Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36957
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Ponad 2000 uczniów klas czwartych z 57 szkół podstawowych, ponad 370 000 rozwiązanych wygenerowanych zadań matematycznych – to efekt pierwszej edycji projektu "Matematyka – wstęp do kariery wynalazcy". Prowadzony w roku szkolnym 2018/2019 przez naukowców z Wydziału Matematyki i Nauk Informacyjnych Politechniki Warszawskiej projekt miał dwa podstawowe cele: podniesienie u uczniów kompetencji matematycznych oraz weryfikację działania nowej wersji systemu zeszyt.online. Zespół naukowców skupionych wokół Politechniki Warszawskiej przez ostatnie lata pracował nad opartym na sztucznej inteligencji systemem wspierającym naukę matematyki. System zeszyt.online, bo o nim mowa, to platforma, do której użytkowania wystarczy przeglądarka internetowa. Po zalogowaniu uczeń dostaje zadania, których zakres i poziom trudności na bieżąco dostosowują się do aktualnych umiejętności oraz skuteczności w rozwiązywaniu. Indywidualizacja nauki Indywidualizowanie nauczania to przyszłość, od której nie uciekniemy, jeżeli zależy nam na wysokich efektach dydaktycznych i przewadze naszej młodzieży na tle rówieśników z innych krajów. Nie ma sensu, aby bardzo dobry uczeń rozwiązywał wiele prostych, mechanicznych zadań – mówi Artur Jackowski, kierownik zespołu zeszyt.online. Od pewnego momentu niczego nowego się nie nauczy. Aby efektywniej wykorzystywać czas nauki, lepiej dać mu zadania, które wymagają od niego większego wysiłku intelektualnego. Z drugiej strony nie ma co dawać uczniom słabszym bardzo trudnych zadań. Zapewne na razie nie będą w stanie ich rozwiązać. Zmarnują tylko czas i nabiorą awersji do matematyki. System automatycznie indywidualizuje naukę, próbując odpowiednio dobierać zadania matematyczne. System od początku był projektowany z myślą o samodzielnej pracy. Dlatego uczeń od razu po rozwiązaniu zadania dostaje informację, czy zrobił je poprawnie. Jest to szczególnie przydatne, gdy uczeń jest w domu i nie może liczyć na pomoc rodzica czy też korepetytora. Badania pokazały, że dzięki takiej natychmiastowej automatycznej weryfikacji uczeń, będąc później w szkole, mniej stresuje się przy tablicy, częściej odpowiada na pytania nauczyciela i ogólnie, jest aktywniejszy na lekcji. Odejść od schematów, zrozumieć ucznia To, z czego jesteśmy najbardziej dumni, to uzyskany przez nas przełom w diagnozie przyczyn błędów i trudności z zadaniem, a następnie udzielaniem uczniowi indywidualnej pomocy – mówi o systemie kierownik zespołu. Jesteśmy tutaj pionierami na światową skalę. Znacząco zmieniamy podejście do nauczania matematyki. Klasycznie nauczyciel czy korepetytor tłumaczą uczniowi, jak powinien był rozwiązać zadanie. W konsekwencji uczy się w ten sposób schematów. Uczeń przyjmuje je do wiadomości, zapamiętuje, a później próbuje je odtworzyć. Jest to bierne podejście do nauki, które zabija kreatywność. System zeszyt.online, choć pomaga uczniowi dojść do prawidłowego wyniku, nigdy nie wyświetla mu gotowego rozwiązania. Zamiast tego zmusza go do samodzielnego myślenia i poszukiwań. System, gdy zdiagnozuje przyczynę problemu, tak dobiera następne zadania, aby uzupełnić braki w wiedzy i rozumieniu oraz ćwiczy kojarzenie faktów – wyjaśnia Artur Jackowski. Gdy uczeń jest gotowy, to wraca do oryginalnego zadania, które rozwiązuje bez pomocy człowieka. I to się sprawdza. W zeszłym roku szkolnym uczniowie biorący udział w badaniu zrobili błędnie 108 412 zadań. System poprawnie zdiagnozował i znalazł skuteczną pomoc już w co trzecim przypadku. A mówimy tu o danych statystycznych na całkiem dużej próbie badawczej. U uczniów pracujących systematycznie, uzyskujemy jeszcze lepsze wyniki. Im więcej zadań rozwiązuje dana osoba, tym mamy więcej informacji i możemy skuteczniej dopasowywać pomoc. Jak zostać generałem matematyki? Nauka wymaga od ucznia stałego wysiłku. Aby ją uatrakcyjnić i zmniejszyć odczucie wkładanej pracy, system połączony jest z mechanizmami motywującymi. Uczniowie rozwiązując zadania zbierają punkty, które przekładają się na osiągane stopnie. Każdy zaczyna od szeregowego matematyka i rozwija się w kierunku generała. Dodatkowo zdobywa specyficzne odznaczenia za szczególne osiągnięcia. Koniec z matematycznym koszmarem? Nad projektem pracują analitycy, programiści, metodycy, nauczyciele matematyki, psychologowie, osoby odpowiedzialne za wsparcie techniczne i utrzymanie infrastruktury. To silny i zgrany zespół, który umożliwia skuteczną realizację stawianych przed nim wyzwań. Chcielibyśmy, aby z efektów naszej pracy mogli skorzystać uczniowie z całej Polski – mówi Artur Jackowski. Marzy nam się, aby dzięki zeszyt.online matematyka przestała być postrachem wśród uczniów. Mamy rozwiązania, które umożliwiają wychodzenie ze spirali zaległości, indywidualizowanie i koordynowanie nauki, stawianie uczniom celów i dążenie do ich realizacji, przygotowywanie do sprawdzianów i odległych egzaminów połączone z zarządzaniem powtórkami. Wiele tych funkcjonalności jest ciągle testowana na wąskich grupach użytkowników i wymaga dodatkowych nakładów pracy, zanim zostanie szerzej udostępniona. Większe uruchomienie to także koszty związane z utrzymaniem infrastruktury i zapewnieniem wsparcia dla uczniów i nauczycieli. Zwracamy się do organów prowadzących szkoły – wyjaśnia Artur Jackowski. W ich placówkach już teraz możemy uruchomić nasze oprogramowanie, jeżeli będą pokrywały koszty serwerów, wdrożenia oraz współfinansowały dalszy rozwój. Poszukujemy również sponsorów – zarówno wśród firm prywatnych jak również instytucji publicznych, którym zależy na poprawie jakości edukacji i chciałyby mieć w tym swój wkład. System zeszyt.online zdobył wiele pozytywnych opinii od uczniów i nauczycieli, którzy korzystali z niego w pierwszej edycji projektu "Matematyka – wstęp do kariery wynalazcy". W tym roku szkolnym w ramach Programu Operacyjnego Wiedza Edukacja Rozwój 2014–2020 przygotowano bezpłatne miejsca dla 50 dodatkowych klas IV województwa mazowieckiego, żeby dać możliwość przetestowania tego nowatorskiego rozwiązania szerszym kręgom uczniów. Więcej informacji o systemie: zeszyt.online « powrót do artykułu
  2. Na University of Maryland powstał Geneva (Genetic Evasion), system sztucznej inteligencji, który uczy się omijania cenzury w sieci. Podczas testów w Chinach, Indiach i Kazachstanie Geneva opracował dziesiątki sposobów na ominięci cenzury i dotarł do informacji, których samodzielne odnalezienie było niemożliwe. Geneva to pierwszy krok w kierunku rozpoczęcia nowego wyścigu zbrojeń, w którym konkurowały będą systemy sztucznej inteligencji opracowane przez cenzorów i ich przeciwników, mówi profesor Dave Levin, główny autor badań. Zwycięstwo w tym wyścigu będzie oznaczało wolność słowa i swobodną komunikację dla milionów ludzi na całym świecie, którzy obecnie nie mogą z niej korzystać. Działanie większości systemów internetowej cenzury opiera się na monitorowaniu pakietów wysyłanych przez wyszukiwarki. Blokowane są pakiety zawierające niewłaściwe słowa lub adresy. Geneva w inny sposób dzieli pakiety, przez co systemy cenzurujące nie są w stanie rozpoznać zakazanych treści. Program jest ewoluującym algorytmem, który w każdej swojej generacji identyfikuje te strategie antycenzorskie, które najlepiej działały, wykorzystuje je do dalszej pracy i przestaje używać tych źle działających. Testy Genevy przeprowadzono w Chinach, gdzie użytkownik komputera z zainstalowaną Genevą był w stanie wyszukiwać informacje zawierające zakazane słowa, w Indiach, gdzie władze blokują konkretne witryny i w Kazachstanie, gdzie w czasie testów władze blokowały niektóre serwisy społecznościowe. We wszystkich przypadkach Geneva wygrała z cenzurą. Naukowcy z Maryland chcą udostępnić swoje dane i kod źródłowy, by inni mogli z nich korzystać i rozwijać Genevę. Jeśli Genevę możnaby zainstalować po stronie serwera i po stronie klienta, to miliony ludzi zyskałyby dostęp do informacji. W tym właśnie kierunku zmierzamy, mówi Levin. « powrót do artykułu
  3. Niedawno informowaliśmy o odnalezieniu kanczyla srebrzystogrzbietego, gatunku uznawanego za wymarły. Teraz dowiadujemy się, że ważną rolę odegrało tutaj wrocławskie ZOO i jego prezes, Radosław Ratajszczak. W 2018 pod auspicjami Global Wildlife Conservation zebrało specjalny zespół badawczy, którego celem był odnalezienie kanczyla. Jednak brakowało funduszy na rozpoczęcie badań. Wtedy zareagował dyrektor Ratajszczak i zasilił projekt kwotą 2500 USD. Badania ruszyły, a pierwsze wyniki uzyskano bardzo szybko. Na przełomie 2018 i 2019 roku pracujący w terenie naukowcy, po rozmowach z lokalnymi mieszkańcami, rozmieścili w lasach Wietnamu południowego aparaty pułapkowe. Na zdjęciach widoczne było zwierzę, które należało jednoznacznie zidentyfikować. Trafiły one do ekspertów z całego świata specjalizujących się w faunie wietnamskiej. Jednym z nich jest właśnie Ratajszczak, znany specjalista ds. fauny Azji, który ma na swoim koncie odnalezienie i pierwsze fotografie niektórych gatunków ssaków. Pamiętam dokładnie, to był styczeń tego roku, kiedy dostałem mejlem zdjęcia z foto pułapki z pytaniem, czy jestem w stanie zidentyfikować gatunek ze zdjęć. Spojrzałem i mnie dosłownie wbiło w fotel. Od razu wiedziałem, że to kanczyl, ale żaden ze znanych mi z autopsji gatunków. Kiedy powiększyłem zdjęcia i zacząłem się im przyglądać, nie mogłem uwierzyć, że patrzę na najmniejszego ssaka kopytnego świata, którego uznano za utraconego, wspomina Radosław Ratajszczak. To był jednak pierwszy etap weryfikacji. Po nim nastąpił trudniejszy – trzeba było odnaleźć ślady bytności kanczyla, zebrać próbki, zsekwencjonować DNA i przeprowadzić badania porównawcze z ostatnio widzianym osobnikiem, czyli z kanczylem, którego przed 30 laty zabili wietnamscy myśliwi. Badania te trwały pół roku, ale się udało. Ostatecznie potwierdzono, że mamy do czynienia z kanczylem srebrnogrzbietym. Dostaliśmy od losu prezent, a właściwie to cud, którego nie możemy zmarnować. Straciliśmy tak wiele gatunków zwierząt, że nie możemy sobie pozwolić na odpuszczenie i musimy działać dalej. Za zaginione uznaje się ok. 1 200 gatunków roślin i zwierząt. Wśród nich jest saola – gatunek odkryty w 1992 r. Jednak żaden biolog nie widział tego zwierzęcia w środowisku naturalnym od tego czasu. Mamy zdjęcia z fotopułapek i tyle. Trwają poszukiwania, w których również bierze udział nasze zoo. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc jestem pełen optymizmu na przyszłość, mówi Ratajszczak. Dyrektor już deklaruje, że wrocławskie ZOO zaangażuje się w przygotowanie programu ochrony rezerwatu, który ma chronić kanczyle oraz będzie rezerwat wspierać finansowo. Na terenie wrocławskiego ZOO prowadzona jest hodowla zachowawcza ponad 300 gatunków zwierząt, w tym takich unikatów jak milu, okapi, manaty, kuskusy niedźwiedzie czy gibony czarne. Dzięki biletom „ZOO NA RATUNEK”, które kupili zwiedzający, zoo zebrało w ubiegłym roku 280 tys. zł i przeznaczyło je na pomoc zwierzętom w środowisku naturalnym w tym łuskowcom (pangolinom), waranom z Komodo, okapi, szczurom laotańskim czy polskim żółwiom błotnym. Wspiera również projekty gatunków zagrożonych, których przedstawiciele mieszkają na jego terenie, jak pingwiny przylądkowe, czy pantery mgliste. Organizuje, wraz z fundacją Dodo, bieg charytatywny przez zoo WILD RUN i cykle spotkań otwartych „ZOO i DODO NA RATUNEK”, na które zapraszani są goście specjalni zajmujący się ochroną zwierząt w miejscu jej występowania np. w Laosie czy na Sumatrze. Wydaje nam się, że żyjąc w Polsce, nie mamy wpływu na to, co dzieje się na drugim końcu globu. To nieprawda, każda codzienna decyzja zakupowa niesie ze sobą konsekwencje. Cokolwiek kupujemy zostało gdzieś wyprodukowane, zużyto to tego celu konkretne surowce, zostało w coś zapakowane i przetransportowane do sklepu. Każde to działania wpływa na środowisko. Dlatego jest tak ważne dla nas, aby mówić o ochronie zwierząt i namawiać ludzi, aby przyłączali się do nas i wspierali nasze działania. Chodzi nie tylko o przyszłość naszych wnuków, ale już nas samych – podkreśla Radosław Ratajszczak. « powrót do artykułu
  4. Sala obrad rady regionu Wenecja Euganejska, której stolicą jest Wenecja, została po raz pierwszy w historii zalana przez powódź. Ironią losu do zalania doszło dosłownie 2 minuty po tym, jak radni odrzucili uchwałę o podjęciu działań mających na celu zapobieganie globalnemu ociepleniu. Woda zaczęła napływać do sali obrad w Pałacu Ferro Fini około godziny 22.00, gdy rozpoczęły się debata na temat przyszłorocznego budżetu. Salę zalało dwie minuty po tym, jak rządząca większość składająca się z Ligi Veneta, Forza Italia i Fratelli d'Italia odrzuciła nasze poprawki dotyczące walki ze zmianami klimatu, poinformował na Facebooku radny Andrea Zanoni, wiceprzewodniczący komitetu ds. ochrony środowiska. Odrzucone poprawki zakładały przyznanie funduszy na rozwój odnawialnych źródeł energii, zastąpienie w miejskich autobusach silników diesla rozwiązaniami bardziej wydajnymi i mniej zanieczyszczającymi środowisko, likwidację pieców grzewczych oraz zmniejszenie zanieczyszczenia plastikiem. Rzecznik prasowy rady, Alessandro Ovizach, potwierdził, że sala została zalana wkrótce po dyskusji nad poprawkami do przyszłorocznego budżetu. Nie chciał jednak powiedzieć, o jakie poprawki chodziło. Wenecja zmaga się z największą powodzą od 50 lat. Warto tutaj przypomnieć, że od kilkudziesięciu lat Wenecja czeka na system MOSE, które ma ją chronić przed zalewaniem. System ten ma składać się ze specjalnych bram, które mają być podnoszone, gdy będzie nadchodziła fala powodziowa. Prace nad tym projektem rozpoczęto w 1987 roku. W 2003 roku rozpoczęto budowę bram, które mają uniemożliwić zalanie miasta nawet gdy poziom morza wzrośnie o 3 metry. Bramy miały zacząć działać w roku 2011. Koszty projektu ciągle rosną, zaangażowane w niego osoby dopuszczają się korupcji, a MOSE jest ciągle opóźniany. Obecnie przewiduje się, że bramy zaczną działać do końca 2021 roku. Całkowity koszt projektu wyniesie zaś nie, jak planowano, 1,6 miliarda euro, a 5,5 miliardów. « powrót do artykułu
  5. Niski stan wody w jeziorze Gopło odsłonił tajemniczą drewnianą konstrukcję. Zwróciła ona uwagę mieszkającego nieopodal małżeństwa archeologów. Specjaliści uważają, że mogą być to pozostałości średniowiecznego portu obsługującego gród w Mietlicy. Jak informuje portal iKruszwica.pl, drewniana konstrukcja długości kilkudziesięciu metrów składa się z palisady z desek, rynny kłodowej i pali. Dotychczas nikt jej nie zauważył, gdyż była przykryta przez wodę. Robert Wyrostkiewicz, który wraz z żoną Darią zwrócił uwagę na drewniane szczątki, mówi, że co prawda poziom Gopła się zmienia, ale tak niskiego poziomu wody nie pamięta. Odkrywcy poinformowali o swoim spostrzeżeniu kujawsko-pomorskiego konserwatora zabytków: 9 listopada br. podczas spaceru z dziećmi Antonim i Zuzanną odkryliśmy od południowo-zachodniej strony wału grodziska interesujące konstrukcje drewniane. Spójny konstrukcyjnie obiekt został pominięty przez dotychczasowych badaczy prawdopodobnie ze względu na wyższy wówczas stan wody w Gople. Po tegorocznej suszy nadarzyła się okazja do wnikliwszej obserwacji terenowej. [...] doszliśmy do wniosku, że mamy do czynienia zapewne z ciekawym obiektem związanym z okresem funkcjonowania wczesnośredniowiecznego grodziska w Mietlicy. Obecnie można jedynie przypuszczać, że mógł on mieć znaczenie użytkowe i był związany ze wzmocnieniem nadbrzeża w celu uniemożliwienia podmywania przedwala w miejscu bezpośredniego dostępu do wody z grodu (nie można wykluczyć, że było to miejsce szczególnego znaczenia; być może związane z istniejącym tu wówczas mostem lub portem). Gród w Mietlicy istniał od IX do XII wieku. Na pewno nie były to umocnienia dla całego grodziska. Widać już zakres tej konstrukcji, która ma kilkadziesiąt metrów. A przynajmniej ponad 30 metrów uwidocznił niski stan wody. To zdecydowanie za mało, żeby mówić, że spełniała ona funkcję obronną. Taką co do zasady spełniało samo grodzisko, ale nasze odkrycie było raczej wzmocnieniem nadbrzeża związanym np. z istniejącym tutaj portem. Na pewno wał w tym miejscu był lepiej zabezpieczony przed podmywaniem, ale trudno mówić, żeby była to główna funkcja tak skomplikowanej konstrukcji, powiedział Wyrostkiewicz w wywiadzie dla Polsat News. Już wiadomo, że prace badawcze będą prowadzili państwo Wyrostkiewiczowie. Odbędą się one w ramach projektu „Misja Pogotowie Archeologiczne”, którego konsultantem naukowym jest profesor archeologii Joanna Kalaga, specjalizująca się we wczesnym średniowieczu. Wyrostkiewiczowie to zresztą jej dawni studenci z Uniwersytetu Warszawskiego. Chcemy dowiedzieć się o tym miejscu jak najwięcej. W latach 70. i 90. XX wieku były prowadzone badania grodu warownego w Mietlicy, potocznie nazywanego legendarną stolicą Goplan, ale nadal o tym miejscu wiemy bardzo niewiele. A tajemnicą poliszynela jest dla znawców tematu to, że okoliczne pola wzbudzają duże zainteresowanie poszukiwaczy skarbów. W ramach obowiązującego prawa chcielibyśmy przeprowadzić tu szeroko zakrojone badania archeologiczne przy wsparciu pasjonatów historii z wykrywaczami metalu, których wiedzę i umiejętności należy dobrze wykorzystać, dodaje pan Robert. « powrót do artykułu
  6. Gdy Steve Lindberg, były poseł do Izby Reprezentantów Stanu Michigan, wyszedł z domu, by – jak codziennie od 2012 roku – zrobić jakieś interesujące zdjęcie dzikiej przyrody i wrzucić je na Facebooka, nie spodziewał się, że wykona fotografię życia. Podczas spaceru zauważył jelenia wirginijskiego, który na głowie miał bałagan, jak to określił Lindberg. Mężczyzna zrobił zdjęcie i wrócił do domu. Dopiero tam, gdy obejrzał fotografię na komputerze zorientował się, co sfotografował. Poroże zwierzęcia składało się z... trzech tyk. Po wrzuceniu fotografii na serwis społecznościowy mężczyzna szybko został oskarżony o manipulację. Pokazuje jednak kolejne fotografie i zapewnia, że nie są one zmanipulowane. Weterynarz Steve Edwards, który specjalizuje się w dużych zwierzętach, mówi, że szansa spotkania takiego jelenia jest jak jeden na milion. Lindberg wrócił tego samego dnia na miejsce spotkania z niezwykłym zwierzęciem i znowu je tam zobaczył. Następnego dnia już go tam nie było. Polityk, który wiele lat temu przestał polować, nie zdradza, gdzie widział jelenia. Obawia się, że gdyby to zrobił, zaraz zjawiliby się tam myśliwi, którzy by go zabili. « powrót do artykułu
  7. Niemiecki rząd przestrzega przed używaniem dmuchaw do liści i odkurzaczy ogrodowych. Ministerstwo Środowiska podkreśla, że są one głośne (wydając dźwięki o głośności rzędu 90-120 decybeli, dmuchawy dorównują niekiedy piłom łańcuchowym), zanieczyszczają powietrze spalinami i szkodzą owadom. Silvia Bender, ekspertka ds. ochrony gatunków z Niemieckiego Związku na Rzecz Środowiska Naturalnego i Ochrony Przyrody (BUND), dodaje, że stosowanie tych urządzeń zaburza biologię gleby i negatywnie oddziałuje na jej bioróżnorodność. Zalecenia Ministerstwa to pokłosie apelu parlamentarzystów z Partii Zielonych. W warstwie ściółki żyją liczne drobne zwierzęta, takie jak [...] owady, pająki i małe ssaki, które po usunięciu liści mogą stracić habitat i źródło pokarmu. Użycie odkurzacza ogrodowego nie tylko uśmierca owady, ale i niekorzystnie wpływa na ptaki, które się nimi żywią. Zniszczeniu ulegają też nasiona. Badanie, którego wyniki ukazały się 2 lata temu, sugerowało, że liczba owadów latających w ponad 60 niemieckich obszarach chronionych zmniejszyła się w ciągu niemal 30 lat o ponad 75%. Nie ma pewności, co odpowiada za te dramatyczne spadki u naszych zachodnich sąsiadów, ale eksperci są generalnie zgodni, że zmniejszenie liczebności owadów jest skutkiem intensywnego rolnictwa, wykorzystywania pestycydów oraz zmiany klimatu. Warto przypomnieć, że w lipcu tego roku pisaliśmy o badaniach Towarzystwa Entomologów-Amatorów z Krefeld przy granicy niemiecko-holenderskiej, którzy jak sami mówią, zauważyli oznaki owadziej apokalipsy (ich dane odegrały główną rolę w metaanalizie przygotowanej przez australijskich naukowców z Uniwersytetów w Sydney i Queensland). Bazując na tych różnych doniesieniach, rząd federalny zaleca, by nie używać dmuchaw i odkurzaczy w sektorze prywatnym, a w sektorze publicznym sięgać po nie tylko wtedy, gdy jest to [z jakiegoś względu] absolutnie niezbędne. Tyczy się to zwłaszcza łąk i innych otwartych terenów zielonych. Rząd podnosi też kwestię, że podczas używania dmuchawy w powietrze wzbijają się bakterie glebowe oraz ewentualne patogeny z nieposprzątanych psich odchodów. Może to być szkodliwe zwłaszcza dla operatora sprzętu. Na razie są to tylko zalecenia i sugestie, bo rząd nie zamierza wprowadzać uregulowań prawnych. Należy jednak pamiętać, że we wrześniu br. Niemcy zaanonsowali plan działania (program), który ma chronić owady. Jego szacowany koszt to 100 mln euro. « powrót do artykułu
  8. Inżynierowie z University of Illinois pogodzili ekspertów, którzy nie mogli dotychczas dojść do porozumienia, co do właściwości grafenu odnośnie jego zginania. Dzięki połączeniu eksperymentów z modelowaniem komputerowym określili, ile energii potrzeba do zgięcia wielowarstwowego grafenu i stwierdzili, że wszyscy badacze, którzy uzyskiwali sprzeczne wyniki... mieli rację. Większość badań nad grafenem skupia się na zbudowaniu z niego przyszłych urządzeń elektronicznych. Jednak wiele technologii przyszłości, jak elastyczna elektronika, czy miniaturowe niewidoczne gołym okiem roboty, wymagają zrozumienia nie tylko właściwości elektrycznych, ale i mechanicznych grafenu. Musimy się dowiedzieć przede wszystkim, jak materiał ten rozciąga się i zgina. Sztywność materiału to jedna z jego podstawowych właściwości mechanicznych. Mimo tego, że badamy grafen od dwóch dekad, wciąż niewiele wiemy na temat tej jego właściwości. A dzieje się tak, gdyż badania różnych grup naukowych dawały wyniki, różniące sie od siebie o całe rzędy wielkości, mówi współautor najnowszych badań, Edmund Han. Naukowcy z Illinois odkryli, dlaczego autorzy wcześniejszych badań uzyskiwali tak sprzeczne wyniki. Zginali grafen albo w niewielkim albo w dużym stopniu. Odkryliśmy, że w sytuacjach tych grafen zachowuje się odmienne. Gdy tylko trochę zginasz wielowarstwowy grafen, to zachowuje się on jak sztywna płyta, jak kawałek drewna. Jeśli jednak zegniesz go mocno, zaczyna zachowywać się jak ryza papieru, poszczególne warstwy atomów ślizgają się po sobie, wyjaśnia Jaehyung Yu. Ekscytujące jest to, że mimo iż wszyscy uzyskiwali odmienne wyniki, to wszyscy mieli rację. Każda z grup mierzyła coś innego. Opracowaliśmy model, który wyjaśnia wszystkie różnice poprzez pokazanie, jak się one mają do siebie w zależności od kąta wygięcia grafenu, mówi profesor Arend van der Zande. Naukowcy stworzyli własne płachty wielowarstwowego grafenu i poddawali je badaniom oraz modelowaniu komputerowemu. W tej prostej strukturze istnieją dwa rodzaje sił zaangażowanych w zginanie grafenu. Adhezja, czyli przyciąganie atomów na powierzchni, próbuje ściągnąć materiał w dół. Im jest on sztywniejszy, tym większy opór stawia adhezji. Wszelkie informacje na temat sztywności materiału są zakodowane w kształcie, jaki przybiera on na poziomie atomowym podczas zginania, dodaje profesor Pinshane Huang. Naukowcy szczegółowo kontrolowali, w jaki sposób materiał się zgina i jak w tym czasie zmieniają się jego właściwości. Jako, że badaliśmy różne kąty wygięcia, mogliśmy zaobserwować przejście z jednego stanu, w drugi. Ze sztywnego w giętki, ze sztywnej płyty do zachowania ryzy papieru, stwierdza profesor Elif Ertekin, który był odpowiedzialny za modelowanie komputerowe. Najpierw stworzyliśmy modele komputerowe na poziomie atomowym. Wykazały one, że poszczególne warstwy będą ślizgały się po sobie. Gdy już to wiedzieliśmy, przeprowadziliśmy eksperymenty z wykorzystaniem mikroskopu elektronowego, by potwierdzić występowanie tego zjawiska". Okazuje się więc, że im bardziej grafen zostaje wygięty, tym bardziej elastyczny się staje. Badania te mają olbrzymie znaczenie np. dla stworzenia w przyszłości urządzeń, które będą na tyle małe i elastyczne, by mogły wchodzić w interakcje z komórkami czy materiałem biologicznym. Komórki mogą zmieniać kształt i reagować na sygnały ze środowiska. Jeśli chcemy stworzyć mikroroboty czy systemy o właściwościach systemów biologicznych, potrzebujemy elektroniki, która będzie w stanie zmieniać kształt i będzie bardzo miękka.  Możemy wykorzystać fakt, że poszczególne warstwy wielowarstwowego grafenu ślizgają się po sobie, dzięki czemu materiał ten jest o rzędy wielkości bardziej miękki niż standardowe materiały o tej samej grubości, wyjaśnia van der Zande. « powrót do artykułu
  9. Eksperci próbują ustalić, co doprowadziło do śmierci tysięcy ptaków w pobliżu jeziora Sambhar w Radżastanie. Najpierw mówiono o ponad 2 tys. ofiar, jednak ze względu na to, że padłe ptaki pokrywają teren w promieniu 12-13 km od zbiornika wodnego, wiele wskazuje na to, że ich ostateczna liczba wzrośnie nawet do 5 tys. Sambhar, największe naturalne słone jezioro Indii, jest popularnym miejscem gromadzenia się ptaków migrujących, w tym flamingów czy szczudłaków. W zeszłą niedzielę powiadomiono władze, że jak okiem sięgnąć brzeg Sambharu pokrywają martwe ptaki. Ciał było tyle, że początkowo ludzie pomylili je z pryzmami krowich odchodów. Dopiero później okazało się, że to truchła przedstawicieli co najmniej 10 ptasich gatunków, m.in. kazarek rdzawych i szablodziobów. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Z tajemniczych powodów zginęło tu ponad 5 tys. ptaków - powiedział India Today Abhinav Vaishnav, miejscowy obserwator ptaków. Na razie nie wiadomo, co się stało. Wysnuto jednak parę teorii. Jedna wskazywała na burzę gradową, która przeszła przez okolice w zeszłym tygodniu. Inne wspominały o chorobie zakaźnej i zawierających pestycydy nasionach z pola. Jak dotąd najbardziej prawdopodobną przyczyną wydaje się zanieczyszczenie wody, ale rozstrzygną to dopiero testy. Próbki wody i kilka okazów ptaków wysłano do dalszych badań do laboratorium w Bhopalu. Niektórzy specjaliści uważają, że w grę mogą wchodzić wyższa temperatura i wysoki poziom wody po ostatniej porze deszczowej. W takich warunkach śmiertelność wyczerpanych długiem lotów ptaków bywa wyższa. Obecnie miejscowi zajmują się grzebaniem ciał ptaków w głębokich dołach.     « powrót do artykułu
  10. Administrator NASA, Jim Brindestine, na nowo rozpalił dyskusję o statusie Plutona. Przed 13 laty stracił on miano planety i został uznany planetą karłowatą. Szef NASA stwierdził, że powinien on być pełnoprawną planetą, gdyż posiada ocean pod powierzchnią, związki organiczne na powierzchni i własne księżyce. Dodał przy tym, że jeśli mielibyśmy na poważnie traktować wymóg, by za planety uznawać tylko te obiekty, które oczyściły swoją orbitę wokół Słońca, to powinniśmy obniżyć status wszystkich planet. To już drugi raz w ciągu ostatnich miesięcy, gdy Brindestine dopomina się o ponowne uznanie Plutona za planetę. Jestem tutaj, by Wam powiedzieć, że jako administrator NASA, sądzę, iż Pluton powinien być planetą, mówił do bijących mu brawo uczestników Międzynarodowego Kongresu Astronautycznego. Niektórzy ludzie argumentują, że aby zostać uznanym za planetę trzeba oczyścić swoją orbitę wokół Słońca. Hm.. jeśli to jest definicja, której mamy używać, to powinniśmy obniżyć status obecnych planet. Musielibyśmy uznać je za planety karłowate, gdyż żadna z nich nie oczyściła swojej orbity, stwierdził. W 2006 roku Międzynarodowa Unia Astronomiczna (IAU), opracowała definicję planety, zgodnie z którą za planetę można uznać obiekt, który – między innymi – oczyścił sobie orbitę, a zatem jest największą siłą grawitacyjną działającą na orbicie. Oznaczało to natychmiastowe zdegradowanie Plutona, gdyż wpływ na niego wywiera sąsiedni Neptun, ponadto Pluton dzieli orbitę z gazami i obiektami z Pasa Kuipera. Wielu jednak nie pogodziło się ze zmianą statusu Plutona. Jedną z takich osób jest właśnie Brindestine. Już w sierpniu mówił on, że jego zdaniem Pluton jest planetą. Słowa szefa NASA znajdują potwierdzenie w ubiegłorocznych badaniach przeprowadzonych przez uczonych z University of Central Florida. Ich zdaniem niesłusznie stracił on status planety. Naukowcy ci przeanalizowali literaturę naukową z ostatnich 200 lat i zauważyli, że od roku 1802 ukazały się zaledwie 4 publikacje, których autorzy stwierdzali, że planetą może być jedynie obiekt, który oczyścił swoją orbitę. Co więcej, posługiwali się przy tym argumentami, które obecnie są uznawane za nieprawidłowe. IAU próbuje nam powiedzieć, że podstawowy obiekt badań planetarnych, planeta, powinna być definiowana według kryteriów, których żaden naukowiec nie używa w swojej pracy. I w ten sposób poza rodzinę planet wyrzuca drugą najbardziej złożoną i interesującą planetę w Układzie Słonecznym, stwierdza Philip Metzger z University of Central Florida. Mamy ponad 100 świeżych przykładów, w których specjaliści używają słowo 'planeta' w sposób niezgodny z definicją IAU, a czynią tak, gdyż to funkcjonalnie użyteczne. Ta definicja jest naciągana. IAU nie określa, co oznacza oczyszczenie orbity. Jeśli weźmiemy to dosłownie, to planety nie istnieją, gdyż żadna z nich nie oczyściła swojej orbity. « powrót do artykułu
  11. Międzynarodowy zespół astronomów poinformował o odkryciu najszybciej poruszającej się gwiazdy w Drodze Mlecznej. Jej prędkość względem centrum naszej galaktyki wynosi ponad 6 000 000 km/h. Przed około 5 milionami lat ta hiperprędkościowa gwiazda znajdowała się w centrum Drogi Mlecznej. Została stamtąd wyrzucona przez czarną dziurę. Gwiazda ma prędkość, która pozwala jej opuścić Galaktykę. Gwiazda S5-HVS1 jest dwukrotnie bardziej masywna od Słońca i dostarcza pierwszych mocnych dowodów na poparcie liczącej sobie 30 lat teorii mówiącej, że czarne dziury mogą przyspieszyć gwiazdy do hiperprędkości pozwalających an opuszczenie naszej galaktyki, mówi główny autor badań, profesor Daniel Zucker. Centrum Galaktyki to wir składający się z obiektów krążących wokół czarnej dziury i w nią wpadających. Wydaje się, że tworzą się tam też gwiazdy. To dziwaczne miejsce, które trudno badać, gdyż pomiędzy nim a nami znajduje się dużo pyłu. Może je obserwować w podczerwieni i w zakresie fal radiowych, ale już niekoniecznie w świetle widzialnym, dodaje uczony. Teraz odkryliśmy gwiazdę, która prawdopodobnie w tym miejscu się uformowała i z niego uciekła. Obecnie znajduje się w odległości 29 000 lat świetlnych od Ziemi. To wystarczająco blisko, byśmy mogli ją dość szczegółowo badać. Gwiazda wydaje się zwyczajna. Powinna nam sporo powiedzieć o gwiazdach powstających w pobliżu centrum Galaktyki i o warunkach tam panujących. S5-HSV1 należy do ciągu głównego gwiazd, podobnie jak Słońce i większość innych gwiazd. Liczy sobie około 500 milionów lat, czyli jest w połowie życia. Przez 495 milionów lat stanowiła część układu podwójnego. W pewnym momencie znalazł się on zbyt blisko Saggitariusa A*, czarnej dziury w środku Drogi Mlecznej. Zgodnie z obowiązującymi teoriami, czarna dziura musiała przechwycić jedną z gwiazd, którą w końcu wchłonęła, a S5-HSV1 została wystrzelona z prędkością 1800 km/s. Pierwszą gwiazdę hiperprędkościową odkryto w 2005 roku. Do dzisiaj poznaliśmy zaledwie kilkadziesiąt takich obiektów, a przed kilku laty donosiliśmy o odkryciu nowej klasy gwiazd hiperprędkościowych, odkryciu pierwszego hiperprędkościowego układu podwójnego i o tajemniczej hiperprędkościowej gwieździe LAMOST-HVS. S5-HVS1 w końcu opuści Drogę Mleczną. Nie nastąpi to jednak zbyt szybko przebycie 1 roku świetlnego zajmuje jej bowiem 180 lat.   « powrót do artykułu
  12. We wrocławskich tramwajach przejeżdżających ulicą Grodzką (linie 6 i 7) można usłyszeć głos profesora Jana Miodka. Znany polonista zapowiada przystanek „Uniwersytet Wrocławski”. Głos jednego z najsławniejszych wrocławian usłyszymy dwukrotnie. Najpierw profesor poinformuje nas „następny przystanek Uniwersytet Wrocławski”, a po zatrzymaniu się pojazdu powtórzy nazwę przystanku. To wrocławskie MPK wpadło na pomysł poproszenia profesora Miodka o odczytanie nazwy przystanku, a uczony chętnie się na to zgodził. Warto wsłuchać się w głos uczonego. W zapowiedzi słowa „uniwersytet” użyłem elitarnego akcentu proparoksytonicznego, czyli na trzecią sylabę od końca, poinformował Miodek. Polonista jest zresztą od dziesięcioleci wiernym pasażerem wrocławskiej komunikacji zbiorowej. Nie posiada samochodu, więc po mieście porusza się tramwajami i autobusami. Profesora Miodka można posłuchać zresztą nie tylko w MPK we Wrocławiu. Od pewnego czasu jego głos jest też wykorzystywany przez Filharmonię Szczecińską, gdzie prosi publiczność, by nie klaskała pomiędzy poszczególnymi częściami koncertu. Wrocławskie MPK nie zamierza na tym poprzestać. Firma chce, by więcej przystanków było zapowiadanych przez znanych wrocławian. « powrót do artykułu
  13. Podczas budowy drogi w pobliżu portu w Tallinnie odkryto wrak statku z XV w. Wiek okrętu określono w oparciu o ślad pozostawiony przez pocisk muszkietu. Co ciekawe, w obrębie statku znaleziono też artefakt z XX w. - konserwę z datą ważności wskazującą na 1972 r. - oraz przymocowany do dzioba metalowy kabel. Archeolog Rivo Bernotas sugeruje, że statek został przesunięty i ponownie zakopany w XX w., za czasów ZSRR, bo stanowił przeszkodę na szlaku żeglugowym albo dla jakichś prac konstrukcyjnych. Ponieważ statek znajduje się w pobliżu prawie ukończonej drogi, nie zostanie w pełni odsłonięty. Naukowcy chcą za to stworzyć model 3D stanowiska. By potwierdzić wiek obiektu i określić jego pochodzenie, pobrano próbki drewna. Oprócz tego planowane są wywiady m.in. z pracownikami portu, którzy być może byli świadkami relokacji statku albo coś na ten temat wiedzą. « powrót do artykułu
  14. Naukowcy z Uniwersytetu Yale odkryli w ludzkim genomie hiperhotspoty, czyli miejsca, które są o wiele wrażliwsze na promieniowanie ultrafioletowe (UV). Ponieważ ekspozycja na UV to główna przyczyna nowotworów skóry, skryning hiperhotspotów może stanowić nową metodę oceny jednostkowego ryzyka wystąpienia tych chorób. Autorzy artykułu z pisma PNAS podkreślają, że w hiperhotspotach aż 170-krotnie częściej pojawiają się cyklobutanowe dimery pirymidynowe (ang. cyclobutane pyrimidine dimer, CPD); porównań dokonywano dla średniej genomowej. Amerykanie wyjaśniają, że mogą one działać jak cele na tarczach strzelniczych, które "przyciągają" uszkadzające promieniowanie. Zespół zauważył, że najczęściej hiperhotspoty występują w melanocytach, z których wywodzi się czerniak złośliwy. Myśleliśmy, że uszkodzenia DNA i mutacje, które wywołują nowotwory to rzadkie i losowe zdarzenia. Nasze wyniki pokazują jednak, że przynajmniej w przypadku nowotworów skóry, w genomie istnieją specyficzne cele, które tylko czekają, aż zadziała na nie UV - opowiada Douglas Brash. By je wykryć, naukowcy zaprojektowali metodę znakowania miejsc z CPD. Później wykorzystali wysoko wydajną technikę sekwencjonowania, która pozwoliła zmapować tagi w genomie. Ku swojemu zaskoczeniu, Amerykanie stwierdzili, że hiperhotspoty były nieproporcjonalnie często zlokalizowane w pobliżu genów, a zwłaszcza genów kodujących białka posiadające zdolność wiązania RNA (ang. RNA-binding proteins, RBPs); warto dodać, że RBPs pełnią funkcje regulatorowe i determinują wybór miejsca splicingowego przez spliceosom (splicing, inaczej składanie genów, to usunięcie intronów, sekwencji niekodujących, i połączenie eksonów, sekwencji kodujących, z prekursorowego mRNA). Przy ekspozycji na UV na poziomie oparzeń słonecznych promieniowanie ultrafioletowe podziała na hiperhotspoty. Człowiek doświadczy specyficznych, wywołanych UV, zaburzeń wzrostu komórki. Nie będzie to zjawisko nieprzewidywalne/zachodzące losowo, w dodatku tygodnie czy lata później, jak wcześniej sądzono. Wyjaśniając, czemu natura nie wyeliminowała hiperhotspotów, Brash zaznacza, że może tak być dlatego, że komórki używają ich do wyczuwania środowiska. Istnienie hiperhotspotów sugeruje, że mutacje wywołane przez karcynogen (UV bądź inny czynnik) nie są całkowicie losowe. Badanie akademików z Yale wskazuje na nowe sposoby określania ryzyka nowotworów skóry. Jak wiadomo, najważniejsza jest ocena wcześniejszego wystawienia na oddziaływanie UV. Obecnie lekarzom brakuje obiektywnych sposób pomiaru, zazwyczaj polegają więc na pamięci pacjentów. Gdyby dało się pobrać niewielką próbkę skóry i zbadać hiperhotspoty, można by uzyskać prawdziwe dane nt. uszkodzenia DNA przez uprzednie oparzenia. Osoby z grupy wysokiego ryzyka podlegałyby zaś stałemu monitoringowi. « powrót do artykułu
  15. Jeszcze przed 10 laty próby rozpoczęcia produkcji winiarskiej w Skandynawii były uznawane za stratę czasu i pieniędzy. Winiarstwem zajmowała się garstka hobbystów. Jednak ocieplający się klimat skłania coraz większą liczbę przedsiębiorców do spróbowania sił w tej dziedzinie. W najbliższych dekadach w Skandynawii będziemy uprawiali coraz więcej winorośli, a kraje, które są tradycyjnymi państwami winiarskimi będą uprawiały jej coraz mniej, mówi Sven Moesgaard, założyciel Skaersogaard Vin. On i jemu podobni chcą przekształcić Skandynawię w ważnego producenta białych win. Nie są to plany pozbawione szans na realizację. W ciągu najbliższych 50 lat średnie temperatury w niektórych regionach Skandynawii mogą wzrosnąć nawet o 6 stopni Celsjusza, a jej klimat może przypominać ten współczesnej północnej Francji. Zmianę widać już teraz. Obecnie w Danii działa 90 komercyjnych winnic, podczas gdy 15 lat temu były zaledwie 2. W Szwecji istnieje około 40 winnic, a w Norwegii jest ich około 10. Obecnie całkowita powierzchnia europejskich winnic to ponad 4 miliony hektarów, z czego 3/4 znajduje się we Francji, Hiszpanii i Włoszech. Unia Europejska pozwoliła Danii i Szwecji na uprawę wina na obszarze nie większym niż 405 hektarów. Skandynawscy przedsiębiorcy coraz chętniej inwestują w winnice widząc, co dzieje się we Francji czy Hiszpanii, gdzie wysokie temperatury zniszczyły w bieżącym roku wiele upraw winogron, w tym delikatne odmiany używane do produkcji białych win. Zmiany klimatyczne będą w tym zakresie działały na korzyść północnej Europy. Klimatolodzy przewidują, że do roku 2050 kraje, które obecnie dominują na rynku winiarskim, w tym kraje Ameryki Południowej oraz Australia i Kalifornia, mogą mogą mieć zbyt ciepły klimat, by uprawiać winogrona. Korzystne dla winnic warunki mogą pojawić się zaś w innych państwach, w tym w Chinach. Właściciele francuskich winnic już eksperymentują z odmianami winogron z Tunezji, sprawdzając, czy można z nich uzyskać równie dobre wino, co z obecnych odmian, które wykorzystują. Z kolei we Włoszech i Hiszpanii winnice są przenoszone na coraz wyżej położone tereny. Jednak za kilkadziesiąt lat to już może nie wystarczyć. Już teraz producenci wina z krajów nordyckich coraz częściej otrzymują nagrody za swoje produkty. Są bowiem w stanie uzyskać smaki, których zaczyna brakować w winach hiszpańskich, francuskich czy włoskich, gdzie wyższe temperatury pozbawiają owoce kwasowości. Obecnie największa duńska winnica, Dyrehoj Vingaard, położona na półwyspie Rosnaes produkuje 50 000 butelek wina białego i musującego. Warto tutaj zaznaczyć, że półwysep ten położony jest mniej więcej na tej samej szerokości geograficznej co Glasgow i bardziej na północ niż polskie wybrzeże Bałtyku. Skandynawscy winiarze będą zwiększali produkcję, ale przed nimi wiele problemów. Co prawda temperatury będą rosły, ale warunki uprawy będą coraz bardziej nieprzewidywalne. Jednego roku mogą przydarzyć się wielkie upały, drugiego zbyt duże opady deszczu. Tegoroczne przychody z winnic z Danii, Norwegii i Szwecji wyniosą około 14 milionów euro, tymczasem przychody francuskich winiarzy to 28 miliardów euro. Na przeszkodzie stoi nie tylko pogoda, ale również rzeczywistość gospodarcza i polityka Unii Europejskiej. Butelka skandynawskiego wina kosztuje średnio 30–40 euro, gdyż koszty siły roboczej są tam trzykrotnie wyższe niż we Francji, Włoszech czy Hiszpanii. Ponadto właściciele winnic z południa Europy otrzymują miliardy euro z Unii Europejskiej, co pozwala im udoskonalać produkcję i obniżać ceny. Tymczasem np. Dania otrzymała zgodę UE na uprawę winorośli pod warunkiem jednak, że nie będzie starała się o subsydia. Tymczasem dodatkowe pieniądze bardzo by się skandynawskim winiarzom przydały, gdyż muszą oni opracować techniki produkcji odpowiednie dla swojego klimatu. Jednak z nadzieją wskazują na południe Anglii, gdzie ocieplający się klimat umożliwił produkcję win musujących o najwyższej światowej jakości. « powrót do artykułu
  16. Przed kilkoma laty Uniwersytet im. Radbouda w Nijmegen zapewniał studentom "oczyszczający grób", czyli dół, w którym można było poleżeć i zastanowić się, co tak naprawdę liczy się w życiu. Uznawano go również za współczesną formę przypominania o śmiertelności (memento mori). Wykopany w 2009 r. grób był częścią 2-letniego projektu. W tym roku pomysł został, nomen omen, wskrzeszony. Prosili o to liczni zainteresowani. Studenci z Uniwersytetu im. Radbouda i sąsiedniego Hogeschool van Arnhem en Nijmegen (HAN) mogą zgłaszać chęć poleżenia w oczyszczającym grobie (istnieje opcja mailowego bukowania terminu). Do grobu nie można zabierać książek ani telefonów, co sprzyja skupieniu na otoczeniu (ziemi, korzeniach i niebie) oraz nieuniknionym losie. Ponieważ tematyka śmiertelności i przemyśleń nad życiem jest nadal istotna, wykopaliśmy w ogrodzie [duszpasterstwa akademickiego] inny grób, w którym można poleżeć. To ty decydujesz, ile czasu chcesz tam spędzić. Książki i telefony są zabronione. Możesz to potraktować jako specjalne miejsce do medytacji [...]. Podejmiesz wyzwanie? Jeśli nie chcesz leżeć w grobie, możesz siąść na ławce przy dole - napisano na witrynie internetowej uczelni. W latach 2009-11 z instalacji skorzystało tylko 39 osób, ale od wykopania nowego grobu w czerwcu br. zainteresowanie jest o wiele większe. Ilse Hubers, sekretarka duszpasterstwa akademickiego, powiedziała w wywiadzie udzielonym VICE Magazine, że od września tygodniowo z grobu korzysta po parę osób. Niektórzy znajdują tu "całkowite ukojenie", inni są zaś "głęboko poruszeni tym doświadczeniem". Ochotnicy dostają poduszkę i matę. Po wszystkim mogą z kimś porozmawiać o swoich przeżyciach i przemyśleniach. John Hacking, który wykopał dół w 2009 r., podkreśla, że śmierć jest często tematem tabu. Ludzie już o niej nie rozmawiają. Zapytałem więc siebie: jak nadać starej maksymie memento mori współczesną formę? Przedsięwzięcia o podobnym wydźwięku są realizowane także w innych częściach świata. Niedawno Reuter opisał "masowe pogrzeby żywych", które odbywają się w Hyowon Healing Center w Korei Południowej. Od 2012 r. wzięło w nich udział ponad 25 tys. osób, które symulując własną śmierć, chciały poprawić swoje życie. Kiedy zyskujesz świadomość śmierci i doświadczasz jej, zaczynasz inaczej podchodzić do życia - opowiada 75-letnia Chi Jae-hee, uczestniczka ostatniego pogrzebu (wydarzenie było częścią "programu dobrego umierania", oferowanego przez jej centrum seniora). W symulowanych pogrzebach biorą udział osoby w różnym wieku: zarówno nastolatki, jak i emeryci. Wszyscy zmieniają ubrania, biorą portrety pogrzebowe, spisują testamenty i leżą w zamkniętej trumnie przez ok. 10 minut. Student Choi Jin-kyu powiedział Reuterowi, że to doświadczenie uświadomiło mu, że zbyt często postrzega innych jako konkurentów. Jeon Yong-mun, który szefuje Hyowon Healing Center, podkreśla, że usługa ma pomóc ludziom w docenieniu życia, a także w uzyskaniu wybaczenia i pojednaniu z rodziną i przyjaciółmi.     « powrót do artykułu
  17. Życie ponad miliarda osób w Azji uzależnione jest od monsunów, które są głównym źródłem wody. Azjatycki monsun jest ściśle powiązany z globalnym przepływem powietrza z tropików. Tymczasem naukowcy z Lawrence Berkeley National Laboratory (Berkeley Lab) informuję, że w miarę ocieplania się klimatu dojdzie do zmiany rozkładu monsunów i w niektórych miejscach dostawy wody będą mniejsze. Badacze z Berkeley Lab, Wenhou Zhou i Da Yang oraz Shang-Ping Xie ze Scirpps Institution of Oceanography, wykorzystali modele klimatyczne do zbadania komórki Hadleya. To część wielkoskalowej cyrkulacji atmosferycznej. To właśnie komórka Hadleya umożliwia bezpośredni transport ciepła z równika do zwrotników. Komórka Hadleya składa się z dwóch części. Wilgotnego gorącego powietrza, która unosi się ze strefy równikowej, powodując wielkie opady w czasie monsunów, oraz suchego gorącego powietrza, które obniża się w strefach zwrotnikowych. W wyniku tego wieją pasaty, od wieków wykorzystywane przez żeglarzy, i mamy suche strefy subtropikalne. Z najnowszych badań wynika, że w miarę ocieplania się klimatu sucha i gorąca część subtropikalna komórki Hadleya będzie rozszerzała się w kierunku biegunów, a część wilgotna będzie kurczyła się w kierunku równika. Na potrzeby swoich badań naukowcy przyjęli najbardziej pesymistyczny scenariusz rozwoju sytuacji opisany przez IPCC. Wcześniejsze badania wykazywały zwykle, że komórka Hadleya będzie się rozszerzała w kierunku biegunów. Wykazaliśmy jednak, że w miesiącach letnich sytuacja będzie inna. W związku z ocieplaniem się strefy równikowej w czerwcu i lipcu komórka będzie się kurczyła w kierunku równika, mówi Zhou. To będzie miało olbrzymi wpływ na Azję Wschodnią, gdzie właśnie w miesiącach letnich notuje się obecnie największe opady. Monsun jest ważnym źródłem wody dla Azji Wschodniej i olbrzymiej części Chin. Jeśli się on zmieni lub przemieści, to będzie miało to olbrzymi wpływ na codzienne życie mieszkańców tych terenów, stwierdził Yang. Uczeni zauważają, że na razie na podstawie obserwacji nie można stwierdzić, czy uzyskane przez nich wyniki są prawidłowe. Obserwacje monsunów z ostatnich 30 lat sugerują bowiem, że ich zachowanie jest zdeterminowane naturalną zmiennością. Wpływ ocieplenia klimatu na monsuny jeszcze się nie ujawnił. Innymi słowy, dopiero w przyszłości zobaczymy wpływ zmian klimatu na monsuny, dodaje Yang. « powrót do artykułu
  18. Naukowcy z University of Adelaide i University of Witwatersrand twierdzą, że współcześnie żyjące wielkie małpy są bardziej inteligentne od naszego przodka, australopiteka, a więc i od słynnej Lucy. Wyniki ich badań zostały opublikowane na łamach Proceedings of the Royal Society B. Podważają one dotychczasowe przekonania dotyczące inteligencji australopiteków, które były oparte na wielkości ich mózgów. Tym razem naukowcy podeszli do zagadnienia z nieco innej strony. Postanowili ocenić przepływ krwi w częściach mózgu odpowiedzialnego za funkcje poznawcze. Oszacowali go na podstawie wielkości otworów w czaszce, którymi dochodziły naczynia krwionośne. Technikę tę odpowiednio skalibrowano na przykładach ludzi i innych ssaków, a następnie zbadano w ten sposób czaszki 96 dużych małp i 11 australopiteków. Kierujący badaniami profesor Roger Seymour z Uniwersytetu w Adelajdzie poinformował, że u współczesnych wielkich małp przepływ krwi przez części mózgu odpowiedzialne za funkcje poznawcze jest większy, niż u australopiteków. Uzyskane wyniki były niespodziewane dla antropologów, gdyż generalnie uważa się, że inteligencja jest bezpośrednio związana z wielkością mózgu, mówi profesor Seymour. Tymczasem mózgi australopiteków są większe niż wielu współczesnych małp. Opieranie się na wielkości mózgu wydaje się rozsądne, gdyż większy mózg oznacza większą liczbę neuronów. Ponadto funkcje poznawcze zależą nie tylko od liczby neuronów, ale też od liczby łączących je synaps. To one zarządzają przepływem informacji w mózgu, a większa aktywność synaps oznacza lepsze przetwarzanie danych. Ludzki mózg na działalność synaps zużywa aż 70% energii, a ilość energii dostarczanej do mózgu jest proporcjonalna do przepływu krwi zapewniającej tlen. Mimo, że masa ludzkiego mózgu stanowi zaledwie 2% masy ciała, to mózg zużywa 15–20% całości używanej przez nas energii, a serce dostarcza mu około 15% całości krwi. Wiadomo, że wielkie mały są bardzo inteligentne. Jak jednak ta inteligencja ma się do inteligencji australopiteków sprzed 3 milionów lat, takich jak Lucy? Mózgi nieczłowiekowatych wielkich małp są mniejsze lub równe mózgom australopiteków, zatem przyjmowano, że Lucy była od nich bardziej inteligentna. Wiemy też, że ludzki mózg, pod względem rozmiarów i liczby neuronów, wygląda jak przeskalowany mózg małp naczelnych. Jednak nasze badania wykazały, że ilość krwi przepływającej przez mózg australopiteka była znacznie mniejsza niż ilość krwi przepływająca przez mózgi współczesnych naczelnych nieczłowiekowatych. Oceniliśmy, że ilość krwi przepływającej przez mózg Koko [słynna gorylica, która porozumiewała się z ludźmi za pomocą około 1000 znaków i gestów – red.] była około dwukrotnie większa niż u Lucy. Jako, że ilość przepływającej krwi wydaje się lepszym wskaźnikiem zdolności do przetwarzania informacji, Koko wydaje się bardziej inteligentna, podsumowuje Seymour. « powrót do artykułu
  19. Władze Pragi wpadły na oryginalny pomysł walki ze smogiem. Otóż w mieście można napić się... piwa antysmogowego. Trunek o nazwie Pražský chodec czyli Praski pieszy skutecznie pomaga oczyścić powietrze. Największym źródłem smogu w Pradze jest ruch samochodowy. Pražský chodec działa w ten sposób, że wracając z pracy wypijamy jedno piwo i zostawiamy samochód na parkingu. Do domu wracamy pieszo lub komunikacją miejską. Aby jeszcze lepiej przyczynić się do likwidacji smogu władze stolicy Czech proponują, by piwo wypić wraz z grupą przyjaciół. Co więcej, w czasie wakacji można było napić się piwa sponsorowanego przez miasto. Władze Pragi utworzyły specjalną witrynę, na której można było zarejestrować się wraz ze znajomymi. Dziesięć największych grup mogło liczyć na przysłanie im do pracy transportu schłodzonego piwa. Rejestracja już się zakończyła i szczęśliwcy otrzymali swoje piwo. Trzeba przyznać, że tam, gdzie w grę wchodzi chmielowy napój nasi południowy sąsiedzi potrafią się postarać. Najmniejsza z ze zwycięskich grup liczyła 89 członków, a największa – 144. « powrót do artykułu
  20. Specjaliści z zakresu historii sztuki ustalili autorstwo jednego z najpiękniejszych XVI-wiecznych europejskich portretów „Portretu damy w futrzanej etoli”. Długo sądzono, że namalował go El Greco, okazało się jednak, że uznanie należy się innemu malarzowi - Alonsowi Sánchezowi Coello. Debata dotycząca tego, kto namalował „Panią w futrze”, trwała ponad 100 lat. Ostatecznie pogłębiona analiza dzieła pozwoliła ekspertom zdobyć nowe informacje nt. stylu El Greco i innych artystów malujących w tym samym czasie. Badanie techniczne, przeprowadzone w 2014 r. przez Muzeum Narodowe Prado, gdzie portret wypożyczono z okazji 400-lecia śmierci El Greca, oraz później przez Uniwersytet w Glasgow i Muzea Glasgow, sprawiło, że autorstwo obrazu „przeniesiono” z El Greca (wł. Domenikosa Theotokopulosa) na Alonsa Sáncheza Coello. Sir William Stirling Maxwell kupił „Portret damy w futrzanej etoli” w 1853 r. W 1967 r. wnuczka Maxwella, Anne Maxwell Macdonald, przekazała go razem z Pollok House miastu Glasgow (obraz stanowi część kolekcji dzieł hiszpańskich). Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, latem przyszłego roku obraz wróci do Pollok House z nowym opisem. Pani w futrze to fascynujący portret. Techniczne badanie ujawniło niespodziewane elementy, takie jak kryjący się pod powierzchnią rysunek wstępny. To sugeruje, że przed wprowadzeniem przykuwającej wzrok etoli suknia damy była utrzymana w innym stylu. Debata dotycząca dzieła będzie się toczyć nadal, bo choć już znamy tożsamość autora obrazu, nadal nie wiemy, kim była sama dama [...] - podkreśla Duncan Dornan, dyrektor Muzeów Glasgow. Od początku XX wieku zaczęły pojawiać się wątpliwości co do autorstwa obrazu. Osoby specjalizujące się w malarstwie hiszpańskim coraz częściej zwracały uwagę, że dzieło różni się od innych obrazów El Greca. Gdy w 2014 roku „Portret damy w futrzanej etoli” został wypożyczony Muzeum Prado z okazji 400. rocznicy śmierci wielkiego malarza, tamtejsi specjaliści postanowili przeprowadzić badania dzieła. Wykorzystano najróżniejsze zdobycze techniki, np. fluorescencyjną fotografię UV, fotografię rentgenowską, steromikroskopię, reflektografię w podczerwieni czy fluorescencję rentgenowską. Dzięki analizom technicznym powierzchni oraz analizom mikroskopijnych próbek farby wiemy teraz więcej o tym, jak portret został namalowany oraz jak wykorzystane materiały i metody mają się do innych ważnych obrazów z naszej i innych kolekcji - powiedział doktor Mark Richter, odpowiedzialny za koordynację badań prowadzonych na Uniwersytecie w Glasgow. Wszystkie dowody wskazują, że zarówno materiały, jak i techniki malarskie odpowiadają temu, co stosowano w XVI-wiecznym hiszpańskim malarstwie. Jednak kompozycja poszczególnych warstw „Portretu damy w futrzanej etoli” jest inna niż u El Greca. Większość obrazów składa się z wielu warstw. W XVI wieku zwykle były to warstwa gruntu, podmalówki, liczne warstwy właściwego dzieła, a w końcu werniks. Dzięki współpracy Muzeum Prado i Uniwersytetu w Glasgow mogliśmy szczegółowo przeanalizować każdą z warstw. Stwierdziliśmy, że w „Portrecie damy w futrzanej etoli” są one znacząco różne niż w innych dziełach El Greca. El Greco na płótno pokryte gipsem sztukatorskim nakładał brązowawo-czerwoną podmalówkę. Zwykle zawierała ona cenne pigmenty różnych kolorów. Do jej stworzenia wielki malarz prawdopodobnie używał farb zeskrobanych z własnej palety. W przypadku analizowanego obrazu niczego takiego nie zauważono. Podmalówka jest jasnoszara. Innym bardzo ważnym detalem była technika wykonania samej podmalówki. W „Portrecie damy w futrzanej etoli” reflektografia w podczerwieni ujawniła wyraźnie widoczny szkic. Takie właśnie szczegóły, ważne dla zrozumienia techniki artysty, powodują, że „Portret damy w futrzanej etoli” nie może być dłużej uznawany za dzieło El Greca - stwierdza Richter. Specjaliści z Muzeum Prado porównali wyniki analiz obrazu z dziełami innych malarzy działających na dworze Filipa II, w tym z pracami Sofonisby Anguissoli, której wystawę otwarto niedawno w Madrycie. Doszliśmy do wniosku, że „Portret damy w futrzanej etoli” nie wyszedł spod pędzla El Greca ani Sofonisiby Anguissoli i jego autorem jest Alonso Sánchez Coello. To wspaniałe dzieło Sáncheza Coello - mówi doktor Leticia Ruiz Gomez, kierująca w Muzeum Prado działem hiszpańskiego malarstwa renesansowego. Jako ulubieniec władcy Alonso Sánchez Coello był głównym portrecistą na dworze Filipa II. Za życia był bardziej znany i podziwiany niż El Greco. Niewłaściwe przypisanie El Greco autorstwa „Portretu” odegrało olbrzymią rolę w zdobyciu przez niego uznania w XIX wieku poza granicami Hiszpanii. Ostatnio, gdy zaczęto mówić, iż dzieło to mogło wyjść spod ręki Sofonisby Anguissoli, odżyło zainteresowanie jej malarstwem. Teraz w końcu powinno się udać doprowadzić do odzyskania międzynarodowej sławy przez właściwą osobę, Alonsa Sáncheza Coello - mówi doktor Hilary Macartney z Uniwersytetu w Glasgow. Specjaliści przyznają też, że analiza tego obrazu i innych portretów z epoki pozwoliła im stwierdzić, iż Sánchez Coello, któremu było najbliżej do konwencjonalnego formalnego stylu tworzenia portretów królewskich, malował też w mniej formalnym stylu, który łączył intymność i ówczesne ideały kobiecej urody. « powrót do artykułu
  21. U ludzi, którzy przez długi czas zmagają się przeciwnościami psychospołecznymi, są np. ofiarami przemocy, upośledzeniu ulega zdolność produkowania ilości dopaminy koniecznych do poradzenia sobie z sytuacjami stresowymi. Wyniki, które ukazały się w piśmie eLife, wyjaśniają, czemu długotrwała ekspozycja na traumę psychologiczną i przemoc może stanowić czynnik ryzyka choroby psychicznej czy uzależnień. Wiedzieliśmy, że chroniczne przeciwności psychospołeczne mogą skutkować podatnością na choroby psychiczne, np. depresję czy schizofrenię. Dotąd brakowało nam jednak precyzyjnego mechanistycznego wyjaśnienia, w jaki sposób dochodzi do zwiększenia ryzyka - opowiada dr Michael Bloomfield z Uniwersyteckiego College'u Londyńskiego. By się tego dowiedzieć, naukowcy zebrali grupę 34 ochotników. Połowę cechowała duża kumulatywna ekspozycja na przeciwności psychospołeczne. Resztę próby stanowiła dopasowana pod względem wieku i płci grupa kontrolna (z niską kumulatywną ekspozycją). Wszyscy przeszli procedurę wywołania ostrego stresu społecznego za pomocą Montréal Imaging Stress Task (MIST). Dwie godziny później badanym wstrzyknięto znacznik, który pozwalał prześledzić produkcję dopaminy w mózgu za pomocą pozytonowej tomografii emisyjnej (PET). Okazało się, że u osób z grupy kontrolnej produkcja dopaminy korelowała (była proporcjonalna) ze stopniem postrzeganego zagrożenia i reakcją fizjologiczną na ostry stres. U ochotników z dużą ekspozycją kumulatywną na przeciwności psychospołeczne percepcja zagrożenia była zaś wyolbrzymiona, a synteza dopaminy w prążkowiu upośledzona. Stłumione były również inne fizjologiczne reakcje na stres; ciśnienie i poziomy kortyzolu nie rosły np. w takim stopniu jak w grupie kontrolnej. To badanie nie stanowi dowodu, że przewlekły stres psychospołeczny wywołuje chorobę psychiczną lub nadużywanie substancji psychoaktywnych na późniejszych etapach życia. Wskazaliśmy jednak prawdopodobny mechanizm, który sugeruje, że chroniczny stres może podwyższać ryzyko choroby psychicznej, zmieniając mózgowy układ dopaminergiczny. By lepiej zrozumieć, jak wywołane przeciwnościami psychospołecznymi zmiany w układzie dopaminergicznym mogą zwiększać podatność na choroby psychiczne i uzależnienie, potrzebne są dalsze badania - podsumowuje prof. Oliver Howes z King's College London. « powrót do artykułu
  22. Wielu osobom przebywającym na oddziałach intensywnej opieki medycznej podaje się probiotyki. Okazuje się jednak, że u niewielkiego odsetka pacjentów mogą one powodować bakteremię. Obecne w probiotykach bakterie mogą bowiem dostawać się do krwi pacjentów. O zauważeniu takiego zjawiska informuje na łamach Nature grupa naukowców z Wydziału Biologii Izraelskiego Instytutu Technologicznego Technion w Hajfie oraz z Boston's Children Hospital, Harvard Medical School i Walter Reed Army Institute of Research w USA. Wszystko zaczęło się od spostrzeżenia, jakiego dokonano w Boston Children's Hospital. Otóż w latach 2009–2014 na tamtejszy OIOM przyjęto 22 174 pacjentów. Wśród nich były 522 osoby, które otrzymywały probiotyki zawierające szczep Lactobacillus rhamnosus GG (LGG). Bakteremia pojawiła się u 6 (1,1%) z tych pacjentów. Tymczasem w grupie 21 652 pacjentów, którzy nie otrzymywali probiotyków z LGG bakteremie zaobserwowano u 2 osób (0,009%). Innymi słowy, w grupie przyjmującej probiotyki ryzyko wystąpienia bakteremii było ponad 100-krotnie większe. Naukowcy postanowili bliżej się temu przyjrzeć. Chcieliśmy sprawdzić, czy możemy zidentyfikować przyczyny wystąpienia bakteremii i czy uda się nam opracować rekomendacje dotyczące podawania probiotyków pacjentom OIOM-u, mówi jedna z głównych autorek badań, doktor Kelly Flett. Najpierw szczegółowo zbadano same bakterie z krwi chorych i stwierdzono, że we wszystkich 6 przypadkach osób, które przyjmowały probiotyki we krwi występują Lactobacillus rhamnosus. U obu osób nieprzyjmujących probiotyków bakteremia była wywołana przez inne gatunki Lactobacillus. Warto tutaj zauważyć, że bakteremia spowodowana przez Lactobacillus rhamnosus występuje w całej populacji z częstotliwością 0,00007%, zatem zdarza się kilkanaście tysięcy razy rzadziej, niż wspomniany 1,1% pacjentów OIOM-u przyjmujących probiotyki. By stwierdzić, czy to probiotyki wywołały bakteremie, wykonano szczegółowe analizy kodu genetycznego bakterii wyizolowanych z krwi pacjentów, a wyniki porównano z genomem bakterii obecnych w probiotykach LGG. Okazało się, że genomy są niemal identyczne. We wszystkich próbkach łącznie wykryto jedynie 23 polimorfizmy pojedynczego nukleotydu (SNP), a odległość pomiędzy ostatnim wspólnym przodkiem bakterii z probiotyków i z krwi pacjentów była mniejsza niż pomiędzy ostatnim wspólnym przodkiem bakterii z probiotyków a klonami LGG przechowywanymi w banku genetycznym. Co więcej, nie stwierdzono żadnej mutacji, która jednoznacznie pozwoliłaby odróżnić bakterie z probiotyków od bakterii z krwi. Autorzy badań podkreślają, że u wspomnianych 6 pacjentów, u których rozwinęła się bakteremia, nie występowały typowe czynniki ryzyka bakteremii Lactobacillus. Co więcej, gdy osoby te porównano z 16 innymi pacjentami OIOM-u, którzy też przyjmowali probiotyki, ale u których bakteremia nie wystąpiła, nie stwierdzono żadnych istotnych różnic takich jak użycie sprzętu medycznego w czasie pobytu w szpitalu, zabiegi chirurgiczne, występowanie biegunki, przyjmowanie antybiotyków i inne. To zaś wskazuje, że prawdopodobnie trudno będzie zidentyfikować tych pacjentów, którzy są narażeni na rozwój bakteremii. Naukowcy nie wiedzą, w jaki sposób doszło do zakażenia krwi. Wszyscy pacjenci mieli założone wkłucie centralne, które jest jedną z możliwych dróg zakażenia. Inną możliwością jest przeniknięcie bakterii przez ścianę pęcherza. Badania wykazały istotne statystycznie zwiększone ryzyko rozwoju bakteremii u pacjentów OIOM-u przyjmujących probiotyki z LGG. Stwierdzono także, że już po przeniknięciu do krwioobiegu pacjenta bakterie ewoluują. Nie można wykluczyć, że nabywają wówczas oporności na antybiotyki, chociaż nie ma też pewności, czy cech tych nie wykazywały jeszcze przed podaniem probiotyków. « powrót do artykułu
  23. Polscy naukowcy budują podwaliny dla innowacyjnych rozwiązań w elektronice. Przeprowadzone przez nich badania nad nanodrutami półprzewodnikowymi to krok ku wysokowydajnym ogniwom słonecznym czy tranzystorom sterowanym polem magnetycznym. W prestiżowym amerykańskim czasopiśmie naukowym Nano Letters ukazał się artykuł będący efektem badań przeprowadzonych w Narodowym Centrum Promieniowania Synchrotronowego SOLARIS oraz w jednostce macierzystej zespołu badawczego, czyli w Akademickim Centrum Materiałów i Nanotechnologii AGH. Badania kierowane przez dr inż. Katarzynę Hnidę-Gut wykazały, że właściwości magnetyczne nanodrutów z antymonku indu domieszkowanego manganem (InSb-Mn) można kontrolować przez odpowiedni dobór stężenia domieszki. Przełomowe w badaniach było to, że po raz pierwszy w procesie elektrosyntezy pulsacyjnej w porach AAO (anodyzowanego tlenku glinu) uzyskano wysokiej jakości nanodruty InSb-Mn, bazując na wybranych wcześniej optymalnych warunkach syntezy półprzewodnika, którym jest antymonek indu. Część pomiarów w ramach projektu badawczego przeprowadzono z wykorzystaniem promieniowania synchrotronowego. Dzięki eksperymentowi na linii PEEM/XAS możliwe było zbadanie lokalnej struktury w otoczeniu atomów manganu. Pozwolił on na potwierdzenie hipotezy, że atomy manganu w strukturze analizowanych nanodrutów tworzą małe klastry, np. Mn3. To właśnie te klastry są źródłem magnetyzmu w temperaturze pokojowej – objaśnia dr hab. inż. Marcin Sikora, jeden ze współautorów publikacji. Wykonanie tych badań bez synchrotronu byłoby możliwe, ale wyniki byłyby znacznie mniej dokładne, a cały pomiar zająłby kilka dni, a może nawet tygodni – dodaje prof. Sikora. Zebranie dobrej jakości widma na stacji końcowej XAS synchrotronu SOLARIS to około dwie godziny. W sumie badania synchrotronowe trwały dobę i objęły sześć próbek. Analiza wyników nie była skomplikowana i zakończyła się w przeciągu kilku dni. Pomiary w SOLARIS to zaledwie fragment projektu. Od pomysłu na badania i pierwszych prób wytworzenia magnetycznych nanodrutów do publikacji minęły cztery lata. Najbardziej pracochłonną częścią przedsięwzięcia było opracowanie metody syntezy nanodrutów, a następnie korelacja uzyskanych wyników analizy dyfrakcyjnej i magnetometrii – przyznaje główna autorka publikacji dr inż. Katarzyna Hnida-Gut. Mogę śmiało powiedzieć, że pomiary synchrotronowe to był chyba najprzyjemniejszy element tych badań – dodaje. Nanodruty półprzewodnikowe są materiałem wykorzystywanym w wysokowydajnych ogniwach słonecznych oraz sensorach. Mogą też znaleźć zastosowanie w elementach elektroniki przyszłości, w których ładunki będą płynęły nie w ścieżkach krzemowych, ale węglowych nanorurkach, grafenie i nanodrutach półprzewodnikowych. W półprzewodnikach magnetycznych przepływ elektronów zależy od orientacji ich spinów. Można z ich pomocą zbudować tranzystor sterowany polem magnetycznym. Powinien on być znacznie szybszy i bardziej energooszczędny od tranzystorów tradycyjnych – uważa prof. Sikora. Główna autorka badań przyznaje, że chociaż do zastosowań praktycznych jeszcze daleka droga, to nie zmienia faktu, że jej projekt to pierwsze takie badania nad elektrochemicznie wytworzonymi nanodrutami InSb-Mn. Dodatkowo nanodruty przygotowane zostały w taki sposób, że są magnetyczne nie tylko w ultraniskich temperaturach, ale również w temperaturze pokojowej i wyższej (do 200°C). Jest to ważna innowacja w badaniach nad materiałami dla elektroniki. Od dłuższego czasu pracujemy nad tranzystorem, który bazuje na niedomieszkowanym InSb (czystej substancji antymonku indu), więc skonstruowanie takiego urządzenia sterowanego polem magnetycznym wydaje się naturalnym kolejnym krokiem – uzupełnia dr inż. Hnida-Gut. W skład zespołu badawczego weszli naukowcy z Akademickiego Centrum Materiałów i Nanotechnologii AGH: dr inż. Katarzyna Hnida-Gut, dr inż. Antoni Żywczak, dr hab. inż. Marcin Sikora, dr inż. Marianna Marciszko-Wiąckowska oraz prof. dr hab. inż. Marek Przybylski. Nano Letters jest prestiżowym amerykańskim czasopismem naukowym, specjalizującym się w publikowaniu wyników badań z zakresu teorii i praktyki nanonauki i nanotechnologii. Cała publikacja Room-Temperature Ferromagnetism in InSb-Mn Nanowires jest dostępna tutaj. « powrót do artykułu
  24. Jiao Qing, 9-letni samiec pandy wielkiej z zoo w Berlinie, przeszedł ostatnio badanie tomografem komputerowym. Specjaliści z Leibniz-Institut für Zoo-und Wildtierforschung (IZW) zajęli się zwierzęciem, bo wykonane wiosną USG wykazało, że jedna z nerek jest mniejsza. Jak opowiadają opiekunowie niedźwiedzia, poranek 7 listopada był inny niż zwykle. Zamiast śniadania na pandę czekała skrzynia transportowa. Po zwabieniu do środka ok. 7 zwierzę pojechało do IZW. Ważący 110 kg samiec trafił do skanera po podaniu znieczulenia. Lekarze potwierdzili, że jedna z nerek rzeczywiście jest mniejsza. Planowane są badania ilości wydalanego moczu, które pokażą, czy jej funkcja jest prawidłowa. Prof. Thomas Hildebrandt (IZW) i dr nauk weterynaryjnych Andreas Ochs (Zoologischer Garten Berlin) zaprezentują uzyskane wyniki na największej dorocznej konferencji hodowców pandy wielkiej (Conference for Giant Panda Conservation and Breeding & Annual Conference of Giant Panda Breeding Techniques). Odbywa się ona w Chengdu od 12 do 15 listopada. Warto przypomnieć, że Jiao Qing jest ojcem bliźniąt urodzonych 31 sierpnia. Młode, które pod koniec października ważyły 2578 o 2521 g i mierzyły ponad 30 cm, jedzą wyłącznie mleko matki Meng Meng. « powrót do artykułu
  25. Z legendarnej Mysiej Wieży w Kruszwicy archeolodzy usunęli tony gruzu i śmieci. Znaleźli przy tym zabytki z ostatnich kilkuset lat. Prace archeologiczne są prowadzone pod kierunkiem Marcina Woźniaka, dyrektora Muzeum im. Jana Kasprowicza w Inowrocławiu, a ich celem jest dotarcie do dna wieży. Mysia Wieża powstała w 1350 roku. Była ona częścią zamku i miejscem ostatniej obrony jego mieszkańców. Marcin Woźniak, w rozmowie z oficjalnym portalem powiatu inowrocławskiego wyjaśnia, że nie było wówczas istniejących obecnie schodów zewnętrznych. Do jedynego wejścia do wieży prowadziły drabiny i mostek z ganku murów obronnych. Drzwi ryglowało się z obu stron, tak że można było się zamknąć w wieży lub zamknąć w niej kogoś. Kiedy padał cały zamek, to tu można było się jeszcze bronić do nadejścia odsieczy. Jedyne wejście jest prawie 10 metrów nad powierzchnią dziedzińca zamku. To niestety nastręcza teraz wielu problemów, bo nie możemy prowadzić prac z wysokości gruntu. Podczas tegorocznych prac najpierw usunięto 30-centymetrową warstwę gruzu z ubiegłorocznych prac, następnie śmieci z okresu PRL-u i okresu międzywojennego. Znaleziono wówczas np. kapsle porcelanowe z browaru w Strzelnie, kilkaset monet z okresu PRL-u czy cynową odznakę, przyznawano przez III Rzeszę z okazji 1 maja. Później nastąpiła naprawdę ciężka harówka. Wiadrami z dołu wieży wyciągnięto aż 20 ton gruzy. Pochodził on z XIX wieku, z czasów, gdy Prusacy najpierw uporządkowali teren wokół wieży, a następnie wybudowali zewnętrzne schody i udostępnili wieżę turystom. Pod XIX-wiecznym gruzem naukowcy trafili na wyprażoną warstwę zaprawy i dachówek. Dowiedzieli się dzięki temu, że gdy 18 czerwca 1657 roku opuszczający Inowrocław i Kruszwicę Szwedzi podpalili zamek, zajął się też drewniany dach wieży, który spadł do jej wnętrza. Zgliszcza utworzyły 1,5-metrową warstwę, pod którą znaleziono kości zwierząt – zapewne posiłków żołnierzy – oraz kości ludzkie. Gruba warstwa zgliszczy nie pozwoliła dotrzeć w tym sezonie do dna wieży. Pod nią znajduje się cienka warstwa ceramiki i przedmiotów szklanych z XVII wieku. Badania wykazały, że pozostało jeszcze około 2 metrów, by dotrzeć do dna wieży. Marcin Woźniak uważa, że w wieży nie było przejścia podziemnego, o którym wspomina legenda. Istnienie takiego przejścia osłabiałoby bowiem mury, ponadto byłoby zaprzeczeniem obronnego charakteru wieży. Zdaniem naukowca dno wieży było lochem głodowym. Uczony przypomina, że w 1409 roku król Jagiełło skazał burgrabiego Bernarda na „karę wieży” za poddanie Krzyżakom Bydgoszczy. Bernard został osadzony właśnie w Kruszwicy i tam zmarł. Najcenniejszym znaleziskiem wydobytym podczas porządkowania Mysiej Wieży jest flet z połowy XVII wieku. Znaleziono też klucze do wieży z czasów pruskich. Na jej murach przy wejściu widoczne są napisy pozostawione przez Polaków, Żydów i Niemców. Jest tam m.in. kolekcja podpisów z 1854 roku. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...