Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37638
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    247

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Astronomowie odkryli nowy typ eksplozji gwiazd – mikronową. Do tego typu eksplozji dochodzi na powierzchni niektórych gwiazd, a w ich wyniku w ciągu kilku godzin wypaleniu ulega nawet 20 x 1015 ton materiału tworzącego gwiazdę. Odkryliśmy zjawisko, które nazwaliśmy mikronową. Jego istnienie rzuca wyzwanie naszemu rozumieniu, w jaki sposób w gwiazdach dochodzi do eksplozji termojądrowych. Dotychczas sądziliśmy, że wiemy, jak to się dzieje. Jednak to odkrycie pokazuje, że eksplozje takie mogą powstawać w zupełnie nowy sposób, mówi Simone Scaringi z Durham University, który stał na czele zespołu badawczego. Mikronowe to potężne wydarzenia w małej skali. Niosą ze sobą znacznie mniej energii niż znane nam od wieków nowe. Oba typy eksplozji łączy rodzaj gwiazd, mają one bowiem miejsce na białych karłach. To martwe gwiazdy o masie podobnej do masy Słońca, ale średnicy Ziemi. Gdy biały karzeł występuje w układzie podwójnym, może wysysać materię swojego towarzysza. Gdy ta materia opada na bardzo gorącą powierzchnię białego karła dochodzi do eksplozji, w wyniku której atomy wodoru łączą się, tworząc atom helu. W nowych eksplozja termonuklearna ma miejsce na całej powierzchni gwiazdy. Takie powodują, że biały karzeł pali się i jasno świeci przez wiele tygodni, wyjaśnia współautorka badań, Nathalie Degenaar z Uniwersytetu w Amsterdamie. Z kolei mikronowe to podobne eksplozje, do których dochodzi w mniejszej skali. Trwają one zaledwie kilka lub kilkanaście godzin. Zarejestrowano je na niektórych białych karłach o bardzo silnym polu magnetycznym, które kieruje opadający na gwiazdę materiał w stronę jej biegunów. Po raz pierwszy obserwowaliśmy zlokalizowaną fuzję wodoru. Wodorowe paliwo zostaje uwięzione w pobliżu biegunów niektórych białych karłów i tylko tam dochodzi do fuzji, dodaje Paul Groot z Radbound University. To zaś prowadzi do mikroeksplozji o sile 1/1 000 000 nowych, stąd też nazwa mikronowa, wyjaśnia uczony. Odkrycie mikronowych to wyzwanie dla obecnego rozumienia gwiezdnych eksplozji. To pokazuje, jak dynamicznym miejscem jest wszechświat. Takie zjawiska mogą często występować, ale jako że trwają krótko, trudno jest je uchwycić, dodaje Scaingi. Naukowcy dokonali odkrycia przypadkiem, przeglądając dane z Transiting Exoplanet Survey Satellite (TESS). Odkryliśmy w nich coś niezwykłego. Jasny rozbłysk w paśmie optyczny, który trwał kilka godzin. Podczas dalszych poszukiwań znaleźliśmy kilkanaście podobnych sygnałów, mówią naukowcy. W danych z TESS znaleziono trzy mikronowe, z czego dwie miały miejsce na białych karłach. Potwierdzenie, że i w przypadku trzeciej eksplozji mieliśmy do czynienia z białym karłem, wymagało wykorzystania instrumentu X-shooter z Very Large Telescope. Dzięki niemu zidentyfikowano zaś kolejne mikronowe. « powrót do artykułu
  2. Gdy przed 10 000 lat ludzkość zajęła się rolnictwem, doprowadziło to nie tylko do olbrzymich zmian społecznych czy politycznych. Zajmowanie pod uprawę coraz większych areałów, pojawienie się w końcu rolnictwa na skalę przemysłową doprowadziło też do zmiany składu atmosfery. Jeśli więc istnieją planety, których mieszkańcy również prowadzą rozwiniętą gospodarkę rolną, to ich atmosfery odczuły skutki takiej działalności. Istnieją w nich sygnatury, które powinien zauważyć Teleskop Webba (JWST). Ziemia pokryta jest olbrzymią mozaiką pól uprawnych, doszło do zmiany sposobu odbijania światła przez szatę roślinną ziemi, a pola uprawne – szczególnie z upraw przemysłowych – emitują do atmosfery różnego typu związki chemiczne. Zdaniem grupy astronomów, zmiany takie muszą być widoczne z przestrzeni kosmicznej. I podobne sygnatury są generowane na wszystkich egzoplanetach, gdzie istnieje rozwinięte rolnictwo. W przyszłych badaniach sygnatur cywilizacji technicznych, warto rozważyć możliwość istnienia sygnatur z „egzofarm”, uważa Jacob Haqq-Misra i jego koledzy Blue Marble Space Institute of Science w Seattle. Jedną z cech charakterystycznych rolnictwa jest nawożenie pól. Dzięki temu rośliny mają lepszy dostęp do azotu, jednego z podstawowych składowych życia. Podczas produkcji nawozów sztucznych używa się olbrzymich ilości amoniaku. Część z tego amoniaku ucieka do atmosfery. Utrzymuje się w niej jednak zaledwie przed kilka dni. Wykrycie więc amoniaku w atmosferze planety może oznaczać, że jest on tam ciągle dostarczany, a jego źródłem może być rolnictwo. Jednak sam amoniak to nie wszystko. Wykorzystywanie amoniaku wiąże się też z pojawieniem się tlenku diazotu (N2O), gazu cieplarnianego utrzymującego się w atmosferze przez ponad 100 lat. Jakby jeszcze tego było mało, rolnictwo jest też wielkim źródłem emisji metanu. Zatem astronomowie, którzy za pomocą JWST będą szukali śladów życia pozaziemskiego, mogą rozejrzeć się za sygnaturami wszystkich trzech związków. A zakres swoich badań mogą znacznie zawęzić, gdyż sygnatury świadczące o istnieniu egzofarm mogą pojawić się tylko na planetach, na których przebiega proces fotosyntezy, zatem w atmosferach takich planet powinny być też widoczne sygnatury H2O, O2 i CO2, mówi Haqq-Misra. Z naszych wyliczeń wynika, że jednoczesne wykrycie NH2 i N2O w atmosferze zawierającej H2O, O2 i CO2 może być sygnaturą istnienia dużego areału uprawnego, stwierdzają autorzy badań. I dodają, że Teleskop Webba powinien być w stanie wykryć amoniak występujący w ilości 5 części na milion w atmosferze planety krążącej wokół pobliskiego czerwonego karła, jeśli znajduje się w niej również sporo wodoru. Obecnie stężenie amoniaku w atmosferze Ziemi wynosi około 10 części na milion. « powrót do artykułu
  3. W gminie Łagiewniki między Wrocławiem a Wałbrzychem trafiono na wyjątkowe znalezisko archeologiczne – ukryte w glinianym garnku średniowieczne monety z I połowy XIII wieku. To, według wstępnej oceny, największe – bo składające się z 2800 monet, głównie brakteatów – tego typu odkrycie od co najmniej 100 lat. Bardzo cenne, gdyż brakteaty były bardzo krótko używane. Ich wymiana następowała nawet 2-3 razy w roku i monety przetapiano, by wybić kolejne. Niewiele więc dotrwało do naszych czasów. Specjaliści, którzy wykonali wstępne badania, informują, że monety pochodzą z warsztatów z Brandenburgii, Saksonii i Śląska. Brakteaty wykonywano z cienkiej blaszki i tłoczono jednostronnie na miękkiej podkładce. Mamy tutaj do czynienia z wypukłym awersem i wklęsłym rewersem. Blaszane monety wytwarzano z powodu słabej dostępności srebra i złota. Zmieniło się to dopiero po odkryciu złóż srebra pod Pragą. Masowo bite wówczas srebrne praskie grosze z czasem wyparły brakteaty. Same brakteaty są wdzięcznym materiałem do studiów mediewistycznych. Dominują na nich przedstawienia antropogeniczne, zoomorficzne, fantastyczne (gryfy, syreny, anioły itp.) oraz elementy architektury (wieże, mury itp.). „Nasze” znalezisko jest w zadziwiająco dobrym stanie. Odciski w większości są wyraźne, a same monety mało zniszczone. Z naszej wiedzy wynika, że do tej pory największe zbiory brakteatów znajdują się w Krakowie i Warszawie, stwierdzają przedstawiciele Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków we Wrocławiu, wyrażając nadzieję, że dzięki wyjątkowemu odkryciu mekką mediewistów będzie teraz Wrocław. Monety trafiły do konserwacji, po której będą opracowywane naukowo, ukaże się też publikacja na ich temat. Za jakiś czas trafią zapewne na muzealną wystawę. Wstępnie wartość znaleziska oszacowano na 2,8 miliona złotych. « powrót do artykułu
  4. Przed przybyciem wikingów niewielu mieszkańców Wysp Brytyjskich jadło duże ilości mięsa. Brak też dowodów, by anglosaskie elity spożywały go więcej, niż wieśniacy, stwierdzają autorzy najnowszych badań. Wszystko wskazuje na to, że władcy Wysp żywili się głównie dietą wegetariańską, chociaż od czasu do czasu wieśniacy urządzali dla nich wystawne mięsne uczty. Popularne wyobrażenia o władcach dawnych królestw znajdujących się na Wyspach Brytyjskich rysują nam obraz elity zasiadającej przy suto zastawionych stołach. Nawet historycy od dawna utrzymują, że w czasach anglosaskich członkowie rodów królewskich i inni szlachetnie urodzeni spożywali znacznie więcej mięsa niż reszta mieszkańców, a wolni chłopi musieli przez cały rok dostarczać im duże ilości pożywienia w ramach systemu podatkowego zwanego feorm. Na łamach pisma Anglo-Saxon England ukazały się właśnie artykuły pod wielce znaczącymi tytułami Food and Power in Early Medieval England: Rethinking Feorm i Food and Power in Early Medieval England: a lack of (isotopic) enrichment. Wszystko zaczęło się od wykładu ówczesnej doktorantki bioarcheologii Sam Leggett z University of Cambridge. Przeanalizowała ona sygnatury izotopów znalezione w kościach 2023 osób pochowanych w Anglii pomiędzy V a XI wiekiem. Następnie porównała te sygnatury z dowodami na status społeczny zmarłych, takimi jak dobra grobowe, pozycja ciała i orientacja grobu. Na podstawie swoich badań stwierdziła, że nie istnieje korelacja pomiędzy statusem społecznym, a dietą bogatą w białko. Prezentacja zaintrygowała historyka Toma Lamberta. Wiedział on bowiem, że wiele średniowiecznych tekstów oraz badań naukowych wskazuje, iż anglosaskie elity spożywały olbrzymie ilości mięsa. Lambert i Leggett rozpoczęli więc wspólny projekt badawczy, by dowiedzieć się, jak było naprawdę. Uczeni zaczęli od odczytania listy pożywienia skompilowanej za czasów króla Wesseksu, Ine (688–726). Był on jednym z największych władców przed Alfredem Wielkim. Jego dziełem jest m.in. pierwszy zbiór praw, który miał duży wpływ na kształtowanie się angielskiego społeczeństwa. Naukowcy dokładnie przeanalizowali listę, by dowiedzieć się, ile pożywienia na niej zapisano i jaka była jego wartość kaloryczna. Stwierdzili, że na liście znajduje się pożywienie o łącznej zawartości 1,24 miliona kalorii, z czego połowę stanowi białko zwierzęce. Wymieniono tam 300 bochenków chleba (o wadze 300 g każdy), więc naukowcy założyli, że każdy z uczestników uczty otrzymał 1 bochenek, zatem na liście znajduje się pożywienie dla 300 osób. Z przeliczenia wynikało, że każdy z gości mógł zjeść 0,7 kg baraniny, wołowiny i drobiu, niemal 0,4 kg łososia i węgorza. Podano też po ok. 150 gramów sera i masła, 200 gramów miodu oraz 2,1 litra piwa na głowę. W sumie każdy z gości spożył 4140 kcal. Następnie uczeni przeanalizowali 10 podobnych list z południa Anglii i zauważyli ten sam wzorzec: umiarkowana ilość pieczywa, duża ilość mięsa, dość sporo piwa oraz żadnych wzmianek o warzywach. Jednak, jak podkreślają uczeni, skala i proporcje tych dostaw wskazują, że było to pożywienie na okazjonalne, wielkie uczty, a nie zwykłe dostawy żywności dla domu królewskiego. Wbrew temu, co dotychczas sądzono, nie był to standardowy spis dostaw. Doktor Sam Leggett dodaje, że nie znalazła żadnych dowodów, by ci ludzie codziennie jedli tak duże ilości mięsa. Jeśli by tak było, to znaleźlibyśmy izotopowe dowody na nadmiar protein, a w kościach widoczne byłyby ślady schorzeń takich jak dna moczanowa. Niczego takiego nie stwierdziliśmy. Wręcz przeciwnie, wszystkie dowody wskazują na to, że w czasach anglosaskich codzienna dieta wszystkich warstw społecznych była do siebie bardziej podobna, niż nam się wydaje. Ludzie jedli głównie pieczywo, niewiele mięsa i sera, zupy jarzynowe z pełnymi ziarnami i niewielką ilością mięsa. Również dieta królów opierała się głównie na zbożach. I nawet dla nich okazją do zjedzenia większej ilości mięsa były uczty organizowane przy wyjątkowych okazjach. Musiały być to duże wydarzenia społeczne, podczas których na rożnach pieczono całe woły. We wschodniej Anglii znaleziono ślady takich palenisk. Jednak nie tylko królowie brali udział w tych bogatych biesiadach. Generalnie uważa się, że średniowieczne uczty były zarezerwowane dla elity. Jednak te listy pokazują, że w ucztach musiało uczestniczyć co najmniej 300 osób. A to oznacza, że brało w nich udział wielu chłopów. Uczty te miały olbrzymie znaczenie polityczne, wyjaśnia Lambert. Historyk zajął się też samym terminem feorm. Obecnie uważa się, że oznacza on rentę w naturze płaconą władcom przez wolnych chłopów. Renta ta, w ramach której chłopi dostarczali na dwór m.in. produkty rolne, miała być głównym źródłem pożywienia dworu królewskiego. Z czasem, gdy królestwa się rozrastały, przywilej pobierania takiej renty przyznawano lokalnym elitom, wzmacniając ich więź z dworem. Lambert zbadał znaczenie słowa feorm w różnych kontekstach i doszedł do wniosku, że wyraz ten odnosi się do uczty, a nie do formy podatku. To niezwykle ważne spostrzeżenie. Zapłata narzuconego z góry podatku nie wymaga bowiem osobistej obecności władcy czy feudała i nie ma związku z okazywaniem przez niego szacunku chłopom. Jednak feorm rozumiany jako wspólna uczta, zupełnie zmienia dynamikę relacji feudał-chłop. Mamy tutaj bowiem zarówno osobiste zaangażowanie władcy w relację z poddanym, jak i okazję do podziękowania poddanym za służbę. Wyobraźmy sobie władców podróżujących, by wziąć udział w wielkich ucztach organizowanych przez wolnych chłopów, ludzi posiadających własną ziemię, a czasem i niewolników. Można by to porównać do obiadów, jakie kandydaci na prezydenta USA wydają w czasie kampanii wyborczej. Miało to olbrzymie znaczenie polityczne, wyjaśnia Lambert. Taka zmiana rozumienia terminu feorm ma daleko idące znaczenie dla badań nad historią średniowiecza i całością historii politycznej Anglii. Rzuca bowiem nowe światło na kwestie związane z początkami rozwoju systemu monarchistycznego Anglii, polityki opierającej się na patronacie i własności ziemskiej, jest też ważnym elementem w dyskusji nad przyczynami zniknięcia klasy wolnych chłopów. Legett i Lambert czekają teraz na wyniki badań izotopowych z Winchester Mortuary Chests, gdzie prawdopodobnie spoczywają król Wesseksu Egbert (IX w.), Knut Wielki (XI w.) i inni anglosascy władcy. « powrót do artykułu
  5. Amerykański Departament Energii dał zielone światło do rozpoczęcia budowy PIP-II. To projekt znaczącej rozbudowy kompleksu akceleratorowego znajdującego się w Fermilab. Po ukończeniu prac będzie to najpotężniejsze na świecie źródło wysokoenergetycznych neutrin. W przeszłości w Fermilab pracował legendarny Tevatron, urządzenie niezwykle zasłużone dla fizyki. Teraz laboratorium zyska kolejny wyjątkowy instrument badawczy. PIP-II będzie pierwszym w USA akceleratorem cząstek, w budowę którego znaczący wkład wniosą partnerzy międzynarodowi z Polski, Francji, Indii, Włoch i Wielkiej Brytanii. Dzięki ich współpracy powstanie urządzenie zdolne do generowania wiązek protonów o mocy przekraczającej 1 megawat. To o 60% więcej niż obecne możliwości Fermilab. Dzięki supernowoczesnym rozwiązaniom akcelerator będzie w stanie dostarczyć wiązkę o odpowiednich właściwościach dla różnego rodzaju eksperymentów fizycznych. Jednym z najważniejszych zadań PIP-II będzie dostarczanie neutrin dla Deep Underground Neutrino Experiment (DUNE). Akceleratory z Fermilab były siłą napędową eksperymentów, które w ciągu ostatnich 50 lat doprowadziły do znaczących przełomów w fizyce. Oficjalne rozpoczęcie budowy PIP-II oznacza, że jesteśmy o krok bliżej do rozbudowy naszych instalacji i wspierania odkryć naukowych przez kolejnych 50 lat, mówi były dyrektor Fermilab, Nigel Lockyer. W ramach projektu PIP-II na początku łańcucha akceleratorów znajdujących się w Fermilab powstanie unikatowa potężna elastyczna pierwsze sekcja, wykorzystująca najnowsze osiągnięcia z dziedziny nadprzewodnictwa, wysokoenergetycznych systemów radiowych, sztucznej inteligencji i maszynowego uczenia się. Całość ma pozwolić na szybkie automatyczne dopasowywanie parametrów wiązki do wymagań danego eksperymentu przy minimalnym udziale człowieka. PIP-II zostanie ukończony w drugiej połowie obecnej dekady. Prace nad niektórymi jego elementami już zbliżają się ku końcowi. Tak jest na przykład z budynkiem zawierającym elementy kriogeniczne. Ta część PIP-II to główny wkład Departamentu Energii Atomowej Indii. A w PIP-II Injector Test Facility przeprowadzono udane testy dwóch modułów kriogenicznych. To pokazuje, że Fermilab stanie się światowym liderem w dziedzinie wykorzystania akceleratorów do badań nad neutrinami, a PIP-II będzie znaczącym wkładem w ten sukces, stwierdziła Harriet King z DOE. « powrót do artykułu
  6. Układ Słoneczny jest pełen fascynujących obiektów, które mogą być celem misji naukowych. Jednak budżet NASA – mimo że imponujący – nie jest z gumy, więc Agencja musi starannie określać priorytety swoich działań. Pomaga jej w tym tzw. przegląd dekady (decadal survey), nadzorowany przez Narodowe Akademie Nauk, Inżynierii i Medycyny. W jego ramach, raz na 10 lat, NASA prosi społeczność naukową o ocenę aktualnego stanu wiedzy i określenie obszarów, których zbadanie powinno być priorytetem. Właśnie ukazał się raport z najnowszego przeglądu dekady. Określa on przyszłe kierunki rozwoju astrobiologii, planetologii i obrony planetarnej. To rekomendowane portfolio misji, priorytetowych badań naukowych oraz technologii, które należy rozwijać. Realizacja tych zaleceń powiększy naszą wiedzę o powstaniu i ewolucji Układu Słonecznego oraz możliwości występowania życia i warunków do jego podtrzymania na innych obiektach niż Ziemia, mówi Robin Canup z Southwest Research Institute, który jest współprzewodniczącym komitetu organizującego przegląd. Jednym z zadań przeglądu jest określenie największych misji NASA, misji flagowych. Obecnie agencja prowadzi dwie takie misje, które zostały zaproponowane w poprzednim decadal survey. To warta 2,7 miliarda USD misja łazika Perseverance, który w ubiegłym roku wylądował na Marsie oraz misja Europa Clipper, która ma wystartować w roku 2024, a której budżet wynosi 4,25 miliarda dolarów. To misja orbitera, który będzie krążył wokół Jowisza i zbada też jego księżyc – Europę. W ramach najnowszego przeglądu dokonano analizy sześciu potencjalnych misji flagowych. Wśród propozycji znalazło się zarówno lądowanie na Merkurym, jak i przygotowanie misji badawczej do Neptuna i jego największego księżyca, Trytona. Komitet dokonujący oceny propozycji uznał, ze priorytetową powinna być misja do Urana, które koszt oszacowano na 4 miliardy dolarów. Specjaliści uznali, że misja, w ramach której do Urana miałby polecieć zarówno orbiter jak i próbnik, ma największy potencjał naukowy oraz największe szanse na powodzenie. Misja taka miałaby wystartować w roku 2031 lub 2032, a do Urana dotarłaby 13 lat później. Następnie przez kilkanaście lat pojazd pozostałby na orbicie Urana, badając jego atmosferę, pierścienie, wnętrze i księżyce. Uran to jeden z najbardziej interesujących obiektów Układu Słonecznego, napisali członkowie komitetu. Zaznaczyli, że zrealizowanie misji do któregoś z lodowych olbrzymów – Urana lub Neptuna – jest absolutnym priorytetem, ale przygotowanie w ciągu najbliższej dekady misji do Neptuna byłoby zbyt dużym wyzwaniem. Jeśli zaś NASA otrzyma odpowiednie finansowanie, mogłaby zorganizować kolejną misję flagową. Komitet zarekomendował misję Enceladus Orbilander. Zakłada ona zbudowanie pojazdu, który udałby się do księżyca Saturna, Enceladusa. Przez 1,5 roku badałby go z orbity, a następnie by wylądował i przez kolejne 2 lat prowadził badania na jego powierzchni. Koszt takiej misji oszacowano na 5 miliardów dolarów. Poza misjami flagowymi, pojawiły się też inne propozycje. Jako, że od czasu ostatniego przeglądu dekady liczba odkrytych egzoplanet zwiększyła się kilkukrotnie, specjaliści zaproponowali trzy szerokie pola badawcze w dziedzinie planetologii. Eksperci chcą, by NASA zajęła się 1. pochodzeniem układów planetarnych podobnych do naszego oraz zbadaniem, na ile są one rozpowszechnione we wszechświecie, 2. ewolucją planet oraz 3. warunkami koniecznymi do powstania planet zdolnych do podtrzymania życia i jego pojawienia się na Ziemi oraz jego poszukiwania poza Ziemią. Próby odpowiedzi na te pytania mogą zaś być związane ze zorganizowaniem mniejszych misji niż te flagowe. Może być to np. zbudowanie sieci czujników geofizycznych na Księżycu, pobranie i przywiezienie na Ziemię próbek z komety lub planety karłowatej Ceres czy wysłanie pojazdów badawczych w kierunku Saturna czy jego księżyców. Twórcy przeglądu dużą uwagę przywiązali też do coraz bardziej rozszerzającego się pola badawczego związanego z obroną Ziemi przed zagrożeniami z przestrzeni kosmicznej. Już w tej chwili NASA kataloguje i śledzi olbrzymią liczbę obiektów bliskich Ziemi (NEO – Near-Earth Objects), a w ubiegłym roku wystartowała pierwsza misja, której celem jest przetestowanie technologii obrony Ziemi przed asteroidami (DART). Uruchomiono też nowoczesne narzędzie do oceny ryzyka uderzeń asteroid w Ziemię i trwają prace nad pojazdem NEO Surveyor, który będzie identyfikował obiekty mogące zagrozić naszej planecie. W decadal survey wezwano NASA, by w 2029 roku, kiedy w pobliże Ziemi przyleci duża asteroida Apophis, Agencja przeprowadziła badania pod kątem obrony planetarnej. Autorzy przeglądu uważają również, że po misjach DART i NEO priorytetem NASA powinno być opracowanie pojazdu, który mógłby w trybie pilnym udać się do zagrażającej Ziemi asteroidy, by lepiej ocenić stwarzane przez nią ryzyko. « powrót do artykułu
  7. Dr Magdalena Grajzer z Katedry i Zakładu Bromatologii i Dietetyki Wydziału Farmaceutycznego Uniwersytetu Medycznego im. Piastów Śląskich we Wrocławiu prowadzi badania oleju z poziomki. W ramach grantu Subwencja 2022 specjalistka dostała środki na zrealizowanie projektu pt. „Bioaktywność oleju z poziomki (Fragaria vesca L.) tłoczonego na zimno i ekstrahowanego nadkrytycznym dwutlenkiem węgla”. Z 10 kg poziomek otrzymuje się tylko ok. 1 kg oleju. Podczas wstępnych badań udało się wykazać, że olej z poziomek ekstrahowanych nadkrytycznie jest cennym źródłem wielonienasyconych kwasów tłuszczowych o niskim stosunku kwasów z rodzin n-6 do n-3, a zawartość kwasu α-linolenowego w tym oleju wynosiła 41%. Olej ten zawiera także dużo tokoferoli, karotenoidów i steroli. Dr Grajzer wspomina o badaniach na liniach komórkowych. Określając przydatność oleju w profilaktyce chorób, zwłaszcza cywilizacyjnych, należy ocenić cytotoksyczność, działanie przeciwzapalne i biodostępność. Metoda wydobywania tłuszczu z surowca ma spore znaczenie, dlatego dr Grajzer chce porównać skład i bioaktywność oleju z poziomek 1) tłoczonego na zimno i 2) ekstrahowanego nadkrytycznie. Wyrób olejów od kilku lat przeżywa swój renesans. Na rynku znaleźć można oleje tłoczone z różnych nasion, warzyw i owoców. Jak podkreśla dr Grejzer, nasiona roślin, które dostarczają owoców jadalnych, okazują się często niezwykle bogate w cenne związki, jednak skład olejów z takich surowców, a także działania biologiczne, nie zostały dotychczas dobrze zbadane. Od dłuższego czasu specjalistka zajmuje się identyfikacją oraz oznaczaniem składu frakcji lipidowych i polarnych olejów roślinnych bogatych w wielonienasycone kwasy tłuszczowe (PUFA). Uzyskane wyniki zawartości składników bioaktywnych zestawia z badaniami stabilności oksydatywnej. Od jakiegoś czasu dr Grajzer współpracuje z dr Benitą Wiatrak; razem oceniają działanie biologiczne olejów oraz ich frakcji w układach in vitro. « powrót do artykułu
  8. Specjaliści od dawna poszukują bezpośredniego związku pomiędzy aktywnością neuronów w mózgu, a aktywnością bakterii w układzie pokarmowym. Francuscy uczeni z Instytutu Pasteura poinformowali właśnie na łamach Science, że w modelu zwierzęcym neurony w podwzgórzu bezpośrednio wykrywają zmiany aktywności bakterii w jelitach i odpowiednio dostosowują do tego apetyt i temperaturę ciała myszy. To dowodzi, że istnieje bezpośrednia komunikacja pomiędzy mikrobiomem jelit a mózgiem. Być może uda się to wykorzystać do opracowania metod walki z cukrzycą czy otyłością. Związki uwalniane przez mikrobiom trafiają do krwi i mogą wpływać na różne procesy fizjologiczne gospodarza, takie jak działanie układu odpornościowego, metabolizm czy funkcje mózgu. Metabolity mikroorganizmów, w tym krótkołańcuchowe kwasy tłuszczowe i pochodne tryptofanu, regulują bardzo wiele procesów. Składowe strukturalne mikroorganizmów są jednak wykrywane przez receptory wykrywające wzorce (PRR), które sygnalizują obecność wirusów, bakterii i grzybów na błonach śluzowych, w tkankach i komórkach. Wiemy, że składniki bakteryjne wpływają na działanie mózgu, a PRR są powiązane z zaburzeniami jego pracy. Jednak nie wiemy, czy neurony w mózgu mogą bezpośrednio wykrywać komponenty bakteryjne i czy bakterie mogą regulować procesy fizjologiczne poprzez regulowanie neuronów w mózgu, stwierdzają autorzy badań. Naukowcy skupili się na receptorze NOD2 obecnym w komórkach odpornościowych. Należy on do grupy rozpoznających wzorce receptorów wewnątrzkomórkowych. Receptor ten wykrywa muropeptydy wchodzące w skład ścian komórkowych bakterii. Wiadomo, że u myszy, w neuronach których nie dochodzi do ekspresji Nod2, pojawiają się zmiany odnośnie spożywania pokarmu, zakładania gniazda i temperatury ciała. Naukowcy wykorzystali więc techniki obrazowania, by zidentyfikować te obszary mózgu, które reagują na doustne podawanie muropeptydów. Sprawdzali też, jak zmieniała się aktywność neuronów po podaniu myszom muropeptydów. Stworzyli też genetycznie zmodyfikowane myszy, w których podwzgórzach nie dochodziło do ekspresji Nod2. To właśnie podwzgórze reguluje temperaturę ciała i przyjmowanie pokarmów. Na podstawie tak prowadzonych eksperymentów stwierdzili, że do ekspresji receptora NOD2 dochodzi w różnych regionach mózgu myszy, w szczególności zaś w podwzgórzu. A w kontakcie z muropeptydami ekspresja ta jest tłumiona. Muropeptydy obecne w jelitach, krwi i mózgu to dowody na proliferację bakterii. To niezwykłe odkrycie pokazuje, że fragmenty bakterii bezpośrednio wpływają na tak ważny ośrodek w mózgu, jakim jest podwzgórze, o którym wiemy, że reguluje kluczowe funkcje organizmu, jak temperatura, reprodukcja, głód i pragnienie, stwierdzają naukowcy. Uczeni mają nadzieję, że dzięki zdobytej wiedzy i przyszłym interdyscyplinarnym badaniom – w które powinni zostać zaangażowani neurolodzy, immunolodzy i mikrobiolodzy – powstaną w przyszłości nowe leki skuteczniej zwalczające takie zaburzenia metaboliczne jak otyłość i cukrzyca. « powrót do artykułu
  9. Naukowcy z CERN-u dokonali najbardziej precyzyjnych pomiarów masy kwarka górnego. To najcięższa z cząstek elementarnych, a poznanie jej masy jest niezbędne do poznania zasad funkcjonowania wszechświata w najmniejsze skali. Najnowsze wyniki uzyskane przez zespół pracujący przy eksperymencie CMS (Compact Muon Solenoid) w Wielkim Zderzaczu Hadronów pozwoliły na poznanie masy kwarka górnego z dokładnością około 0,27%. Tak olbrzymią precyzję udało się osiągnąć dzięki wykorzystaniu  nowych metod analitycznych oraz poprawienia procedur dotyczących radzenia sobie z niepewnościami pomiaru. Znajomość masy najcięższej z cząstek to kluczowy element, który pozwoli przetestować matematyczną spójność całego modelu cząstek elementarnych. Na przykład, jeśli znalibyśmy dokładną masę bozonu W i bozonu Higgsa, moglibyśmy – korzystając z Modelu Standardowego – poznać dokładną masę kwarka górnego. Podobnie działa to w drugą stronę – poznanie dokładnej masy kwarka górnego i bozonu Higgsa, pozwoli na wyliczenie dokładnej masy bozonu W. Fizyka teoretyczna dokonała na tym polu olbrzymich postępów, jednak wciąż trudno jest dokładnie określić masę kwarka górnego. Tymczasem dla zrozumienia wszechświata, a szczególnie jego stabilności, potrzebujemy jak najbardziej precyzyjnych informacji o masie bozonu Higgsa i kwarka górnego. Z dotychczas dostępnych informacji na temat masy kwarka górnego wiemy, że wszechświat znajduje się bardzo blisko stanu metastabilnego. Jeśli masa kwarka górnego byłaby minimalnie inna, wszechświat w długim terminie byłby mniej stabilny i mógłby zakończyć swój żywot podczas gwałtownego wydarzenia podobnego do Wielkiego Wybuchu. Podczas ostatnich badań naukowcy z CMS wykorzystali dane zebrane przez CMS w 2016 roku podczas zderzeń protonów. Wzięli pod uwagę pięć różnych właściwości zderzeń, podczas których powstawała para kwarków górnych. Właściwości te zależą właśnie od masy kwarka górnego. Dotychczas przy tego typu badaniach pod uwagę brano trzy właściwości. Ponadto naukowcy przeprowadzili ekstremalnie precyzyjną kalibrację danych z CMS, dzięki czemu lepiej zrozumieli wszelkie niepewności pomiaru i ich wzajemne zależności. Po przeprowadzeniu odpowiednich obliczeń stwierdzili, że masa kwarka górnego wynosi 171,77±0,38 GeV. Jest ona zatem zgodna zarówno z wcześniejszymi pomiarami, jak i z założeniami Modelu Standardowego. « powrót do artykułu
  10. W szwajcarskiej Bazylei wokół Wettsteinplatz trwają prace związane z modernizacją sieci ciepłowniczej. Dotychczas znaleziono kilkanaście wczesnośredniowiecznych grobów. Wszystkie były poważnie uszkodzone w wyniku wcześniejszych prac budowlanych i udawało się odzyskać tylko pojedyncze kości. Jednak najnowsze znalezisko zdecydowanie wyróżnia się wśród dotychczasowych. To pochodzący z VI wieku grób 12-letniej dziewczynki, w którym znaleziono żelazne zapięcie do torebki, żelazne zapięcie paska inkrustowane paskami złota oraz olbrzymią liczbę koralików. I to właśnie te koraliki są najbardziej intrygujące. Gdy archeolodzy zorientowali się że mają do czynienia z tak interesującym pochówkiem, wycięli całość z gruntu i przewieźli do laboratorium cały duży blok ziemi. Tam bowiem mogli wszystko dokładnie zbadać. Okazało się, że szklanych i bursztynowych koralików jest ponad 350. Zaskakująca jest nie tylko ich liczba, ale też różnorodność kształtów, rodzajów i kolorów. Mamy tam segmentowe koraliki zdobione złotą i srebrną folią, co świadczy o wysokim mistrzostwie wykonania. Można przypuszczać, że koraliki nie zostały złożone do grobu osobno, ale w przeszłości stanowiły naszyjnik lub naszyjniki. Część z nich mogła być też przyszyta do ubrania zmarłej. Wiek VI, z którego pochodzi pochówek, to okres ważnych wydarzeń i szybkiego rozwoju Bazylei. Na początku V wieku miasto zostało zdobyte przez germańskich Alemanów, a w VI wieku podbili je Frankowie. Oba ludy mieszkały obok siebie, a Bazylea rozwijała się na tyle szybko, że w VII wieku liczbą ludności i wpływami przewyższyła byłą rzymską stolicę prowincji, Augustę Raurikę. Odkrycie tak dobrze wyposażonego grobu jest niezwykle ważne dla historii Bazylei. Nie mamy bowiem żadnych źródeł pisanych dotyczących tego okresu dziejów miasta, a i materiał archeologiczny jest skąpy. Co więcej, archeolodzy mają podstawy przypuszczać, że w pobliżu znajdują się jeszcze inne pochówki. Jeśli okażą się one równie dobrze zachowane, to możemy poznać wiele interesujących faktów z wczesnych dziejów Bazylei. Oprócz grobów dotychczas znaleziono liczne pozostałości średniowiecznych i współczesnych budynków. Znaleziono na przykład fundamenty XIII-wiecznej bramy Riehen, która stanowiła część miejskich fortyfikacji. Brama i okoliczne mury zostały wyburzone w 1864 roku, by umożliwić rozwój miasta. Archeolodzy trafili też na pozostałości średniowiecznej infrastruktury zapewniającej wodę mieszkańcom Kleinbasel, w tym resztki studni i kanału. « powrót do artykułu
  11. Najdroższa przyprawa świata, szafran, jest uprawiana od ponad 3000 lat. Uprawiano ją w Grecji, Persji i innych krajach basenu Morza Śródziemnego. Obecnie 90% światowej produkcji pochodzi z Iranu. Nic też dziwnego, że Iran – czyli dawna Persja – jest uważany za najbardziej prawdopodobne miejsce udomowienia szafranu uprawnego (Crocus sativus), zwanego też krokusem uprawnym. Jednak najnowsze badania wskazują, że roślinę tę po raz pierwszy udomowiono w starożytnej Grecji. Zarówno przedstawienia w sztuce starożytnej, jak i dowody genetyczne wskazują, że szafran został udomowiony w starożytnej Grecji około roku 1700 p.n.e. lub wcześniej, mówi Ludwig Mann, doktorant z Uniwersytetu Technicznego w Dreźnie. Rodzaj Crocus zawiera około 250 gatunków roślin, które spotkamy w Europie centralnej i południowej, na północy Afryki po zachodnie Chiny. Gatunki te, w przeciwieństwie do szafranu udomowionego, rozmnażają się w stanie dzikim. Wiemy, że ludzie po raz pierwszy użyli barwnika z dzikich krokusów przed około 50 tys. laty, wykorzystując go w rysunkach naskalnych. W sumeryjskich, asyryjskich i babilońskich tekstach znajdziemy zaś opisy użycia dzikiego szafranu w medycynie. W przeciwieństwie do szafranu dzikiego ten udomowiony nie rozmnaża się samodzielnie. By go rozprzestrzenić, konieczne jest ręczne rozdzielanie cebulek. Proces ten jak pierwszy opisał grecki filozof Teofras z Eresos, który żył w IV i III wieku przed naszą erą. Stwierdzenie, gdzie i kiedy szafran został udomowiony, nie jest łatwe. Gatunek ten posiada trzy kopie każdego chromosomu oraz bardzo rozbudowany genom zawierający bardzo duży odsetek trudnych do sekwencjonowania powtarzalnych fragmentów DNA, wyjaśnia główny autor badań, doktorant Seyyedeh-Sanam Kazemi-Shahandashti egipskiego Uniwersytetu Sohag. Nie dysponujemy też żadnymi krokusami zachowanymi z czasów starożytnych. Dlatego też szukaliśmy przedstawień szafranu w starożytnej sztuce. Mieliśmy nadzieję, że wskażą nam one konkretne miejsce udomowienia, dodaje. Zdaniem badaczy, udomowiony szafran jako pierwsza przedstawiła w sztuce kultura minojska. Jednym z nich są gęste pola krokusów widoczne na fresku „Zbieracze szafranu” pochodzącego z Santorini z około 1600 roku p.n.e. Fresk sugeruje, że szafran był już wówczas uprawiany. Z kolei na fresku „Adoranci”, również z Santorini, widzimy kwiaty o długich ciemnoczerwonych słupkach na ciemnofioletowych płatkach. To typowy wygląd udomowionego szafranu. Tak samo wyglądające kwiaty widzimy na ceramice i ubraniach z Grecji epoki brązu. Co więcej, w piśmie linearnym B zidentyfikowano ideogram będący stylizowanym szafranem. Z kolei na ścianach egipskich grobowców z XV i XIV wieku uwidoczniono posłów z Krety składających trybut w postaci tkanin barwionych szafranem. Przedstawienia w sztuce są zgodne z badaniami genetycznymi, które wskazują, że występujący wyłącznie w Grecji i na Krecie gatunek Crocus cartwrightianus to najbliższy dziki krewny domowego szafranu. Badacze uważają, że szafran z jego wyjątkowymi trzema kopiami chromosomów mógł powstać naturalnie z C. cartwrightianus lub połączenia tego gatunku z jakimś innym. Grecy zaczęli go uprawiać, gdyż zauważyli, że ma lepsze właściwości od gatunków dzikich. Uczeni mają zamiar kontynuować swoje badania. Jak bowiem zauważył doktor Tony Heitkam, wszystkie osobniki szafranu uprawnego to klony roślin pochodzących ze starożytnej Grecji. A mimo to różnią się one właściwościami, zależnie od regionu uprawy. Rozpoczynamy poszukiwanie molekularnych przyczyn tych różnic, w tym różnic epigenetycznych. « powrót do artykułu
  12. Depresja poporodowa występuje u 1 na 7 kobiet i ma negatywny wpływ na zdrowie psychiczne zarówno kobiety, jak i jej dziecka. Do dzisiaj jednak nie znamy przyczyn jej występowania. Naukowcy z University of North Carolina (UNC) at Chapel Hill zauważyli właśnie, że u pań z depresją poporodową i u kobiet bez tego schorzenia występują istotne różnice w limfocytach B. Doktor Jerry Guintivano i jego zespół z UNC przeprowadzili największe z dotychczasowych badań transkryptomu pod kątem depresji poporodowej. Transkryptom to zestaw cząsteczek mRNA obecnych w danej chwili w komórce. W reakcji na różne czynniki komórki włączają i wyłączają ekspresję genów, zmieniając swój transkryptom. I właśnie jemu przyjrzeli się uczeni. Naukowcy pobrali próbki krwi od 1500 kobiet, które urodziły w ciągu ostatnich 6 tygodni. U 482 z nich zdiagnozowano depresję poporodową. Guintivano i jego koledzy przyjrzeli się próbkom pod kątem różnic w transkryptomie kobiet z depresją i bez niej. Odkryli znaczące różnice w limfocytach B pomiędzy obiema grupami kobiet. Limfocyty B to wytwarzane w szpiku kostnym komórki układu odpornościowego, które są odpowiedzialne za wytwarzanie przeciwciał. W czasie ciąży układ odpornościowy musi działać w niezwykle wyważony sposób. Z jednej strony musi chronić kobietę przed infekcjami, ale z drugiej strony musi tak się dostroić, by nie rozpoznać płodu za ciało obce i go nie zaatakować. Później, w okresie poporodowym, wszystkie hormony i szlaki sygnałowe ulegają resetowi i powrotowi do okresu sprzed ciąży, wyjaśnia Guintivano. Uczeni zauważyli, że u kobiet z depresją poporodową występują tysiące różnic w indywidualnej transkrypcji limfocytów B w porównaniu z kobietami bez depresji. To dopiero pierwszy krok, w całym ciągu badań, jakie należy wykonać. Przeprowadziliśmy największe badania tego typu, ale wciąż nie wiemy, dlaczego limfocyty B ulegają zmianie. Czy jest to reakcja na jakieś zmiany powodujące depresję, czy to same zmienione limfocyty powodują depresję? Co napędza zmiany limfocytów B?, zastanawiają się badacze. Naukowcy chcą teraz rozpocząć kolejne badania, w ramach których będą śledzili losy kobiet przez dłuższy czas. Chcą rejestrować, w jaki sposób zmieniają się limfocyty B w czasie ciąży oraz po porodzie. Z dotychczasowymi wynikami badań można zapoznać się na łamach pisma Molecular Psychiatry. « powrót do artykułu
  13. Specjaliści z Uniwersyteckiego Centrum Zdrowia Kobiety i Noworodka Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego (UCZKiN WUM) jako pierwsi w Polsce zastosowali technikę Belforta - połączenie chirurgii otwartej i fetoskopii - w operacji rozszczepu kręgosłupa płodu. Zakończona pomyślnie operacja odbyła się 14 kwietnia. Trwała 7 godzin. Zabieg z udziałem twórcy metody Zabieg przeprowadził sam twórca metody - profesor Michael Belfort z Teksańskiego Szpitala Dziecięcego (Texas Children's Hospital) w Houston. Towarzyszyli mu prof. William E. Whitehead, neurochirurg z tej samej instytucji, oraz zespół z UCZKiN WUM: prof. dr hab. n. med. Mirosław Wielgoś, dr n. med. Robert Biskupski-Brawura-Samaha i dr n. med. Michał Lipa. Opiekę anestezjologiczną sprawowała dr Elżbieta Staszewska-Piórkowska przy asyście Agnieszki Budnik (anestetyczna asystująca przy znieczuleniu), a instrumentariuszami byli Marek Litwiniuk i Monika Hiszpańska. Jesteśmy niezmiernie szczęśliwi, że cała operacja, choć męcząca i długa, przebiegała pomyślnie. Że udało nam się dać szansę na – miejmy nadzieję – normalne życie tej małej istotce, dziewczynce, na tak wczesnym etapie - zaznaczył prof. Wielgoś. Innowacyjna metoda Belforta Jak podkreślono w komunikacie uczelni, rozszczep kręgosłupa u dziecka jest poważną, postępującą wadą rozwojową. Z reguły powstaje już w 1. trymestrze życia płodowego. Ubytek ciągłości kręgosłupa (zwykle w odcinku krzyżowym bądź lędźwiowym) skutkuje na ogół porażeniem nóg i zwieraczy pęcherza moczowego i/lub odbytu. Dotąd w Polsce operacje przeprowadzano metodą fetoskopową z dostępu przezskórnego. [Tymczasem] technika Belforta polega na nacięciu powłoki jamy brzusznej, wyłonieniu na zewnątrz macicy i bezpośrednim wprowadzeniu do niej trokarów, po czym dalsze etapy operacji przeprowadza się fetoskopowo. Metoda ta stwarza większe możliwości bezpiecznego dostępu do jamy macicy, a to dzięki temu, że powala łatwiej ominąć łożysko. Również wiąże się z mniejszym ryzykiem przedwczesnego odpływania płynu owodniowego po operacji. Poza tym daje możliwość założenia szwów bezpośrednio na macicę, obejmujących również błonę owodni – tłumaczą lekarze z UCZKiN WUM. « powrót do artykułu
  14. Zwykle przez cały rok w Szkocji mają miejsce nie więcej niż 4 zachorowania na zapalenie wątroby o nieznanej etiologii. Tymczasem szkockie władze poinformowały, że tylko w marcu i kwietniu zdiagnozowano aż 13 poważnych przypadków takich zachorowań, przeważnie u dzieci w wieku 3–5 lat. U jednego z dzieci konieczny był przeszczep, pięcioro było długi czas hospitalizowanych. Okazuje się, że do podobnego wzrostu zachorowań doszło też w Anglii i USA. W Anglii od początku bieżącego roku zidentyfikowano około 60 przypadków poważnego zapalenia wątroby u dzieci, większość z nich dotknęła osób w wieku 2–5 lat. Również i tutaj żadne dziecko nie zmarło, ale konieczne było przeprowadzenie kilku transplantacji. Tymczasem Szkoci skontaktowali się z amerykańskimi Centrami Kontroli Chorób i Prewencji (CDC), które same też prowadzą śledztwo w sprawie pojawienia się w USA obszaru gwałtownego wzrostu zachorowań. W chwili obecnej specjaliści nie wiedzą, co jest przyczyną tak nagłego wzrostu zachorowań i pojawienia się tak poważnych przypadków. Dotychczas wykluczono, by przyczyną były najpowszechniejsze wirusy zapalenia wątroby typu od A do E. Testy u wszystkich chorych dzieci dały negatywne wyniki. Specjaliści nie znaleźli też żadnego łączącego wszystkie przypadki pokarmu, napoju czy produktu kosmetycznego, który mógłby wyjaśnić chorobę. Brak jest powiązań pomiędzy przypadkami. Nie znaleziono też wystarczających dowodów na infekcje bakteryjne. U niektórych dzieci wykryto natomiast adenowirusa. Znaleziono go u 5 z 13 dzieci w Szkocji. U 2 występował w wymazach z gardła, u 2 znaleziono go w próbce krwi, a u jednego w próbce kału. Szkoci, którzy kontaktowali się w tej sprawie z Amerykanami, informują, że również CDC znalazło adenowirusa u dzieci w USA. Adenowirusy to duża, rozpowszechniona na całym świecie rodzina wirusów, która powoduje wiele różnych chorób. Wiadomo, że mogą powodować u dzieci poważne zapalenia wątroby, ale zdarzają się one bardzo rzadko u dzieci, które mają prawidłowo działający układ odpornościowy. Wiadomo też, że niektóre z dzieci z Wielkiej Brytanii, w tym 5 z 13 w Szkocji, miało pozytywny wynik infekcji SARS-CoV-2. Żadne z dzieci nie było zaszczepione. Szkoccy specjaliści podejrzewają, że przyczyną zachorowań jest raczej jakiś patogen – głównym podejrzanym jest tutaj adenowirus – a nie czynnik toksyczny. Jeśli zaś rzeczywiście zachorowania zostały spowodowane przez adenowirusa, to Szkoci proponują w tej chwili dwa scenariusze. Albo pojawił się nowy szczep adenowirusa, który ma większą zdolność do uszkadzania wątroby, albo też wcześniej istniejący szczep spowodował poważną chorobę u dzieci, gdyż ich układ odpornościowy nie zetknął się wcześniej z adenowirusami. Jeśli zaś prawdziwy jest drugi z tych scenariuszy, to przyczyną może być... izolacja z czasów epidemii COVID-19. Mniejsza liczba kontaktów pomiędzy ludźmi sprawiła, że dzieci miały do czynienia z mniejszą liczbą patogenów, więc ich organizmy nie były gotowe na zetknięcie z adenowirusem. Nie można jednak wykluczyć też innych scenariuszy. Być może dzieci padły ofiarami wirusa SARS-CoV-2 omikron BA.2, który rozpowszechniony jest w USA i Wielkiej Brytanii. Może też pojawiła się jakaś inna odmiana, której dotychczas nie zidentyfikowano. Albo też mamy do czynienia z zupełnie nowym, nieznanym dotychczas wirusem. « powrót do artykułu
  15. Spokoju, rodzinnej atmosfery, zdrowia i radości życzą Ania, Jacek i Mariusz « powrót do artykułu
  16. Obecnie na Krajowej liście niematerialnego dziedzictwa kulturowego znajduje się 57 różnorodnych zjawisk czy umiejętności z całej Polski. Między innymi jest na niej kilka obrzędów związanych z obchodami świąt Wielkiej Nocy, mówi Katarzyna Zalasińska, dyrektor Narodowego Instytutu Dziedzictwa. To właśnie ten instytut, wraz z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego, prowadzi listę. Na liście znalazło się np. kroszonkarstwo opolskie. To zwyczaj zdobienia metodą rytowniczą (drapaniem) jajek zabarwionych na jeden kolor. Na kroszonkach dominują tradycyjne ornamenty roślinne, jak palmy, kwiaty i liście. To te same motywy, które znajdziemy na haftowanych kapach, obrusach czy zasłonach. Inny interesujący wielkanocny obyczaj to bziuki, kultywowany w Koprzywnicy. Podczas rezurekcji w Wielką Sobotę procesja mieszkańców obchodzi trzykrotnie tamtejszy kościół. Biorą w niej udział strażacy z Ochotniczej Straży Pożarnej. Kilku z nich, najczęściej czterech, idzie przed księdzem niosącym Najświętszy Sakrament i na niesione pochodnie wypryskują z ust naftę, tworząc widowiskowe słupy ognia. Lista obejmuje też krzyżoki z Borków Małych. Tradycja ta polega na budowie bramy wielkanocnej z kilku tysięcy skorup jaj. Brama budowana jest przez cały Wielki Post. Brama jest w Wielką Sobotę ustawiana w centrum wsi. Ponadto przed wschodem słońca w Niedzielę Wielkanocną dwunastu kawalerów obchodzi pola uprawne. Ta niezwykła tradycja kultywowana jest wyłącznie w sołectwie Borki Małe w gminie Olesno w województwie opolskim. Warto też wspomnieć o przywołówkach dyngusowych, dwudniowym zwyczaju powszechnym na Kujawach do II wojny światowej. Jeszcze w latach 60. XX wieku można się było z nim spotkać w niektórych wsiach. Obecnie przywołówki obchodzone są w Szymborzu, dzielnicy Inowrocławia. W czasie przywołówek kawalerowie wchodzą na podwyższenie, z którego wygłaszają krótkie teksty na temat każdej z panien w okolicy. W wierszyku panna zostaje przedstawiona, opisane są jej zalety lub wady, słyszy obietnicę, ile wody zostanie na nią wylane w lany poniedziałek, dowiadujemy się też, czy ktoś „za nią stoi”, a zatem, czy jakiś kawaler jest nią zainteresowany. Tworzeniem przywołówek zajmują się członkowie Stowarzyszenia Klubu Kawalerów, które powstało w 1833 lub 1834 roku. Bardzo interesującym zwyczajem są też turki grodziskie. Tradycja wywodzi się rzekomo z czasów odsieczy wiedeńskiej, kiedy to po powrocie z wojny miejscowi chłopi w Wielkim Tygodniu chodzili ubrani w zdobyczne mundury tureckie. Obecnie turki to nic innego jak fantazyjnie ubrane oddziały "Turków", najczęściej kawalerów, które biorą udział w paradzie i trzymają wartę przy Grobie Pańskim. W końcu nie można zapomnieć o zdobieniu jaj metodą batikową. Ta metoda pisania pisanek polega na pokrywaniu jajek woskiem i moczeniu ich w barwniku. Barwnik pokrywa miejsca, które nie zostały zabezpieczone woskiem. Batik był popularny na Opolszczyźnie pod koniec XIX wieku, później zwyczaj zaczął zanikać. Odrodził się w wyniku przesiedlenia po II wojnie światowej osób z terenów dzisiejszej Ukrainy. Obecnie metoda ta jest rozpowszechniona w wielu miejscowościach. « powrót do artykułu
  17. Nieuporządkowana i ekscentryczna – moda uliczna to synonim codziennego luzu i maksymalnej wygody. Jak tworzyć streetwearowe zestawy w stylu, który wymyka się schematom? Czytaj dalej i odkryj najlepsze inspiracje dla niej i dla niego! Streetwear czyli sposób na wyrażenie siebie. Poznaj zasady i inspiracje dla niej i dla niego Streetwear to w dużym uproszczeniu – brak zasad. Nie należy jednak nadużywać stylizacyjnej wolności i z wyczuciem nosić to, co lubisz i w codziennych zestawach przemycać ważną część swojej osobowości. Zrobisz to, sięgając po ulubioną bluzę, ozdabiając znoszone jeansy naszywką z wizerunkiem ulubionego artysty albo sięgając po oryginalny model obuwia. Sneakersy, trampki i tenisówki, które współgrają z miejskim luzem, znajdziesz np. tutaj https://eobuwie.com.pl/c/eobuwie/marka:vans. Modele proponowane przez VANS z powodzeniem wpiszą się również w Twój styl. Streetwear w męskim stylu – zasady ubioru i modne inspiracje dla niego Chociaż styl streetwearowy jest utożsamiany z luzem i swobodą łączenia poszczególnych elementów garderoby, należy pamiętać, że on również kieruje się swoimi prawami. Sprawdź, jakie zasady rządzą na ulicy i wpisz się w jej klimat. 1. Postaw na luz, czyli zrezygnuj z marynarek, casualowych spodni i koszul i sięgnij po joggery, oversizowe i obszerne t-shirty i bluzy. Zadbaj, żeby Twoje zestawy cechowała spójna kolorystyka, stawiaj na akcenty, a całość uzupełniaj wygodnymi sneakersami – również za kostkę. W chłodniejsze dni, koniecznie pamiętaj o kurtce. Denimowa katana, nieco dłuższa bomberka albo kurtka typu oversize z kapturem. 2. Wybieraj nieszablonowe fasony i ciekawe połączenia kolorystyczne, stawiaj na wzory, które zwracają uwagę i nie bój się neonowych akcentów. Pamiętaj jednak, że łatwo jest przesadzić – jeśli decydujesz się na ciekawą bluzę, włóż jednobarwne spodnie. Jeśli decydujesz się na basicowe połączenie, zaskocz dodatkiem – np. sneakersami z ciekawą grafiką. 3. Łącz pozornie niepasujące do siebie kolory i elementy garderoby – czerwień z różem, joggery z tenisówkami typu slip-on, dres z jeansową kataną – pomysłów jest naprawdę mnóstwo. Streetwear w damskim stylu – zasady ubioru i stylowe inspiracje dla niej Nikt nie powiedział, że streetwear jest tylko dla mężczyzn – na luz i swobodę ubioru mogą pozwolić sobie również panie. Chociaż możesz czerpać z zasad, które obowiązują mężczyzn, warto znać także inne wskazówki, które okażą się przydatne w tworzeniu kolejnych zestawów: 1. Wybieraj uniwersalne części garderoby, czyli takie, które sprawdzą się w różnych połączeniach. Jedną z takich propozycji jest trencz inspirowany klasyką. Model o lekko obszernym kroju z powodzeniem połączysz zarówno z dresem, jak również – spodniami typy mom. 2. Stawiaj na dodatki, zwłaszcza jeśli decydujesz się na streetwearowy zestaw w stylu basic. Wówczas doskonałym wyborem okaże się plecak z naszywkami, dostępny np. tutaj: https://eobuwie.com.pl/c/torebki/plecaki. 3. Wybieraj jakość – buty, ubrania i dodatki powinny pochodzić z kolekcji znanych marek. Zwłaszcza jeśli zależy Ci, żeby gotowe stylizacje zwracały uwagę estetyką i były jasnym sygnałem, że wiesz, co dobrze prezentuje się na ulicy. « powrót do artykułu
  18. Zespół z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie (UWM) opracował opatrunek z dodatkiem prodigiozyny, substancji wytwarzanej przez pałeczkę krwawą (Serratia marcescens). Prodigiozyna ma silne właściwości antybakteryjne i przeciwgrzybiczne. Hamuje wzrost bakterii Gram-dodatnich, do których należą np. gronkowce. Po uzyskaniu patentu naukowcy szukają partnera biznesowego, który pomógłby wdrożyć opatrunek do masowej produkcji. Prof. Sławomir Ciesielski zainteresował się prodigiozyną, nierozpuszczalnym w wodzie krwistoczerwonym pigmentem, już ponad 10 lat temu. Interesowało mnie wówczas to, że ten barwnik wiąże się specyficznie z DNA komórek nowotworowych, przez co może być potencjalnym lekiem na raka. Wtedy jednak dowiedziałem się, że prodigiozyna ma również silne właściwości antybakteryjne i antygrzybiczne. W szczególności zainteresowało mnie to, że hamuje wzrost bakterii Gram-dodatnich - wspomina naukowiec. Będące bakteriami Gram-dodatnimi gronkowce (złocisty i skórny) są składnikami skórnej flory bakteryjnej. Gdy skóra jest nienaruszona, nic się nie dzieje, jednak w przypadku wniknięcia tych bakterii do rany dochodzi do zakażenia, które może być bardzo niebezpieczne. Prodigiozyna hamuje namnażanie się bakterii gronkowca, a nawet je niszczy. Ta jej właściwość natchnęła nas pomysłem opracowania opatrunku z dodatkiem prodigiozyny - wyjaśnia prof. Ciesielski. W skład zespołu prof. Ciesielskiego wchodzą dr hab. Justyna Możejko-Ciesielska i doktorantka - mgr Martyna Godzieba. Korzystając ze wsparcia Inkubatora Innowacyjności, czyli programu realizowanego na UWM przez Centrum Innowacji i Transferu Technologii, specjaliści opracowali sposób frakcjonowania i wiązania wydzielonych frakcji prodigiozyny z opatrunkiem. Co istotne, laboratoryjne próby posiewu wykazały, że zarówno gronkowiec złocisty, jak i gronkowiec skórny nie rozwijają się na opatrunkach z prodigiozyną. Takie opatrunki mogą być przydatne wszędzie tam, gdzie nie ma możliwości szybkiego oczyszczenia rany, np. w warunkach terenowych, a szczególnie podczas działań wojennych. W takich ranach już po kilku godzinach mogą rozwinąć się gronkowce, co bardzo utrudni ich leczenie, a w skrajnych wypadkach może nawet doprowadzić do zakażenia całego organizmu i śmierci rannego. Stosowanie alternatywnych związków antybakteryjnych jest aktualnie ważne również ze względu na problem antybiotykooporności. Na rynku w niedługim czasie będą dominować leki antybakteryjne, na które patogeny nie wykształciły jeszcze oporności - podkreśla szef ekipy. W 2019 r. został złożony wniosek patentowy. Jesienią 2021 r. prof. Ciesielski dostał patent na „Sposób wytwarzania prodigiozyny i zastosowanie jej do tworzenia bariery antybakteryjnej materiałów opatrunkowych”. Po uzyskaniu patentu przyszedł czas na testy w warunkach zbliżonych do naturalnych. Zespół szuka partnera biznesowego, który zająłby się tym z myślą - jak to tłumaczy prof. Ciesielski - o wdrożeniu opatrunku z prodigiozyną do masowej produkcji. « powrót do artykułu
  19. Spodziewaliśmy się, że temperatury będą powoli rosły, a nie spadały, mówią naukowcy badający Neptuna. Analiza danych zebranych w ciągu ostatnich dwóch dekad ujawniła, że Neptun, najbardziej odległa planeta Układu Słonecznego, ochładza się. A powinien się ocieplać, gdyż zaczyna się na nim lato. Neptun znajduje się w odległości 30 jednostek astronomicznych od Słońca. Jeden rok na Neptunie trwa 165 lat ziemskich. A każda z pór roku trwa tam ponad 40 ziemskich lat. Od dwóch dekad południowa półkula Neptuna wchodzi w okres astronomicznego lata. W tym czasie średnia temperatura – zamiast rosnąć – spadła o 8 stopni Celsjusza. To niespodziewana zmiana. Obserwujemy Neptuna na początkach lata na półkuli południowej, więc spodziewaliśmy się, że temperatura będzie powoli rosła, a nie spadała, mówi główny autor najnowszych badań, Michael Roman z University of Leicester. Zespół Rowana analizował dane z obserwacji w podczerwieni dostarczone w latach 2003–2018 przez Very Large Telescope w Chile, Teleskopy Keck i Subaru na Hawajach oraz Teleskop Kosmiczny Spitzera. Uczeni nie tylko zauważyli spadek temperatury, ale odnotowali też fakt, że nie był on równomierny. Pomiary stratosfery wykazały, że nad biegunem południowym jej temperatura rośnie i to bardzo szybko. W latach 2018–2020 – bo tylko takimi danymi dysponowali uczeni – zwiększyła się ona o 11 stopni Celsjusza. Zaskoczenie naukowców można w dużej mierze tłumaczyć faktem, że dopiero od niedawna jesteśmy w stanie tak dokładnie badań Neptuna. Dotychczas zebraliśmy dane obejmujące mniej niż połowę pór roku Neptuna, przyznaje współautor badań, Glenn Orton. Uczeni nie wiedzą, czym mogą być spowodowane niespodziewane zmiany temperatury Neptuna, ale przypuszczają, że mogą być one powiązane między innymi z 11-letnim cyklem słonecznym. Zmiany temperatury mogą mieć związek z sezonowymi zmianami składu atmosfery Neptuna, które mogą wpływać na efektywność jej chłodzenia się. Ale wpływ mogą mieć też przypadkowe zmiany pogodowe czy 11-letni cykl aktywności słonecznej, przyznaje Orton. Już wcześniejsze badania sugerowały, że może istnieć związek pomiędzy liczbą plam na Słońcu a jasnością Neptuna. Teraz być może widzimy związek pomiędzy plamami na Słońcu, jasnością chmur na Neptunie, a temperaturą stratosfery. Naukowcy z wielką nadzieją oczekują rozpoczęcia badań przez Teleskop Kosmiczny Jamesa Webba (JWST). Dzięki niezwykłej czułości instrumentu MIRI będzie można stworzyć bezprecedensowo szczegółowe mapy składu chemicznego i rozkładu temperatur w atmosferze Neptuna, co pozwoli nam lepiej zrozumieć naturę obserwowanych zmian, stwierdził profesor Leigh Fletcher z University of Leicester. « powrót do artykułu
  20. Naukowcy z Narodowego Centrum Badań Jądrowych (NCBJ) dowiedli, że reaktory dwupłynowe (DFR) charakteryzują się ujemnym temperaturowym współczynnikiem reaktywności. To jeden z kluczowych elementów świadczących o pasywnym bezpieczeństwie reaktora. DFR (Dual Fluid Reactor) to nowatorska koncepcja reaktora pracującego na neutronach prędkich. Paliwem DRF mogą być albo stopione sole (chlorki uranu i plutonu) albo mieszanina eutektyczna – czyli mająca niższą temperaturę topnienia niż jej składniki osobno – złożona z metali uranu i chromu. Reaktory takie chłodzone są stopionym ołowiem. Głównymi zaletami DFR, w porównaniu do innych reaktorów IV generacji są wysoki poziom wykorzystania paliwa, wysoki współczynnik zwrotu zainwestowanej energii, efektywna gospodarka paliwem oraz kompleksowa konstrukcja. DFR mogą osiągnąć bardzo wysoką temperaturę czynnika roboczego, sięgającą 1000 stopni Celsjusza, dzięki czemu nadają się np. do prowadzenia wysokotemperaturowej elektrolizy wody i pozyskiwania wodoru. Co więcej, DFR są niezwykle elastyczne. W ciągu zaledwie kilkudziesięciu sekund obciążenie reaktora można obniżyć z mocy znamionowej do 6–7%, co czyni je szczególnie przydatnymi do współpracy ze źródłami odnawialnymi. A dzięki temu, że w DFR wykorzystuje się ciekłe paliwo metaliczne oraz chłodziwo bardzo dobrze odbierające ciepło, można zmniejszyć wymiary reaktora, co obniża koszty jego budowy. Specjaliści z NCBJ zajmowali się bezpieczeństwem reaktorów dwupłynowych. Bardzo ważnym elementem tego bezpieczeństwa jest temperaturowy współczynnik reaktywności. Opisuje on pasywne, czyli oparte bezpośrednio o prawa fizyki, bezpieczeństwo reaktora jądrowego. Ujemna jego wartość oznacza, że przy wzroście temperatury spowodowanym zwiększoną liczbą reakcji dochodzi do samoczynnego zmniejszenia liczby reakcji, dzięki czemu reaktor wraca do stanu bezpiecznego. Polscy naukowcy opublikowali właśnie wyniki przeprowadzonej przez siebie analizy na ten temat. Z naszych obliczeń i symulacji wynika, że reaktor DFR cechuje się ujemnym współczynnikiem reaktywności w trakcie całego analizowanego okresu pracy reaktora, mówi współautor badań doktor inżynier Jakub Sierchuła. W obliczeniach i symulacjach uwzględniliśmy zarówno efekt Dopplera, jak i zmiany gęstości materiałów wynikające ze zmiany temperatury w rdzeniu. Analizie zostały poddane trzy współczynniki materiałowe: dla paliwa, chłodziwa i reflektora. Stwierdziliśmy, że wszystkie one są ujemne. Największy wpływ na całkowity współczynnik temperaturowy reaktywności ma paliwo, a najmniejszy chłodziwo, przy czym zmiana silniej zależy od zmiany gęstości niż przekrojów czynnych. Innymi słowy, w analizowanym przypadku, zmiana gęstości ma znacznie większe znaczenie niż efekt Dopplera, dodaje. « powrót do artykułu
  21. Na łamach Nature opublikowano artykuł, którego autorzy wykazali istnienie związku pomiędzy ewolucją człowieka a naturalnymi zmianami klimatu powodowanymi przez zjawiska astronomiczne. Od dawna podejrzewano, że klimat miał wpływ na ewolucję rodzaju Homo, jednak związek ten trudno udowodnić, gdyż w pobliżu miejsc występowania ludzkich skamieniałości rzadko można znaleźć wystarczająco dużo danych, by opisać klimatu w czasie, gdy ludzie ci żyli. Dlatego też naukowcy z Korei Południowej, Niemiec, Szwajcarii i Włoch wykorzystali model komputerowy opisujący klimat na Ziemi na przestrzeni ostatnich 2 milionów lat. To pozwoliło na określenie klimatu, jaki panował w miejscu i czasie, w którym żyli badani przez naukowców ludzi. W ten sposób opisano warunki klimatyczne preferowane przez poszczególne gatunki homininów. Stalo się to punktem wyjścia do stworzenia ewoluującej w czasie mapy z obszarami potencjalnie zamieszkanymi przez naszych przodków. Nawet jeśli różne grupy archaicznych ludzi preferowały różny klimat, to wszystkie one reagowały na zmiany klimatu wywoływane takimi zjawiskami astronomicznymi jak zmiana nachylenia ekliptyki, ekscentryczność orbity czy precesję. Zmiany takie mają miejsce w okresach od 21 tysięcy do 400 tysięcy lat, mówi Axel Timmermann, główny autor badań i dyrektor Centrum Fizyki Klimatu na Uniwersytecie Narodowym Pusan w Korei Południowej. Uczeni, żeby sprawdzić, czy związek pomiędzy zmianami klimatu a ewolucją rzeczywiście istnieje, powtórzyli swoją analizę, ale zmieniali dane dotyczące datowania poszczególnych skamieniałości, przypadkowo je między sobą podmieniając. Jeśli zmiany klimatu nie miały związku z ewolucją, to takie podmienienie danych nie powinno wpłynąć na wyniki analizy. Okazało się jednak, że wyniki analizy dla danych prawdziwych i przypadkowo wymieszanych zasadniczo się między sobą różniły. Wyraźnie widoczne były różnice we wzorcach wyboru habitatów przez Homo sapiens, Homo neanderthalensis i Homo haidelbergensis. Wyniki te pokazują, że co najmniej na przestrzeni ostatnich 500 000 lat zmiany klimatu, w tym okresy zlodowaceń, odgrywały kluczową rolę w wyborze habitatu przez te gatunki, co z kolei wpłynęło na miejsca znalezienia skamieniałości, mówi Timmermann. Postanowiliśmy też poznać odpowiedź na pytanie, czy habitaty różnych gatunków człowieka nakładały się na siebie w czasie i przestrzeni, dodaje profesor Pasquale Raia z Università di Napoli Federico II w Neapolu. Na podstawie tak uzyskanych danych dotyczących nakładających się habitatów, zrekonstruowano drzewo ewolucyjne człowieka. Wynika z niego, że neandertalczycy i denisowianie wyodrębnili się z eurazjatyckiego kladu H. heidelbergensis około 500–400 tysięcy lat temu, a H. sapiens pochodzi z południowoafrykańskiej populacji H. heidelbergensis, od której oddzielił się około 300 tysięcy lat temu. Nasza bazująca na klimacie rekonstrukcja drzewa ewolucyjnego człowieka jest więc dość podobna do rekonstrukcji wykonanej w ostatnim czasie na podstawie danych genetycznych lub danych morfologicznych. Dzięki temu możemy zaufać uzyskanym przez nas wynikom, cieszy się doktor Jiaoyan Ruan z Korei Południowej. Niezwykłej rekonstrukcji dokonano za pomocą południowokoreańskiego superkomputera Aleph, który pracował nieprzerwanie przez 6 miesięcy, by stworzyć największą z dotychczasowych symulacji przeszłego klimatu. Model obejmuje aż 500 terabajtów danych. To pierwsza ciągła symulacja ziemskiego klimatu obejmująca ostatnie 2 miliony lat i uwzględniająca pojawiania się i znikanie pokryw lodowych czy zmiany w stężeniach gazów cieplarnianych. Dotychczas paleoantropolodzy nie używali tak rozległych modeli paleoklimatycznych. Nasza praca pokazuje, jak przydatne są to narzędzia, dodaje profesor Christoph Zollikofer z Uniwersytetu w Zurichu. Uczeni mówią, ze w swoich danych zauważyli interesujący wzorzec dotyczący pożywienia. Wcześni afrykańscy hominini żyjący pomiędzy 2 a 1 milionem lat temu preferowali stabilne warunki klimatyczne, co ograniczało ich do wąskich habitatów. Przed około 800 tysiącami lat doszło do zmiany klimatu, w wyniku której grupa znana pod ogólnym terminem H. heidelbergensis dostosowała się do szerszego spektrum źródeł pożywienia, dzięki czemu mogli wędrować po całym globie, docierając do odległych regionów Europy i Azji, dodaje Elke Zeller z Korei. Nasze badania pokazują, że klimat odgrywał kluczową rolę w ewolucji rodzaju Homo. Jesteśmy, kim jesteśmy, gdyż przez wiele tysiącleci udało nam się dostosowywać do powolnych zmian klimatu, wyjaśnia profesor Timmermann. « powrót do artykułu
  22. Teleskop Kosmiczny Jamesa Webba zobaczy pierwsze galaktyki, jakie uformowały się po Wielkim Wybuchu. By jednak tego dokonać, jego instrumenty muszą osiągnąć bardzo niską temperaturę. NASA ogłosiła właśnie, że MIRI (Mid-Infrared Instrument) – najważniejszy z instrumentów Webba – został schłodzony do swojej docelowej temperatury pracy, wynoszącej 7 kelwinów (-266,15 stopni Celsjusza). MIRI początkowo schładzał się pasywnie, podobnie jak pozostałe instrumenty Webba. Przed promieniami Słońca chroni je wielka osłona przeciwsłoneczna, dzięki której MIRI osiągnął temperaturę -183 stopni Celsjusza. Później MIRI chłodzony był za pomocą specjalnego urządzenia, które utrzyma jego niską temperaturę przez cały okres pracy. Bardzo niskie temperatury są niezbędne instrumentom naukowym Webba. Teleskop pracuje w podczerwieni. Odległe galaktyki, gwiazdy ukryte w chmurach pyłu czy planety w naszym Układzie Słonecznym emitują promieniowanie podczerwone. Problem w tym, że emitują je wszystkie ciepłe obiekty. W tym urządzenia elektroniczne i optyczne Webba. Dlatego też trzeba je schłodzić do niskich temperatur, zmniejszając ich emisję w podczerwieni, by nie zakłócała emisji rejestrowanej z obserwowanych obiektów. Jako, że MIRI rejestruje większe długości fal, musi być chłodniejszy niż pozostałe trzy instrumenty. Kolejnym powodem, dla którego instrumenty muszą być chłodne, jest występowanie zjawiska występowania tzw. prądu ciemnego. To niewielki prąd płynący w urządzeniach rejestrujących światło, który pojawia się nawet gdy nie docierają do nich żadne fotony. Jest on generowany przez wibrujące atomy samego urządzenia. Daje on sygnał podobny do prawdziwego sygnału rejestrowanego przez detektory, zakłócając ich pracę i dostarczając fałszywych danych, jakoby do wykrywacza dotarło promieniowanie z zewnętrznego źródła. Im chłodniejsze jest urządzenie rejestrujące, tym mniejsze wibracje jego atomów, zatem tym słabszy prąd ciemny. MIRI zaś jest bardziej niż pozostałe instrumenty Webba czułe na prąd ciemny. Dlatego musi być jeszcze chłodniejsze. A trzeba wiedzieć, że na każdy dodatkowy stopień Celsujsza prąd ciemny wzmaga się aż 10-krotnie. Gdy przed tygodniem MIRI został schłodzony do 6,4 kelwina (-266,75 C), specjaliści z NASA rozpoczęli serię testów, by upewnić się, że urządzenie działa jak należy. Następnie wydali urządzeniu całą serię poleceń, sprawdzając, czy zostaną one wypełnione zgodnie z oczekiwaniami. Ćwiczyliśmy to przez wiele lat. To przypominało trochę scenariusz filmowy. Wszystko mieliśmy rozpisane krok po kroku. Gdy zaczęły nadchodzić dane z testu z radością zauważyłem, że wszystko działa tak, jak się spodziewaliśmy, mówi odpowiedzialny za MIRI, Mike Ressler. Teraz, gdy MIRI osiągnął odpowiednią temperaturę pracy i działa jak należy, naukowcy wykonają serię zdjęć testowych gwiazd i innych znanych obiektów. Posłużą one do kalibracji MIRI i dalszego sprawdzenia jego działania. Jednocześnie kalibrowane będą pozostałe trzy instrumenty naukowe Webba. MIRI to współne dzieło NASA i Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA). Z ramienia NASA prace nad MIRI nadzorowali naukowcy z Jet Propulsion Laboratory, z ramienia ESA byli to przedstawiciele różnych instytutów astronomicznych. Teleskop Webba rozpocznie pracę naukową latem bieżącego roku. « powrót do artykułu
  23. Znajdujący się na Sycylii basen sprzed 2500 lat był uważany dotychczas za port wojenny. Teraz archeolodzy doszli do wniosku, że w rzeczywistości to jeden z największych w Śródziemiomorzu świętych zbiorników wodnych. Basen znajduje się w starożytnym mieście Motja położonym na wysepce u zachodniego wybrzeża Sycylii. Motja została założona w VIII wieku p.n.e. przez Fenicjan. Wysepka (zwana obecnie San Pantaleo) ma średnicę ok. 800 metrów i znajduje się wewnątrz kilkukilometrowej laguny Marsala. Wysepka nie dość, że zapewniała dostęp do zasobów naturalnych, jak sól, ryby i świeża woda, była też strategicznie położona pomiędzy Afryką Północną, Iberią a Sardynią. Otaczająca ją laguna zapewniała dobrą ochronę. Ludzie osiedlali się na niej od II tysiąclecia przed naszą erą. W VIII wieku p.n.e. na wyspę przybyli Fenicjanie, zintegrowali się z lokalną populacją, zwaną później Elymianami, i założyli tam miasto handlowe. W ciągu stu lat stało się ono ważnym portem z rozległą siecią wpływów w centralnej i zachodniej części Morza Śródziemnego. To doprowadziło do konfliktu z rosnącą w siłę Kartaginą, położoną po przeciwnej stronie morza, na wybrzeżu Afryki. Około połowy VI wieku przed Chrystusem Kartagińczycy pod wodzą generała Malco zniszczyli Motję. Miasto szybko odbudowano, wyposażając je w jedne z pierwszych murów obronnych w centralnej części Morza Śródziemnego. Wtedy to wzniesiono w mieście dwa duże kompleksy świątynne, na południu i północy. W latach 20. XX wieku w Motji, niedaleko południowego wybrzeża wyspy, odkryto zbiornik o wymiarach 52,5x37 metrów. Wówczas specjaliści stwierdzili, że był to port dla okrętów wojennych. Przypuszczenie to było o tyle uzasadnione, że taki port, zwany Kothon, istniał w Kartaginie. Dlatego też przez ostatnich 100 lat motijski „kothon” był uważany za port. Naukowcy z Sapienza Università di Roma od niemal 60 lat prowadzą prace archeologiczne w Motji. W latach 2002–2020 skupiali się na badaniu „kothonu”. Obecne badania skłoniły ich autora do zaprezentowania nowej interpretacji. Ten tak zwany „kothon” nie był portem, a świętym basenem zawierającą słodką wodę. Znajdował się w centrum monumentalnego okrągłego kompleksu, w skład którego wchodziły trzy duże świątynie. Basen, nad którym znajdował się posąg Ba'ala, służył również jako powierzchnia do obserwacji ruchów gwiazd, co widać po orientacji różnych struktur i ich elementów w kompleksie świątynnym, czytamy na łamach Antiquity. W trakcie badań ustalono, że historia „kothonu” rozpoczyna się od jeziora utworzonego przez naturalne źródła. Pomiędzy połową VIII a połową VII wieku p.n.e. przeprowadzono tam prace, w wyniku których jeziorko zaczęło służyć jako dok dla statków handlowych. Następnie w latach 550–520 p.n.e. zostało ono przebudowane na kwadratowy basen świątynny, który istniał do całkowitego zniszczenia Motji w latach 397/396 p.n.e. przez wojska Dionizjusza z Syrakuz. Badania wykazały, że basen miał głębokość od 0,8 do 1,5 metra, zatem nie mogły pływać tam statki. W jego centrum znajdowało się kamienne podium. Porównanie basenu z Motji ze współczesnym mu basenem w fenickiej świątyni w Syrii sugeruje, że na podium znajdowała się niewielka świątynia z posągiem bóstwa. Jeden z kamiennych bloków znalezionych w basenie zawiera egipskie zdobienie zwane gola oraz wyrzeźbioną stopę. Z kolei w wotywnej studni przy południowo-wschodnim narożniku basenu znaleziono grecką inskrypcję z imieniem „Belios” czyli Ba'al. Ponadto już w 1933 roku w lagunie znaleziono fragment posągu bóstwa o męskim torsie. Na tej podstawie naukowcy stwierdzili, że na ozdobnym kamiennym bloku, na którym zachowała się stopa stał duży, o wysokości około 2,4 metra, posąg Baala. Znajdował się on w samym centrum świętego basenu. Basen miał też służyć jako obserwatorium astronomiczne. Nie tylko był odpowiednio zorientowany względem gwiazd, ale w nim i w jego pobliżu znaleziono wskazujące na to artefakty. Archeolodzy znaleźli bowiem fragment instrumentu nawigacyjnego, a w północno-zachodnim rogu basenu odkryto posąg pawiana z głową psa. To personifikacja egipskiego Thota, boga wiedzy i mądrości, powiązanego z astronomią. Zresztą egipskie świątynie tego boga również zawierały święte baseny. Religijna i astronomiczna rola kompleksu świątynnego i basenu u samych początków istnienia Motji pokazują, że miasto to było otwarte na interakcje kulturowe, równoważąc polityczny i ekonomiczny wpływ Kartaginy. Motja rózniła się od Kartaginy. Była kwitnącym wolnym portem, otwartym szczególnie na Grecję i greckie miasta na Sycylii. Kartaginie taka postawa się nie podobała, dlatego też zwlekała ona z pomocą Motji, gdy tyran Syrakuz, Dionizjusz, obległ i zniszczył miasto, podsumowują autorzy badań. Dzieła zniszczenia dopełnili Kartagińczycy, którzy wykorzystywali ruiny Motji jako kamieniołom. « powrót do artykułu
  24. Zespół lekarzy z Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego (UCK WUM) przeprowadził nowatorską procedurę wytworzenia przetoki tętniczo-żylnej metodą wewnątrznaczyniową. Jak podkreślono w komunikacie uczelni, to pierwsze takie rozwiązanie zastosowane w Europie Środkowo-Wschodniej. 12 kwietnia przetoka została wykorzystana do przeprowadzenia hemodializy chorego. Pacjent czuje się dobrze. Zabieg wykonano przed 2 miesiącami (15 lutego). W skład zespołu wchodzili radiolodzy, chirurdzy, anestezjolodzy oraz nefrolodzy. Specjalistów z WUM wspomagał światowej sławy specjalista z zakresu chirurgii naczyniowej i wewnątrznaczyniowej - dr Tobias Steinke z Schön Klinik w Düsseldorfie. Przy użyciu wprowadzonych do żyły łokciowej i tętnicy łokciowej dwóch bardzo cienkich, giętkich magnetycznych cewników zbliżono do siebie naczynia, a następnie przy użyciu energii fal radiowych wytworzono szczelny otwór między nimi. Spowodowało to zwiększony przepływ krwi tętniczej z tętnicy do żyły. Dzięki temu osiągnięto arterializację żył powierzchownych ramienia, co pozwoliło na ich bezpieczną kaniulację i podłączenie do sztucznej nerki – wyjaśnił prof. dr hab. n. med. Sławomir Nazarewski, kierownik Kliniki Chirurgii Ogólnej, Naczyniowej i Transplantacyjnej UCK WUM. Wcześniej, by wytworzyć stały dostęp naczyniowy do hemodializ, trzeba było posłużyć się metodami klasycznej chirurgii. Wg ekspertów, w przyszłości nowa metoda może stanowić alternatywę dla takich operacji. Wspomniany na początku zabieg hemodializy odbył się pod nadzorem dr. n. med. Pawła Żebrowskiego z Katedry i Kliniki Nefrologii, Dializoterapii i Chorób Wewnętrznych UCK WUM i specjalistki pielęgniarstwa nefrologicznego Urszuli Jabłońskiej, oddziałowej Stacji Dializ Kliniki. « powrót do artykułu
  25. Siły Kosmiczne Stanów Zjednoczonych (U.S. Space Force) i NASA podpisały umowę, na podstawie której upubliczniono informacje o bolidach, będące w posiadaniu rządu federalnego. Bolidy to meteory jaśniejsze niż Wenus. Bolidy to dość rzadkie zjawiska. Powstają, gdy w atmosferę wpada obiekt znacznie większy od zwykłego meteoru. Agendy amerykańskiego rządu federalnego przez dziesięciolecia gromadziły za pomocą różnych czujników informacje o bolidach. Umowa, podpisana obecnie przez wchodzące w skład NASA Biuro Koordynacji Obrony Planetarnej (PDCO) i Siły Kosmiczne, pozwoli na ulepszenie wysiłków na rzecz obrony Ziemi przed niespodziewanymi gośćmi z kosmosu. Obiekty bliskie Ziemi (NEO – near Earth objects) są obecnie katalogowane, charakteryzowane i śledzone. Powstają też pierwsze scenariusze działań obronnych, które mogłyby zostać podjęte, gdyby do Ziemi zbliżał się duży zagrażający nam obiekt. W ciągu roku w atmosferę wpada kilkadziesiąt bolidów. Rejestrujące je czujniki przekazują dane do Center for Near Earth Object Studies (CNEOS). W tamtejszej bazie danych znajdują się informacje o około 1000 bolidów, jakie zarejestrowano od 1988 roku. Teraz, dzięki podpisanej umowie, naukowcy zyskają dostęp do znacznie bardziej szczegółowych danych. Najbardziej interesują ich informacje o krzywej blasku. To zmiany intensywności świecenia bolidu podczas jego rozpadania się w atmosferze. Z danych takich naukowcy mogą wnioskować m.in. o składzie i budowie bolidów. Upublicznienie nowych danych na temat bolidów to kolejny obszar współpracy pomiędzy NASA a U.S. Space Force. Pozwoli to na udoskonalenie naszego rozumienia tych obiektów oraz lepszego przygotowania się do zagrożeń jakie NEO stwarzają dla Ziemi, stwierdziła Lindley Johnson z NASA. W ostatnim czasie NASA intensyfikuje wysiłki na rzecz obrony Ziemi przed asteroidami. Przed dwoma laty zidentyfikowano co najmniej 11 asteroid o średnicy ponad 100 metrów, które mogą uderzyć w Ziemię. Jednak żadna z nich nie zagrozi nam przez najbliższych 100 lat. Warto tez przypomnieć, że pod koniec ubiegłego roku wystartowała pierwsza testowa misja obrony Ziemi, a NASA uruchomiła nowoczesne narzędzie do oceny ryzyka uderzeń. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...