grupie miały poniżej 50 lat. Mediana wieku wynosiła 40 lat. W badanej grupie znajdowało 47 osób, które z powodu COVID-19 leżały na oddziale intensywnej terapii i wymagały podłączenia do respiratora, 25 osób chorujących na COVID-19, które trafiły do szpitala, ale nie wymagały intensywnej opieki oraz 22 zdrowe osoby. Naukowcy przeprowadzili sekwencjonowanie DNA, RNA, wykonali profil cytokin, szczegółowe badania białek oraz określili immunofenotyp każdego z badanych. Najbardziej rzucającą się w oczy sygnaturą genetyczną powiązaną z ciężkim przebiegiem COVID-19 byłą wyższa ekspresja genu ADAM9. Spostrzeżenie to potwierdzono na dodatkowej grupie 81 chorych na COVID-19 znajdujących się w stanie krytycznym oraz 73 ozdrowieńcach. Podczas badań laboratoryjnych uczeni zauważyli, że wyciszenie ekspresji ADAM9 w komórkach nabłonkowych płuc zainfekowanych SARS-CoV-2 prowadzi do spowolnienia replikacji wirusa. To zaś oznacza, że warto dokładniej przyjrzeć się roli tego genu w zachorowaniu na COVID-19. Autorzy badań dodają, że warto rozważyć podawanie przeciwciał blokujących ADAM9 osobom w stanie krytycznym. Ewentualnie warto zastanowić się nad innymi strategiami obniżania aktywności tego genu u osób z ciężkim przebiegiem COVID-19. Ze szczegółami badań można zapoznać się w artykule Identification of driver genes for critical forms of COVID-19 in a deeply phenotyped young patient cohort opublikowanym na łamach Science Translational Medicine. « powrót do artykułu
  19. Po raz pierwszy udało się bezpośrednio zmierzyć ilość wody i tlenku węgla w atmosferze egzoplanety. Pomiarów dokonał międzynarodowy zespół naukowy korzystający z teleskopu Gemini South Observatory w Chile. Na jego czele stał profesor Michael Line z Arizona State University, a wyniki badań opublikowano w Nature. Celem badań była zaś planeta oddalona od nas o zaledwie 340 lat świetlnych. WASP-77Ab to planeta należąca do kategorii gorących Jowiszów. Przypomina ona Jowisz, ale temperatura na jej powierzchni przekracza 1100 stopni Celsjusza. uczeni skupili się na badaniu jej atmosfery sprawdzając, jakie pierwiastki są w niej obecne w porównaniu ze składem jej gwiazdy. Ze względu na rozmiary i temperatury gorące Jowisze są świetlnym laboratorium do badania gazów atmosferycznych i sprawdzania teorii dotyczących formowania się planet, mówi profesor Line. Gemini South to teleskop o średnicy lustra 8,1 metra znajdujący się na Cerro Pachon w Andach. Teleskop należy do instytucji naukowych z USA, Kanady, Chile, Brazylii i Argentyny. Jest jednym z dwóch bliźniaczych urządzeń wchodzących w skład Gemini Observatory. Drugie urządzenie, Gemini North, znajduje się na Hawajach. Naukowcy wykorzystali instrument Immersion GRating INfrared Spectrometer (IGRINS) na Gemini South, za pomocą którego obserwowali poświatę cieplną egzoplanety obiegającej gwiazdę. IGRINS pozwolił na wykrycie o określenie względnych proporcji gazów w atmosferze. Zaś dzięki określeniu względnych ilości wody i tlenku węgla, byli w stanie stwierdzić, jaka jest zawartość tlenu i węgla w atmosferze WASP-77Ab. Wartości zgadzały się z naszymi oczekiwaniami i były niemal takie same jak w przypadku gwiazdy macierzystej tej planety, mówi Line. Uczony dodaje, że praca jego zespołu to jednocześnie demonstracja metod pomiaru tak ważnych gazów jak tlen czy metan w atmosferach niezbyt odległych planet. Gazy te to biosygnatury, a ich badania pomogą znaleźć planety, na których może istnieć życie. Doszliśmy do momentu, w którym możemy mierzyć względne wartości gazów atmosferycznych egzoplanet z równą precyzją, co gazów w atmosferach planet Układy Słonecznego. Pomiary węgla i tlenu oraz innych pierwiastków w atmosferach większej liczby egzoplanet pozwolą nam lepiej zrozumieć pochodzenie i ewolucję Jowisza i Saturna, dodaje uczony. A jeśli możemy to zrobić za pomocą obecnie istniejącej technologii, to pomyślmy tylko, co będzie możliwe dzięki teleskopom przyszłości, jak Gigantyczny Teleskop Magellana. Naprawdę możliwe jest, że jeszcze przed końcem obecnej dekady wykorzystamy tę samą technikę do poszukiwania sygnatur życia, stwierdza Line. W ubiegłym roku amerykańska Narodowa Fundacja Nauki przyznała 17,5 miliona USD na przyspieszenie prac nad Gigantycznym Teleskopem Magellana. « powrót do artykułu
  20. Wyniki eksperymentu MicroBooNE nie przyniosły żadnych śladów istnienia neutrina sterylnego, poinformowali naukowcy z Fermi National Accelerator Laboratory (Fermilab). Neutrino sterylne to hipotetyczna cząstka, której istnienie byłoby dobrym wyjaśnieniem niektórych anomalii w prowadzonych eksperymentach. Jeśli uda się je znaleźć, byłoby to niezwykle ważne odkrycie, prowadzące do znaczących zmian w naszym rozumieniu fizyki. Nowe wyniki nie napawają jednak optymizmem. Międzynarodowy zespół naukowy pracujący przy eksperymencie MicroBooNE przeprowadził cztery dodatkowe analizy, a ich wyniki zaprezentował podczas seminarium. Wynik każdej z analiz jest taki sam – brak śladów istnienia neutrina sterylnego. Za to wszystko świetnie pasuje do Modelu Standardowego, który przewiduje istnienie trzech rodzajów neutrin. I tyle ich właśnie znamy. To bardzo solidne badania, które przeprowadziliśmy za pomocą różnych rodzajów interakcji, analiz i technik rekonstrukcji. Wszystkie dały taki sam wynik i wszystkie wskazują na brak śladów neutrino sterylnego, mówi profesor Bonnie Fleming z Yale Univerity. MicroBooNE to 170-tonowy wykrywacz neutrin, który działa od 2015 roku. W eksperyment zaangażowanych jest niemal 200 naukowców z 36 instytucji z 5 krajów. Wykorzystują najnowocześniejsze techniki do uzyskania trójwymiarowego obrazu reakcji z udziałem neutrin i badają cząstki biorące w nich udział. Neutrino to jedna z podstawowych cząstek natury. To najbardziej rozpowszechnione we wszechświecie cząstki. Są obojętne, niezwykle małe i rzadko wchodzą w interakcje z innymi cząstkami. Wiąże się z nimi wiele intrygujących kwestii fizycznych, dlatego są przedmiotem intensywnych badań. Jedno z pytań na ich temat brzmi, dlaczego mają tak małą masę i czy to one odpowiadają za przewagę materii nad antymaterią. Wyniki eksperymentu MicrBooNE to ważny element na drodze ku lepszemu zrozumieniu otaczającego nas świata. Skoro neutrino sterylne nie istnieje, fizycy muszą spróbować w inny sposób wyjaśnić obserwowane anomalie. W większym stopniu będą mogli skupić się na innych hipotezach próbujących je wyjaśnić, jak istnienie egzotycznej ciemnej materii czy niewyjaśnionych zjawisk fizycznych związanych z istnieniem bozonu Higgsa. Wykrywacz MicroBooNE korzysta z ponad 8000 czujników śledzących trasy cząstek. Umieszczono to w 170 tonach płynnego argonu. Neutrina wchodzą w interakcje z argonem, w wyniku czego powstają cząstki, które czujniki potrafią wychwycić. Dzięki temu możemy poznać szczegółowe trasy tych cząstek, a co najważniejsze – odróżnić fotony od elektronów. Podczas pierwszych trzech lat pracy urządzenia nie zarejestrowano nadmiaru elektronów, ale nie zauważono też nadmiaru fotonów, co mogło wskazywać na błędy w danych. Nie zauważyliśmy tego, co spodziewaliśmy się zaleźć. Ani elektronów, ani fotonów. Jednak dane nie są błędne. Tam dzieje się coś, co musimy wyjaśnić, mówi Sam Zeller, rzecznik prasowy eksperymentu. Dotychczas z 95-procentową pewnością wykluczono fotony jako jedyne źródło nietypowych danych, a elektrony jako jedyne wyjaśnienie zostały wykluczone z ponad 99-procentową pewnością. Naukowcom pozostała jeszcze połowa danych do przeanalizowania. Pracę zaczęli od najbardziej prawdopodobnych źródeł sygnałów. Teraz, skoro je wykluczono, pozostaje kilka innych możliwości. Być może pojawia się elektron i pozyton jednocześnie lub też dochodzi do jakiegoś zjawiska, w którym pojawia się m.in. foton. Początkowe analizy skupiały się na poszukiwaniu neutrino sterylnego. Nie można jednak wykluczyć, że naukowcy znajdą coś zupełnie innego, jak cząstki ciemnej materii czy hipotetyczny bozon Z'. A być może będzie to neutrino sterylne, które pojawia się w zupełnie nieoczekiwany sposób. MicroBooNE to jeden z wielu eksperymentów badających neutrina. Przy okazji jest to urządzenie testowe, które ma położyć podwaliny pod przyszłe detektory wykorzystujące technologię ciekłego argonu. Zbudowaliśmy i przetestowaliśmy sprzęt, stworzyliśmy całą infrastrukturę do przetwarzania olbrzymiej ilości danych. Przeprowadzamy symulacje, kalibracje, mamy algorytmy do rekonstrukcji, analiz strategii badawczych i automatyzacji analizy za pomocą maszynowego uczenia się. Nasza praca kładzie podwaliny pod przyszłe eksperymenty, wyjaśnia Justin Evans z University of Manchester. Technologia ciekłego argonu zostanie wykorzystana m.in. z detektorze ICARUS, który ma rozpocząć pracę za kilka tygodni i będzie stanowiło – wraz z MicroBooNE i SBND – komplet trzech uzupełniających się wykrywaczy. Trzeci element zestawu, który niedawno opisywaliśmy, Short-Baseline Near Detector (SBND), ma zaś ruszyć w 2023 r. SBND również będzie korzystał z ciekłego argonu, a wykrywacz będzie tak wydajny, że w ciągu miesiąca dostarczy więcej danych niż MicroBooNE przez dwa lata. W fizyce istnieje sporo ważnych pytań, na które brak odpowiedzi. Neutrina mogą nam powiedzieć, gdzie tych odpowiedzi szukać. sądzę, że jeśli chcemy zrozumieć wszechświat, musimy zrozumieć neutrino, mówi Bonnie Fleming. « powrót do artykułu
  21. Wśród przyrodników badania tanatologiczne (tanatologia to nauka o śmierci) nie są zbyt popularne. Jak podkreśla prof. Piotr Tryjanowski z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu, przez długi czas znajdowały się [one] gdzieś pomiędzy nadmierną wyobraźnią badaczy a zestawem mitów. Odnosząc się do tego, czy ptaki przeżywają żałobę, uczony stwierdził, że naukowcy od lat się o to spierają. Ornitolodzy, którzy twardo stąpają po ziemi, wolą wybierać bardziej namacalne tematy, np. zagadnienie licznej obecności ptaków na cmentarzach. Kwestiami radzenia sobie przez zwierzęta ze śmiercią bliskich o tyle warto się jednak zajmować, że śmierć to w końcu część życia osobnika. Poznając przyczynę śmierci, mogą się chronić przed zagrożeniami Pierwsze obserwacje ptasiej żałoby opierały się raczej na przekonaniach, że to, co robią niektóre gatunki – na przykład sroki i inne ptaki krukowate – czyli gromadzenie się wokół martwego osobnika, wydawanie smutnych, alarmowych głosów, a nawet przynoszenie źdźbeł trawy i patyczków, przypomina ludzkie pogrzeby - mówi profesor. Można, oczywiście, wpaść w pułapkę nadmiernej antropomorfizacji, ale należy pamiętać, że takie zachowania mają swoje uzasadnienie. Poznanie przyczyny śmierci pomaga zrozumieć niebezpieczeństwa czyhające na inne osobniki. Nie zaskakuje zatem, że chcą one to zagadnienie bliżej poznać, a przy okazji pewnie, zwłaszcza gdy strata dotyczy bliskiego osobnika [partnera czy potomstwa], poznanie śmierci może wywoływać smutek. Badania nad krukowatymi Prof. Tryjanowski przypomina, że w 2012 r. naukowcy z USA wykazali eksperymentalnie, że należące do krukowatych modrowronki kalifornijskie (Aphelocoma californica) nawołują się i zlatują do martwego osobnika. Wyniki badania trójosobowego zespołu z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis ukazały się w piśmie Animal Behaviour (Western scrub-jay funerals: cacophonous aggregations in response to dead conspecifics). W zeszłym roku w piśmie Behavioural Brain Research ukazał się zaś artykuł pt. Brain activity underlying American crow processing of encounters with dead conspecifics. Jego autorzy chcieli sprawdzić, co dzieje się w mózgu wrony amerykańskiej (Corvus brachyrhynchos), gdy spotyka martwego ptaka. W badaniu zastosowano pozytonową tomografię emisyjną z wykorzystaniem fludeoksyglukozy (FDG-PET). Gdy wrony amerykańskie widziały martwą wronę, w mózgach uruchamiały się inne ośrodki (m.in. te odpowiedzialne za podejmowanie decyzji i pamięć długoterminową), niż gdy spotykały innego martwego ptaka (akurat w tych badaniach tym innym gatunkiem była szarobrewka śpiewna). Poza tym naukowcy zauważyli, że w wyniku powtarzającej się ekspozycji ptaki przyzwyczajały się i obojętniały na problem śmierci. « powrót do artykułu
  22. Tkanina jest tym, co sprawia, że różnica między normalnym spódnicy, a doskonałymi to niebo, a ziemia. Tkaniny są dostępne we wszystkich rodzajach wzorów, kolorów, stylów, wzorów itp., ale to zależy od Ciebie, która tkanina będzie pasować do Twojego celu najlepiej. Twój pierwszy cel powinien być wybór tkanin, które nie marszczą się łatwo. Łatwość pielęgnacji jest kolejną optymalną cechą, ponieważ będziesz musiała często prać swoją spódnicę. Jeśli jednak wolisz kupować tkaniny z nadrukami lub innymi ozdobami zamiast tkanin jednolitych, pamiętaj, że takie tkaniny są trudniejsze do uszycia. Należy również wziąć pod uwagę warunki pogodowe, w których najczęściej będziemy nosić spódnice. Jeśli zawsze pada deszcz, gdzie mieszkasz, to wodoodporne tkaniny są właśnie dla Ciebie! Są one mocne Z jakiego materiału można uszyć spódnicę? Wybór materiału na spódnicę zależy wyłącznie od Ciebie. Na początek określ rodzaj spódnicy, którą chcesz uszyć. Materiał jest kluczowy, ponieważ decyduje o kroju odzieży. Powinnaś wybrać tkaninę na spódnicę na podstawie jej właściwości, kolorów i użyteczności. Idealna będzie spódnica wykonana z higroskopijnego, lekkiego, a zarazem trwałego materiału. Jeśli ktoś jest alergikiem lub ma wrażliwą skórę, może lepszym rozwiązaniem będzie materiał antyalergiczny? Spódnice to element odzieży, który musi być wykonany z odpowiednich materiałów. Powinnaś wiedzieć, czy się marszczy, jak się zachowuje, czy się gniecie i czy oddycha. Dlatego kupując materiał na spódnicę, należy go dotknąć, aby stwierdzić, czy dobrze się na Tobie leży. Tkaniny24 bawełniane, jedwabna satyna, len, skóra, wiskoza czy sztruks to jedne z najpopularniejszych opcji. W sezonie zimowym natomiast na myśl przychodzą szlachetne wełny. Spódnice wykonane z wełny są zarówno modne jak i wysokiej klasy. Spódnica wełniana to doskonały wybór na zimę, ponieważ zapewnia ciepło, a jednocześnie wygląda bardzo elegancko i fajnie. Być może zszokuje Cię fakt, że wełna ma dużą higroskopijność, co oznacza, że skutecznie chroni Twoje ciało przed wilgocią. Na co zwracać uwagę wybierając materiał? Przed zakupem tkaniny na spódnicę, należy wziąć pod uwagę kilka kryteriów. Jaki jest skład? Skład materiału ma kluczowe znaczenie. Dostępne są materiały naturalne, syntetyczne i imitacje. Włókna mają różne właściwości i ceny, więc to do Ciebie należy wybór rodzaju materiału, który będzie dla Ciebie najlepszy. Wybierz rozsądnie gramaturę Zawartość włókien w spódnicy zależy od ilości materiału użytego do jej uszycia. Im większa gramatura, tym więcej włókien zostało użytych do jej produkcji. Niższa gramatura oznacza lżejszą spódnicę, która może być przezroczysta, ale również bardziej elastyczna. « powrót do artykułu
  23. Holenderski sąd orzekł, że scytyjskie artefakty wystawiane w amsterdamskim Allard Pierson Museum powinny trafić na Ukrainę. Zabytki były wypożyczone do holenderskiego muzeum, gdy w 2014 roku Krym został zajęty przez Rosję. Decyzja sądu oznacza, że zabytki nie wrócą do czterech muzeów, z których zostały wypożyczone, a które obecnie są kontrolowane przez Rosjan. Rosja zaatakowała Ukrainę i zajęła Krym w marcu 2014 roku. Nieco wcześniej Allard Pierson Museum, które jest muzeum archeologicznym Uniwersytetu Amsterdamskiego, otwarto wystawę Krym: złoto i tajemnice Morza Czarnego. Wystawiano na niej niemal 300 złotych przedmiotów, w tym pochodzący z IV wieku p.n.e. złoty hełm o wadze 1 kilograma. Gdy wystawa się zakończyła, nie było wiadomo, gdzie wypożyczone zabytki mają wrócić. W grudniu 2016 roku amsterdamski sąd okręgowy stwierdził, że wypożyczoną kolekcję należy zwrócić Ukrainie. Krymskie muzea odwołały się od tego wyroku. Teraz sędzia Pauline Hofmeijer-Ruten z sądu apelacyjnego orzekła, że zabytki – na podstawie uchwalonej w 1995 roku ukraińskiej Ustawy o Muzeach i Muzealnictwie – są własnością Państwowego Funduszu Muzealnego Ukrainy. Dlatego też uznała, że kontrolę nad nimi powinna sprawować Ukraina, a nie de facto Rosja. Na szali jest tutaj ważny interes publiczny, a sprawa ta jest ściśle związana z państwem ukraińskim. Chociaż wspomniane przepisy wkraczają w kwestie własności prywatnej, czynią to w imię interesu kulturowego, który jest ważniejszy niż interes krymskich muzeów, stwierdził sąd. Sąd stwierdził jednocześnie, że Allard Pierson Museum słusznie postąpiło przechowując u siebie sporne przedmioty i oczekując na decyzję sądu. Muzeum nie mogło bowiem samodzielnie stwierdzić, komu należy je zwrócić. Andrei Malgin, dyrektor Centralnego Muzeum Taurydy w Symferopolu powiedział rosyjskiej państwowej agencji RIA, że jest urażony wyrokiem holenderskiego sądu i że obawia się o los zabytków, gdy trafią na Ukrainę. Jestem zniesmaczony tą decyzją. To przykład podwójnych standardów. Nie ma gwarancji bezpieczeństwa kolekcji. Nie wiemy, co się tam stanie. Obawiamy się o jej przyszłość, stwierdził. Przed kilkoma miesiącami głos w tej sprawie zabrał też Michaił Piotrowski, dyrektor Ermitażu. Mówił on, że jeśli holenderski sąd wyda wyrok nie po myśli krymskich muzeów może dojść do załamania całego systemu wypożyczania kolekcji pomiędzy muzeami. Jeśli okaże się, że są sytuacje, w których kolekcja może nie wrócić do muzeum, to szybko znacząca część systemu wypożyczeń się załamie, bo takie rzeczy dzieją się ciągle na całym świecie. Przedstawiciele Rosji stwierdzili zaś, że nie są zaskoczeni wyrokiem, uznają go za wyrok polityczny i zapowiedzieli, że będą wspierali krymskie muzea w dalszych krokach prawnych. Obu stronom przysługuje odwołanie do holenderskiego Sądu Najwyższego. « powrót do artykułu
  24. Stoke Mandeville nie przestaje zaskakiwać. W przeszłości stał tam kościół, wybudowany w 1080 roku po normańskiej inwazji na Wyspy Brytyjskie. Na cmentarzu parafialnym przez ponad 900 lat pochowano 3000 osób. Przenoszenie ciał stało się okazją do zbadania życia społeczności wiejskiej na przestrzeni wieków. Sam kościół zaś skrywał niezwykłą tajemnicę. Niedawno znaleziono pod nim jeszcze starszy kościół anglosaski. Teraz zaś poinformowano o kolejnym odkryciu. Pod anglosaskim kościołem odnaleziono rzymskie rzeźby. Prawdopodobnie było tam mauzoleum. Kościół św. Marii służył lokalnej społeczności do lat 80. XIX wieku, kiedy to został porzucony. Przed 60 laty niebezpieczną ruinę rozebrano. A od 2018 roku prowadzone są tam prace archeologiczne związane z planowaną budową linii szybkiej kolei HS2. Podczas ich ostatniego etapu archeolodzy trafili na okrągły wykop. Sądzili, że to fundamenty wieży anglosaskiego kościoła. Gdy zaczęli kopać, trafili na trzy posągi w stylu rzymskim. Dwa z nich składały się z głowy i popiersia, które celowo oddzielono przed złożeniem w ziemi. Trzeci stanowiła sama głowa. Wydaje się, że dwa kompletne posągi przedstawiają dorosła kobietę i mężczyznę, a głowa to rzeźba dziecka. Wraz z rzeźbami z ziemi wydobyto świetnie zachowane duże fragmenty sześciokątnego szklanego rzymskiego dzbanka. Archeolodzy sądzą, że udało się wydobyć niemal całe naczynie. Końcówka wykopalisk przyniosła nam niezwykłe odkrycie. Posągi są wyjątkowo dobrze zachowane i naprawdę ma się wrażenie, że spoglądamy na twarze ludzi, których przedstawiają. To oczywiście każe nam się zastanowić, co jeszcze może znajdować się pod angielskimi wiejskimi kościołami. Wykopaliska w Stoke Mandeville to naprawdę jedyna w życiu okazja. Z niecierpliwością czekamy na wyniki badań. Chcielibyśmy usłyszeć, co jeszcze specjaliści powiedzą nam o tych niezwykłych posągach i o historii tego miejsca z czasów przed powstaniem normańskiego kościoła, mówi doktor Rachel Wood z firmy archeologicznej Fusion JV. W toku prowadzonych prac archeolodzy stwierdzili, że badane przez nich miejsce to naturalne wzgórze, na które celowo naniesiono glebę, by uczynić je wyższym. Uczeni nie wykluczają, że znajdował się tutaj pochówek z epoki brązu. Wydaje się, że w czasach rzymskich został on zastąpiony kwadratowym budynkiem. Prawdopodobnie było to mauzoleum. Znaleziony na miejscu materiał budowlany jest bowiem zbyt ozdobny i jest go zbyt mało jak na budynek mieszkalny. Rzymski budynek pełnił następnie rolę anglosaskiego kościoła i został ostatecznie zburzony w czasach normańskich, gdy zbudowano w jego miejsce kościół św. Marii. Świadczy o tym fakt, że pozostałości rzymskiego budynku znajdują się bezpośrednio pod pozostałościami normańskiego kościoła. Pomiędzy nimi nie nagromadził się żaden materiał, który mógłby świadczyć o istnieniu przerwy pomiędzy zniszczeniem rzymskiej budowli, a postawieniem kościoła. Wśród szczątków rzymskiej budowli znaleziono anglosaską ceramikę oraz monetę. « powrót do artykułu
  25. O ile nam wiadomo, to pierwszy opublikowany dowód pokrewieństwa pomiędzy współcześnie żyjącą osobą, a osobą znaną z historii, które udało się potwierdzić dzięki tak małej ilości DNA i pomiędzy tak odległymi krewnymi, stwierdzili naukowcy na łamach Science Advances. Zespół genetyków, na którego czele stał profesor Eske Willerslev z University of Cambridge poinformował, że Ernie LaPointe rzeczywiście jest praprawnukiem legendarnego Siedzącego Byka. Pan LaPointe już wcześniej dowiódł swojego pokrewieństwa z wielkim wodzem, badając drzewo rodzinne, akty zgonu, narodzin i historyczne dokumenty. Teraz uczeni postawili kropkę nad i. Wykorzystali pukiel włosów Siedzącego Byka oraz materiał pobrany od LaPointe'a i metodą badania autosomalnego DNA dowiedli pokrewieństwa pomiędzy nimi. Zidentyfikowanie potomka znanego mężczyzny wyłącznie po linii matki tego potomka pozwoli, jak sądzą naukowcy, przeprowadzić podobne badania dla innych znanych osób. Osiągnięcie jest tym bardziej znaczące, że włosy Siedzącego Byka były w bardzo złym stanie. Przez ponad 100 lat przechowywano je bowiem w temperaturze pokojowej w waszyngtońskim Smithsonian Museum. Przed 14 laty zostały one przekazane LaPointe'owi i jego trzem siostrom. Ernie LaPointe chciał udowodnić, że jest potomkiem Siedzącego Byka m.in. dlatego, by mieć prawo do przeniesienia jego szczątków w bardziej godne miejsce. Siedzący Byk (Tatanka Iotake) urodził się około 1831 roku w plemieniu Hunkpapów, odłamu Teton Dakotów. Już w wieku 14 lat wziął udział w pierwszej wyprawie wojennej i szybko zdobył sobie uznanie dzielnego wojownika. Awansował w strukturach plemienia, stając się jego przywódcą. Doprowadził do powiększenia terenów łowieckich, dbał o dobrostan swoich ludzi. Z białymi żołnierzami walczył po raz pierwszy w 1863 roku. Już 4 lata później, w uznaniu jego mądrości i odwagi, stanął na czele całego narodu Dakotów (Siuksów). W 1876 roku, pełniąc rolę stratega i przywódcy duchowego, poprowadził – wraz z Szalonym Koniem i Galem – swoich ludzi do zwycięskiej bitwy pod Little Big Horn. Była to największa klęska armii USA w wojnach z Indianami. Z czasem jednak głód zmusił Siedzącego Byka i jego ludzi do poddania się i powrotu do wyznaczonego rezerwatu. Tam Siedzący Byk próbował dbać o swoich ludzi, sprzeciwiając się m.in. sprzedaży ziemi Białym. W 1885 roku pozwolono mu – częściowo po to, by pozbyć się popularnego przywódcy – dołączyć do Buffalo Billa i jego Wild West Show. Występy przyniosły Siedzącemu Bykowi międzynarodowy rozgłos. W 1889 roku wśród Indian popularność zdobywał prorok Wovoka i jego obrzęd religijny Taniec Ducha. Obiecywał on powrót bizonów i usunięcie białych najeźdźców. Władze próbowały zwalczać to zjawisko. Dnia 15 grudnia 1890 roku indiańska policja i żołnierze przybyli, by aresztować Siedzącego Byka. Wódz zginął podczas próby aresztowania. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...