Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37652
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    249

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. NASA poinformowała, że zawiesza prace związane z budową i testami rakiety oraz kapsuły do misji załogowej na Księżyc Artemis. Przyczyną jest rosnąca liczba zakażeń wirusem w społeczności. Jak poinformował Jim Bridenstine, Agencja wyłącza Michoud Assembly Facility (MAF) w Nowym Orleanie, gdzie budowana jest rakieta nośna SLS (Space Launch System), a także oddalone o ok. 80 km od Nowego Orleanu Centrum Kosmiczne Johna C. Stennisa (SSC). Zmiany w Stennisie są podyktowane rosnącą liczbą przypadków COVID-19 w społeczności wokół Centrum, zwiększającą się liczbą przypadków autokwarantanny wśród naszych tamtejszych robotników oraz jednym potwierdzonym przypadkiem w naszej ekipie. NASA czasowo zawiesza produkcję i testy SLS oraz sprzętu do kapsuły Orion. NASA i kontrahenci przeprowadzą uporządkowane wyłączenie [...], tak by wszystko dotrwało w bezpiecznym stanie do momentu, aż prace będą mogły być wznowione. Niewykluczone, że wybuch pandemii zniweczy plany NASA co do powrotu na Księżyc do 2024 r. Zdajemy sobie sprawę, że nie pozostanie to bez wpływu na misje NASA. Nasze zespoły pracują nad analizą sytuacji i ograniczeniem ryzyka. [...] Bezwzględnym priorytetem są jednak zdrowie i bezpieczeństwo załogi - podkreśla Bridenstine. Wcześniej w związku z wykryciem COVID-19 w dwóch centrach NASA poziom zagrożenia został podniesiony do 3. w 4-stopniowej skali. Agencja chce w ten sposób uniknąć rozprzestrzeniania się choroby wśród pracowników oraz zawleczenia koronawirusa SARS-CoV-2 w przestrzeń kosmiczną. « powrót do artykułu
  2. Jedną z największych niewiadomych dotyczących koronawirusa SARS-CoV-2 jest jego zachowanie w zależności od pór roku. Fizycy z University of Utah otrzymali w ramach projektu Rapid Response Research grant z Narodowej Fundacji Nauki. Kwota 200 000 dolarów ma im wystarczyć na zalezienie odpowiedzi, jak wirus będzie się rozprzestrzeniał i zachowywał w zmieniających się porach roku. Tworzymy wiarygodną replikę zewnętrznej otoczki wirusa (kapsydu), która utrzymuje wszystko razem. Chcemy sprawdzić, co powoduje, że wirus się rozpada, że ginie, mówi Michael Vershinin. To nie jest szczepionka. Te badania nie rozwiążą problemu. Będą one stanowiły jedynie informację przydatną do podejmowania decyzji, dodaje uczony. Najpierw naukowcy zdobyli informacje o w pełni zsekwencjonowanym genomie wirusa. Następnie przeanalizowali geny odpowiedzialne za jego integralność strukturalną. Teraz syntetyzują te geny w żywych komórkach i pozwalają ich proteinom odtworzyć cząsteczkę wirusa. Koronawirus rozprzestrzenia się podobnie do wirusa grypy – w kropelkach zawieszonych w powietrzu. Panuje dominujący pogląd, który mówi, że wirusy tracą swoją efektywność, gdyż ich cząstki tracą integralność. O tym, jak bardzo zaraźliwy jest wirus decydują zjawiska fizyczne wpływające na ewolucję tych kropelek w zmieniającej się temperaturze i wilgotności, dodaje drugi autor badań, Saveez Saffarian. Vereshinin i Saffarian od samego początku epidemii zaczęli czytać literaturę specjalistyczną, by dowiedzieć się jak najwięcej o koronawirusach i podobnych wirusach, jak wirus grypy. Zauważyli, że autorzy wielu badań skupiali się na rozprzestrzenianiu się grypy na poziomie epidemiologicznym. Dysponujemy za to znacznie mniejsza liczbą badań nad pojedynczą cząsteczką wirusa i jej zachowaniu w różnych warunkach atmosferycznych. Obaj naukowcy od dawna prowadzą badania w skali nano. Laboratorium Vershinina specjalizuje się w użyciu optycznych szczypców, które pozwalają na próbkowanie pojedynczych molekuł. Z kolei laboratorium Saffariana bada wirusy RNA i ich zachowanie. Ich laboratoria współpracują w ramach Center for Cell and Genome Sciences, gdzie fizycy, chemicy i biolodzy prowadzą badania interdyscyplinarne. Tutaj mamy wgląd nie tylko na to, co dzieje się w makroskali. Przyjrzenie się pojedynczej cząsteczce wirusa to kluczowy element do tego, by dowiedzieć się, co się tak naprawdę dzieje. Współczesna biologia i biofizyka pozwalają nam na prowadzenie badań, jakie wcześniej nie były możliwe, mówi Vershinin. « powrót do artykułu
  3. W kwietniu ubiegłego roku japońska sonda Hayabusa 2 wystrzeliła w kierunku asteroidy Ryugu miedziany pocisk. Uderzenie odsłoniło wnętrze asteroidy. Wyrzucony podczas uderzenia materiał opadł na powierzchnię asteroidy. Trzy miesiące później w miejscu opadnięcia materiału wylądowała Hayabusa 2 i wystrzeliła drugi pocisk, z tantalu. Jego celem było wzbicie chmury pyłu, który miał trafić do specjalnego pojemnika. Hayabusa 2 wraca obecnie na Ziemię. Ma wylądować z próbkami w grudniu bieżącego roku. W tej chwili nie wiemy, czy udało się pobrać próbki, jednak znamy wyniki szczegółowych obserwacji krateru, który został wybity przez pierwszy z wystrzelonych pocisków. Krater miał 14,5 metra średnicy i 2,3 metry głębokości. Po raz pierwszy byliśmy w stanie obserwować krater utworzony w środowisku mikrograwitacji, mówi Masahiko Arakawa z Uniwersytetu w Kobe. Dzięki tym obserwacjom wiemy, ile lat liczy sobie Ryugu. Dotychczasowe szacunki znacznie się od siebie różniły. Wiek asteroidy oceniano na 9 lub 160 milionów lat. Japończycy donieśli, że po powierzchnią struktura asteroidy bardziej przypomina piasek niż skałę. To zaś oznacza, że Ryugu ma zaledwie 9 milionów lat. Asteroidy takie jak Ryugu powstają, gdy dojdzie do zderzenia dwóch większych obiektów, a następnie ma miejsce ponowna akumulacja materiału rozrzuconego w wyniku zderzenia. Zwykle z takiego zderzenia zostaje utworzonych wiele obiektów. Niewykluczone, że w przyszłości zaobserwujemy innych członków „rodziny” Ryugu. Może to być tym łatwiejsze, że skoro do zderzenia doszło niedawno, to inne asteroidy z niego pochodzące powinny znajdować się w pobliżu. « powrót do artykułu
  4. Chińsko-amerykański zespół ekspertów, w tym epidemiolog Marc Lipsitch, który jako jeden z pierwszych mówił, że koronawirus SARS-CoV-2 zarazi większość ludzi i zostanie z nami na stałe, przeprowadził nowe obliczenia dotyczące śmiertelności COVID-19 oraz grup, które narażone są na szczególne ryzyko. Okazuje się, że śmiertelność jest niższa niż początkowo podawano, a najmniej narażoną grupą wiekową są osoby przed 30. rokiem życia. Naukowcy ze współpracującym z WHO laboratorium z Uniwersytetu w Hongkongu oraz Wydziału Epidemiologii Uniwersytetu Harvarda przeanalizowali osiem publicznych i prywatnych baz danych dotyczących epidemii COVID-19 w Wuhan i przedstawili na tej podstawie znacznie bardziej dokładny obraz epidemiologiczny. Wykorzystali naprawdę imponujący zestaw danych, w skład którego weszły: 1. krzywa epidemii potwierdzonych przypadków zachorowań w Wuhan, do których doszło pomiędzy 10 grudnia 2019 a 3 stycznia 2020, a które nie miały bezpośredniego związku z targiem w Wuhan 2. liczbę potwierdzonych przypadków zachorowań, wśród osób, które pomiędzy 25 grudnia 2019 a 19 stycznia 2020 wyleciały z Wuhan do innych miast Chin; 3. liczbę osób, które pomiędzy 29 stycznia a 4 lutego bieżącego roku, przyleciały z Wuhan do swoich krajów, a u których w momencie przylotu wykryto COVID-19 oraz proporcję pasażerów chorych i zdrowych w każdym z lotów; 4. rozkład wiekowy wszystkich potwierdzonych przypadków zachorowań w Wuhan do dnia 11 lutego włącznie; 5. rozkład wiekowy wszystkich potwierdzonych przypadków zgonów z powodu COVID-19 w Chinach do dnia 11 lutego; 6. ogólną liczbę przypadków zgonów w Wuhan z powodu COVID-19 do dnia 25 lutego; 7. czas, jaki upłynął pomiędzy wystąpieniem objawów i zgonem lub przyjęciem do szpitala a zgonem dla 41 przypadków zgonów w Wuhan; 8. czas jaki upłynął pomiędzy wystąpieniem objawów u obu osób w parach zarażający-zarażany dla 43 par. Autorzy badań przyjęli bazowe założenie, że w ogólnej populacji prawdopodobieństwo wystąpienia objawów choroby po zarażeniu wynosi 50%. W takim wypadku ryzyko zgonu dla osób z objawami wynosi 0,3% w grupie wiekowej poniżej 30. roku życia, 0,5% w grupie 30–59 lat oraz 2,6% dla osób powyżej 59. roku życia. Śmiertelność COVID-19 dla wszystkich grup wiekowych wynosi 1,4%. Jednocześnie stwierdzono, że prawdopodobieństwo pojawienia się objawów jest w grupie wiekowej 0–30 lat 6-krotnie niższe, a w grupie wiekowej >59 lat 2-krotnie wyższe, niż w grupie 30–59 lat. Naukowcy wyliczyli też, że – przy wspomnianym prawdopodobieństwie wystąpienia objawów choroby – jeden chory zaraża średnio 1,94 osoby (R0, podstawowa liczba odtwarzania). Mediana różnicy czasu wystąpienia objawów w parze zakażający-zakażany wynosi 7 dni, a mediana czasu od wystąpienia objawów do zgonu to 20 dni. Liczba dziennych przypadków zakażeń, przed wprowadzeniem w Wuhan kwarantanny, zwiększała się dwukrotnie co 5,2 dnia, a wprowadzone przez władze działania zapobiegawcze, takie jak kwarantanna, zmniejszyły wskaźnik R0 o 48%. Nie spadł on zatem poniżej 1, czyli progu, po przekroczeniu którego epidemia powinna wygasać. Zdaniem naukowców w Wuhan pomiędzy 10 grudnia 2019 a 3 stycznia 2020 laboratoryjnie potwierdzono zaledwie 1,8% zachorowań na COVID-19 u osób wykazujących objawy. W artykule, opublikowanym na łamach Nature, czytamy: biorąc pod uwagę fakt, że w naszym modelu korzystaliśmy z danych z Wuhan, nasze oceny ryzyka nie mogą być przekładane wprost na regiony poza epicentrum epidemii, szczególnie dla jej kolejnych faz. Doświadczenie zdobyte podczas zarządzania początkowymi przypadkami zachorowań, dostępność nowych, potencjalnie lepszych, metod leczenia, będą prawdopodobnie prowadziły do mniejszej liczby zgonów. Środki zaradcze szeroko zastosowane w Chinach pozwoliły na ograniczenie rozmiarów epidemii poza Wuhan, dzięki czemu inne systemy opieki zdrowotnej nie zostały przeciążone, co z również prawdopodobnie pozwoli na zmniejszenie rozmiarów epidemii. Widzimy to chociażby po tym, że stosunek przypadków zgonów do zdiagnozowanych zachorowań jest we wszystkich innych chińskich miastach niższy niż w Wuhan. Warto zauważyć, że artykuł przekazano do publikacji 13 lutego, został on pozytywnie zaopiniowany 9 marca i opublikowano go dzisiaj, 19 marca. Pierwsze przypadki COVID-19 pojawiły się w Europie, we Francji, 25 stycznia. W dniu oddawania artykułu do publikacji w Europie było zaledwie 45 przypadków zachorowań. Dwa dni później zanotowano pierwszy zgon na terenie Europy (we Francji). « powrót do artykułu
  5. Objawy ze strony układu pokarmowego pojawiają się w COVID-19 częściej, niż początkowo sądzono. Na łamach American Journal of Gastroenterology ukazały się wyniki szczegółowych badań przeprowadzonych przez ekspertów z Wuhan Medical Treatment Group for COVID-19. Na podstawie tych badań naukowcy postulują, by wcześniej zacząć podejrzewać o zachorowanie osoby z grupy ryzyka wykazujące objawy ze strony układu pokarmowego i nie czekać u nich na pojawienie się objawów ze strony układu oddechowego. Chińczycy szczegółowo opisali 204 pacjentów, którzy pomiędzy 18 stycznia a 28 lutego zgłosili się do 3 różnych szpitali. U pacjentów tych przeprowadzono pełne badania laboratoryjne, obrazowe oraz opisano historię ich chorób. Średnia wieku badanych wynosiła 54,9 roku. Było wśród nich 107 mężczyzn i 97 kobiet. Badania wykazały, że 99 pacjentów (48,5%) jako główną przyczynę zgłoszenia się do lekarza podało dolegliwości ze strony układu pokarmowego. U osób takich stwierdzono znacząco dłuższy czas pomiędzy pojawieniem się objawów a przyjęciem do szpitala (9 dni), niż u pacjentów bez dolegliwości ze strony układu pokarmowego (7,3 dnia). Objawy, na jakie skarżyli się pacjenci z dolegliwościami ze strony układu pokarmowego, były zróżnicowane. U 83,3% był to brak apetytu, u 29,3% wystąpiła biegunka, u 0,8% wymioty, a u 0,4% obecny był ból brzucha. U siedmiu z takich osób objawy ze strony układu oddechowego w ogóle nie wystąpiły. W miarę postępu choroby, objawy ze strony układu pokarmowego były coraz poważniejsze. Co więcej, wydłużały one czas leczenia. W badanym okresie ze szpitala wypisano 60% pacjentów z objawami ze strony układu oddechowego i jedynie 34,3% pacjentów skarżących się na kłopoty ze strony układu pokarmowego. Na szczęście nie stwierdzono u nich uszkodzenia wątroby. W podsumowaniu badań naukowcy piszą. Odkryliśmy, że objawy ze strony układu pokarmowego są powszechne wśród osób a COVID-19. Co więcej, u osób takich czas od pojawienia się objawów do przyjęcia do szpitala był dłuży, z ich rokowania były gorsze niż u osób bez dolegliwości ze strony układu pokarmowego. Lekarze powinni uznać, że tego typu objawy, jak biegunka, mogą być objawami COVID-19 i powinni wcześniej zacząć podejrzewać o zachorowanie osoby z grupy ryzyka wykazujące objawy ze strony układu pokarmowego i nie czekać u nich na pojawienie się objawów ze strony układu oddechowego. Uczeni przyznają jednocześnie, że ich badania należałoby powtórzyć na większej próbce pacjentów, by potwierdzić lub odrzucić wyciągnięte wnioski. Osoby zainteresowane szczegółami zapraszamy na łamy American Journal of Gastroenterology [PDF]. « powrót do artykułu
  6. Hominidy zamieszkujące Europę w plejstocenie dojrzewały szybciej niż ludzie współcześni. Takie wnioski płyną z badań szkliwa zębów hominidów, które zamieszkiwały Sierra de Atapuerca. Badania przeprowadzili specjaliści z Grupy Antropologii Zebów Narodowego Centrum Badań nad Ewolucją Człowieka (Centro Nacional de Investigación sobre la Evolución Humana – CENIEH). Naukowcy, pracujący pod kierunkiem Mario Modesto-Maty przyjrzeli się dwóm typom warstw wzrostu szkliwa. Skupili się na zębach znalezionych w Sima del Elefante (1,2 miliona lat temu), Gran Dolina-TD6 (850 000 lat temu) oraz Sima de los Huesos (430 000 lat temu), które porównano z zębami H. sapiens. Jak mówi Modesto-Mata: zęby rosną jak cebula, pierścienie drzew, włosy czy stalaktyty. Mamy tu wyraźne warstwy, które pozwalają nam odróżnić poszczególne etapy wzrostu szkliwa. W szkliwie mamy dwa rodzaje warstw: krótkie i długie. Te krótkie powstają każdego dnia w wyniku działania komórek narządu szkliwotwórczego zwanych ameloblastami, które odkładają na zębach tzw. preszkliwo. Gdy jego proteiny krystalizują, można zobaczyć niewielkie przerwy pomiędzy poszczególnymi krótkimi warstwami. Co mniej więcej 7–8 dni ameloblasty przerywają pracę, dzięki czemu możliwe jest uformowanie się długich warstw. Pomiędzy każdymi dwiema długimi warstwami można wyróżnić 7-8 warstw krótkich. Dzięki temu bardzo precyzyjnie obserwować proces wzrostu szkliwa. Proces to tzw. periodyzacja. Tempo tego wzrostu jest stałe we wszystkich zębach każdego osobnika i wydaje się, że jest różne u różnych gatunków hominidów. Badania przeprowadzone właśnie przez specjalistów z CENIEH sugerują, że u naszych przodków periodyzacja zachodziła rzadziej, zatem tempo wzrostu szkliwa u hominidów z Sima del Elefante, Gran Dolina i Sima de los Huesos było szybsze. Szacunki wykonane na podstawie naszych badań wskazują, że korony zębów takich gatunków jak Homo antecessor tworzyły się nawet o 25% szybciej niż u człowieka współczesnego, mówi Modesto Mata. Badania te, wraz z wcześniej przeprowadzonymi, mogą być pierwszymi materialnymi dowodami wskazującymi, że hominidy z Sierra de Atapuerca dojrzewały szybciej niż my. Jeśli to prawda, mogli oni osiągać dorosłość o kilka lat wcześniej niż współcześni ludzie, stwierdzają naukowcy. « powrót do artykułu
  7. Pierwsze dane dot. nurkowania przez manty rafowe (Mobula alfredi) z Nowej Kaledonii pokazują, że w tej części świata przedstawiciele tego narażonego na wyginięcie gatunku częściej nurkują na większe głębokości. Wyniki uzyskane przez zespół Hugo Lassauce'a z Uniwersytetu Nowej Kaledonii rzucają nieco światła na wykorzystanie habitatu w regionie, gdzie dotąd nie badano zachowania mant. Liczebność populacji M. alfredi spada, w dużej mierze w wyniku presji połowowej. Bardziej szczegółowe informacje nt. rozmieszczenia i wykorzystania habitatu pomogą w zaplanowaniu działań mających na celu ochronę oraz zarządzanie łowiskami, tak by zapewnić długoterminowe przetrwanie tego gatunku. Jedną z najlepszych metod badania przemieszczania na niewielką skalę i wykorzystania habitatu przez manty są miniaturowe nadajniki satelitarne (ang. pop-up satellite archival tags, PSATs). W wodach Nowej Kaledonii nie prowadzono jednak dotąd takich analiz. By uzupełnić tę lukę w wiedzy, w ramach nowego studium Lassauce i jego zespół przedstawili dane z 9 takich nadajników; udało się np. zarejestrować najgłębsze nurkowanie w wykonaniu M. alfredi. Wszystkie oznakowane osobniki nurkowały na głębokość poniżej 300 m. Sześć wykonywało nurkowania głębsze niż 450 m; w tym miejscu należy wymienić wyjątkowo głębokie zejścia 2 mniejszych osobników (2,4-m samicy i 3-m samca), które osiągnęły maksymalne głębokości, odpowiednio, 624 ± 4 m i 672 ± 4 m. Podobne niepublikowane badanie z Indonezji (z wykorzystaniem takich samych znaczników) zarejestrowało mantę rafową osiągającą maksymalną głębokość 624 ± 4 m. W tym badaniu tylko 6 z 30 otagowanych osobników schodziło jednak poniżej 300 m. W Morzu Czerwonym poniżej 300 m nurkowało 5 z 7 oznakowanych mant. Żadna z mant monitorowanych w Australii Wschodniej nie osiągała takich głębokości. W Nowej Kaledonii większość najgłębszych zanurzeń miała miejsce nocą. Prawdopodobnie chodziło o to, by dostać się do ważnych zasobów pokarmowych. Wg naukowców, dane te mogą sugerować, że liczebność zooplanktonu w wodach powierzchniowych otaczających rafy koralowe Nowej Kaledonii jest zbyt niska, by podtrzymać megafaunę. Tymczasem, jak dodają autorzy artykułu z pisma PLoS ONE, wiele morskich obszarów chronionych w znanym zasięgu M. alfredi ma charakter przybrzeżny i nie obejmuje głębszych wód otwartych. « powrót do artykułu
  8. W ciągu ostatnich 40 lat liczba znajdowanych w rybach pasożytniczych nicieni z rodziny Anisakis zwiększyła się... 283-krotnie. Anisakis atakują wiele gatunków ryb, kałamarnic oraz ssaków morskich. Mogą być też obecne w rybach podawanych w sushi. Chelsea Wood i jej zespół z University of Washington zbadali, jak wieloma nicieniami były zarażone ryby w latach 1978–2015. Zebrali dane ze 123 studiów, w których zbadano 56 778 ryb z 215 gatunków. Okazało się, że obecnie przeciętna ryba zawiera 283 razy więcej pasożytów niż przed 40 laty. Anisakis rozpoczynają swój cykl życiowy w jelitach ssaków morskich. Opuszczają je wraz z odchodami i wówczas infekują ryby i skorupiaki. Jeśli zainfekują rybę, tworzą cystę w jej tkance mięśniowej, mówi Wood. Gdy taka ryba zostanie zjedzona przez morskiego ssaka, cykl życiowy nicienia się zamyka. Do organizmu człowieka pasożyt może dostać się wraz z mięsem ryby. Gdy jednak nicień trafi do ludzkiego przewodu pokarmowego, ginie w nim, co wywołuje odpowiedź immunologiczną objawiającą się mdłościami, wymiotami i biegunką. Miłośnicy ryb nie muszą się jednak zbytnio obawiać. Podczas odpowiedniej obróbki, np. głębokiego mrożenia, nicienie giną. Sama Wood przyznaje, że lubi i je sushi. Uczona nie wie, skąd tak nagły wzrost liczby pasożytów u ryb. Przyczyną może być zwiększenie się liczby ssaków morskich, które od kilkudziesięciu lat są objęte coraz bardziej skuteczną ochroną. Ponadto ocieplające się wody oceaniczne mogą zwiększać tempo reprodukcji pasożytów. Jeśli liczba nicieni u ryb nadal będzie równie szybko rosła, może się to stać poważnym problemem « powrót do artykułu
  9. Jad skorpiona może być pomocnym lekiem na płodowy zespół alkoholowy. W czasie badań przedklinicznych naukowcom z Children's National Hospital udało się zmniejszyć deficyty motoryczne za pomocą leku pozyskanego z jadu pajęczaka. Każdego roku na świecie rodzi się około 119 000 dzieci z płodowym zespołem alkoholowym (FAS). Jest on spowodowany spożywaniem przez matkę alkoholu w czasie ciąży. W wyniku FAS pojawiają się liczne deficyty, w tym problemy intelektualne i poznawcze. Jak mówi doktor Kazuo Hashimoto-Torii, główna badaczka w Centrum Badań Neurologicznych w Children's National Research Institute, problemy motoryczne mogą być wczesnym wskaźnikiem FAS. To właśnie one są często jako pierwsze zauważane przez wielu rodziców czy opiekunów. Mimo, że FAS jest dobrze opisany, wciąż niewiele wiemy, jakie mechanizmy molekularne są odpowiedzialne za wystąpienie deficytów. Podczas najnowszych badań Hashimoto-Torii i jej zespół wykorzystali model ludzkiego FAS, w którym rozwijające się płody myszy były wystawione na działanie alkoholu w 16. i 17. dniu rozwoju. Powstają wówczas neurony w górnej warstwie kory mózgowej. U ludzi odpowiada to początkowi środkowego okresu ciąży. Okazało się, że 30 dni po urodzeniu myszy wykazują znaczące deficyty motoryczne zarówno odnośnie dużych, jak i małych mięśni. Naukowcy, szukając molekularnej przyczyny tych deficytów odkryli, że w wyniku ekspozycji na alkohol dochodzi do aktywacji szlaku sygnałowego znanego jako „szok cieplny”. Wówczas produkowane są białka szoku cieplnego. Powstają one w przypadkowych komórkach. Naukowcy byli w stanie śledzić szybko rozwijające się neurony powstałe z takich białek i odkryli różnice w ekspresji 93 genów. Szczególnie interesujący był Kcnn2, który koduje kanał potasowy aktywowany przez jony wapnia. Okazało się, że w komórkach powstałych z białek szoku cieplnego dochodzi do nadmiernej ekspresji tego genu i nieprawidłowego pobudzenia neuronów. Po podaniu leku u nawie Tamapin, wyprodukowanego z jadu skorpiona z gatunku Hottentotta tamulus, okazało się, że wzorzec pobudzenia neuronów wrócił do normy. Gdy myszom z FAS podano Tamapin, zauważono znaczną poprawę funkcji motorycznych zarówno dużych jak i małych mięśni. « powrót do artykułu
  10. Chroniczna ekspozycja na włókna mikroplastiku może powodować poważne zmiany w skrzelach ryb i zwiększenie produkcji komórek jajowych u samic – ustalili naukowcy z amerykańskiego Duke Universty i chińskiego Zhejiang University of Technology. Maleńkie włókna z poliestru, polipropylenu i innych rodzajów plastiku oddzielają się od syntetycznych tekstyliów i innych produktów dostępnych na rynku. Często trafiają do ścieków i akumulują się w oceanach, rzekach i jeziorach na całym świecie, przyczyniając się na niektórych obszarach do 90 proc. zanieczyszczeń mikroplastikiem. Poprzednie badania pokazały, że wiele ryb je duże ilości włókien każdego dnia, ale dysponuje mechanizmami ochronnymi w jelitach, które niwelują uszkodzenia – powiedział David E. Hinton, wykładowca ekologii na Duke University. Jeśli jednak rozszerzy się badania do poziomu tkankowego i komórkowego, tak jak zrobiliśmy to my, można zaobserwować szkodliwe zmiany. Jak zaznaczyła Melissa Chernick z Nicholas School of the Environment na Duke University, poza włóknami, które ryby wchłaniają, setki czy tysiące mikrowłókien przepływa przez ich skrzela i właśnie tam ich wpływ jest najbardziej niszczący. W badaniu opisanym w PLOS ONE ryby ryżanki japońskie (Oryzias latipes) były narażone na wysoki poziom mikrowłókien w zbiornikach przez 21 dni. Obserwowano w ich oskrzelach posklejane błony, zwiększone wydzielanie śluzu, tętniaki oraz zmiany w komórkach nabłonkowych. Zmiany były znaczące i było ich dużo. Każda miała wpływ na oddychanie – podkreśliła Chernick. Choć narządy wewnętrzne mogą chronić się przed podobnymi uszkodzeniami, to kiedy włókna mikroplastiku znajdują się w jelitach, mogą wydzielać związki chemiczne, które trafiają do układu krwionośnego ryb. Naukowcy wciąż starają się wykryć te chemikalia i ich działanie. Jedna z kłopotliwych konsekwencji jest już znana – samice produkują więcej komórek jajowych, co sugeruje, że mikrowłókna działają jako związki endokrynnie czynne. Na całym świecie w 2016 r. wyprodukowano prawie sześć ton syntetycznych włókien. Mikrowłókna odrywają się od tekstyliów w czasie prania i regularnego używania. Od jednej sztuki odzieży w czasie prania potrafi oddzielić się prawie 2 tys. mikroskopijnych włókien. Oczyszczalnie ścieków nie są przystosowane do ich wyłapywania, więc zanieczyszczenia akumulują się w środowisku. « powrót do artykułu
  11. Rząd USA przygotowuje się na pandemię trwającą co najmniej 1,5 roku. Takie są założenia wdrażanego od niedawna planu przygotowań. Dziennikarze The New York Timesa zdobyli oficjalny raport [PDF], na potrzeby którego założono, że pandemia potrwa 18 miesięcy lub dłużej i może składać się z wielu fal zachorowań. Może to doprowadzić do pojawienia się niedoborów, które negatywnie odbiją się na amerykańskim systemie opieki zdrowotnej. Stustronicowy plan datowany jest na ostatni piątek. W tym samym dniu prezydent Trump ogłosił w Stanach Zjednoczonych stan wyjątkowy. W dokumencie stwierdzono, że prezydent mógłby uruchomić Defense Production Act (DPA) z 1950 roku, z epoki wojny koreańskiej. Ustawa daje prezydentowi prawo do nakazania przemysłowi zwiększenia produkcji krytycznych towarów, takich jak respiratory czy środki ochronne dla pracowników służby zdrowia. W dokumencie czytamy może dojść do niedoborów, które będą miały wpływ na system opieki zdrowotnej, służby ratunkowe i inne elementy krytycznej infrastruktury. Dotyczy to też niedoborów sprzętu diagnostycznego, leków, środków ochrony osobistej w niektórych regionach kraju. Autorzy dokumentu stwierdzają, że rządy stanowe i lokalne oraz krytyczna infrastruktura i kanały komunikacyjne mogą zostać przeciążone i mniej wiarygodne". Plan nie został utajniony, ale jest na nim adnotacja „Do użytku wewnętrznego. Nie do upubliczniania”. Na 100 stronach opisano działania, jakie powinny podjąć lub już podjęły, różne agendy rządowe. Wydaje się, że Waszyngton – krytykowany dotychczas za niedostateczne działania – wziął się do pracy. Członkowie Kongresu od pewnego już czasu wzywali prezydenta, by skorzystał z uprawnień, jakie nadaje mu Defense Production Act. Wdrożenie uprawnień nadanych prezydentowi przez DPA pozwoli rządowi federalnemu na rozpoczęcie działań i podjęcie agresywnych kroków, niezbędnych w obecnej sytuacji, stwierdził w liście do prezydenta demokratyczny senator Bob Menendez. Inni senatorowie zwracał uwagę, że uruchomienie DPA pozwoli Pentagonowi na dostarczenie służbie zdrowia 5 milionów pełnych masek ochronnych i 2000 wyspecjalizowanych respiratorów. Jeszcze w czwartek prezydent Trump wzbraniał się przed skorzystaniem z DPA. Dotychczas tego nie zrobiliśmy, ale jesteśmy gotowi. Jeśli będziemy chcieli, zrobimy to bardzo szybko. Od dwóch tygodni zastanawiamy się nad takim ruchem. Mam nadzieję, że nie będziemy potrzebowali takich działań. To poważna sprawa. Dzisiaj Trump ogłosił, że uruchamia przepisy Defense Production Act. Ustawa ta, uchwalona w 1950 roku w czasie wojny w Korei, bazuje na doświadczeniach z II wojny światowej. Początkowo dawała ona prezydentowi uprawnienia do nakazania przemysłowi produkcji towarów niezbędnych do obrony kraju. Z czasem rozszerzano te uprawnienia również na inne nadzwyczajne sytuacje. Na jej podstawie prezydent ma prawo decydować o uruchomieniu bezpośrednich kredytów lub gwarancji kredytowych oraz podejmowania innych działań mających na celu zachęcenie przemysłu do współpracy. Ma też prawo do zdecydowania o rozpoczęciu dystrybucji sprzętu medycznego i wyposażenia zgromadzonych w Strategicznej Rezerwie Narodowej, kierowaniu federalnych pieniędzy do poszczególnych stanów oraz decydowaniu, gdzie mają trafić krytyczne zasoby tak, by wysyłano je w najbardziej potrzebujące regiony. « powrót do artykułu
  12. Clostridioides difficile to przyczyna jednego z najczęstszych zakażeń szpitalnych - biegunki poantybiotykowej. Biegunka ta może się rozwinąć do rzekomobłoniastego zapalenia jelit i rozdęcia okrężnicy. Często kończy się to śmiercią. Ostatnio naukowcy odkryli, że toksyna C. difficile uszkadza komórki macierzyste okrężnicy (ang. colonic stem cells, CoSC), przez co nie wykonują one swojego zadania - nie regenerują wyściółki jelita. To groźne zjawisko, zwłaszcza dla starszych osób. [...] Toksyna B (TcdB) obiera na cel CoSC i bezpośrednio je uszkadza - wyjaśnia prof. Dena Lyras z Monash University. Upośledza to naprawę tkanek jelita i proces zdrowienia. Podczas gdy normalnie proces regeneracji wyściółki jelita zajmuje 5 dni, tu może potrwać [nawet] ponad 2 tygodnie. Wskutek tego pacjenci, zwłaszcza w wieku powyżej 65 lat i z chorobami współistniejącymi, są narażeni na ból, zagrażającą życiu biegunkę i inne poważne problemy. Rozumiejąc ten nowy mechanizm uszkodzenia i naprawy, być może będziemy w stanie znaleźć metodę zapobiegania uszkodzeniu albo opracować nowe terapie - uważa dr Thierry Jardé. D. difficile może być transmitowana ze zwierząt na ludzi i na odwrót. Jest też ujawniana u pacjentów, którzy nie byli ostatnio w szpitalu ani nie przeszli antybiotykoterapii. Nasze badanie zapewnia pierwsze bezpośrednie dowody, że zakażenie zmienia sprawność funkcjonalną komórek macierzystych jelita. Pozwala nam ono nieco lepiej zrozumieć naprawę jelita po infekcji i ustalić, czemu superbakteria powoduje tak ciężkie uszkodzenia. Ma to tym większe znaczenie, że nasze możliwości antybiotykoterapii coraz bardziej się wyczerpują i dlatego musimy znaleźć inne metody zapobiegania i leczenia tych zakażeń - dodaje prof. Helen Abud. Naukowcy uważają, że wyniki mogą się także odnosić do innych podobnie przebiegających infekcji. « powrót do artykułu
  13. Epidemia SARS-CoV-2 trwa już na tyle długo, że mamy coraz bardziej wiarygodne dane zarówno na temat samego wirusa, jak i dane epidemiologiczne dotyczące rzeczywistego odsetka zgonów spowodowanych zarażeniem. Wiemy też, że koronawirus mutuje, chociaż – wbrew temu, co pisały niektóre media – nie można mówić o obecności różnych szczepów. W tej chwili wydaje się, że SARS-CoV-2 mutuje w podobnym tempie co inne koronawirusy, w tym SARS i MERS. To bardzo dobra wiadomość. Oznacza to bowiem, że tempo jego ewolucji jest ponad 2-krotnie wolniejsze od tempa mutacji wirusa grypy. A skoro nadążamy z wyprodukowaniem szczepionki na grypę sezonową, to gdy już pojawi się szczepionka na SARS-CoV-2 zdążymy wytworzyć jej nową wersję, jeśli wirus zmutuje. Kolejne ważne pytanie dotyczy odsetka osób, które umierają z powodu infekcji nowym koronawirusem. Tutaj widzimy bardzo duży rozrzut informacji. Od ponad 5% do mniej niż 1%. Tak olbrzymie różnice wynikają zarówno z różnych metod liczenia, jak i z faktu, że na początku epidemii dane mogą być poważnie zaburzone zarówno przez małą próbę osób chorych, jak i przez fakt, że wykrywa się wówczas nieproporcjonalnie dużo poważnych przypadków zachorowań. Śmiertelność możemy liczyć na dwa sposoby. Albo biorąc pod uwagę liczbę zmarłych w stosunku do liczby wykrytych zachorowań, albo też biorąc pod uwagę liczbę zmarłych w stosunku do szacowanej liczby zarażonych. Żadna z tych metod nie jest doskonała. Wyobraźmy sobie, że zaraziło się 100 osób. U 70 z nich objawy nie pojawiły się lub też choroba przebiegła bardzo łagodnie, zarażeni nie zgłosili się do lekarza, nie uznali też, że zainfekował ich nowy wirus. Z kolei pozostałych 30 osób zachorowało poważniej, zdiagnozowano u nich nowego wirusa. Z tych osób 1 zmarła. W takim przypadku mamy 1 na 30 zdiagnozowanych, więc mówimy, że śmiertelność infekcji wyniosła 3,3%. Jednak w rzeczywistości było to 1%, tylko, że nie wiedzieliśmy o 70 przypadkach zakażeń. Właśnie taki błąd szacunków pojawia się najczęściej na początku epidemii, kiedy to nie rozpoznaje się wielu łagodnych przypadków zachorowań. Dlatego też wielu specjalistów mówi, że początkowe szacunki są zwykle bardzo mocno przesadzone. Możemy też posłużyć się drugą metodą, czyli porównaniem liczby zmarłych z szacowaną liczbą zarażonych. Ona również nie jest doskonała, gdyż nie znamy liczby zarażonych. Możemy ją tylko szacować, a tutaj łatwo o błędy. Na początku marca WHO oficjalnie podała, że śmiertelność koronawirusa wynosi 3,4%. Jednak były to dane wyliczone pierwszą metodą. Już wówczas pojawiały się głosy mówiące, że są to szacunki zawyżone. Obecnie, po kilku tygodniach, otrzymujemy coraz więcej danych by stwierdzić, że śmiertelność COVID-19 jest znacznie niższa, niż wspomniane już 3,4%. Jeden z takich przykładów to Korea Południowa, gdzie dzięki bardzo szeroko zakrojonym testom, udało się wykryć wiele łagodnych i bezobjawowych infekcji. Na 8413 wykrytych przypadków mamy tam 84 zgony, czyli śmiertelność wynosi 1%. Kolejny przykład to wycieczkowiec Diamond Princess, gdzie rygorystyczna kwarantanna pozwoliła na wykrycie nawet asymptomatycznych przypadków zakażenia. Z 712 zarażonych zmarło 7 osób, co również daje wynik 1%. Oczywiście te liczby nie powinny nas uspokajać. Musimy bowiem pamiętać, że to nie zmienia faktu, iż COVID-19 jest szczególnie groźna dla osób starszych oraz obciążanych innymi chorobami. To właśnie one głównie umierają i to ze względu na ich dobro powinniśmy być bardzo ostrożni, by nie roznosić epidemii. Pamiętajmy też, że nawet śmiertelność rzędu 1% oznacza, iż COVID-19 jest ponad 10-krotnie bardziej śmiertelny niż sezonowa grypa, że wirus dłużej utrzymuje się w powietrzu i na różnych powierzchniach, zatem łatwiej się nim zarazić oraz, że nie ma nań szczepionki. Na nią będziemy musieli poczekać do końca przyszłego roku. Wiemy też, że SARS-CoV-2 zaraża bardzo szybko, co znakomicie utrudnia powstrzymanie epidemii. « powrót do artykułu
  14. Australijscy naukowcy, w tym pochodząca z Polski profesor Katherine Kedzierska, szczegółowo opisali, w jaki sposób układ odpornościowy zwalcza COVID-19. Uczeni zidentyfikowali cztery typy komórek, które biorą udział w odpowiedzi immunologicznej na obecność koronawirusa SARS-CoV-2. Dzięki zrozumieniu, w jaki sposób układ odpornościowy walczy z wirusem, łatwiej będzie opracować szczepionkę oraz metody leczenia. W artykule, opublikowanym na łamach Nature, czytamy: 47-letnia kobieta z Wuhan zgłosiła się na wydział ratunkowy szpitala w Melbourne. Cztery dni wcześniej pojawiły się u niej objawy takie jak apatia, suchy kaszel, ból gardła, ból w klatce piersiowej, łagodne duszności i gorączka. Kobieta przyjechała z Wuhan do Australii 11 dni wcześniej. Nie miała kontaktu z targiem rybnym ani ze znanymi przypadkami COVID-19. Poza tym była zdrowa, nie paliła papierosów, nie przyjmowała żadnych leków. W chwili przyjęcia na oddział jej temperatura wynosiła 38,5 stopnia Celsjusza, puls 120 uderzeń na minutę, ciśnienie krwi 140/88 mm Hg, oddech 22 na minutę, a saturacja krwi 98%. Testy wykonywane w ciągu kolejnych dni wykazywały obecność SARS-CoV-2. Kobieta zgodziła się na przeprowadzenie u niej testów klinicznych. W izolacji spędziła 7 dni i została wypisana do domu, gdyż od 4. dnia pobytu dni nie wykryto u niej obecności wirusa. W przebiegu choroby pojawiały się u niej objawy od łagodnych po średnio poważne. Dwa dni po wypisaniu ze szpitala objawy choroby ustąpiły. Leczenie polegało na podawaniu jej dożylnie płynów. Nie stosowano żadnych antybiotyków, sterydów ani środków przeciwwirusowych. W czasie, gdy kobieta przebywała w szpitali, kilkukrotnie pobierano jej krew i poddawano ją szczegółowej analizie. Uczeni przyglądali się zachowaniu komórek wydzialających przeciwciała (ASC), pomocniczych komórek T (TFH) oraz aktywowanych limfocytów T CD4+ i T CD8+, a także przeciwciał IgM i IgG. Okazało się, że 7. i 8. dnia od pojawienia się objawów u pacjentki doszło do szybkiego wzrostu liczby ASC i TFH. Wzrost TFH zaobserwowano też 9. dnia, a poziom wspomnianych komórek był wciąż u niej podwyższony w czase rekonwalescencji w 20. dniu po pojawieniu się objawów. W podobnym czasie zwiększyły się też populacje T CD8+ i T CD4+. Sposób w jaki organizm walczy z koronawirusem SARS-CoV-2 jest więc podobny do sposobu walki z grypą typu A i B oraz koronawirusem HCoV-229e. Jest jednak inny niż podczas walki z wysoce śmiertelną ptasią grypą H7N9. Nasze badania pozwalają lepiej zrozumieć rozmiar i kinetykę odpowiedzi immunologicznej w czasie COVID-19 o łagodnym przebiegu. Nasza pacjentka nie doświadczyła komplikacji ze strony układu oddechowego, nie wymagała suplementacji tlenem i została wypisana ze szpitala w ciągu tygodnia. Przedstawiamy tutaj dowody, że jeszcze przed ustąpienie objawów doszło do zaangażowania komórek układu odpornościowego ASC, TFH, T CD4+ i T CD8+ oraz przeciwciał IgM i IgG. Uważamy że te parametry immunologiczne należy sprawdzić u dużej grupy pacjentów z COVID-19 o różnym przebiegu. Badania takie pozwolą stwierdzić, czy na podstawie tego typu danych można przewidzieć rozwój choroby oraz opracować metody leczenia pozwalające na złagodzenie jej przebiegu oraz czy informacje takie będą przydatne w opracowaniu szczepionek, czytamy na łamach Nature. « powrót do artykułu
  15. Cui Shi, chińska arystokratka, która zmarła w 878 r. w Xi'an, tak kochała grać w polo na osłach (Lvju), że pogrzebano ją z osłami, by mogła nadal oddawać się ulubionej czynności w życiu po życiu. Naukowcy zdobyli pierwszy fizyczny dowód na grę w polo na osłach w imperialnych Chinach. Wcześniej wiadomości na ten temat pochodziły wyłącznie z historycznych tekstów. Odkrycie zespołu archeologów, które opisano na łamach Antiquity, rzuca także nowe światło na tryb życia kobiet o wysokiej pozycji społecznej w owym okresie. W grobowcu Cui Shi znaleziono ośle kości. Ekipa podkreśla, że obecność zwierząt roboczych w pochówku bogatej kobiety to coś zdecydowanie zaskakującego. Osły były pierwszymi zwierzętami jucznymi, maszynami parowymi swoich czasów w Afryce i zachodniej Eurazji, ale prawie nic nie wiemy o ich wykorzystaniu we wschodniej Azji - podkreśla Fiona Marshall z Uniwersytetu Waszyngtona w St. Louis. Nie znajdowano szkieletów osłów, prawdopodobnie dlatego, że ginęły wzdłuż szlaków handlowych, a ich szczątki się nie zachowywały. Osły pochowane w arystokratycznym grobowcu z okresu dynastii Tang w Xi'an dały możliwość poznania roli osłów w społeczeństwach wschodniej Azji. To pierwsza sytuacja, gdy odkryto taki pochówek - dodaje Songmei Hu z Akademii Archeologii Shaanxi. Uważa się, że polo powstało w Iranie. Sport ten rozkwitał za czasów dynastii Tang (618-907 r n.e.). Polo stało się wtedy ulubionym sportem rodziny cesarskiej i rodzin arystokratycznych. Doszło nawet do tego, że cesarz wykorzystywał rozgrywki, by w ten sposób wybrać generałów. Dotyczyło to nawet męża Cui Shi Bao Gao, który został awansowany przez cesarza Xizonga za wygrany mecz. Sport był niebezpieczny, gdy grało się na dużych koniach; jeden z cesarzy zginął w czasie meczu. Z tego względu niektórzy możni woleli Lvju na osłach. Choć o obu formach polo wspomina się w literaturze historycznej, tylko końskie polo znalazło odzwierciedlenie w działach sztuki i artefaktach. Naukowcy przeprowadzili datowanie radiowęglowe i przeanalizowali rozmiar oraz wzorce naprężeń w oślich kościach z grobowca Cui Shi. Ich ustalenia sugerują, że te małe i aktywne zwierzęta były wykorzystywane do Lvju. Ponieważ zwykle zwierzęta trafiały do pochówków, by można je było wykorzystywać w życiu po życiu, naukowcy doszli do wniosku, że Cui Shi chciała oddawać się ulubionemu sportowi także po śmierci. « powrót do artykułu
  16. Grupa chińskich naukowców z Wydziału Medycyny Południowochińskiego Uniwersytetu Nauki i Technologii w Shenzen, Wydziału Chorób Zakaźnych Wuhan Jinyintan Hospital oraz Wuhan University twierdzi, że grupa krwi decyduje o podatności na zarażenie koronawirusem SARS-CoV-2. Swoje spostrzeżenia opierają na analizie statystycznej próbek krwi od 2173 pacjentów z potwierdzonym COVID-19, którzy byli leczeni w trzech różnych szpitalach. Rozkład grup krwi wśród chorujących na COVID-19 porównano z rozkładem grup krwi wśród 3694 osób zamieszkujących Wuhan i Shenzhen. Okazało się, że wśród ludności Wuhan grupę krwi A ma 32,16% osób, grupę krwi B – 24,90%, grupa AB występuje wśród 9,10%, a grupę 0 posiada 33,84% ludności. Tymczasem wśród zarażonych koronawirusem było 37,75% osób z grupą krwi A, 26,42% osób z grupą B, 10,03% z grupą AB oraz 25,80% z grupą 0. Podobny wzorzec zauważono w regionie Shenzen. Tym samym naukowcy stwierdzili, że wśród osób zarażonych koronawirusem występowało znacząco więcej posiadaczy grupy krwi A niż w całej populacji, oraz znacząco mniej osób z grupą krwi 0. Szczegółowa analiza wykazała, że osoby z grupą krwi są narażone na o 20% wyższe ryzyko infekcji niż osoby nie posiadające grupy A. Z kolei osoby z grupą krwi 0 mająo 33% mniejsze ryzyko infekcji niż osoby z innymi grupami krwi. Dodatkowe analizy pozwoliły stwierdzić, że ani wiek, ani płeć chorych nie zmieniają tego obrazu. Należy jednak wziąć pod uwagę, że mamy tutaj do czynienia z badaniami korelacyjnymi, nie przyczynowo-skutkowymi. Praca nie została jeszcze zrecenzowana. Można się z nią zapoznać na łamach medRxiv. « powrót do artykułu
  17. Pierwszy start chińskiej rakiety nowej generacji, Długi Marsz 7A (Long March 7A), nie przebiegł po myśli jego organizatorów. Wynoszony przez nią tajny satelita nie trafił – jak planowano – na orbitę geostacjonarną. Wiadomo, że start się odbył, co potwierdzają zdjęcia i materiały wideo udostępnione przez osoby, które z daleka obserwowały wydarzenie. Rakieta wzniosła się w powietrze wczoraj o godzinie 14:34 czasu polskiego z Centrum Wenchang. Zwykle Chińska Korporacja Nauki i Technologii Kosmicznej ogłasza sukces w czasie krótszym niż godzina po starcie. Tym razem jednak zaległa cisza. Dopiero po dwóch godzinach państwowe media podały, że misja się nie udała. Rakieta miała wynieść satelitę nowej generacji nr 6. Również i tutaj nic więcej nie wiemy. Wiadomo natomiast, że w Centrum Lotów Kosmicznych w Wenchang trwają działania związane z epidemią koronawirusa oraz, że przygotowania do startu rakiety nie były trzymane w tajemnicy. Wcześniej nie informowano o starcie, nie poinformowano też o zamknięciu przestrzeni powietrznej nad centrum. To odstępstwo od dotychczasowej praktyki. Poprzednie starty były bowiem transmitowane na żywo. Wiadomo też, że w Wenchang przygotowywany jest start rakiety Długi Marsz 5B. Nie wiadomo, czy obecna porażka będzie miała wpływ na zaplanowane na połowę kwietnia przedsięwzięcie. Rakieta Długi Marsz 7A to udoskonalony wariant pojazdu Długi Marsz 7. Ma ona na swoim koncie dwa starty. Ostatni z nich odbył się w 2017 roku. Jako, że nie znamy przyczyny niepowodzenia misji Długiego Marszu 7A, nie możemy jednoznacznie stwierdzić, czy i jaki wpływ będzie miała ona na chiński program kosmiczny. To rakieta modułowa i dzieli ona wiele elementów z innymi chińskimi rakietami. Najgorszym chyba scenariuszem dla Państwa Środka byłyby problemy z silnikami YF-100. Mogą one bowiem wpłynąć na misje z użyciem rakiet Długi Marsz 5, w tym na planowaną na lipiec pierwszą chińską misję planetarną – wyprawę do Marsa. Może mieć to też negatywny wpływ na plany budowy własnej stacji kosmicznej. Jeśli problem dotyczy silników YF-115 wykorzystywanych w drugim stopniu rakiety, to będzie miało to wpływ na serie Długi Marsz 6 i 7. Wkrótce ma zostać zaprezentowana nowa wersja Długiego Marszu 6. Z kolei problemy z górnym stopniem rakiety miałyby negatywny wpływ na starszą serię Długi Marsz 3. Rakiety te są wykorzystywane do wynoszenia satelitów na orbitę geostacjonarną. « powrót do artykułu
  18. Naukowcy z The University of Texas at Austin oraz współpracujący z nimi specjaliści z USA, Francji, Chin i Hongkongu dowiedzieli się, jak szybko rozprzestrzenia się koronawirus SARS-CoV-2. Okazało się, że tempo rozprzestrzeniania się jest szybsze niż przypuszczano. To bardzo ważne badania, gdyż pozwalają podjąć odpowiednie środki w celu zatrzymania pandemii. Na łamach pisma Emerging Infectious Diseases czytamy, że udało się obliczyć, że czas pomiędzy wystąpieniem objawów u osoby A i u osoby B zarażonej przez osobę A, wynosi zaledwie 4 dni. To znacznie szybciej niż w przypadku epidemii SARS (tam okres ten wynosił 8,4 doby) oraz MERS (12,6–14,6 doby). Co gorsza, aż 12,6% ludzi zaraża się od osób, które nie wykazują objawów. Rozprzestrzenianie się epidemii zależy od dwóch czynników. Ile osób zaraża pojedynczy chory oraz ile czasu mija pomiędzy zarażeniami. Krótki czas pomiędzy zarażeniami, jak ma to miejsce w przypadku COVID-19, oznacza, że epidemia jest trudna do zatrzymania. Ebola, gdzie średni czas pomiędzy zarażeniami wynosi kilka tygodni, jest łatwiejsza do opanowania niż grypa, z kilkudniowym czasem. W przypadku Eboli mamy sporo czasu, by zidentyfikować i izolować zarażonych, zanim zdążą zarazić innych. Zdobyte przez nas dane wskazują, że koronawirus może rozprzestrzeniać się równie szybko, co grypa. To oznacza, że musimy działać szybko i agresywnie, mówi profesor Lauren Ancel Meyers. Meyers wraz z zespołem przeanalizowali 468 przypadków transmisji – czyli 468 par zarażający-zarażany – w 93 chińskich miastach, do których doszło poza prowincją Hubei pomiędzy 21 stycznia a  8 lutego bieżącego roku. Znaleźli najsilniejsze dowody wskazujące, że chorobę mogą rozprzestrzeniać osoby, u których nie występują objawy. W aż 59 zbadanych przypadkach objawy choroby wystąpiły szybciej u osoby zarażonej, niż u zarażającej. To oznacza, że takie działania jak szeroka izolacja, kwarantanna, zamykanie szkół, ograniczenia podróży i masowych zgromadzeń muszą zostać wprowadzone. Bezobjawowa transmisja utrudnia opanowanie epidemii, dodaje Meyers. W sieci udostępniono pełną treść artykułu The serial interval of COVID-19 from publicly reported confirmed cases [PDF]. « powrót do artykułu
  19. Zdjęcia satelitarna pokazują, że w Iranie powstają masowe groby dla ofiar koronawirusa SARS-CoV-2. Groby powstają w świętym dla szyitów mieście Kom, w którym rozpoczęła się rewolucja irańska. Od początku wybuchu epidemii władze Iranu były oskarżane o ukrywanie prawdziwej liczby zarażonych. Obecnie oficjalne dane mówią o ponad 16 000 zachorowań i niemal 1000 zgonach. Wiadomo, że wśród ofiar COVID-19 są osoby sprawujące władze. Zmarli członkowie parlamentu, były dyplomata i jeden z wysokich doradcą Najwyższego Przywódcy. Wiadomo tez, że choruje co najmniej 20 innych oficjeli, w tym wiceprezydent kraju. Analitycy z Maxar Technologies, których satelity wykonały zdjęcia, mówią,że widać na nich duże hałdy wapna. Władze Iranu przyznają, że jest ono używane podczas pochówków ofiar koronawirusa. Na zdjęciach widać dwa rzędy masowych grobów, każdy o długości 90 metrów. Masowe groby były widziane też przez przedstawicieli lokalnych mediów. Irańskie władze już dwa tygodnie temu przyznały, że będą musiały przygotować kolejne miejsca pochówków, zatem istnienie masowych grobów nie jest zaskoczeniem. Te smutne obrazy pokazują, że mamy do czynienia z nadzwyczajną sytuacją. Miejscowe władze musiały podjąć nadzwyczajne kroki i wykopać masowe groby na cmentarzu Behesht-e Masoumeh, by móc na czas chować zmarłych, stwierdził dziennikarz Esfandyar Batmanghelidj. Zgodnie z muzułmańskimi zwyczajami, pogrzeb powinien odbyć się w ciągu 24 godzin od śmierci. Lokalne media donoszą, że władze – z przyczyn sanitarnych – zdecydowało o chowaniu wszystkim zmarłych w tym samym miejscu. Pogrzeby nie wyglądają tak, jak zwykle. Mój wujek w Iranie umarł z powodu koronawirusa. Był miłym łagodnym człowiekiem. Od lat zmagał się z nowotworem. Jego rodzina musiał stać 100 metrów dalej i patrzeć, jak jest chowany przez ludzi w strojach ochronnych. Moja ciocia jest chora. Traktujcie ten wirus poważnie, napisał na Twitterze Ramtin Arablouei. « powrót do artykułu
  20. Interleukina 4 (IL-4) powoduje, że makrofagi M2 produkują endogenne opioidy. Wg zespołu z Charité - Universitätsmedizin Berlin, odkrycie to będzie można wykorzystać w walce z patologicznym bólem. Wyniki tych ważnych badań ukazały się w piśmie JCI Insight. Zapalenie nerwów obwodowych może prowadzić do przewlekłego bólu. W reakcji zapalnej pośredniczą komórki odpornościowe wytwarzające białka sygnałowe, cytokiny, które albo nasilają, albo zmniejszają ból. Dzięki właściwościom przeciwzapalnym jedna z takich cytokin, interleukina 4, jest już wykorzystywana do leczenia bólu. Zespół dr Haliny Machelskiej posłużył się zwierzęcym modelem bólu neuropatycznego - modelem luźnego podwiązania nerwu kulszowego (ang. chronic constriction injury, CCI). Stanowi on odpowiednik ludzkiej neuropatii obwodowej, wywołanej kompresją lub uwięźnięciem nerwu. CCI skutkowało trwającą do 26 dni nadwrażliwością mechaniczną i termiczną. By ocenić wpływ IL-4, Niemcy codziennie wstrzykiwali IL-4 (200 ng) w okolice uszkodzonego nerwu; procedurę prowadzono od 14. do 21. dnia po CCI. Po pierwszych pięciu iniekcjach (do 18. dnia od CCI) interleukina 4 zapewniała krótkotrwałe znieczulenie (5-15 min). Przy następnych 3 zastrzykach (do dnia 22.) przeciwbólowe działanie trwało 24 godziny i po zakończeniu iniekcji utrzymywało się do dnia 26. Jak tłumaczą naukowcy, IL-4 powodowało akumulację makrofagów M2, które syntetyzowały peptydy opioidowe: met-enkefalinę, beta-endorfinę (βEND) i dynorfinę A 1-17. Towarzyszyło temu utrzymujące się, wykraczające poza okres stosowania IL-4, zmniejszenie nadwrażliwości mechanicznej wywołanej neuropatią. Przeciwbólowe działanie IL-4 znosiło m.in. podanie antagonistów receptorów opioidowych (δ, μ, κ). Ponieważ przeciwbólowe działanie występuje w nerwach obwodowych, poza mózgiem, możliwe jest zapobieganie niepożądanym skutkom ubocznym, takim jak [...] mdłości i uzależnienie. Gdy makrofagi wyizolowano z okolic uszkodzonych nerwów jednych myszy i ostrzyknięto nimi nerwy innych myszy, również zaobserwowano działanie przeciwbólowe. Machelska przekonuje, że najbardziej obiecującą strategią zwalczania patologicznego bólu jest nie ogólne hamowanie stanu zapalnego, ale wspieranie korzystnych właściwości makrofagów M2. Nasze ustalenia mają znaczenie dla wielu chorób autoimmunizacyjnych (ang. immune-mediated diseases, IMDS), np. reumatoidalnego zapalenia stawów [...]. « powrót do artykułu
  21. W związku z wykryciem COVID-19 w dwóch centrach NASA poziom zagrożenia został podniesiony do 3. w 4-stopniowej skali. Agencja chce w ten sposób uniknąć rozprzestrzeniania się choroby wśród pracowników oraz zawleczenia koronawirusa SARS-CoV-2 w przestrzeń kosmiczną. Najpierw chorobę zdiagnozowano u jednego z pracowników Ames Research Center w Kalifornii. Niecały tydzień później okazało się, że choruje też pracownik Marshall Space Flight Center w Alabamie. W obu przypadkach zdecydowano, że poziom zagrożenia dla tych centrów zostaje podniesiony do 3., a we wszystkich innych – w których nie stwierdzono dotychczas zachorowań – zwiększony zostaje do 2. Trzeci poziom zagrożenia oznacza, pracownicy obowiązkowo pracują zdalnie, a wstęp do budynków i biur mają tylko ci pracownicy, których obecność tam jest niezbędna do bezpiecznego prowadzenia misji. Posiłki nie są przygotowywane w centrach badawczych, a dostarczane z zewnątrz. Zostają zamknięte przedszkola i świetlice dla dzieci pracowników, zamknięte są też ośrodki zdrowia, z wyjątkiem tych, niezbędnych dla pracowników, którzy muszą przychodzić do biur. Wszelkie spotkania i zebrania odbywają się zdalnie, a podróże służbowe mogą odbywać się tylko w celach niezbędnych dla prowadzenia misji. W tym trybie pracują obecnie dwa centra NASA. Większe ograniczenia obowiązują tylko przy 4. poziomie zagrożenia, kiedy to zostają zamknięte wszystkie budynki, a przebywać w nich mogą tylko osoby niezbędne do zapewnienia ochrony życia i najważniejszej infrastruktury, zawieszone zostają też wszelkie podróże służbowe. Wszystkie pozostałe centra pracują w trybie 2. Pracownicy są wówczas zachęcani do pracy zdalnej, do budynków nie są wpuszczane osoby, które w nich nie pracują, z wyjątkiem wcześniej zatwierdzonych osób niezbędnych do prowadzenia misji, zamknięte zostają centra sportowe, pracownicy powinni zachowywać odpowiednią odległość, spotkania mają odbywać się zdalnie, zawieszone zostaję też większe spotkania i zebrania. Administrator NASA, Jim Bridenstine, wydał oświadczenie, w którym czytamy m.in.: Jeśli wykonuje zadania niezbędne dla prowadzenia misji, a czujesz się chory, nie przychodź do pracy. Wszyscy powinni podjąć środki ostrożności, by chronić siebie i innych. Poprosiłem pracowników, by postępowali zgodnie z oficjalnymi zaleceniami Centrów Kontroli i Zapobiegania Chorobom (CDC) oraz głównego lekarza NASA. [...] Witryna NASA People jest na bieżąco aktualizowana o kolejne informacje i zalecenia dla pracowników. Jednocześnie NASA planuje zaostrzenie procedur dotyczących astronautów, którzy mają lecieć na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Od dawna przechodzą oni dwutygodniową kwarantannę przed startem. To niezwykle ważne, gdyż mikrograwitacja może negatywnie wpływać na układ odpornościowy, zatem zawleczenie na MSK wirusa mogłoby być bardzo niebezpieczne dla przebywających ta ludzi. Tym bardziej, że nie ma tam możliwości szybkiego zapewnienia odpowiedniej opieki medycznej. Teraz, obliczu pandemii COVID-19, kwarantanna ta będzie bardziej ścisła. Przypomnijmy, że przez pandemię o 2 lata przełożono europejsko-rosyjską misję na Marsa. « powrót do artykułu
  22. Ułożone z kości mamutów tajemnicze kręgi stanowią wskazówkę, w jaki sposób dawne społeczności przetrwały ostatnią epokę lodową. Wiadomo, że na zachodzie Niziny Wschodnioeuropejskiej, w tym na Ukrainie, istnieje ok. 70 takich struktur. Nowe analizy pokazały, że kości z jednego z takich stanowisk mają ponad 20 tys. lat i stanowią najstarszą tego typu strukturę odkrytą w regionie. Kości pozyskano zapewne z cmentarzysk zwierząt. Krąg został przykryty osadami i obecnie znajduje się ok. 30 cm pod poziomem gruntu. Większość kości ze stanowiska Kostionki 11 w Rosji (znajduje się ono tuż przy wiosce Kostionki w pobliżu Woroneża) to szczątki mamutów. Do skonstruowania ścian struktury mierzącej ok. 9 na 9 m wykorzystano w sumie 51 żuchw i 64 czaszki (część kości jest rozrzuconych w środku). Znaleziono także niewielką liczbę kości reniferów, koni, wilków, niedźwiedzi oraz lisów rudych i polarnych. Archeolodzy odkryli również po raz pierwszy we wnętrzu struktury pozostałości spalonego drewna oraz resztki roślinne. To pokazuje, że ludzie palili drewno i kości i że żyjące tu społeczności nauczyły się, gdzie zbierać jadalne rośliny w czasie epoki lodowej. Rośliny mogły być również wykorzystywane jako trucizny, leki, a także do produkcji linek czy tkanin. Oprócz tego znaleziono ponad 50 małych zwęglonych nasion; to resztki roślin z okolicy lub resztki po gotowaniu i jedzeniu. Co mogło przywieść prehistorycznych myśliwych-zbieraczy w to miejsce? Jedna z możliwości jest taka, że ludzie i mamuty przybyli tu, gdyż było tu naturalne źródło, które zapewniało zimą niezamarzniętą wodę - a to rzadkość w okresie ekstremalnego chłodu - opowiada dr Alexander Pryor. Te odkrycia rzucają nowe światło na przeznaczenie tych tajemniczych miejsc. [...] Zdobyliśmy więcej informacji na temat tego, jak nasi przodkowie przetrwali w tym zimnym i wrogim środowisku, w ostatnim maksimum glacjalnym. Większość miejsc na podobnej szerokości geograficznych porzucono do tego czasu, ale te grupy poradziły sobie i przystosowały się; umiały znaleźć pokarm, schronienie i wodę. Ostatnia epoka lodowa osiągnęła swoje maksimum ok. 18-23 tys. lat temu, mniej więcej wtedy, gdy budowano Kostionki 11. Rekonstrukcje klimatu wskazują, że w owym czasie lata były krótkie i chłodne, a zimy długie i zimne, z temperaturami rzędu ok. -20°C lub niższymi. Większość społeczności opuściła region, prawdopodobnie z powodu braku zwierzyny i zasobów roślinnych. Ostatecznie, gdy klimat nadal się ochładzał i stawał się jeszcze bardziej nieprzyjazny, kręgi z kości także porzucono. Wcześniej archeolodzy zakładali, że struktury z kości mamutów były zajmowanymi przez wiele miesięcy siedliskami. Nowe studium sugeruje jednak, że nie zawsze tak było, gdyż intensywność aktywności w Kostionki 11 wydaje się niższa, niż należałoby się spodziewać w przypadku długoterminowego obozowiska. Na stanowisku znaleziono także drobne łuski krzemienne, o wielkości zaledwie paru milimetrów. Wyniki badań zespołu z Uniwersytetów w Exeter, Cambridge i Southampton, Kostenki State Museum Preserve oraz Uniwersytetu Kolorado w Boulder ukazały się w piśmie Antiquity. « powrót do artykułu
  23. Muzeum Biblii w Waszyngtonie posiada 16 fragmentów zwojów z Morza Martwego. Część z nich została okrzyknięta „jednymi z największych odkryć archeologicznych XX wieku”. Teraz okazuje się, że zwoje, za które muzeum słono zapłaciło, to współczesne fałszywki. Zwoje znad Morza Martwego zostały po raz pierwszy odkryte w latach 40. XX wieku w jaskiniach w pobliżu Jerozolimy. To jedne z najstarszych istniejących tekstów biblijnych. Muzeum już w 2018 roku dowiedziało się, że niektóre ze zwojów w jego kolekcji to fałszywki. Usunięto je z wystawy, a zbadanie reszty zwojów zlecono ekspertom z Art Fraud Insights. Badania kolekcji prowadzono pomiędzy majem a październikiem 2019 roku. Naukowcy wykorzystali obrazowanie z przekształceniem odbicia (RTI – reflectance transformation imaging), obrazowanie wielospektralne (MSI – multispectral imaging) oraz wiele technik mikroskopowych, w tym mikroskopię w podczerwieni z tranformacją Fouriera czy rentgenowską mikroskopię fluorescencyjną. Po szczegółowych badaniach, analizach obrazowych i naukowych stwierdziliśmy, że żaden z fragmentów zwojów znajdujących się w kolekcji Muzeum, nie jest autentyczny. Co więcej, każdy z nich to celowo wykonana w XX wieku fałszywka, które celem było naśladowanie autentycznych zwojów znad Morza Martwego, oświadczyła Colette Loll, założycielka Art Fraud Insights. Muzeum Biblii zostało założone przez firmę Hobby Lobby i rodzinę Greenów, która kolekcjonuje zabytki biblijne i której władze USA skonfiskowały tysiące zabytków. Zapraszamy do obejrzenia fascynującego filmu „A journey for the truth”.   « powrót do artykułu
  24. Chociaż poziom wiedzy i umiejętności polskich rzemieślników znacznie się przez ostatnich kilkadziesiąt lat poprawił, wielu rodaków wciąż hołduje zasadzie „nikt nie zrobi ci tak dobrze, jak ty sam”. Polacy sami remontują domy i mieszkania, a gdy to tylko możliwe, także budują systemem gospodarczym. I nic dziwnego, bo można na tym sporo zaoszczędzić. Wielka frajda czy droga przez mękę? Kto przystąpił do budowy domu, ten dobrze wie, że samo załatwienie formalności zmierzających do uzyskania pozwolenia na budowę to przeważnie gehenna. Nie każdy zdecyduje się więc na jej kontynuowanie, a więc wykonywanie wszystkich robót, które nie wymagają uprawnień ani szczególnych umiejętności, własnymi siłami. Budowa systemem gospodarczym może przy tym potrwać dłużej niż zlecona fachowym ekipom, bo przecież filozof i dentystka niekoniecznie znają się na zbrojeniu, szalunkach czy ławach. Nawet jeśli mają w rodzinie lub w kręgu bliskich znajomych kogoś, kto ma to wszystko w małym palcu i gotów jest pomóc, wiele pracy wykonają wolniej niż fachowcy, bo po prostu nie mają niezbędnej wprawy. Budowa systemem gospodarczym zalety Zbudować dom własnymi rękami jest ciężko,bardzo ciężko. Ma to jednak swoje niezaprzeczalne zalety. Pierwsza z nich polega na tym, że inwestor osobiście zaangażowany w budowę będzie znał swój dom jak nikt inny. Budynek nie będzie miał przed nim żadnych tajemnic, co przyda się zawsze wtedy, gdy trzeba będzie coś naprawić lub przerobić. Zaleta druga polega na tym, że inwestor najprawdopodobniej wykona pracę niezwykle starannie, bo przecież buduje dla siebie, a ponadto dopilnuje każdego etapu robót wykonywanych przez fachowców. W naturalny sposób nauczy się o budownictwie wszystkiego tego, o czym uprzednio mógł nie mieć pojęcia, a co można przecież ogarnąć rozumem, przyswoić sobie i zapamiętać. Dla niejednego inwestora taka budowa, mimo całego wysiłku, będzie źródłem radości i satysfakcji, bo samodzielne wykonywanie poszczególnych prac i obserwowanie ich postępu nie może przecież nie cieszyć. Oszczędności to wielka pokusa Możliwość zaoszczędzenia ładnych kilkudziesięciu tysięcy złotych na robociźnie przemawia do wyobraźni. Dodatkowe pieniądze można zaoszczędzić, kupując gotowy projekt, np. na stronie zawierającej projekty domów energooszczędnych – domoweklimaty.pl. Jeżeli inwestorowi pomoże znający się na budownictwie członek rodziny lub przyjaciel, który zapewni prawidłowy przebieg wykonywanych samodzielnie prac, mury będą się piąć do góry przy ograniczonym do minimum udziale wynajętych fachowców. Warto jednak pamiętać, że każdy popełniony błąd będzie się mścił latami, toteż lepiej wziąć na swoje barki prace prostsze, jak choćby rozliczne roboty wykończeniowe, niż podejmować czynności znane tylko z lektury poradników i oglądania porad na YouTube. Znaj proporcjum, mocium panie… Kluczem do sukcesu jest więc między innymi prawidłowe rozdzielenie prac, które można wykonać własnoręcznie, od tych, którymi muszą zająć się fachowcy, jeśli budynek ma być konstrukcją ze wszech miar udaną. Pewną pomocą może być artykuł „Oszczędności inwestora, czyli budowa systemem gospodarczym krok po kroku”. Wymienia on etapy budowy, które można zrealizować metodą gospodarczą, przestrzegając zarazem przed trudnościami, z którymi będzie się musiał zmierzyć każdy, kto postanowi odbierać chleb budowlańcom. Przestrzega przy tym, że nie jest to wyzwanie dla każdego, a wielu, którzy je podjęli, zdążyło tego gorzko pożałować. O taki bilans nietrudno, jeśli popełni się błędy w planowaniu prac, ale i wydatków. « powrót do artykułu
  25. Czysta matematyka sposobem na gry losowe? Temat ten od dawna żyje własnym życiem i ma wielu zwolenników, jak i przeciwników. Nie ulega jednak wątpliwości, że analityczne podejście m.in. do zakładów bukmacherskich ma rację bytu. Gra na tzw. chybił-trafi nie ma sensu dla ludzi, którzy regularnie typują wyniki meczów. Dla nich najważniejsze stają się analizy, statystyki, liczby i rozeznanie w danej tematyce. Pasjonaci sportu zmieniają się w poważnych analityków. Bajki czy rzeczywistość? Historia zakładów jest dość długa i przez dziesiątki lat pojawiło się wiele plotek i spiskowych teorii na temat tego, że da się przechytrzyć bukmacherów i istnieje wzór na skuteczne obstawianie. Wiele pisało się o grupie matematycznych zapaleńców, która miała regularnie wygrywać w zakładach, aż została poproszona o zaprzestanie takich działań. To jednak tylko pogłoski i gotowe scenariusze na film czy książkę. Rzeczywistość jest inna, ale nie aż tak bardzo, jak moglibyśmy sądzić. Matematyka jest obecna w grach losowych i według większości ekspertów może pomagać. Analiza fundamentem Na początek należy się skupić stosunkowo najprostszych rzeczach. Czyli od dobrego przygotowania. Tak, jak sportowcy trenują, analizują i przygotowują się do meczów, tak i regularni gracze muszą się odpowiednio przygotować. W określeniu szans na zwycięstwo analiza wielu detali i dostrzeżenie praktycznie każdego szczegółu może działać na plus. Forma drużyny, kontuzje, taktyka, bilans historyczny, analiza ostatnich meczów – to wszystko układa nam się w jedną całość. Dlatego tak cenione są statystyki i wyliczenia, wśród których nie brakuje matematyki. W ostatnim czasie furorę robi xG, czyli „expected goals”. Jest to model określający szanse na zdobycie gola przez zawodników i drużynę. XG jest wyznacznikiem dyspozycji, skuteczności i kreatywności. Określa jednak prawdopodobieństwo, więc nie jest tak, że jest prawdą objawioną, ale daje pogląd i wskazówki. Jak zniwelować przewagę? Istnieją także terminy, które już samą swoją nazwą przekonują, że mogą być kluczem do poprawnego typowania. Chodzi o dwa pojęcia – valuebet i surebet. Najpierw warto się skupić na tym pierwszym. Valuebet to zakład, który według oceny szacującego został źle obliczony przez bukmachera i jego kurs jest niesłusznie zawyżony. Warto zwrócić uwagę, że w tym przypadku chodzi o subiektywną ocenę osoby typującej. Należy przeanalizować sytuację danych drużyn, ich statystyki i później odnieść to do (naszym zdaniem) zbyt wysokiego kursu. Istnieje na to wzór, wartość value obliczamy mnożąc p (czyli szacowany procent na sukces zdarzenia podzielony przez 100) i k (czyli kurs zdarzenia u bukmachera). Gdy wynik tego równania jest większy od 1 wtedy możemy mówić o wartościowym zakładzie (valuebet). Jeśli wartość jest mniejsza niż jeden, to przewaga leży po stronie bukmachera. Tak jak wcześniej wspominaliśmy, wartość k jest znana, bo kursy są stałe i podawane, tak wartość p już nie i zależy od uznaniowych szans. Wśród regularnych graczy stosowana jest zasada, że im więcej uda się znaleźć i tym samym postawić valuebetów, tym większa szansa na poprawne typy. Pewniaki jednak istnieją? Teraz pora na surebet. Co to takiego? Tłumacząc z języka angielskiego wychodzi, że to „pewny zakład”. Jak wiadomo jednak w życiu nie ma nic pewnego oprócz podatków i śmierci. To jak to więc jest? W przypadku surebetów chodzi o znalezienie takich kursów u bukmachera na dane wydarzenie, które w każdym z możliwych przypadków gwarantuje wygraną. Najprościej jest pokazać to na przykładzie monety, którą się rzuca. Możliwości rozstrzygnięcia są dwie: wypadnie albo orzeł, albo reszka. Załóżmy, że kurs u jednego bukmachera na to, że wypadnie orzeł wynosi 2.20, u innego reszka ma kurs 2.20. Stawiając po 10 zł na jeden i drugi typ jesteśmy pewni, że wygrana będzie wynosić 1 zł, niezależnie od wyniku rzutu monetą. Oczywiście to tylko przykład, ale pokazujący, iż w przypadku surebetów należy szukać zawyżonych kursów i gdy połączymy je z innymi, któryś z postawionych zakładów może być wygrany. Oczywiście nie jest to takie proste i nie ma wielu takich zdarzeń. Łatwiej znaleźć i oszacować surebet, gdy mamy do czynienia z tzw. zakładami dwudrogowymi, czyli takimi z dwoma możliwymi rozstrzygnięciami. Tak jest m.in. w przypadku tenisa, koszykówki itd. Istnieją także strony z kalkulatorami surebetów, co przydaje się przy zakładach trójdrogowych, czyli np. w meczach piłki nożnej, gdy może wygrać jedna z drużyn albo spotkanie może zakończyć się remisem. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...