Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36962
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Rodzaj i przebieg przeziębienia zależą od... rodzaju bakterii zamieszkujących nos chorej osoby, stwierdzili naukowcy z University of Virginia. Na przykład osoby, w nosach których występuje dużo bakterii z rodzaju gronkowców (Staphylococcus) mają cięższe objawy przeziębienia niż osoby, o mniejszej liczbie gronkowca. Dzieje się tak nawet wówczas, gdy przeziębienie u obu rodzajów osób zostało wywołane przez ten sam szczep bakterii. Badacze stwierdzili, że bakterie w nosach badanych można przydzielić do sześciu różnych grup pod względem kompozycji. Każda z tych grup jest skorelowana z intensywnością przebiegu choroby. Koreluje ona też z ilością wirusów wywołujących przeziębienie. Spostrzeżenie takie zaskoczyło nawet ekspertów, którzy od dawna zajmują się przeziębieniami. Pierwszą niespodzianką było stwierdzenie, można tak podzielić kompozycje bakterii nosowych. Drugą, że ma to wpływ na odpowiedź organizmu na działanie wirusa oraz na intensywność zachorowania. Innymi słowy, mikrobiom bakteryjny wpływa na reakcję na wirusa i przebieg choroby, mówi doktor Ronald B. Turner. To nie bakterie z nosa wywołują chorobę. Jej przyczyną jest wirus. Na razie zauważono korelację pomiędzy mikrobiomem bakteryjnym, a przebiegiem choroby. Naukowcy nie są pewni, czy mikrobiom wpływa na jej przebieg. Mówią, że potrzebne są dalsze badania. My informujemy o związku. Jest jednak możliwe, że skład flory bakteryjnej w nosi nie jest powiązany z przebiegiem choroby. Może być tak, że skład ten zależy od jakichś cech gospodarza i to te cechy, a nie skład mikroflory bakteryjnej, decydują też o przebiegu przeziębienia, dodaje uczony. Myślę jednak, że istnieje jakiś rodzaj interakcji pomiędzy gospodarzem, jego środowiskiem, a patogenami i to ta interakcja wpływa na to, jak przechodzimy przeziębienie. W badaniach wzięło udział 152 ochotników. Najpierw zbadano ich mikrobiom z nosa, a następnie zarażono ich wirusem. Później ponownie zbadano mikrobiom. Turner i jego koledzy chcieli przede wszystkim sprawdzić, czy podawanie probiotyków może złagodzić objawy choroby lub zmienić mikrobiom nosa. Odpowiedź na oba pytania brzmi: nie. Okazało się, że wypity probiotyk nie tylko nie zmienił mikrobiomu bakterii w nosie, ale nie miał też zbyt dużego wpływu na mikrobiom jelit. Bardzo często wykrywamy probiotyk w jelitach. Nie u wszystkich ludzi, ale bardzo często. Tak naprawdę środki te nie wpływają znacząco na mikrobiom jelit, mówi Turner. Naukowcy nie wykluczają, że podanie probiotyku w spraju do nosa mogłoby mieć większy wpływ na tamtejszą florę bakteryjną. Jednak Turner, który od dziesięcioleci zajmuje się badaniem przeziębienia, uważa, że niczego by to nie zmieniło. Rzeczą, o którą warto zapytać, ale która wymaga osobnych badań, byłoby sprawdzenie czy można zmienić florę bakteryjną nosa za pomocą antybiotyku. I czy byłaby to zmiana na gorsze czy na lepsze, stwierdza Turner. « powrót do artykułu
  2. Międzynarodowa grupa badawcza opublikowała najobszerniejszą i najdokładniejszą mapę rozkładu ciemnej materii we wszechświecie. Mapę stworzono dzięki urządzeniu Hyper Suprime-Cam (HSC) znajdującemu się w japoński teleskopie Subaru na Hawajach. Jej powstanie było możliwe dzięki temu, że siła grawitacji zagina światło przechodzące w pobliżu dużych mas materii. Zjawisko to, zwane słabym soczewkowaniem grawitacyjnym, powoduje, że odległe galaktyki wydają się nieco zdeformowane. To zniekształcenie jest dla astronomów kopalnią informacji na temat rozkładu materii we wszechświecie. Dzięki HSC obliczono deformacje w obrazach około 10 miliona galaktyk. Teleskop Suberu pozwolił zajrzeć głębiej niż podczas wcześniejszych badań tego typu. Na przykład podczas Dark Energy Survey naukowcy mieli okazję oglądać większą część wszechświata i z podobną precyzją, jednak byli w stanie dokonać obliczeń tylko dla najbliższych obszarów wszechświata. HSC ma węższe ale za to głębsze pole widzenia. Naukowcy po utworzeniu mapy za pomocą HSC porównali ją z fluktuacjami przewidywanymi na podstawie obserwacji mikrofalowego promieniowania tła rejestrowanego przez satelitę Planck Europejskiej Agencji Kosmicznej. Pomiary z HSC dawały nieco inne wyniki, lecz były statystycznie spójne z danymi z Plancka. Fakt, że HSC i inne podobne pomiary pokazują, iż materia we wszechświecie jest słabiej zgrupowana, niż wynika to z pomiarów Planck każe zapytać czy ciemna energia zachowuje się tak, jak wynika ze stałej kosmologicznej Einsteina. Nasza mapa daje nam lepszy obraz tego, jak wiele jest ciemnej energii, mówi nam nieco o jej właściwościach i jak przyspiesza ona rozszerzanie się wszechświata. HSC to wspaniałe uzupełnienie innych badań. Połączenie danych z różnych projektów dostarcza nam potężnego narzędzia pozwalającego na zdobycie coraz więcej informacji o ciemnej materii i ciemnej energii, mówi Rachel Mandelbaum z Carnegie Mellon University. Dotychczas zebrano dane z pierwszego roku badań. Cały projekt ma potrwać pięć lat, co pozwoli na zebranie większej ilości danych na temat zachowania ciemnej energii, umożliwi lepsze zrozumienie ewolucji galaktyk i gromad galaktyk. « powrót do artykułu
  3. W Patagonii powstał szlak turystyczny Route of Parks, który ma 2800 km długości i prowadzi z Puerto Montt, miasta w południowym Chile nad zatoką Ancud, do przylądka Horn. W zeszłym roku Tompkins Conservation, fundacja założona przez miliardera Douglasa Tompkinsa i jego żonę Kristine, podarowała rządowi Chile ogromne połacie ziemi. Pomogły one w stworzeniu sieci 17 parków narodowych i nowego szlaku - Patagonian Route of Parks - który je wszystkie połączył. Chcieliśmy, by Chile było znane na arenie międzynarodowej jako państwo posiadające najbardziej spektakularny szlak widokowy na świecie. To [z kolei] mogłoby się stać punktem wyjścia dla rozwoju ekonomicznego w oparciu o ochronę środowiska - podkreśla Carolina Morgado, dyrektor wykonawcza Tompkins Conservation. Douglas Tompkins zginął w grudniu 2015 r. w wypadku kajakowym. Przed śmiercią przeznaczył większą część swojego majątku na zakup niemal 8900 km² ziemi w Ameryce Południowej (w południowym Chile i Argentynie). Chodziło mu o ochronę tych terenów przed zniszczeniem i o utworzenie na nich parków narodowych. Realizując swój plan, w ciągu 2 dekad Tompkinsowie stali się jednymi z największych posiadaczy ziemskich na świecie. W marcu 2017 r. wdowa po Tompkinsie podpisała porozumienie z rządem Chile i przekazała 408 tys. hektarów ziemi pod utworzenie parków narodowych. « powrót do artykułu
  4. Czy topologia mikroobiektów może wpływać na ich ruch w środowisku? Eksperymenty i symulacje numeryczne naukowców z Polski i Szwajcarii opublikowane w czasopiśmie Physical Review Letters pokazują, że sposób opadania łańcuszków w lepkim płynie zależy od tego, jakiego rodzaju węzeł został na nich zapleciony. Opadając, łańcuszki tworzą płaskie toroidalne struktury złożone z kilku oplecionych pętli wirujących względem siebie. Motywacją do prezentowanych badań jest ich potencjalne znaczenie dla zrozumienia dynamiki zawęźlonych nici DNA i poznania związku pomiędzy topologią biomolekuł a ich kształtem i szybkością opadania pod wpływem grawitacji lub w wirówce. W 1867 roku dwóch szkockich fizyków – Peter Tait i William Thomson (lord Kelvin) – badało ruch kółek z dymu wytwarzanych przez specjalnie skonstruowaną w tym celu maszynę. Uderzyła ich stabilność ruchu kółek – zaraz po powstaniu przybierały one spłaszczoną, toroidalną formę i przesuwały się bez dalszej zmiany kształtu. Struktury te to w istocie swojej wiry pierścieniowe, w których oś wiru tworzy zamkniętą pętlę. Kelvin pokazał, że w pozbawionej oporów cieczy taki ruch wirowy utrzymywałby się dowolnie długo. W szczególności – jak przekonywał – gdybyśmy oś wiru zawiązali w węzeł, ten nigdy się sam nie rozwiąże. Może więc – myślał Kelvin – takie właśnie zasupłane wiry (tyle że w wypełniającym wszechświat eterze) są atomami, które tworzą pierwiastki? Różne sposoby zasupłania węzłów wirowych odpowiadałyby wtedy różnym atomom. I chociaż koncepcja ta nie wytrzymała próby czasu, to jednak rozważania Kelvina i Taita stanowiły początki całej gałęzi współczesnej matematyki – teorii węzłów, stosowanej do modelowania obserwowanych w przyrodzie struktur topologicznych. Również i w fizyce węzły, sploty i inne układy o nietrywialnej topologii pojawiają się coraz częściej – m. in. w magnetohydrodynamice opisującej m.in. przepływy plazmy w okolicy Słońca, w schematach korekcji błędów w komputerach kwantowych, w kwantowej teorii pola czy w opisie ciekłych kryształów. Węzły spotykamy też w układach biologicznych, przede wszystkim w nici DNA, która jest tak długa, że często plącze się sama, jak kabel od słuchawek w kieszeni, i dopiero specjalne enzymy – topoizomerazy – potrafią ją rozplątać. Jedną z metod określenia rodzaju węzła, w jaki zasupłana jest nić DNA, jest poddanie jej działaniu pola elektrycznego lub siły odśrodkowej w wirówce. Okazuje się, że pod działaniem zewnętrznej siły pętle z DNA przesuwają się z różnymi prędkościami w zależności od ich topologii. Skąd bierze się ten nieoczekiwany związek? Badań tego problemu podjął się Piotr Szymczak (z Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego) we współpracy z Magdaleną Gruziel i Marią Ekiel-Jeżewską (z Instytutu Podstawowych Problemów Techniki PAN) oraz Giovannim Dietlerem, Andrzejem Stasiakiem i Krishnanem Thyagarajanem z Lozanny. Aby lepiej zrozumieć ten nieoczekiwany związek pomiędzy topologią a dynamiką DNA zaprojektowali oni eksperyment w skali makro, w którym rolę zawęźlonych nici DNA odgrywały łańcuszki ze stalowych kulek. Jako płynu użyto bardzo lepkiego oleju silikonowego, aby charakter przepływu wokół kilkucentymetrowego łańcuszka był analogiczny do przepływu wokół mikroskopowej pętli DNA w wodzie. Zachowanie łańcuszków wrzuconych do lepkiej cieczy okazało się zaskakujące. Ich ruch bardzo przypominał zachowanie kółek z dymu Taita i Kelvina. Łańcuszki rozpłaszczały się, tworząc cienki torus w płaszczyźnie prostopadłej do kierunku grawitacji. Torus ten złożony był z jednej lub więcej splecionych ze sobą pętli, nieustannie wirujących wokół siebie. Liczba pętli oraz sposób ich zaplotu były zależne od rodzaju węzła. Dodatkowo, cały torus obracał się dookoła swojej osi, w kierunku określonym przez skrętność węzła – struktury prawoskrętne obracały się w prawo, a ich lustrzane odbicia – w lewo. Aby wyjaśnić to zaskakujące zachowanie opadających pętli, autorzy pracy z Physical Review Letters stworzyli model teoretyczny elastycznych włókien poruszających się w lepkiej cieczy, a następnie przeprowadzili symulacje numeryczne ich ruchu, które w pełni odtworzyły dynamikę obserwowaną w eksperymencie i powinny także stosować się do opisu dynamiki hydrodynamicznie podobnych obiektów w mikroskali. Modelowanie matematyczne pozwoliło na ustalenie, że skoordynowany ruch pętli powstaje dzięki tak zwanym oddziaływaniom hydrodynamicznym pomiędzy różnymi częściami łańcucha. Każdy element łańcuszka, przesuwając się, wywołuje przepływ otaczającego płynu, który działa na wszystkie inne elementy łańcucha. Właśnie te oddziaływania przenoszone przez przepływ sprzęgają ze sobą ruch pętli i sprawiają, że zaczynają one wirować względem siebie. Charakterystyki ruchu wirowego łańcuszków zależą od ich długości oraz sztywności. Co ciekawe, można też pokazać, że wiry Kelvina i Taita, jeśli zapleść je w węzeł, wykonywałyby ruch zupełnie analogiczny do obserwowanego w eksperymentach z łańcuszkami. Opadające pętle byłby więc wizualizacją kelvinowskich atomów, gdyby te tylko istniały... Najistotniejszy wynik tej pracy – pokazanie, że giętkie pętle z węzłami o skomplikowanej topologii opadając w cieczy mogą tworzyć uporządkowane, niemal płaskie toroidalne struktury – jest ważny dla właściwej interpretacji eksperymentów sedymentacji DNA i innych biomolekuł, o których zwykle dotychczas zakładało się, że pod wpływem siły grawitacji opadają w postaci nieuporządkowanego kulistego kłębka. « powrót do artykułu
  5. Skutkiem ubocznym chemioterapii są zaburzenia smaku i powonienia (ang. taste and smell abnormalities, TSA), które mogą prowadzić do utraty apetytu i zachowań anorektycznych. Ostatnio Susan Duncan i Aili Wang z Virginia Tech sprawdzały, czy laktoferyna, glikoproteina występująca w wielu płynach ustrojowych i wydzielinach gruczołów, np. w mleku i ślinie, może się przydać w terapii TSA. Mechanizmy molekularne, które leżą u podłoża TSA, nie są dobrze poznane. Dominującym objawem opisywanym przez pacjentów [...] jest uporczywy metaliczny posmak [...]. Może się on utrzymywać godzinami, tygodniami, a nawet miesiącami po zakończeniu leczenia - podkreśla Duncan. Przez to pacjenci mają gorszy apetyt, chudną i mają depresję, co negatywnie wpływa na zdrowienie. Choć zaburzenia smaku i powonienia są częste, dotąd nie zaproponowano terapii, które w niezawodny sposób by im zapobiegały bądź eliminowały. Nasze badanie pokazuje, że codzienna suplementacja laktoferyną wywołuje zmiany w profilu białkowym śliny; mogą one odegrać kluczową rolę w ochronie kubków smakowych i percepcji zapachów. Opisywane badanie może pomóc w opracowaniu biomarkerów TSA i strategii poprawy jakości życia w czasie chemioterapii. W studium, którego wyniki ukazały się na łamach pisma Food & Function, wzięło udział 19 chorych, u których chemioterapia wywołała TSA, a także 12-osobowa zdrowa grupa kontrolna. Przez 30 dni wszyscy zażywali codziennie 3 tabletki z laktoferyną (w 1 tabletce znajdowało się 250 mg tej glikoproteiny). Proteom (zestaw białek) śliny badano przed, po 30 dniach suplementacji i po 30 dniach od zakończenia suplementacji. Na każdym z etapów studium naukowcy analizowali natężenie TSA, proteom, a także minerały śliny. Wysoki poziom TSA wiązał się z dużym stężeniem żelaza w ślinie oraz utratą istotnych białek immunologicznych. Suplementacja laktoferyną znacząco zmniejszała stężenie Fe i zwiększała ilość alfa-amylazy i glikoproteiny ZA2G (od ang. Zn-α2-glycoprotein). Prowadziła też do ogólnego wzrostu ekspresji białek immunologicznych, w tym anneksyny A1. U pacjentów z nowotworami 30 dni od zakończenia suplementacji obserwowano dalszy wzrost ilości m.in. alfa-amylazy. Amerykanie podkreślają, że wiele wskazuje na to, że dzięki laktoferynie pacjenci onkologiczni mogliby dobrze odczuwać smaki i cieszyć się lepszym apetytem (wiązałoby się to z bardziej optymalnym żywieniem w krytycznym okresie terapii). Wzrost ekspresji białek immunologicznych śliny pomógłby zaś ograniczyć stres oksydacyjny i związane z tym skutki uboczne, a także występowanie różnych zakażeń, w tym pleśniawek. « powrót do artykułu
  6. Firma NuScale Power poinformowała, że pierwszym producentem jej małych reaktorów atomowych (SMR – Small Modular Reactor) będzie firma BWX Technologies Inc. Ogłoszenie o wyborze producenta oznacza przejście od fazy planowania i uzyskiwania zezwoleń, do fazy produkcji, dzięki której małe reaktory atomowe mogą zagościć na rynku. BWX, która jest czołowym dostawcą podzespołów i paliwa do reaktorów jądrowych, zostało zaangażowane w pierwszą fazę projektu, która potrwa do czerwca 2020 roku. Umowy o wykonaniu kolejnych dwóch etapów budowy reaktora zostaną podpisane w późniejszym terminie. Projekt NuScale składa się z rdzenia reaktora, stabilizatora parowego i generatora pary zamkniętych w jednej obudowie. Takie urządzenie jest w stanie wygenerować 50 MW energii, ma długość nieco ponad 25 metrów, 4,6 metra średnicy i wraz z wbudowanymi mechanizmami bezpieczeństwa waży 450 ton. Miniaturowa elektrownia mogłaby składać się z 12 takich modułów i generować 600 MW energii. BWX Technologies zostało wybrane przez NuScale w 18-miesięcznym rygorystycznym procesie, w czasie którego przyjrzano się ofertom 83 firm z 10 krajów. Jak przypomina NuScale, ich projekt jest jak dotąd jedynym SMR, który został poddany formalnemu procesowi analizy przez US Nuclear Regulatory Commission. Nie jest jednak jedyny w ogóle. Bardzo dużo firm chce wejść na rynek, który do roku 2035 może być warty ponad 100 miliardów dolarów. « powrót do artykułu
  7. Skan genomów 50 000 osób wykazał, że ponad 80% osób, u których występowały geny predysponujące do rozwoju nowotworu piersi, jajników, prostaty i trzustki, nie wiedziało, że jest nosicielami takich genów. W sytuacji, w której testy genetyczne nie są rutynowo przeprowadzane, ludzie dowiadują się, że są nosicielami genów promujących rozwój nowotworu dopiero wówczas, gdy oni sami lub ktoś z ich rodziny zachoruje na nowotwór. Jak to mówi mój kolega, dopiero tragedia zmusza ludzi, by przeprowadzili testy, stwierdził profesor Michael Murray z Wydziału Medycyny Uniwersytetu Yale. Poleganie na udokumentowanej historii własnej i rodziny nie działa. Mam nadzieję, że pewnego dnia można będzie zaoferować wszystkim wiarygodne powszechne testy DNA, dodaje uczony. Mediana wieku osób, których DNA poddano analizie, wynosiła 60 lat. U 267 osób znaleziono wywołujący raka wariant BRCA. Jednak tylko 18% z nich wiedziało, że jest w grupie podwyższonego ryzyka. Wśród tych osób są takie, które dożyły do zakończenia badań i takie, które zmarły przed publikacją ostatecznych wniosków. W grupie, która żyje, nowotwór związany z BRCA wystąpił u 16,8% osób. Wśród osób, które zmarły, nowotwór taki pojawił się u 47,8% osób. Gdy zidentyfikujemy ryzyko, możemy zastosować znane nam narzędzia do wczesnego zapobiegania i leczenia. Sądzimy, że ta ogromna różnica, wynosząca aż 31 punktów procentowych, to właśnie ta grupa, której życie można ocalić dzięki standardowemu testowaniu prewencyjnemu, mówi Murray. « powrót do artykułu
  8. Naukowcy z Uniwersytetu Technologicznego w Kownie opracowali sztuczną kość, którą będzie można wykorzystać do leczenia choroby zwyrodnieniowej stawów. Kompozyt oddaje złożoną budowę kostno-chrzęstną stawu. Zwykle w terapii choroby zwyrodnieniowej stawów stosuje się leki przeciwbólowe i/lub przeciwzapalne. Zamiast tego Litwini proponują implant, który będzie kompensował defekty zarówno chrząstki, jak i kości. Wielu ludzi cierpi na bolesność stawów. Większość z nich ma chorobę zwyrodnieniową stawów. Stworzenie nowych kompozytów, które mogłyby rozwiązać problem, jest trudne, bo tkanka chrzęstna odnawia się w bardzo wolnym tempie i tworzy z kością złożoną strukturę - podkreśla Simona Misevičiūtė. Dwufunkcyjne rusztowanie zespołu z Kowna uzyskano z hydroksyapatytu, żelatyny i chitozanu. Misevičiūtė wyjaśnia, że żelatyna jest wysoce kompatybilna biologicznie, biodegradowalna i ma niskie właściwości antygenowe. Ponadto można ją na wiele sposobów modyfikować. Jak tłumaczą Litwini, porowatą strukturę rusztowania uzyskano dzięki liofilizacji. Podczas eksperymentów mierzono m.in. wchłanianie wody przez kompozyt. Prowadzono też analizę pierwiastkową. Testy pokazały, że próbki są wysoce hydrofilne, a to bardzo dobra wiadomość. « powrót do artykułu
  9. NASA wciąż nie odbiera sygnałów z łazika Opportunity, ale przynajmniej może go zobaczyć. Na nowym zdjęciu przesłanym przez aparat HiRISE znajdujący się na pokładzie Mars Reconnaissance Orbitera (MRO) widać niewielki obiekt na stokach Preseverance Valley. To właśnie Opportunity, który jechał w dół w kierunku dna doliny, gdy rozszalała się nad nim burza piaskowa. Trwa ona już od ponad 100 dni. Większość Czerwonej Planety została zasłonięta pyłem, który blokuje dostęp promieni słonecznych. Działający na baterie słoneczne Opportunity został więc wprowadzony w stan hibernacji. Od czasu rozpoczęcia burzy nie odebrano żadnego sygnału z Opportunity. Wartość tau, określająca jak dużo promieni dociera do powierzchni planety, ciągle spada. Momentami w czasie burzy wynosiła niewiele ponad 10. Przed tygodniem, gdy wykonano powyższe zdjęcie tau było równe 1,3. Fotografia została wykonana z wysokości 267 kilometrów. Bok białego kwadratu wynosi 47 metrów, a w jego centrum znajduje się łazik. Misja łazika miała trwać 90 soli (marsjańskich dób), gdyż NASA nie spodziewała się, że urządzenie przetrwa marsjańską zimę. Okazało się, że Opportunity poradził sobie podczas ośmiu zim, podczas których pracuje, pomimo tego, iż otrzymuje minimalną ilość energii ze Słońca. O łaziku stało się głośno kilka miesięcy po wylądowaniu, gdy dostarczył dowodów, iż w przeszłości na Marsie płynęła woda. Od tamtej pory łazik eksploruje coraz głębsze kratery na Marsie. Do Krateru Endeavour dotarł w 2011 roku. Teraz spróbuje odkryć proces, w wyniku którego powstał Perseverance Valley. « powrót do artykułu
  10. Australijscy specjaliści znaleźli odpowiedź na pytanie, czemu po paru godzinach miąższ rozkrojonej pomarańczy miejscami staje się fioletowy. Z prośbą o przeprowadzenie dochodzenia zwróciła się do Queensland Health Neti Moffitt, matka z Brisbane, która kupiła na targu pomarańczę jako przekąskę dla swojego 2-letniego syna. Z początku wydawało się, że wszystko jest w porządku, jednak po jakimś czasie miąższ niezjedzonego owocu zabarwił się na fioletowo. Zaniepokojona kobieta zaczęła szukać informacji na ten temat i odkryła, że w 2015 r. podobny przypadek także zaskoczył naukowców. Chemik Stewart Carswell podkreśla, że przeprowadzono liczne testy, które ujawniły, że antocyjany (przeciwutleniacze z pomarańczy) przereagowały z żelazem ze świeżo naostrzonego noża. Nie ma więc mowy o jakimkolwiek zagrożeniu zdrowotnym. Wyniki z pewnością uspokoją panią Moffitt, która zauważywszy, że pomarańcza wygląda jak zanurzona częściowo w atramencie, zaczęła przekopywać kosz na śmiecie w poszukiwaniu cząstek owocu nagryzionych przez syna. One także stały się fioletowe, więc kobieta zaczęła się zastanawiać nad ewentualnym wpływem tego zjawiska na zdrowie dziecka. Po zgłoszeniu sprawy zgłosili się do niej przedstawiciele Queensland Health, którzy zabrali nie tylko kawałki owocu, ale i wszystkie sprzęty, które wchodziły z nim w kontakt. Naukowców interesował nawet stojący nieopodal misy z owocami bukiet róż. Oprócz tego wypytywali o drzewa owocowe z ogrodu Moffitt. Testy sprzed 3 lat nie doprowadziły do rozwiązania zagadki (fioletowienie zauważyła Angela Postle z miejscowości Chinchilla). Wtedy naukowcy prowadzili badania pod kątem sztucznych barwników spożywczych czy na obecność jodu. Gdy analizy przeprowadzone w laboratorium specjalizującym się w biologii molekularnej również nic nie dały, zaczęto przypuszczać, że przyczyną nietypowego zabarwienia jest jakiś rodzaj zanieczyszczenia w domu klientki, jednak nie udało się tego potwierdzić. Teraz wiemy dlaczego... « powrót do artykułu
  11. Na plażach, gdzie żółwie składają jaja, głęboko w piasku znaleziono mikroplastik. Naukowcy z Uniwersytetu w Exeter stwierdzili, że na cypryjskich plażach wykorzystywanych przez żółwie zielone i karetty na głębokości 60 cm średnio znajduje się 5300 cząstek mikroplastiku na metr sześcienny. Na powierzchni doliczono się do 130 tys. fragmentów plastiku na m3, jest to więc 2. najgorszy wynik na świecie; niechlubny rekord przypadł Guangdong w południowo-wschodnich Chinach. Naukowcy podkreślają, że jeśli sytuacja będzie się pogarszać, zanieczyszczenie może wpływać na sukces gniazdowy, a nawet na proporcję płci potomstwa. Próbkowaliśmy 17 stanowisk gniazdowania żółwi zielonych i karett [na północy Cypru] i odkryliśmy mikroplastik na wszystkich plażach i głębokościach. Mikroplastik ma inne fizyczne właściwości niż naturalne osady, dlatego jego większe nagromadzenie może zmienić warunki panujące w miejscach rozrodu i wpłynąć na rozmnażanie żółwi. [...] Potrzeba więcej badań, by określić wpływ mikroplastiku na jaja tych gadów - podkreśla dr Emily Duncan. Wśród kategoryzowanych rodzajów mikroplastiku najpowszechniejsze okazały się fragmenty odłamane od większych obiektów oraz granulat wykorzystywany do produkcji produktów z plastiku. W odróżnieniu od plaż w Chinach, gdzie odnotowano największe jak dotąd poziomy mikroplastiku, plaże z Cypru są zlokalizowane daleko od przemysłu i nie są odwiedzane przez dużą liczbę ludzi. Dlatego wydaje się, że mikroplastik dociera tu z prądami morskimi. Nasze analizy sugerują, że większość pochodzi ze wschodu regionu śródziemnomorskiego. Dotyczy to także dużych plastikowych obiektów, licznie znajdowanych na cypryjskich plażach - opowiada prof. Brendan Godley. Odkrycia Brytyjczyków stanowią poparcie dla teorii, że plaże spełniają rolę pochłaniaczy mikroplastiku. Nic więc dziwnego, że stają się głównymi obszarami zanieczyszczenia. « powrót do artykułu
  12. Nowe badania przeprowadzone na University of Liverpool wskazują, że już zatwierdzony lek przeciw nowotworowi płuc może być tak przeprojektowany, że będzie nadawał się do znacznie szerszego spektrum terapii antynowotworowych. Ze Science Signaling dowiadujemy się, że badacze skupili się na proteinie TRIB2. Bierze ona udział w przetrwaniu nowotworu i wykształceniu u niego oporności na leki. Dlatego też cieszy się szczególnym zainteresowaniem naukowców. TRIB2 to przedstawiciel nietypowych kinaz białkowych, które są czasem nazywane „enzymami zombie”, gdyż nie są w stanie katalizować reakcji chemicznych. Odgrywają za to różne role w przekazywaniu sygnałów i rozwoju komórek nowotworowych. Przede wszystkim zaś ułatwiają im przetrwanie. TRIB2 to potencjalny cel terapeutyczny w leczeniu ostrej białaczki szpikowej i ostrej białaczki limfoblastycznej. Te choroby pilnie wymagają opracowania nowych leków. Zespół profesora Pata Eyersa z University of Liverpool we współpracy z University of Georgia i University of North Carolina, przeprojektował niedawno zatwierdzone leki zwalczające nowotwory płuc i stwierdził, że mogą się one przydać do leczenia ostrej białaczki szpikowej. Okazało się bowiem, że nieco zmienione leki prowadzą do degradacji TRIB2, a to z kolei doprowadza do śmierci komóek nowotworowych. Leki te, należące do inhibitorów kinazy białkowej, zostały oryginalnie stworzone do blokowania działalności proteiny EGFR (receptor epidermalnego czynnika wzrostu) w przebiegu nowotworu płuc. Lek o nazwie afatinib to jeden z wielu EGFR, który uznano w najnowszych badaniach za środek, który może służyć do leczenia nowotworów, w których istotną rolę odgrywa TRIB2. Długoterminowym celem badań nad nowotworami jest opracowanie leków prowadzących do degeneracji białek onkogennych. Nasze badania pokazują, że już zatwierdzone znane leki mogą być użyteczne, gdyż da się je w przyszłości wykorzystać do walki z białkami obecnymi w zupełnie innych nowotworach, niż te, do których leki zostały stworzone, mówi profesor Eyers. « powrót do artykułu
  13. Za kilka tygodni w Tokio ruszy kawiarnia, której pomysłodawcy wpadli na niezwykłą ideę jednoczesnego zatrudnienia osób z bardzo poważnym stopniem niepełnosprawności oraz robotów. W kawiarni mają pracować roboty, które będą kontrolowane zdalnie przez niepełnosprawnych przebywających we własnych domach. Androidy, wysokości mniej więcej 7-letniego dziecka, zostały wyposażone w kamery oraz mikrofony, dzięki czemu ich operatorzy zobaczą i usłyszą to, co dzieje się wokół. Pomysłodawcy mają nadzieję, że dzięki ich działaniom więcej firm zdecyduje się na zatrudnienie osób z ciężkimi niepełnosprawnościami, np. z chorobami prowadzącymi do zaniku mięśni. Wspomniane roboty OriHime-D. Ich operatorami będą osoby cierpiące np. na stwardnienie zanikowe boczne (choroba Lou Gehringa), tę samą chorobę, na którą cierpiał Stephen Hawking. Jeśli testy wypadną pomyślnie, to niewykluczone, że jeszcze przed Igrzyskami Olimpijskimi w Tokio w 2020 roku kawiarnia będzie na stałe zatrudniała roboty i niepełnosprawnych. Każdy powinien mieć prawo do pracy, mówi jeden z pomysłodawców, Masatane Muto, który sam cierpi na stwardnienie zanikowe boczne. Roboty OriHime-D mają 120 centymetrów wysokości i ważą około 20 kilogramów, będą pracowały w dzielnicy Akasaka od 26 listopada do 7 grudnia. Mniejsze wersje podobnych urządzeń sprzedaje około 70 japońskich firm. Są one wykorzystywane m.in. przez uczniów, którzy z jakichś powodów nie mogą chodzić do szkoły. Przedsiębiorstwem, które stoi za niezwykłą kawiarnią i które samo produkuje roboty, jest Ory Lab. Jego szef, Kentaro Yoshifuji, cierpiał w młodości na chorobę wywołaną stresem, przez co jako dziecko był izolowany od kolegów. Studiował robotykę na tokijskim Waseda University, chcąc opracować system porozumiewania się ludzi za pośrednictwem robotów. « powrót do artykułu
  14. W miejscowości Mit Rahina, w pobliżu której znajdują się pozostałości Memfis, odkryto masywny budynek. Ministerstwo Starożytności poinformowało, że archeolodzy natrafili także na przyległy budynek, w którym mieściła się łaźnia oraz komora do celów rytualnych. Mostafa Waziri, sekretarz generalny Najwyższej Rady Starożytności, powiedział, że najprawdopodobniej budynek był częścią bloku mieszkalnego Memfis. Na profilu Ministerstwa Starożytności na Twitterze można przeczytać, że odkrycia dokonano w rejonie Hid Al-Demerdash, 400 m na południe od Mit Rahina Museum. Zamieszczone zdjęcia pokazują nie tylko budynki, ale i znalezione artefakty, w tym lampkę oliwną. « powrót do artykułu
  15. 23 września, z okazji Światowego Dnia Rzek, fundacja WWF Polska zainaugurowała rekrutację do ogólnopolskiego programu „Strażnicy rzek WWF”, który docelowo ma chronić dziedzictwo przyrodnicze blisko 150 tysięcy kilometrów polskich rzek. Według szacunków organizacji, co najmniej 80% krajowych rzek zostało przekształconych przez człowieka. „Strażnicy rzek WWF” to największa, po „Błękitnym Patrolu WWF”, akcja fundacji pozwalająca zaangażować lokalne społeczności w ochronę ekosystemów. Do programu można przystąpić poprzez zgłoszenie w specjalnym formularzu na stronie straznicy.wwf.pl. Na podstawie wstępnej waloryzacji rzek, która została przeprowadzona w 2015 roku oszacowano, że jedynie ok. 20% polskich rzek pozostawiono w stanie niezmienionym. W wyniku m.in. prac utrzymaniowych tylko w latach 2010 do 2015 zdegradowanych zostało ok. 20 tysięcy kilometrów bieżących małych rzek i potoków. Zgodnie z Ramową Dyrektywą Wodną, rządy UE zobowiązały się do zagwarantowania, że do 2015, a najpóźniej do 2027 roku nie nastąpi pogorszenie i zostanie osiągnięty dobry stan dla znaczącej większości wód. Natomiast proces niszczenia rzek cały czas postępuje. Degradacja rzecznych ekosystemów w Polsce spowodowała wyginięcie takich gatunków jak jesiotr, a kolejne, m.in. 40% gatunków mięczaków słodkowodnych i ponad 50% gatunków ryb i minogów, bez należytej ochrony, mogą podzielić ten sam los. Małe rzeki – duży problem Skala nieodpowiedzialnej polityki wobec rzek jest ogromna. Regulowanie i prostowanie koryt, umacnianie brzegów, obwałowywanie, przekopywanie wiąże się ze zniszczeniem całych ekosystemów rzecznych. Prace, nazywane utrzymaniowymi, niszczą nie tylko rzekę oraz jej otoczenie, ale często przyczyniają się również do osuszania terenu. Jest to tym ważniejsze, teraz gdy w wyniku zmian klimatu, borykamy się z coraz dłuższymi okresami suszy. Traci na tym nie tylko przyroda, ale także ludzie. Rzeki zamienione w kanały przestają zapewniać usługi ekosystemowe, takie jak: regulacja klimatu, zasilanie wód gruntowych, podtrzymanie rybactwa śródlądowego, a także przestają pełnić funkcje rekreacyjne i kulturowe. Regulacja biegu rzek i ich skracanie połączone z zagospodarowywaniem terenów zalewowych prowadzą do zwiększania częstotliwości, zasięgu i impetu kolejnych powodzi i prowadzą do generowania coraz większych strat. Warto podkreślić, że prace utrzymaniowe na rzekach bardzo często prowadzone są na obszarach chronionych programem Natura 2000, czy w parkach krajobrazowych. Przykładów w Polsce jest wiele, w wyniku prac regulacyjnych na Łydyni - niewielkiej rzece płynącej w okolicach Ciechanowa na Mazowszu - odnotowano katastrofalne skutki dla żyjących w niej ryb. Okazało się, że zamiast 13 gatunków zostały już tylko cztery. Masa ryb przeliczona na hektar spadła z 33 kg do pół kilograma. Zniknęły gatunki cenne gospodarczo oraz objęte ochroną – mówi Marek Elas, specjalista ds. ochrony ekosystemów rzecznych z fundacji WWF Polska. Małe i średnie rzeki to 95-98% wszystkich naszych rzek. Zagrażają im zupełnie inne czynniki niż tym większym. Przetamowania czy przekopywania często prowadzone są po cichu i bez rozgłosu. W przypadku dużych rzek, mówi się o rozwoju transportu śródlądowego. Rządowe plany zamiany Wisły, Odry czy Bugu w „wodne autostrady" i kaskady zbiorników zaporowych oznaczają ich drastyczną degradację i związane z nią ogromne koszty społeczne, w tym zwiększone ryzyko powodzi. W Polskich warunkach hydrologicznych rzeczny transport śródlądowy nie ma ekonomicznego uzasadnienia. W Europie Zachodniej, już dawno zorientowano się, że regulacja i przegradzanie rzek, nie tylko szkodzą przyrodzie, ale wiążą się z dodatkowymi kosztami, dlatego kraje te pozwalają rzekom płynąć swoim własnym korytem. W coraz większym zakresie państwa, w których wcześniej rzeki zostały uregulowane prowadzą obecnie programy deregulacji rzek i przywracania im naturalnego charakteru, realizując te przedsięwzięcia w ramach programów  ochrony przed powodzią. « powrót do artykułu
  16. Na łamach Indian Journal of Psychological Medicine opisano przypadek 33-letniego mężczyzny, który pozwalał się gryźć jadowitym wężom w język. Mieszkaniec Radżastanu zdecydował się na to, by czymś zastąpić tradycyjne narkotyki (opioidy). Mężczyzna powiedział naukowcom z Instytutu Edukacji Medycznej i Badań w Czandigarh, że dawał się kąsać w język na przestrzeni miesięcy. Zaczął eksperymentować z jadem węży za namową kolegi, który traktował go jako tańszą alternatywę dla alkoholu oraz opium. W jego społeczności z północno-zachodniego Radżastanu jest to ponoć rozpowszechniona praktyka (jad stosuje się w pojedynkę lub w połączeniu z innymi substancjami psychoaktywnymi). Anonimowy 33-latek zaczął pić alkohol i palić w wieku 18 lat. Do 24. r.ż. się od nich uzależnił. Gdy miał 25 lat, sięgnął po susz makowy i surowe opium (uzależnił się od nich w ciągu roku). Później kilkakrotnie próbował zerwać z nałogiem, ale po 1-2 miesiącach następowały nawroty. Parę miesięcy przed zgłoszeniem się do Instytutu zaczęły się jego eksperymenty z jadem węży. Pacjent korzystał początkowo z pomocy wędrownych zaklinaczy węży (mężczyzna powiedział, że nie wie, do jakiego gatunku/gatunków należały te węże, ale z jego opisów naukowcy wywnioskowali, że mogły się wśród nich znaleźć nawet kobry). Skutkiem ukąszenia były szarpane ruchy ciała, niewyraźne widzenie i brak jakichkolwiek reakcji przez ok. godzinę. Po odzyskaniu przytomności mężczyzna doświadczał ponoć pobudzenia i dobrostanu, które utrzymywały się przez 3-4 tygodnie i były o wiele bardziej intensywne niż haj uzyskiwany za pomocą jakiejkolwiek dawki opioidów i alkoholu. Jeszcze bardziej niezwykłe było to, że w ciągu tych 3-4 tygodni pacjent nie odczuwał pociągu do opioidów i alkoholu i po nie nie sięgał. Jak powiedział autorom publikacji, jeśli już, zażywał je dopiero po upływie 1-2 tygodni od ugryzienia. Jego zwyczaje związane z paleniem nie uległy zmianie. Jak można się domyślić, po okresie błogostanu pojawiały się objawy głodu: 33-latek stawał się drażliwy, ospały i coraz mocniej myślał o kolejnym ugryzieniu. W momencie zgłoszenia do Instytutu mężczyzna regularnie sięgał po susz makowy (ostatni raz odurzał się dzień przed spotkaniem z naukowcami). Detoksykację przeprowadzono za pomocą m.in. klonidyny i benzodiazepin. Trzydziestotrzylatek przeszedł terapię; pouczono go np. co do zagrożeń związanych z ukąszeniami. W ciągu 3 miesięcy monitoringu niczego nie zażywał i nie poddawał się ugryzieniom węży. « powrót do artykułu
  17. Zanieczyszczenie powietrza może być powiązane z ryzykiem wystąpienia demencji. Badania przeprowadzone w Londynie ujawniły związek, którego nie można wyjaśnić znanymi czynnikami ryzyka wystąpienia demencji. Obecnie związek pomiędzy zanieczyszczeniem powietrza a chorobami neurodegeneracyjnymi nie jest jasny. Brytyjscy naukowcy postanowili bliżej przyjrzeć się temu tematowi. Przeanalizowali dane około 131 000 pacjentów w wieku 50–79 lat, którzy w roku 2004 uczęszczali do jednej z 75 przychodni znajdujących się w sąsiedztwie londyńskiej obwodnicy M25. U żadnej z tych osób nie zdiagnozowano wówczas demencji. Na podstawie kodów pocztowych miejsc zamieszkania pacjentów obliczono ich roczną ekspozycję na dwutlenek azotu, pył PM2.5 oraz ozon. Później przez kolejne lata śledzono losy każdego z pacjentów. Przestawano sprawdzać, co dzieje się z konkretnym pacjentem w przypadku jego śmierci, zdiagnozowania demencji lub wyrejestrowania się z przychodni. Średnio każdy z pacjentów był śledzony przez 7 lat. W tym czasie u 2181 (1,7%) z nich pojawiła się demencja. Wystąpienie choroby porównano ze stopniem zanieczyszczenia środowiska, w jakim żył każdy z badanych. Analizy ujawniły, że osoby, które żyły na obszarach, gdzie zanieczyszczenie NO2 należało do górnych 20% były narażone na o 40% większe ryzyko wystąpienia demencji, niż osoby, żyjące na obszarach z dolnych 20% zanieczyszczeń dwutlenkiem azotu. Podobną zależność zaobserwowano w przypadku zanieczyszczeń PM2.5. Związek pomiędzy zanieczyszczeniami i wystąpieniem demencji był stały i nie mógł być wyjaśniony innymi czynnikami ryzyka. Autorzy badań podkreślają, że są to jedynie badania obserwacyjne i jako takie nie określają przyczyny wystąpienia schorzenia. Nie można zatem wykluczyć, że są one prawdziwe tylko do Londynu. Nie mówią też nić o długoterminowej ekspozycji na różne czynniki ryzyka. Demencja może mieć wiele różnych przyczyn i mimo, że znamy wiele potencjalnych dróg, którymi zanieczyszczenia powietrza mogą dostać się do mózgu, nie wiemy, w jaki sposób mogłyby powodować degenerację układu nerwowego. Warto jednak przypomnieć, że zanieczyszczenie emitowane przez silniki spalinowe zostało tez powiązane z pogorszeniem rozwoju poznawczego u dzieci, a ciągła ekspozycja może powodować stany zapalne w mózgu. « powrót do artykułu
  18. Ocieplenie klimatu niszczy mszarniki (ang. moss bed) z Antarktydy Wschodniej. Odwiedzając Antarktykę, spodziewamy się zobaczyć lodowe, białe krajobrazy, lecz w pewnych regionach można spotkać bujne, zielone mszarniki, które wyłaniają się na ok. 6 miesięcy wzrostu spod śniegu - opowiada prof. Sharon Robinson z Uniwersytetu w Wollongong. Antarktyda Zachodnia i Półwysep Antarktyczny należą do najszybciej ocieplających się miejsc na Ziemi. Antarktyda Wschodnia nie wydawała się doświadczać tak dużych zmian klimatu, dlatego naukowcy nie spodziewali się, że w stosunkowo krótkim okresie mszarniki ulegną takim przekształceniom. Po pilotażowym badaniu z 2000 r. w 2003 r. rozpoczęliśmy monitoring. Kiedy wróciliśmy w 2008 r., wszystkie te zielone mszarniki były już ciemnoczerwone, co wskazuje na silny stres. To ogromna zmiana. Australijczycy wyjaśniają, że czerwone pigmenty są przeciwutleniaczami i spełniają funkcję filtra słonecznego oraz zabezpieczenia przed suszą. Szarość oznacza, że [mchy] umierają. Gdy studium się zaczynało, mszarniki były zdominowane przez Schistidium antarctici - gatunek mchu z rodziny strzechwowatych (Grimmiaceae), który może przetrwać długie okresy zanurzenia. Do 2013 r. wiele mszarników zarosło jednak 2 innymi gatunkami mchu, które świetnie sobie radzą, gdy jest bardziej sucho, a słabiej tolerują zalewanie. Jak wyjaśniają autorzy raportu z pisma Nature Climate Change, pod wpływem zmiany klimatu i dziury ozonowej Antarktyda Wschodnia staje się zimniejsza, bardziej wietrzna i sucha. Antarktyczne mchy są jedynymi roślinami, które są w stanie przetrwać w Antarktydzie Wschodniej. Lubimy o nich myśleć jak o miniaturowych, rosnących od dawna lasach - podkreśla dr Melinda Waterman. Niektóre mchy mają kilkaset lat i przechowują zapis klimatu tej części Antarktyki. Choć mszarniki mają tylko 4-14 cm wysokości, są domem dla drobnych zwierząt, grzybów, porostów i glonów. Można je więc porównać do lasu. Niestety, co najmniej 40% [próbkowanych] wykazuje objawy znaczącego wysychania - podsumowuje Robinson.   « powrót do artykułu
  19. Termity Glyptotermes nakajimai mogą tworzyć kolonie, które z powodzeniem rozmnażają się bez samców. Wyniki zespołu z Uniwersytetów w Sydney i Kioto sugerują, że samce są niepotrzebne do podtrzymania pewnych zaawansowanych społeczeństw zwierzęcych, choć wcześniej odgrywały w nich aktywną społeczną rolę. O całkowitej utracie samców u owadów społecznych donoszono wcześniej tylko u mrówek i pszczoły miodnej. W koloniach termitów zawsze występowała równa liczebność samców i samic oraz rozmnażanie płciowe. Nasze badanie jako pierwsze pokazało, że termity również mogą się obejść bez samców i radzić sobie w wyłącznie żeńskim towarzystwie - podkreśla Toshihisa Yashiro. Autorzy publikacji z pisma BMC Biology odkryli populacje G. nakajimai bez śladów obecności samców w przybrzeżnych regionach Japonii. Porównali budowę (morfologię) osobników z 37 kolonii z tych obszarów z termitami z 37 mieszanych płciowo kolonii z innych obszarów Japonii. Okazało się, że królowe z żeńskich kolonii miały puste zbiorniki nasienne (spermatheca), zaś królowe z kolonii mieszanych magazynowały w nich sporo nasienia. Jaja z kolonii pozbawionych samców były, oczywiście, niezapłodnione. Co ciekawe, od czasu do czasu obserwowaliśmy rozwój niezapłodnionych jaj także w mieszanych populacjach. To sugeruje, że zdolność do uzyskiwania potomstwa z niezapłodnionych jaj mogła powstać w społeczeństwach mieszanych płciowo, zapewniając potencjalny szlak ewolucji żeńskich kolonii. Odkryliśmy także, że żeńskie kolonie dysponowały kastą żołnierzy z bardziej ujednoliconą wielkością głowy. Kasta ta była mniej liczna, co sugeruje, że zuniformizowani żołnierze płci żeńskiej bronią skuteczniej, co przyczyniło się do utrzymania i rozprzestrzenienia całkowicie żeńskich kolonii. Naukowcy chcą sprawdzić, czy żeńskie kolonie występują również u innych gatunków termitów. « powrót do artykułu
  20. Organy, dotknięte chorobą autoimmunologiczną, nie są jedynie biernymi przedmiotami jej ataku. Mogą się one bronić „wyczerpując” atakujące je komórki układu odpornościowego i używają przy tym podobnych metod, jakie wykorzystują komórki nowotworowe do uniknięcia ataku. Takie wnioski płyną z badań przeprowadzonych przez Wydział Medycyny University of Pittsburgh. Ta zdolność organów do samoobrony może wyjaśniać, dlaczego choroby autoimmunologiczne potrzebują dużo czasu, by doprowadzić do znaczących uszkodzeń organów. Niewykluczone też, że wyjaśnia to, dlaczego powszechnie używane środki do autoimmunoterapii przeciwnowotworowej mają szkodliwy autoimmunologiczny wpływ na zdrowe organy. To odkrycie przewraca do góry nogami wszystko, co wiemy o uszkodzeniu tkanek w przebiegu choroby autoimmunologicznej i sugeruje, że możemy bardziej efektywnie leczyć te choroby. Musimy opracować sposoby na wspomożenie organów w ich próbach wyciszenia układu odpornościowego", mówi profesor Mark Shlomchik, jeden z głównych autorów badań. Naukowcy przeprowadzili badania na trzech modelach nefropatii toczniowej. To choroba spowodowana przez toczeń rumieniowaty układowy, w której dochodzi do uszkodzenia nerek. Tak, jak się spodziewano, w nerkach zaatakowanych przez chorobę znaleziono miliony limfocytów T. Jednak, ku zdumieniu badaczy, nie były one tak aktywne, jak przypuszczano. Limfocyty T tam były, ale nie były agresywne. Wręcz przeciwnie. Były rozleniwionymi, nieefektywnymi zabójcami, nie dzieliły się zbyt dobrze. Tego się nie spodziewaliśmy, mówi profesor Jeremy Tilstra. Eksperymenty wykazały, że te limfocyty nie reagowały na stymulację tak, jak zwykłe limfocyty T. Ani nie uwalniały protein prozapalnych, ani się dobrze nie namnażały, wykorzystywały niewiele energii, wykazując objawy wyczerpania metabolicznego. Co ciekawe, limfocyty te zachowywały się podobnie, jak limfocyty T znajdowane w guzach nowotworowych. Komórki zaatakowanych nerek przypominały nieco komórki nowotworowe, również i one wydzielały więcej proteiny PD-L1, którą nowotwór używa do powstrzymania aktywności limfocytów T. Nasze odkrycie wskazuje, że organizm jest w stanie efektywnie walczyć z chorobą autoimmunologiczną. Nie poddaje się jej biernie. Podobieństwa pomiędzy limfocytami T w zaatakowanych nerkach i w guzach nowotworowych niosą ze sobą poważne implikacje. Sugeruje to, że zdolność do tłumienia aktywności limfocytów T nie jest nieprawidłowym działaniem rozwiniętym w jakiś sposób przez komórki nowotworowe. To mechanizm obecny w zdrowym organizmie, który komórki nowotworowe używają dla własnej korzyści, zauważa Shlomchik. « powrót do artykułu
  21. Archeolodzy natrafili w dystrykcie Lizbona na 400-letni wrak, który wg nich, jest najważniejszym podwodnym portugalskim odkryciem od 20 lat. Okręt transportował przyprawy między Indiami a Portugalią. Na stanowisku rozrzucony był pieprz, płaciwo w postaci muszli porcelanek Cypraea moneta, a także części artylerii z brązu. Przedstawiciele ratusza Cascais poinformowali, że wrak znaleziono w zeszłym miesiącu podczas bagrowania estuarium rzeki Tag. Podczas wstępnych wykopalisk natrafiono także na porcelanę datującą się na panowanie cesarza Wanli (13. cesarza Chin z dynastii Ming). « powrót do artykułu
  22. Im wyższy wzrost, tym większe ryzyko wystąpienia żylaków kończyn dolnych, wynika z badań przeprowadzonych na Uniwersytecie Stanforda. W ich trakcie przeanalizowano genom 400 000 osób. Geny, które odpowiadają zw wzrost mogą być też tym, co łączy wzrost z żylakami kończyn dolnych i mogą dostarczyć nam informacji niezbędnych do leczenia tej przypadłości, mówi profesor Nicholas Leeper. Naukowcy zidentyfikowali 30 genów związanych z żylakami oraz odnaleźli silną korelację genetyczną pomiędzy nimi a zakrzepicą żył głębokich. Żylaki są zwykle postrzegane wyłącznie w kategoriach estetycznych, jednak powodują one ból i mogą wywoływać znacznie poważniejsze schorzenie – zakrzepicę żył głębokich. Żylaki to niezwykle rozpowszechniona przypadłość, ale szokująco mało o niej wiemy. Nie istnieje terapia, która im zapobiega lub pozwala je zlikwidować gdy się pojawią. Mamy nadzieję, że uzyskane przez nas informacje pozwolą na stworzenie nowych sposobów leczenia, gdyż nasze badania wskazują na istnienie genów, które mogą stać się celem takich terapii, stwierdza współautorka badań Alyssa Flores. Zwykle w czasie tego typu badań naukowcy analizują DNA pod kątem zmienności, która może wskazywać na zwiększone ryzyko wystąpienia schorzenia. Tutaj w ten sposób zidentyfikowali 30 obszarów genomu powiązanych z żylakami. Jednak na tym nie poprzestali. Uruchomili też algorytm sztucznej inteligencji, który miał samodzielnie określić czynniki ryzyka. To nowy sposób myślenia o badaniach. Startujemy bez stawiania hipotezy i szukamy czegoś nowego. Po prostu uruchamiamy maszynę i niech działa. W tym przypadku w algorytm wbudowaliśmy 2716 możliwych czynników ryzyka i poleciliśmy mu poszukać tych o największej korelacji z żylakami, wyjaśnia profesor Erik Ingelsson. Algorytm również poinformował, że najsilniejszym czynnikiem ryzyka jest wzrost. Ale innym silnym czynnikiem była... bioimpedancja, czyli zdolność ciała do przewodzenia prądu elektrycznego. Jak mówi profesor Leeper, może to wskazywać, że bioimpedancję uda się wykorzystać do diagnostyki. Kiedy i sztuczna inteligencja uznała, że wzrost jest najważniejszym czynnikiem ryzyka rozwoju żylaków, naukowcy przeprowadzili zaawansowane analizy statystyczne, które silnie sugerują, że wzrost jest przyczyną, a nie tylko czynnikiem skorelowanym. Jest mechanizmem, który leży u podłoża pojawiania się żylaków. « powrót do artykułu
  23. Bogate, świetnie zachowane groby z okresu rzymskiego, czyli sprzed ok. 1800 lat, odkryli polscy archeolodzy w czasie wykopalisk w okolicy obozu legionowego Novae (k. Swisztow) w Bułgarii. To rzadkie i niespodziewane odkrycie na terenie Bałkanów – uważają odkrywcy. W odkrytych przez nas grobach pochowano prawdopodobnie ludzi związanych z legionem rzymskim – być może nawet żołnierzy. Wskazują na to metalowe elementy ubioru. Co ciekawe, wśród darów grobowych znalazły się dzbanki z winem – zachowanym wewnątrz w postaci osadu na ściankach – powiedziała PAP kierowniczka wykopalisk w Novae dr hab. Agnieszka Tomas z Instytutu Archeologii UW, która dokonała odkrycia wraz ze swoim zespołem w sierpniu. W grobach były też ceramiczne lampy, a nawet zachowane elementy ubioru, m.in. metalowe elementy pasów i butów wojskowych – sprzączki czy nity. Te jednak przetrwały w słabym stanie, bo były strawione ogniem w czasie ceremonii palenia zwłok. Archeolodzy natknęli się co prawda tylko na dwa groby, ale w ich ocenie to ważne i rzadkie znalezisko. Z okresu rzymskiego są to pierwsze zachowane w takim stanie groby na tym terenie – podkreśla Tomas. Do tej pory archeologom zgłaszano podobne znaleziska na tym obszarze dokonywane przypadkowo lub przez nielegalnych poszukiwaczy. W Novae uśmiechnęło się do nich szczęście – groby nie dość, że zachowały się niemal nienaruszone przez blisko 2 tys. lat, to jeszcze nie dotarli do nich wcześniej współcześni rabusie. Badacze mogli więc opracować pełną dokumentację znaleziska. Teraz liczą na to, że znajdą kolejne pochówki w czasie prac zaplanowanych na przyszły rok. Ze wstępnych analiz wynika, że w obu grobach spoczęli mężczyźni. W jednym przypadku, gdzie kości były mniej zniszczone, antropolog wstępnie ustaliła, że była to raczej młoda osoba. Oba ciała spalono w innym miejscu, a szczątki złożono do drewnianych skrzyń, z których do dziś zachowały się tylko żelazne gwoździe. O tym, że są to mężczyźni przekonało archeologów również wyposażenie, m.in. monety z wizerunkami cesarzy rzymskich. Kierowniczka wykopalisk dodaje, że w kobiecych grobach umieszczano z reguły monety, na których znajdowały się postaci żeńskie. Na drogę w zaświaty dawano monetę, ponieważ wierzono, że zmarłego czeka przeprawa przez rzekę, a przewoźnik będzie chciał za to zapłaty – wyjaśnia Tomas. Archeolog przypomina, że legioniści rzymscy pochodzili z różnych obszarów Imperium. Dlatego obrządek, w jakim byli grzebani, był bardzo urozmaicony - nie zawsze było to ciałopalenie. Co ciekawe, rytuał spalenia, w przypadku odkrytych przez nas w Novae grobów, ponowiono być może już w samej komorze grobowej. Spopielone zwłoki wraz z kilkunastoma darami grobowymi przykryto wielkimi ceramicznymi płytami, tworząc tym samym konstrukcję przypominającą dwuspadowy dach – opisuje kierowniczka wykopalisk. Odkryte przez Polaków groby znajdują się na terenie pozostałości cywilnego osiedla położonego na wschód od rzymskiego obozu legionowego w Novae w dzisiejszej północnej Bułgarii. Na rozpoznanie tego rejonu archeolodzy otrzymali dofinansowanie z Narodowego Centrum Nauki. To, że wojska rzymskie stacjonowały w obozach i fortach położonych w całym Imperium jest faktem powszechnie znanym. Nie wszyscy jednak zdają sobie sprawę z tego, że wokół obozów i fortów istniały rozległe osiedla zamieszkałe przez ludność cywilną – one są celem naszych badań – opowiada Tomas. Jak opisuje, mieszkali w nich handlarze, usługodawcy, ale także rodziny wojskowych i weterani. Były miejscem krzyżowania się kultur, języków, tradycji, miejscem współżycia różnych grup społecznych. W drugiej połowie III w., kiedy nasiliły się najazdy barbarzyńców, a Imperium Rzymskie przeżywało kryzys, obozy stały się schronieniem dla ludności cywilnej, a z czasem przekształciły się w miasta późnoantyczne. Ekspedycja dr hab. Tomas to jedna z trzech polskich misji działających w Novae. Pozostałe to ekspedycja Ośrodka Badań nad Antykiem Europy Południowo-Wschodniej UW kierowana przez prof. Piotra Dyczka i ekspedycja Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu, której przewodzi dr Elena Klenina. Oprócz Polaków, w tym miejscu prowadzą badania archeolodzy bułgarscy pod kierunkiem prof. Evgenii Genczewej. « powrót do artykułu
  24. Przed trzema laty okazało się, że Volkswagen oszukuje podczas testów emisji spalin. Koncern tak zaprogramował urządzenie do kontroli emisji, że w czasie testów silnik emitował nawet 40-krotnie mniej szkodliwych substancji, niż w czasie rzeczywistego użytkowania. Teraz badacze z MIT wykazali, że Volkswagen nie jest jedyną firmą, której pojazdy lepiej wypadają w czasie testów niż podczas korzystania z nich przez użytkowników. Z artykuły opublikowanego na łamach Atmospheric Environment dowiadujemy się, że samochody z silnikiem Diesla sprzedane w latach 2000–2015 w Europie przez 10 największych producentów samochodów emitują do 16 razy tlenków azotu niż emitowały podczas testów. Emisja ta przekracza limity obowiązujące w UE, lecz... nie narusza to żadnych przepisów. Ta dodatkowa emisja zabija około 2700 osób rocznie, a jej szkodliwe skutki są odczuwane na przestrzeni tysięcy kilometrów. Odkryliśmy, że 70% przypadków zgonów spowodowanych tą emisją to zgony transgraniczne. Ludzie umierają z tego powodu w innych krajach, niż dochodzi do emisji. To pokazuje, że rozwiązanie problemu wymaga działań w skali całego kontynentu, mówi główny autor badań profesor Steven Barrett. Uczeni stwierdzili też, że istnieje prosty sposób, by znacznie ograniczyć negatywny wpływ emisji. Okazało się bowiem, że jeśli wspomnianych 10 producentów wyprodukuje silniki, których emisja będzie taka, jak najlepszego w ich grupie, to ocalą w ten sposób życie 1900 osób rocznie. W prosty sposób można uniknąć dużej liczby zgonów, mówi Barrett. Naukowcy skupili się na tlenkach azotu emitowanych przez silniki Diesla. Powodują one choroby układu oddechowego oraz choroba serca. W Europie jeździ wielokrotnie więcej samochodów z silnikiem Diesla niż w USA, częściowo dlatego, że Unia Europejska promowała takie silniki, gdyż emitują one mniej dwutlenku węgla. Jednak o ile silniki Diesla mogą być mniej szkodliwe dla środowiska niż silniki benzynowe, to są bardziej szkodliwe dla ludzkiego zdrowia, mówi Barrett. Ostatnio EU zaostrza przepisy dotyczące emisji tlenków azotu, jednak większość pojazdów nie spełnia tych norm. Pozornie są one spełniane, gdyż producenci samochodów manipulują wynikami testów. Takie działanie zaś nie jest w UE nielegalne. Barrett i jego zespół przyjrzeli się emisji z silników samochodów produkcji Volkswagena, Renaulta, Peugeota-Citroena, Fiata, Forda, BMW, General Motors, Daimlera, Toyoty i Hyundaia. Pojazdy tych firm stanowią ponad 90% wszystkich samochodów poruszających się po drogach Unii Europejskiej, Norwegii i Szwajcarii. Szczegółowe analizy wykazały, że podczas jazdy po drodze samochody te emitują nawet 16-krotnie więcej tlenków azotu niż w czasie testów laboratoryjnych. Po połączeniu tych danych z modelem transportu substancji chemicznych w powietrzu, modelem atmosferycznym Europy i danymi epidemiologicznymi, naukowcy stwierdzili, że z powodu tej wyższej emisji każdego roku aż 2700 osób umiera o co najmniej dekadę wcześniej. Najbardziej szkodliwe dla zdrowia człowieka są silniki obecne w samochodach Volkswagena, Renaulta i General Motors. Najmniej szkodliwe okazały się silniki Toyoty, Hyundaia i BMW. Różnice pomiędzy producentami były nawet 5-krotne. Rozbicie danych na poszczególne kraje wykazały, że Polska i Szwajcaria są państwami o najmniejszej emisji nadmiarowych tlenków azotu i to właśnie w tych krajach dochodzi do nieproporcjonalnie dużej liczby zgonów z powodu zanieczyszczeń z innych państw. Praktycznie nie ma korelacji pomiędzy tym, w jakich państwach dochodzi do emisji, a kto z jej powodu cierpi, mówi Barrett. Molekuły tlenków azotu mogą przebyć tysiące kilometrów zanim zajdzie reakcja chemiczna, w wyniku której powstają związki szkodliwe dla ludzkiego zdrowia. « powrót do artykułu
  25. Psycholodzy z zespołu prof. Clausa-Christiana Carbona z Uniwersytetu Ottona i Fryderyka w Bambergu odkryli, że ludzie rozpoznają czyjąś płeć w 244 milisekundy (243,9 ms od początku bodźca), a oceny atrakcyjności dokonują 59 milisekund (58,6) później. Jedna z teorii głosi, że wyewoluowaliśmy, by szybko wykrywać atrakcyjność, żeby zwiększyć swoje szanse na wybór odpowiedniego partnera. Podczas eksperymentu monitorowano aktywność mózgu 25 studentów, którzy oglądali 100 portretów i odnotowywali, jakiej płci są uwiecznione na nich osoby i czy są one atrakcyjne. Carbon podkreśla, że prędkość, z jaką dokonywano oceny po identyfikacji płci, sugeruje, że ludzie silnie kierują się płciowymi stereotypami atrakcyjności. Choć może się to wydawać bardzo niesprawiedliwe, atrakcyjność twarzy bardzo ułatwia codzienne życie. Atrakcyjni dorośli są [na przykład] postrzegani jako bardziej inteligentni. Oprócz tego atrakcyjni ludzie są generalnie bardziej zadowoleni z życia i szczęśliwi. Wyniki badań Niemców ukazały się w piśmie Neuroscience Letters. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...