Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37640
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    247

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Rosyjscy naukowcy rozpoczynają poszukiwania paleowirusów, które mogły przetrwać w wiecznej zmarzlinie. Badania będą prowadzone w Państwowym Centrum Wirusologii i Biotechnologii „Wektor” w Kołcowie we współpracy z Północno-Wschodnim Uniwersytetem Federalnym (SWFU). Laboratorium „Wektor” to jedno z dwóch miejsc na świecie, w których przechowywane są aktywne wirusy ospy prawdziwej, jednej z najbardziej śmiercionośnych chorób w historii ludzkości. Uczeni będą badali tkanki miękkie przechowywane w uniwersyteckim Muzeum Mamutów w poszukiwaniu materiału genetycznego mikroorganizmów, który mógłby się tam zachować. Eksperci z laboratorium „Wektor” chcą znaleźć paleowirusy, które pozwolą im na rozpoczęcie programu rozwoju rosyjskiej paleowirusologii oraz badań nad ewolucją wirusów. Olesja Ochlopkowa z SWFU mówi, że laboratorium „Wektor” od około 10 lat próbuje rozpocząć badania z zakresu paleowirusologii. Obecnie przeszliśmy od planowania do działania. Najpierw w badanym materiale wykonuje się otwór, z którego pobierane są tkanki. Te umieszczane są w próbówce, w której są transportowane do laboratorium „Wektor”. Tam, za pomocą standardowych technik biologii molekularnej izoluje się kwasy nukleinowe i prowadzi sekwencjonowanie genomu. Jeśli kwasy nie uległy zniszczeniu, będziemy mogli uzyskać dane o ich składzie, ustalić, w jaki sposób się zmieniały, określić całą sekwencję wydarzeń. Dzięki temu będziemy w stanie opisać trendy, w wyniku których powstał obecnie istniejący ekosystem wirusów i określić potencjał epidemiologiczny obecnie współczesnych mikroorganizmów, dodaje uczona. Pierwszym zwierzęciem, którego tkanki zostały poddane badaniom jest koń sprzed 4450 lat, znaleziony w Wierchojańsku w 2009 roku. Będziemy badali też inne zwierzęta: jelenia znad rzeki Omołoj, mamuta z Małej Wyspy Lachowskiej, czarnego psa z Tumat, kurowate, gryzonie i wiele innych zwierząt. Mamy tutaj znaleziska z okresu ostatnich 10 lat, które były badane tylko pod kątem. Po raz pierwszy będziemy poszukiwali w nich paleowirusów, wyjaśnia Maksim Czeprasow, szef laboratorium w Muzeum Mamutów. Siergiej Fiodorow, dyrektor ds. ekspozycji, wyjaśnia, że zwierzęta nadają się do badań, gdyż są przechowywane w specjalnych lodówkach w temperaturze od -16 do -18 stopni Celsjusza. Muzeum Mamutów od dawna współpracuje z laboratorium „Wektor”. Już na początku obecnego wieku specjaliści z „Wektora” przyjechali do nas, by wspólnie pracować nad próbkami. Technologia nie stoi w miejscu. Mamy nadzieję, że dzięki nowym metodom badawczym znajdziemy paleowirusy. « powrót do artykułu
  2. Jutro na powierzchni Marsa ma wylądować łazik Perseverance ze śmigłowcem Ingenuity na pokładzie. To najbardziej skomplikowana misja kosmiczna od czasu lądowania człowieka na Księżycu. W chwili pisanie tego tekstu misja Mars 2020 znajduje się w odległości około 2 milionów 500 tysięcy kilometrów od Marsa i pędzi w jego stronę z prędkością 76 941 km/h. Łazik ma dotknąć powierzchni Marsa jutro, 18 lutego, o godzinie 21:55 czasu polskiego. Wyprawy na Marsa są niezwykle trudne. Dotychczas ludzkość przeprowadziła 47 misji, z czego całkowicie lub częściowo udanych było 24, w tym 16 zorganizowanych przez USA, 3 przez ZSRR, 1 wspólna UE/Rosja oraz po 1 przez UE, Indie, Zjednoczone Emiraty Arabskie i Chiny. Jak dotychczas jedyną agencją, która potrafi przeprowadzić pełną misję wraz z miękkim lądowaniem na Marsie jest NASA. Co prawda w 1971 roku na Czerwonej Planecie miękko lądował radziecki Mars 3, jednak kontakt z nim utracono już 104,5 sekundy później. Najprawdopodobniej udało się też wylądować Beagle'owi 2 wysłanemu przez Europejską Agencję Kosmiczną w 2003 roku, jednak nigdy nie nawiązano z nim kontaktu. Amerykanie próbowali lądować na Marsie 9-krotnie, z czego 8 razy im się udało. Nic więc dziwnego, że istnieje spore prawdopodobieństwo, że uda się i tym razem. Misja Mars 2020 wygląda podobnie do misji łazika Curiosity z 2011 roku. Jednak to tylko pozory. Łazik Perseverance jest najcięższym obiektem, jaki ludzkość próbowała umieścić na Marsie. Jego masa to 1025 kilogramów. NASA postanowiła przy okazji wypróbować nową osłonę termiczną, która podczas lądowania nie tylko ochroni lądujący pojazd, ale zbierze też więcej danych na temat temperatury, wiatru i rozgrzewania się osłony. Nowością jest też wspomagający lądowanie system TRN, który będzie w czasie rzeczywistym wykonywał zdjęcia terenu i na tej podstawie zdecyduje o ostatecznym punkcie lądowania. Dzięki niemu łazik można posadowić znacznie bardziej precyzyjnie, a przygotowujący misję specjaliści mieli większy wybór miejsca lądowania. Na pokładzie Perseverance znalazł się śmigłowiec Ingenuity. To pierwszy wysłany przez człowieka obiekt, który ma latać w atmosferze Marsa. Tego typu drony mogą przydać się w przyszłości podczas misji bezzałogowych i załogowych. Będą mogły bowiem służyć do szybkich zwiadów w okolicy. Po raz pierwszy w historii na Marsa wysłano też... fragmentu marsjańskich skał, które posłużą do kalibracji urządzeń badawczych łazika. Na powierzchnię Czerwonej Planety mają trafić fragmenty kombinezonów kosmicznych zaprojektowanych dla misji załogowych na Księżyc i Marsa. Z jednej strony, dzięki dobrze znanemu składowi, posłużą one do kalibracji urządzeń łazika. Z drugiej zaś będzie można zbadać, jak warunki panujące na Marsie wpływają na kombinezony. Jednak głównym zadaniem misji jest poszukiwanie śladów dawnego życia. Dlatego też na miejsce lądowania wybrano Krater Jezero. Naukowcy sądzą, że w przeszłości płynęła tam rzeka, która wpadała do jeziora. Jeśli gdzieś można znaleźć ślady życia, to właśnie tam. Dlatego też wybór padł na to miejsce, mimo iż jest to najtrudniejszy z dotychczas wybranych obszarów do lądowania na Czerwonej Planecie. Gdy Mars 2020 dotrze do Marsa, czeka nas słynne 7 minut horroru. To tytuł filmu, w którym NASA opisywała, w jaki sposób będzie lądował łazik Curiosity. Nazwa bierze się stąd, że od momentu wejścia pojazdu w atmosferę Marsa do chwili lądowania Curiosity minęło 7 minut. Tymczasem sygnał z Marsa na Ziemię biegnie 14 minut. Podobnie będzie w przypadku misji Mars 2020. Oznacza to, że w momencie, gdy NASA odbierze sygnał, iż lądujący pojazd wszedł w atmosferę Marsa łazik od 7 minut może leżeć roztrzaskany na powierzchni planety. Minie kolejnych 7 minut, zanim otrzymamy sygnał o lądowaniu. I to właśnie są te minuty horroru. Lądowanie Perseverance można będzie śledzić na NASA TV. Sekwencja lądowania będzie wyglądała następująco: – o godzinie 21:38 czasu polskiego moduł lądujący z łazikiem oddzieli się od pojazdu Mars 2020, – o 21:48 nastąpi wejście w atmosferę Marsa. Odbędzie się ono z prędkością około 19 500 km/h, – o 21:49 osłona termiczna rozgrzeje się do maksymalnej temperatury ok. 1300 stopni Celsjusza, – ok. 21:52 przy prędkości wciąż przekraczającej prędkość dźwięku zostaną rozwinięte spadochrony, dokładny czas ich rozwinięcia będzie korygowany na bieżąco przez komputer pokładowy, – 20 sekund po rozwinięciu spadochronów odłączona zostanie dolna osłona termiczna, dzięki czemu łazik będzie mógł włączyć radary i skorzystać z technologii precyzyjnego lądowania, – o 21:54, gdy zostanie wybrane dokładne miejsce lądowania, łazik wraz z przymocowanym do niego „plecakiem rakietowym” odłączy się od tylnej osłony i spadochronów, a przymocowane do „plecaka” silniki spowolnią pojazd i pokierują go na miejsce lądowania, – całość przybędzie na miejsce lądowania, a łazik z wysokości 20 metrów zostanie opuszczony na linach rozwijanych przez „plecak” i o godzinie 21:55 wyląduje na powierzchni Marsa. Liny zostaną zwolnione, a „plecak” odleci na bezpieczną odległość i rozbije się na powierzchni planety. NASA zastrzega, że centrum kontroli misji – w związku ze złożonością komunikacji na takie odległości – może nie być w stanie na bieżąco potwierdzać poszczególnych etapów lądowania. Przypomina przy tym, że łazik jest w stanie wylądować w pełni autonomicznie, bez potrzeby komunikacji z Ziemią. Po wylądowaniu jednym z pierwszych zadań łazika będzie wykonanie zdjęć otoczenia i przesłanie ich na Ziemię. Poniżej prezentujemy film wyjaśniający, jak będzie przebiegało lądowanie Perseverance.   « powrót do artykułu
  3. Jak co roku na przełomie stycznia i lutego na terenie Parku Krajobrazowego Puszczy Rominckiej i w jego okolicy skontrolowano zimowiska nietoperzy. Naliczono aż 708 nietoperzy, najwięcej w historii zimowych inwentaryzacji. Podobnie jak w zeszłym roku (wtedy zimowały tu 633 nietoperze), najwięcej było mopków zachodnich oraz mroczków pozłocistych. Sporo było gacków brunatnych, nocków rudych i nocków Natterera, pojawiły się też pojedyncze osobniki nocka Brandta/wąsatka. W komunikacie PKPR podkreślono, że od prawie dwóch dekad Park nie tylko liczy zimujące nietoperze, ale i zajmuje się ich ochroną. Z myślą o nich wyremontowano i dostosowano szereg (niemal 40) obiektów: piwnic i schronów. Odtworzono brakujące kawałki ścian, wstawiono drzwi, a także zasłonięto otwory okienne. Na stropie zamontowane zostały porotermy, cegły dziurawki oraz betonki ze szczelinami, w których mogą się ukryć nietoperze. Dzięki tym działaniom liczba nietoperzy wykorzystujących te schronienia jako miejsca zimowej hibernacji na przestrzeni lat znacznie wzrosła. By przetrwać okres braku pokarmu, zimą nietoperze zapadają w stan hibernacji. Na zimowiska wybierają jaskinie, dziuple starych drzew, sztolnie, forty, ziemianki, a także szczeliny budynków czy studnie. W zimowisku powinna panować wysoka wilgotność oraz stabilna i niska, ale niespadająca poniżej zera temperatura. U hibernującego nietoperza temperatura ciała spada, a funkcje życiowe ulegają znacznemu spowolnieniu (zmniejsza się liczba oddechów i uderzeń serca). W ten sposób można zmniejszyć zużycie zgromadzonego jesienią tłuszczu; należy pamiętać, że nie ma go dużo, bo nietoperze są małe. Od czasu do czasu nietoperze się "wybudzają". Pobudki te są jednak bardzo energochłonne, bo każdorazowo ssaki muszą się rozgrzać. Nadprogramowe pobudki, np. wskutek niepokojenia przez ludzi, są bardzo niebezpieczne, gdyż dochodzi do zużycia tłuszczu, który w innych okolicznościach wystarczyłby na kilka, a nawet kilkanaście dni hibernacji. To może sprawić, że zwierzęta te nie przeżyją zimy. Park Krajobrazowy Puszczy Rominckiej został utworzony 14 stycznia 1998 r. Leży w wysuniętym najdalej na północny wschód krańcu województwa warmińsko-mazurskiego. « powrót do artykułu
  4. Pierwszym pismem słowiańskim była głagolica, stworzona w IX wieku przez Cyryla, który wraz ze swoim bratem Metodym prowadzili w IX wieku chrystianizację Słowian. Teraz w czeskiej miejscowości Łany, w pobliżu granicy ze Słowacją, znaleziono dowód, że Słowianie najprawdopodobniej pisali już przed Cyrylem, a używali w tym celu... run. Międzynarodowy zespół archeologów z Czech, Austrii, Szwajcarii i Australii informuje na łamach Journal of Archeological Science o znalezieniu krowiego żebra z napisem wyrytym runami. Kość została odkryta w kontekście wczesnosłowiańskim i jest datowana na około 600 rok naszej ery. Napis wykonano zaś fuþarkiem starszym. To jednocześnie pierwszy znany nam przykład wykorzystanie tego pisma poza kontekstem germańskim. Fuþark starszy to najstarszy alfabet runiczny używany w kontekście ogólnogermańskim. Wykorzystywano go od II do VIII wieku. Większość znanych przykładów tego pisma pochodzi z terenów dzisiejszej Danii i Szwecji. Odkrycie, że używali go Słowianie, jest sensacją, która zmienia nasz pogląd również na stosunki słowiańsko-germańskie we wczesnym średniowieczu. Pokazuje bowiem, że kontakty pomiędzy oboma ludami mogły być bardziej bogate i mieć inny charakter niż sądzono. Pochodzenie i wczesna historia Słowian są wciąż przedmiotem sporów naukowych. Dotychczas nie znaleziono też żadnego niepodważalnego dowodu, by w Europie Środkowej dochodziło do bezpośrednich kontaktów pomiędzy Germanami a wczesnymi Słowianami. Kość z germańskimi runami znaleziona na słowiańskim stanowisku archeologicznym to mocny dowód na istnienie takiego kontaktu. Jest też ważnym przyczynkiem do badań nad futharkiem starszym. O ile bowiem dysponujemy licznymi przykładami fuþarku młodszego, to dotychczas znaleziono jedynie około 430 szerszych inskrypcji w fuþarku starszym, z czego mniej niż 100 to przykłady na użycie tego pisma przez plemiona południowogermańskie, zamieszkujące Europę Środkową. Większość z tych inskrypcji pochodzi z grobów z VI wieku i zawiera imiona. Tymczasem na wspomnianej kości zidentyfikowano sześć z ośmiu ostatnich run fuþarku starszego, co czyni ją jedynym w Europie Środkowej zabytkiem zawierającym ostatnie runy tego alfabetu. Jest też, jak wspomnieliśmy, jedynym przykładem użycia fuþarku starszego w kontekście pozagermańskim. Dzięki temu, że napis wykonano na materiale organicznym możliwe było datowanie zabytku, a w kości zachowało się na tyle DNA, iż można było stwierdzić, że należała ona do gatunku Bos taurus. Jako, że żebro odkryto wraz z ceramiką taką, jaka w tym czasie była używana na Ukrainie, naukowcy stwierdzili, że napis został wykonany przez Słowian. Teorię taką potwierdza fakt, że znaleziska dokonano na terenie, o którym od dawna sądzono, że był w tym czasie zasiedlony przez Słowian i o którym wiemy, że w IX wieku był tam używany język słowiański. Były to tereny, na których później istniało państwo wielkomorawskie. Miejsce znalezienia kości nosi wszelkie typowe cechy osadnictwa wczesnosłowiańskiego, a z dotychczasowych badań wynika, że było zasiedlone do IX wieku. Kość znaleziono w górnej części dołu głębokiego na 70 centymetrów. Jest on prawdopodobnie pozostałością po półziemiance, w której mieszkali ludzie. Zapisane runami żebro znajdowało się wśród innych kości i resztek ceramiki, którą archeolodzy powiązali z obrzędami i pojawianiem się politycznych liderów wśród Słowian. Kość datowano na lata 585–640, co potwierdzono za pomocą datowania dwóch innych kości z niższej warstwy. Przy okazji wykazano, że badane stanowisko archeologiczne jest najstarszą na terenie Czech i Austrii pozostałością po wczesnosłowiańskiej ziemiance. Na kości znajduje się 6 run z fuþarku starszego, jednak napis najprawdopodobniej zaczynał się w brakującej części kości. Dwie pierwsze runy są niekompletne. Najprawdopodobniej były to t (ᛏ) i b (ᛒ). Kolejne runy to e (ᛖ), m (ᛗ), d (ᛞ), o (ᛟ). W zagłębieniach znaleziono ślady żelaza, co wskazuje, że wypełniono je barwnikiem. Bliższe badanie run pokazało, że osoba, która je wyryła, prawdopodobnie nie miała zbyt dużego doświadczenia, gdyż runy mają zaburzone proporcje, widać też że część z nich była poprawiana. Fakt, że na żebrze wyryto sześć z ośmiu ostatnich run fuþarku starszego może sugerować, że oryginalnie zabytek przedstawiał cały alfabet. Nie jest jednak jasne, dlaczego pominięto runy l i ŋ. Jest to jednocześnie jedyny znany przykład użycia ostatnich run fuþarku starszego na terenie Europy Środkowej. Żaden ze znanych zabytków nie wykracza bowiem poza runę l. Z perspektywy badań nad runami, jasno widać, że napis należy do korpusu południowogermańskiego i został wykonany przez osobę niedoświadczoną. Znaleziono na na stanowisku kultury praskiej, wiązanej z wczesnymi Słowianami. Odkrycie potwierdza istnienie bezpośrednich kontaktów pomiędzy plemionami słowiańskimi a germańskimi na tych terenach. Biorąc pod uwagę znaczenie kulturowe run dla Germanów i brak takiego znaczenia dla Słowian, jest nieprawdopodobne, by kość przywędrowała np. z germańskim kupcem. Bardziej prawdopodobna jest hipoteza, że napis wykonali mieszkający tutaj Germanie, jednak brak jest jakichkolwiek dowodów na to, by – z wyjątkiem Panonii – na tych obszarach po pojawieniu się Słowian przetrwały jakieś elementy germańskie. Runy mogły zostać wykonane ręką Słowianina, który poznał je od Germanów. Jeśli tak się stało, to wiedza musiała zostać przekazana na terenie Europy Środkowej, gdyż na to wskazuje kształt run. Żadnej z tych hipotez nie można wykluczyć. Odkrycie dowodzi jednak, że na tych terenach pomiędzy Germanami a wczesnymi Słowianami istniały bardziej intensywne kontakty, niż się uważa. Każe też zapytać, czy rzeczywiście Słowianie po raz pierwszy zetknęli się z pismem dzięki Cyrylowi i Metodemu. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Mnich Chrabr (Czernorizec Chrabyr), który na przełomie IX i X wieku działał w presławskiej szkole piśmienniczej wspomina w swoim traktacie O literach, iż Słowianie używali "linii i nacięć" do liczenia i wróżenia. Powszechnie uważa się, że Chrabr rzeczywiście wspomina o liczeniu. Jednak obecnie nie można wykluczyć, że Chrabr wspomina o używaniu przez niektórych Słowian run. « powrót do artykułu
  5. Śląski Uniwersytet Medyczny (SUM) w Katowicach chce wybudować w tym roku kompleksowy ośrodek leczenia stwardnienia rozsianego (łac. sclerosis multiplex, SM). Obiekt ma powstać na terenie Szpitala Klinicznego nr 1 im. prof. S. Szyszki w Zabrzu. Koszt inwestycji wynosi ponad 12,2 mln złotych. Zakończyliśmy wszelkie procedury dotyczące projektu, jesteśmy gotowi do rozpoczęcia budowy - powiedziała kierowniczka Katedry i Kliniki Neurologii Wydziału Nauk Medycznych w Zabrzu dr hab. Monika Adamczyk-Sowa. Centrum będzie mogło przyjmować ok. 3 tys. pacjentów rocznie. Zapewni także opiekę ambulatoryjną i rehabilitację dzienną. Co istotne, chorzy będą mogli przejść kompleksowe badania i odbyć specjalistyczne konsultacje, np. okulistyczne, neurologiczne czy urologiczne. Niezwykłe znaczenie ma stworzenie ośrodka, w którym pacjent z zaburzeniami ruchowymi czy objawami np. psychiatrycznymi, urologicznymi otrzyma w jednym, konkretnym miejscu kompleksową pomoc - dodaje Adamczyk-Sowa. W styczniu odbyła się konferencja "Priorytety w ochronie zdrowia na 2021 r.". Adamczyk-Sowa wzięła udział w debacie specjalistów. Cieszymy się z wprowadzenia uproszczenia zapisów programów lekowych, co było barierą administracyjną i jednocześnie liczymy na udoskonalenie programów lekowych, które umożliwią leczenie pacjentów zgodnie z rekomendacjami towarzystw naukowych. Pacjent z kliniczną i radiologiczną aktywnością choroby powinien mieć dostęp do wysokoefektywnych terapii od razu - podkreśliła profesor SUM i dodała, że jej zdaniem, przyszłością terapii chorych na SM jest powstanie centrów kompleksowego leczenia stwardnienia rozsianego. Stworzenie takiego systemu uznała za jedno z kolejnych wyzwań. Wdrożenie projektu ma umożliwić nawiązana w 2018 r. międzynarodowa współpraca naukowo-badawcza i kliniczna akademickich ośrodków neurologicznych specjalizujących się w leczeniu SM w Polsce (Samodzielny Publiczny Szpital Kliniczny Nr 1 im. prof. Stanisława Szyszki) i w Austrii (Medizinische Universität Innsbruck). Na witrynie Śląskiego Uniwersytetu Medycznego ujawniono, że w zeszłym roku z powodu pandemii ok. tysiąca pacjentów mogło nie otrzymać właściwej diagnozy. Bywa ona trudna, bo początkowe objawy SM niekiedy są niespecyficzne. To pogorszenie wzroku, drętwienia, zawroty głowy. Jednak jak wynika z badań organizacji pacjenckich, aż 56 proc. osób, które zauważą u siebie niepokojące symptomy, natychmiast stara się zdiagnozować problem. Organizacje pacjenckie uważają, że w przypadku SM, powinien obowiązywać "złoty miesiąc" od diagnozy do leczenia (w Czechach zapewniono w ustawie, by czas ten nie przekraczał 28 dni). Stwardnienie rozsiane to przewlekła choroba demielinizacyjna ośrodkowego układu nerwowego. Przyczyną są zjawiska autoimmunologiczne. Zwykle SM zaczyna się między 20. a 40. r.ż. Schorzenie ma przeważnie przebieg wielofazowy, z okresami zaostrzeń i remisji. « powrót do artykułu
  6. W jaki sposób efektywnie przeprowadzić rekrutację IT, żeby programista był zadowolony z warunków podjęcia pracy w danej organizacji, a pracodawca cieszył się z nowego, świetnego specjalisty w gronie swoich pracowników? To ogromne wyzwanie dla rekrutera IT, którego zadanie może wydawać się karkołomne, biorąc pod uwagę dynamicznie rozwijającą się branżę, a także wysokie wymagania menedżerów i samych kandydatów do pracy. Poniżej jednak zostały przygotowane wskazówki, które pozwolą na skuteczne rekrutowanie najlepszych specjalistów w swojej dziedzinie przy jednoczesnym zadowoleniu menadżera IT. Wiedza o branży, technologiach i językach programowania wymagana By móc rekrutować kompetentnych specjalistów, rekruter musi w wystarczającym stopniu znać branżę IT. Jest to dziedzina, która w bardzo szybkim tempie rozwija się i ewoluuje. Z roku na rok nowe technologie zdobywają większe znaczenie, a znajomość ich może być dla pracodawcy ogromnym atutem. Dlatego też rekruter zajmujący się szukaniem programistów i specjalistów IT powinien w dużej mierze skupić się na pogłębianiu swojej wiedzy z dziedziny IT poprzez uczestnictwo w spotkaniach branżowych lub konferencjach, czytaniu wartościowych blogów IT, a także specjalistycznej literatury. Takie podejście do kwestii rekrutowania pozwoli nam bliżej poznać branże, motywacje programistów i ich cele, a to z kolei przyczyni się do wykorzystania tych informacji podczas rozmów rekrutacyjnych, które zyskają na jakości. Innym powodem, dla którego rekruter powinien zgłębić wiedzę z zakresu IT, jest możliwość elastycznego dopasowania kandydata do wymagań stawianych przez pracodawcę. Firma IT często w sztywny sposób podchodzi do wymagań w kwestii znajomości konkretnych języków programowania, frameworków i technologii. Rekruter niezaznajomiony z zagadnieniem będzie w sposób zero-jedynkowy weryfikował, czy kandydat posiada dane kompetencje. Znając obszar IT, będziemy jednak w stanie stwierdzić, że brak znajomości jednej czy dwóch technologii nie jest niczym złym, biorąc pod uwagę, że kandydat ma wiedzę i kompetencje pozwalające poznać dane zagadnienia w ciągu kilku dni. Wnikliwa analiza aplikacji kandydata Aplikacja lub CV kandydata może dostarczyć nam wielu istotnych informacji, nie tylko dotyczących jego wykształcenia, wiedzy i doświadczenia, ale również osobowości. Szczególnie warto zwrócić uwagę na sekcje doświadczenia. Branża IT jednak rządzi się swoimi prawami - nikogo nie dziwi praca na wielu projektach w krótkich okresach czasu. Rekruter niezaznajomiony z branżą IT może więc z góry założyć, że krótkie odstępy czasu pomiędzy wykonywaniem obowiązków u różnych pracodawców może mieć źródło w jego niezdecydowaniu bądź niskich kompetencjach. W IT specjaliści coraz częściej decydują się na pracę w takim trybie, bez stałego wiązania się z jednym pracodawcą. Jeśli chcemy mieć pewność, że kandydat nadaje się na stanowisko, zwróćmy uwagę na obowiązki, które dotychczas wykonywał, a także kompetencje, które posiada. Weryfikacja dopasowania do specyfiki branży Wielokrotnie rekruter Mindworkers.pl spotyka się z pracodawcą, który w swoich wymaganiach opisuje jedynie umiejętności techniczne i kompetencje, które są ściśle związane z obowiązkami, jakie mają być wykonywane przez danego specjalistę. Znajomość branży IT jednak ujawnia, że równie istotne są umiejętności miękkie, które choć potrzebne, notorycznie są pomijane w wymaganiach klienta. Dlatego też znajomość kultury organizacyjnej panującej w branży pozwala rekruterowi stwierdzić, czy nawet posiadając wymaganą wiedzę, doświadczenie i kompetencje, pracownik będzie w stanie odnaleźć się w pracy dla danej firmy. W przypadku pracy zdalnej odchodzi to na drugi plan, jednak jeśli praca ma mieć miejsce w biurze, a stanowisko wymaga od kandydata częstych spotkań z innymi zespołami lub klientem, nie zaszkodzi zweryfikować, czy jego umiejętności komunikacyjne są na wystarczającym poziomie. Odpowiednie nastawienie rekrutera do kandydata Nie od dzisiaj wiadomo, że branża IT nazywana jest branżą pracownika. Jeśli programista jest osobą z wieloletnim doświadczeniem, rozległą wiedzą i dużymi kompetencjami, to właśnie on może wybierać spośród wielu ofert dostępnych na rynku. Zadaniem rekrutera jest zachęcenie go do współpracy z daną firmą, do czego niezbędne będzie indywidualne podejście. Warto pamiętać, że rekrutacja to proces, który warto zaplanować. Znajomość branży, technik i zagadnień z nią związanych pozwoli na zidentyfikowanie potrzeb takiej osoby. Rekruter z odpowiednim nastawieniem podejdzie do każdego kandydata z należnym szacunkiem i zainteresowaniem i wykorzysta swoją wiedzę z obszaru IT, by zachęcić go do współpracy. « powrót do artykułu
  7. Dependowirusy, czyli parwowirusy „stowarzyszone” z adenowirusami (AAV) to bardzo przydatne narzędzia w terapii genowej. Mogą one bowiem przenosić DNA do wnętrza komórki, a ponadto są nieszkodliwe dla człowieka. Dlatego też korzysta się z nich jako z nośnika informacji genetycznej potrzebne do zwalczania chorób. Istnieją jednak poważne ograniczenia, które powodują, że w chwili obecnej ich użycie jest mocno limitowane i nie u wszystkich pacjentów można je wykorzystać, zatem nie wszyscy mogą zostać poddani terapii genowej. Pierwsze z tych ograniczeń to ograniczana zdolność AAV do przyczepiania się do komórek. Ograniczenie drugie to ludzki układ odpornościowy. Szacuje się, że 50–70% ludzi jest odpornych na zakażenie AAV, gdyż już wcześniej zetknęli się z jakąś formą tego wirusa. W ich przypadku terapie genowe nie zadziałają, gdyż układ odpornościowy zdąży zniszczyć wirusa zanim ten wniknie do komórki, przekazując jej materiał genetyczny potrzebny do prowadzenia terapii. Z tego też powodu jednym z ważniejszych pól badań nad terapiami genowymi są próby oszukania układu odpornościowego. Doktor George Church z Uniwersytetu Harvard we współpracy z Google Research i Dyno Therapeutics wykorzystał technikę głębokiego uczenia się do zaprojektowania bardzo zróżnicowanych wariantów kapsydu (płaszcza białkowego) wirusa AAV. Naukowcy skupili się na sekwencjach genomu wirusa, które kodują kluczowy segment protein odgrywający kluczową rolę w infekcji docelowych komórek oraz w rozpoznawaniu wirusa przez układ odpornościowy. Specjaliści wykazali, ze dzięki wykorzystaniu sztucznej inteligencji możliwe jest zaprojektowanie olbrzymiej liczby zróżnicowanych kapsydów, które później można poddać testom pod kątem ich zdolności do uniknięcia ataku ze strony układu odpornościowego. Naukowcy wyszli od niewielkiej ilości danych na temat kapsydu, by docelowo uzyskać 200 000 wariantów. Nasze badania jasno pokazują, że maszynowe uczenie się pozwala na zaprojektowanie olbrzymiej liczby wariantów, znacznie większej niż istnieje w naturze. Wciąż udoskonalamy naszą technikę, by nie tylko stworzyć nośniki, które poradzą sobie z problemem ataku ze strony układy odpornościowego, ale będą też bardziej efektywnie i selektywnie przyczepiały się do wybranych rodzajów tkanek, mówi doktor Eric Kelsic, dyrektor i współzałożyciel firmy Dyno Therapeutics. Z artykułu opublikowanego na łamach Nature dowiadujemy się, że wstępna ocena zaprojektowanych przez sztuczną inteligencję kapsydów wykazała, że niemal 60% może się sprawdzić. To znaczny. postęp. Obecnie do różnicowania kapsydów wykorzystuje się przypadkową mutagenezę, gdzie odsetek przydatnych kapsydów jest mniejszy niż 1%. Im bardziej odbiegniemy od naturalnego wyglądu AAV, tym większe prawdopodobieństwo, że układ odpornościowy go nie rozpozna, dodaje doktor Sam Sinai, drugi z założycieli Dyno Therapeutics, który stał na czele zespołu prowadzącego modelowanie komputerowe. Kluczem do odniesienia sukcesu jest jednak wyprodukowanie kapsydu, który w sposób stabilny przeniesie ładunek DNA. Tradycyjne metody uzyskiwania takiego kapsydu są bardzo czaso- i zasobochłonne, a w ich wyniku utrzymujemy bardzo mało przydatnych kapsydów. Tutaj zaś możemy szybko uzyskiwać dużą różnorodność kapsydów AAV, które są bazą do udoskonalanie terapii genowych dostępnych dla większej liczby osób". « powrót do artykułu
  8. Naturalne składniki jabłek i innych owoców stymulują wytwarzanie nowych komórek w mózgu, co może mieć znaczenie dla procesów uczenia się i zapamiętywania, informują naukowcy z australijskiego University of Queenland oraz Niemieckiego Centrum Chorób Neurodegeneracyjnych. Badania prowadzone in vitro oraz na myszach wskazują, że kwercetyna i podobne związki obficie występujące w jabłkach, wspomagają tworzenie komórek w mózgu. Nasza praca pokazuje, że zarówno flawonoidy jak i kwas 3,5-dihydroksybenzoesowy wspomagają neurogenezę nie tylko przez aktywację prekursorowej proliferacji komórek, ale również wpływając na przebieg cyklu komórkowego, przeżycie komórek i różnicowanie się neuronów, stwierdzają autorzy badań. To kolejne z całej serii badań pokazujących, jak istotne jest prawidłowe odżywianie się dla utrzymania zdrowia. Jak się okazuje, ważne dla zdrowia naszego mózgu. Neurogeneza w dorosłym hipokampie to szczególny przykład plastyczności mózgu. Mamy tutaj do czynienia z neurogenezą trwającą przez całe życie, w czasie której neurony włączane są w już istniejącą strukturę, co wpływa na uczenie się i pamięć, dodają naukowcy. A flawonoidy, które są obecne w warzywach i owocach, mogą wpływać na ścieżki sygnałowe procesów poznawczych. Jako, że jabłka są jednymi z najchętniej spożywanych owoców Tara Louise Walker i Gerd Kempermann postanowili sprawdzić, czy zawierają one jakieś związki wspomagające neurogenezę w dorosłym hipokampie. Najpierw przyjrzeli się kwercetynie, najbardziej rozpowszechnionemu flawonoidowi w skórce jabłek. Następnie rozszerzyli swoje badania na inne podobne związki obecne w jabłkach. Ich badania potwierdziły, że wysokie stężenie związków fitochemicznych obecnych w jabłkach stymuluje pojawianie się nowych neuronów. Najpierw badania in vitro wykazały, że w komórki z mysiego mózgu w obecności kwercetyny lub kwasu 3,5-dihydroksybenzoesowego (DHBA) tworzą więcej neuronów i są chronione przed śmiercią komórkową. Odkryliśmy, że 3,5-DHBA nie tylko zwiększa proliferację i neurogenezę neuralnych komórek progenitorowych, ale również zwiększa tempo dojrzewania tych komórek, czytamy w artykule Apple Peel and Flesh Contain Pro-neurogenic Compounds. Przeprowadzone następnie badania na myszach potwierdziły, że u zwierząt, którym podawano wysokie dawki kwercetyny lub DHBA, w strukturach mózgu odpowiedzialnych za uczenie się i pamięć pojawiło się więcej neuronów. Wpływ obu środków na mózg był podobny do wpływu ćwiczeń fizycznych, o którym wiadomo, że stymuluje neurogenezę. Później uczeni potwierdzili jeszcze, że wpływ kwercetyny na przeżycie i różnicowanie się neuralnych komórek progenitorowych w dorosłym hipokampie jet podobny do wpływu resweratrolu i EGCG. « powrót do artykułu
  9. Uniwersytecki Szpital Kliniczny (USK) we Wrocławiu jest szóstą placówką medyczną w Polsce, która będzie przeszczepiać serca. Ministerstwo Zdrowia wydało niedawno pozytywną decyzję w tej sprawie. Jak podkreślono w komunikacie USK, specjaliści i zakwalifikowani do transplantacji pacjenci są już w pełnej gotowości, teraz pozostaje im czekać na pierwszego dawcę. Starania, by dołączyć do grupy placówek przeszczepiających serca, rozpoczęły się 2 lata temu, gdy w USK powstało Centrum Chorób Serca; na jego czele stanął kardiolog prof. Piotr Ponikowski. Uzyskanie zgody ministra zdrowia na przeprowadzanie transplantacji serca, a co za tym idzie realizację Programu mechanicznego wspomagania krążenia, jest długotrwałym procesem, ale udało nam się udowodnić, że jesteśmy wystarczająco dobrym oraz gotowym na to wielkie i bardzo ważne przedsięwzięcie ośrodkiem. Zgoda, którą otrzymaliśmy, to dla nas wielki przełom i ogromne wyzwanie - podkreśla prof. Ponikowski. Placówka ubiegająca się o pozwolenie na wykonywanie przeszczepów musi spełnić różne wymogi; chodzi np. o liczbę i kwalifikacje pracowników, odpowiednie oddziały, pomieszczenia, sprzęt medyczny. W Centrum Chorób Serca mamy fantastycznych specjalistów, brakowało jednak osób, które mają już doświadczenie w transplantacji, dlatego zaprosiliśmy do współpracy doktora Romana Przybylskiego i profesora Michała Zaklińczyńskiego. Musieliśmy również wykazać, że mamy wymagane doświadczenie w przeprowadzaniu wysokospecjalistycznych procedur kardiochirurgicznych w obszarze kardiologii interwencyjnej, przy czym chodziło nie tylko o liczbę, ale także jakość wykonywanych zabiegów - opowiada prof. Ponikowski. Dr Przybylski jest kardiochirurgiem, a prof. Zakliczyński kardiologiem. Obaj specjalizują się w przeszczepach i przyjechali do Wrocławia ze Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu. Dr Roman Przybylski wykonał cztery z pięciu przeprowadzonych w Polsce autoprzeszczepień serca (w tym jedno już w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym) oraz kilkaset transplantacji tego narządu. W listopadzie 2019 r. autoprzeszczepienie serca przeprowadzono w USK u 31-letniego wówczas Krzysztofa Mrozka. Pacjent cierpiał na mięsaka serca w zaawansowanym stadium - guz zajmował niemal cały lewy przedsionek. Jak donosi Poltransplant, w 2020 r. w Polsce przeszczepiono 145 serc, a w grudniu na serce oczekiwało 415 osób (to liczba oczekujących ostatniego dnia miesiąca). Specjaliści z USK mają nadzieję, że dzięki zgodzie Ministerstwa Zdrowia będą mogli poprawić statystyki. Na terenie Dolnego Śląska będzie to pierwszy przeszczep serca, ale przeprowadzi go bardzo doświadczony zespół, dla mnie to nie będzie pierwszy, ale 301. taki zabieg - podkreśla dr Przybylski. Ośrodek, który ma przeszczepiać serca, musi dysponować biorcami różniącymi się płcią, wagą, grupą krwi (to jeden z wymogów). Chodzi o to, abyśmy byli gotowi na przyjęcie narządu, który będzie akurat do dyspozycji transplantologów. Obecnie mamy pod opieką kilkunastu pacjentów, zarówno stabilnych, którzy przebywają w domu, jak i pilnych, którzy nie są w stanie funkcjonować bez wspomagania farmakologicznego i mechanicznego, czyli pomp, które wspomagają pracę komór serca - wyjaśnia prof. Krzysztof Reczuch, kierownik Kliniki Chorób Serca USK. Obecnie na serce w USK czeka dwóch pacjentów pilnie potrzebujących przeszczepu. « powrót do artykułu
  10. Emocjonalne nagłówki prasowe wpływają na nasz osąd innych ludzi, nawet jeśli uważamy ich źródło za niewiarygodne, stwierdzili neuropsycholodzy z berlińskiego Uniwersytetu Humblodtów. Dzięki postępowi technologicznemu plotki, kłamstwa, półprawdy rozpowszechniają się błyskawicznie i bardzo szeroko. Są bez przerwy dostępne w sieci. Mimo, że ich prawdziwość można często łatwo zakwestionować, wpływają one na przekonania pojedynczych ludzi oraz na opinię społeczną. Do niedawna jednak niewiele wiedzieliśmy o tym, jak fałszywe informacje są przetwarzane w mózgu i na ich procesy neurologiczne wpływają na nasz osąd. Najnowsze badania na polu neuropsychologii wskazują, że emocjonalnie nacechowane nagłówki wywierają duży wpływ na sposób przetwarzania informacji i na nasz osąd na temat innych ludzi, nawet gdy uważamy, że źródło tych nagłówków jest niewiarygodne. Wydawałoby się, że to, na ile wiarygodne uważamy dane źródło informacji, powinno wpływać na to, jak oceniamy samą informację podawaną przez źródło. Naukowcy z Uniwersytetu Humboldtów postanowili sprawdzić, czy nasza ocena wiarygodności źródła informacji wpływa na naszą ocenę nacechowanych emocjonalnie nagłówków pochodzących z tego źródła. W tym celu skonfrontowali badane osoby z fikcyjnymi nagłówkami umieszczonymi na witrynach internetowych, które miały identyczny wygląd jak znane niemieckie witryny informacyjne. Badani mieli do czynienia z nagłówkami nacechowanymi emocjonalnie oraz z nagłówkami neutralnymi dotyczącymi fikcyjnych osób. Po przeczytaniu nagłówków robiono krótką przerwę, a następnie rejestrowano aktywność mózgu w czasie, gdy badani mieli wyrazić swoją opinię o opisanych fikcyjnych osobach na podstawie ich zdjęć. Mimo, że badani różnie oceniali wiarygodność witryn, to okazało się, że nie odgrywało to roli w formowanych przez nich opiniach. Okazało się za to, że wpływ na opinie miał ładunek emocjonalny zawarty w nagłówku. Nawet jeśli badany nie ufał danemu źródłu informacji, to pod wpływem emocjonalnego nagłówka wyrażał skrajne opinie o osobach, których negatywne lub pozytywne zachowanie zostało opisane w nagłówku. Gdy nagłówek opisywał zachowanie negatywne, badani uważali daną osobę za niesympatyczną i posiadającą cechy negatywne, gdy zaś w nagłówku opisano zachowania pozytywne, opinia na temat danej osoby była pozytywna. W czasie eksperymentu rejestrowano za pomocą EEG aktywność mózgu badanych. Pozwala to odróżnić szybkie emocjonalne reakcje, od odpowiedzi wolniejszych, przemyślanych. Naukowcy spodziewali się zobaczyć na wykresach EEG najpierw szybką emocjonalną reakcję na nagłówek, a następnie wolniejszą reakcję, świadczącą o tym, że badany rozważa wiarygodność źródła i zastanawia się nad oceną opisanej osoby. Jednak niczego takiego nie zauważono. Zarówno wczesna jak i późna reakcja mózgu była szybka, emocjonalna i niezależna od wiarygodności źródła. Uczeni doszli do wniosku, że nasze zastrzeżenia co do wiarygodności źródła nie wpływają na ocenę informacji gdy jest ona nacechowana emocjonalnie. « powrót do artykułu
  11. Egipsko-amerykańska misja archeologiczna, której pracami kierowali dr Matthew Adams z Uniwersytetu Nowojorskiego i dr Deborah Vischak z Uniwersytetu Princeton, odsłoniła w północnym Abydos pozostałości obiektu będącego najprawdopodobniej najstarszym na świecie browarem o wysokiej wydajności. Jak poinformował Mostafa al-Waziri, sekretarz generalny Służby Starożytności, wydaje się, że wytwórnia o mocy produkcyjnej rzędu 22.400 l datuje się na czasy Narmera. Archeolodzy natrafili na 8 dużych sektorów produkcyjnych. Każdy miał ok. 20 m długości, 2,5 m szerokości i 0,4 m głębokości. W każdym umieszczano po 40 naczyń-kadzi (były one rozstawione w 2 rzędach). Służyły do podgrzewania ziaren zmieszanych z wodą. Naczynia były przytrzymywane w miejscu przez pierścienie z glinianych podpór. Wg Adamsa, wytwórnia mogła zostać wybudowana w tym miejscu, by dostarczać piwo wykorzystywane w królewskich rytuałach pogrzebowych. W latach 1911-13 brytyjski archeolog T. Eric Peet prowadził wykopaliska północnych okolic stanowiska w Abydos. Jak wyjaśnił w przesłanym nam mailu dr Adams, opublikował on dość pobieżny raport na temat odkrycia dużych, enigmatycznych obiektów [...]; uznał je za piece do suszenia ziarna (suszenie miało zapobiegać psuciu podczas przechowywania). Z biegiem lat ich lokalizacja uległa zapomnieniu. Odkrycia dokonane w ostatnich latach w innych miejscach, szczególnie w Hierakonpolis w pobliżu dzisiejszego Idfu i na stanowisku Tell el-Farcha w północno-wschodniej Delcie Nilu, gdzie znaleziono podobne struktury, jasno pokazały, że to, co Peet wziął za piece do suszenia ziarna, służyło tak naprawdę do produkcji piwa. Ponieważ wczesne prace Peeta nie dały odpowiedzi na wiele pytań, zdecydowaliśmy się odnaleźć ten rejon [...]. Adams wyjaśnia, że archeolodzy pracowali w browarze przez 2 sezony - w 2018 i 2020 r. Teraz mamy o wiele pełniejszy obraz tego, co się tu działo. Naukowiec zaznacza, że browar z Abydos nie jest najstarszy w Egipcie; zarówno w Hierakonpolis, jak i w Tell el-Farcha piwo produkowano wcześniej. Tym, co wyróżnia Abydos, jest jednak niesamowita skala produkcji. [Należy podkreślić, że] szacuje się, że w jednej partii browary z innych lokalizacji były w stanie uwarzyć od kilkuset do tysiąca litrów napitku. W przypadku Abydos [...] wiemy o co najmniej 8 indywidualnych sekcjach. W każdej z nich znajdowało po 40 stanowisk na kadzie; służyły one do przygotowywania zacieru. [...] Całościową zdolność produkcyjną browaru oceniono na ponad 20 tys. litrów. Tyle napoju wystarczy, by ludziom zgromadzonym na 40-tysięcznym stadionie wydać po 500 ml piwa. To najstarszy egipski, a być może i światowy, przykład prawdziwie przemysłowej skali wytwarzania piwa. A wszystko to miało miejsce ok. 5000 lat temu, w przybliżeniu w czasach panowania wspominanego wcześniej Narmera (jest on uznawany za twórcę państwa "Obydwu Krajów"). Tu rodzi się ważne pytanie: po co produkowano wtedy tak duże ilości piwa? Abydos było "domem" przodków pierwszych władców Egiptu, dlatego Narmer i jego następcy z Pierwszej Dynastii oraz dwaj władcy z Drugiej Dynastii wznieśli swoje grobowce w pierwszej wielkiej królewskiej nekropolii. Nekropolia ta wyrosła z wcześniejszego cmentarza, na którym spoczywali predynastyczni lokalni władcy. Wspomniani królowie z I i II Dynastii wznieśli też monumentalne świątynie pogrzebowe. [...] W czasie odbywanych tam rytuałów składano ofiary na wielką skalę, podobnie jak w świątyniach poświęconych bogom. Jedną z najważniejszych rzeczy ofiarowywanych podczas tych obrzędów było zaś piwo. Wiemy to, gdyż w i wokół niektórych świątyń pogrzebowych znaleziono liczne naczynia na piwo. Dlatego też możemy przypuszczać, że w dużym browarze położonym na północy Abydos produkowano piwo w takiej skali, jakiej wymagały rytuały pogrzebowe. Dr Adams podsumowuje, że browar z Abydos pokazuje skalę zasobów, jaka była dostępna już dla wczesnych władców Egiptu, a także ich umiejętność zorganizowania potrzebnej siły roboczej.   « powrót do artykułu
  12. Laseroterapia spowodowała ogromny postęp w medycynie estetycznej. W wielu zabiegach laser zastąpił skalpel, co znacznie zmniejszyło inwazyjność procedur chirurgicznych. Co warto wiedzieć o terapii laserowej? Jaką rolę pełni laseroterapia w medycynie estetycznej? Laseroterapia to rodzaj terapii, wykorzystujący wiązkę światła emitowaną przez laser. Ten dział medycyny estetycznej z biegiem lat bardzo się powiększył i obecnie zabiegi laserowe wykonywane są w wielu różnych obszarach. Lasery w medycynie estetycznej i w kosmetologii umożliwiają leczenie oraz usuwanie takich defektów, jak: •    nadmierne owłosienie, •    zmarszczki, •    blizny i rozstępy, •    przebarwienia, •    trądzik, •    pękające naczynka, •    nadmierna tkanka tłuszczowa, •    nietrzymanie moczu, •    chrapanie, •    niechciane tatuaże i makijaż permanentny. Jakie rodzaje laserów wykorzystywane są w zabiegach upiększających? Lasery wykorzystywane w medycynie można podzielić ze względu na osiąganą przez nie moc. Urządzenia o małej mocy (1-6 mW), tzw. lasery biostymulacyjne, służą do aktywowania biologicznych funkcji komórek i tkanek. Wykorzystywane są głównie w fizjoterapii. Lasery o średniej mocy (7-500 mW) służą przede wszystkim do diagnostyki i terapii chorób nowotworowych. Z kolei lasery o wysokiej mocy (powyżej 500 mW) umożliwiają koagulację i zamykanie naczyń, a nawet cięcie i usuwanie struktur tkankowych. Te ostatnie najczęściej wykorzystywane są właśnie w medycynie estetycznej. Między innymi pozwoliły na zastąpienie skalpela w wielu różnych procedurach chirurgicznych. Istnieje również inny podział laserów - ze względu na ośrodek czynny, w którym wzbudzona zostaje wiązka laserowa: •    laser frakcyjny CO2 - służy do wykonywania płytkich cięć, a także do laserowego usuwania przebarwień i zmian skórnych, redukcji zmarszczek czy ujędrniania skóry; •    laser neodymowo-yagowy - stosowany w terapii zmian naczyniowych i barwnikowych, a także do laserowego usuwania tatuażu; •    laser diodowy oraz aleksandrytowy - wykorzystywany w depilacji laserowej, w laserowym odmładzaniu twarzy, np. w Klinice Miracki Warszawa oraz w redukcji tkanki tłuszczowej; •    laser ergowo-yagowy - znajduje zastosowanie m.in. w zabiegach fotoodmładzania skóry i redukcji przebarwień. Zalety laseroterapii Laseroterapia została doceniona nie tylko przez pacjentów, ale też przez specjalistów, dlatego jest dziedziną medycyny, która rozwija się na ogromną skalę. Na popularność terapii laserowej wpłynęły jej niewątpliwe zalety, takie jak: •    Precyzja - współczesne lasery wyposażone są w systemy regulowania długości fali oraz możliwość dokładnego działania nawet na bardzo niewielkim i delikatnym obszarze, np. okolice oka. •    Uniwersalność - możliwość zastosowania laseroterapii w leczeniu różnych schorzeń, m.in. przebarwień, blizn, rozstępów, zmian pigmentacyjnych. •    Bezpieczeństwo - możliwość wykonania zabiegu bez kontaktu narzędzia z leczoną tkanką. •    Ograniczenie krwawienia - lasery o wysokiej mocy wywołują koagulację tkanki, co powoduje natychmiastowe zamknięcie naczyń krwionośnych i powstrzymuje krwawienie. Dzięki temu zmniejsza się również ryzyko powstawania blizn. •    Wysoka skuteczność zabiegów. •    Skrócony czas rekonwalescencji w porównaniu z zabiegami z użyciem skalpela. Jak widać, laseroterapia ma wiele zalet, jednak zabiegi laserowe nie są odpowiednie dla każdego. Wśród przeciwwskazań znajdują się m.in. nowotwory, ciąża i karmienie piersią, epilepsja, nadczynność tarczycy, aktywne infekcje (bakteryjne, wirusowe, grzybicze), świeża opalenizna. Z różnego rodzaju zabiegów laseroterapii możesz skorzystać w warszawskiej Klinice Miracki - zapraszamy do kontaktu. « powrót do artykułu
  13. Masz skłonność do zamartwiania się? A może czasem czujesz się zmartwiony bez żadnej wyraźnej przyczyny? I to akurat wtedy, kiedy chciałbyś zaznać chwili spokoju... Martwienie się to coś zupełnie naturalnego – jest jak alarm, który daje ci znać, że powinieneś uporać się z jakimś problemem. Zdarza się jednak, że wymyka się spod kontroli, nie pozwala spać, odbiera radość życia i źle wpływa na zdrowie. Dzięki tej książce poznasz praktyczne i wypróbowane sposoby, jak sprawić, by zamartwianie się działało na twoją korzyść. Dowiesz się, jak skutecznie mierzyć się z problemami różnego rodzaju, zrozumiesz źródła swoich lęków i nauczysz się sprawnego podejmowania przemyślanych decyzji. Przywróć swojemu życiu spokój i równowagę. Doktor Frank Tallis wykładał psychologię kliniczną i neuronaukę w King's College London i w tamtejszym Instytucie Psychiatrii. Jest jednym z brytyjskich autorytetów w dziedzinie stanów obsesyjnych. Autor książki "Wolni od obsesji", podręczników akademickich, ponad trzydziestu prac naukowych publikowanych w międzynarodowych czasopismach, a także popularnych poradników psychologicznych. Pisze również kryminały, które oprócz uznania czytelników, zdobyły kilka krajowych oraz międzynarodowych nagród literackich. Premiera książki – 24 lutego.
  14. W przyszłym roku po Zatoce Tokijskiej zacznie pływać pierwszy w historii tankowiec w pełni napędzany energią elektryczną. Jednostka „e5” będzie przedstawicielem wciąż niewielkiej, ale rosnącej w siłę floty morskich jednostek napędzanych silnikami elektrycznymi. Transport morski to spore źródło zanieczyszczenia atmosfery dwutlenkiem węgla, stąd rosnące zainteresowanie napędem elektrycznym. Ironią losu „e5” będzie służył jako stacja paliwowa dla jednostek napędzanych silnikami spalinowymi. Tankowiec długości 60 metrów wyposażono w 3,5-megawatowe akumulatory. Wystarczą one na wiele godzin pracy jednostki, która będzie dostarczała paliwo statkom poruszającym się po Zatoce. Dostawcą akumulatorów jest firma Corvus Energy. Dotychczas wyprodukowała ona akumulatory dla niemal 400 statków, z których około 100 to jednostki w pełni elektryczne. Większość z nich to promy pływające w norweskich fiordach, gdzie obowiązują bardzo restrykcyjne normy dotyczące emisji CO2 oraz związków siarki i azotu. „e5” będzie pierwszym przybrzeżnym w pełni elektrycznym frachtowcem. Corvus ma nadzieję, że pierwszym z setek. Sean Puchalski, przedstawiciel producenta akumulatorów, mówi, że na całym świecie istnieje olbrzymia liczba statków o podobnych wymiarach i podobnym zużyciu energii. Potencjalny rynek jest więc spory. Jeszcze przed 10 laty statki o napędzie elektrycznym nie istniały. Obecnie są ich setki. Tankowiec „e5” to dość duża jednostka jak na napęd elektryczny, ale warto zauważyć, że trwają prace nad większymi projektami. W drugiej połowie bieżącego roku ma zostać zwodowany w pełni elektryczny 80-metrowy kontenerowiec Yara Birkeland. Z kolei Corvus ma zamówienie na dostawę 10-megawatowych akumulatorów dla AIDPerla, wycieczkowca przewożącego 3330 pasażerów. Dwa czynniki zwiększają zainteresowanie napędem elektrycznym w transporcie morskim. Pierwszym to szybki spadek cen akumulatorów litowo-jonowych. Jeszcze w 2013 roku średnia cena kilowatogodziny pojemności akumulatora wynosiła 670 USD. Obecnie jest to około 140 USD. Specjaliści spodziewają się, że do roku 2023 cena spadnie do około 100 USD za kWh pojemności. Drugi czynnik to coraz bardziej restrykcyjne przepisy dotyczące emisji zanieczyszczeń. Transport morski odpowiada obecnie za niemal 3% emisji CO2. W 2018 roku uzgodniono, że do roku 2050 światowy transport morski ma emitować nie więcej niż 50% emisji z roku 2008. Wielu specjalistów jest zdania, że napęd elektryczny nigdy nie sprawdzi się na trasach pełnomorskich, gdyż aby zapewnić energię elektryczną na wiele dni czy tygodni, statki musiałyby zabierać na pokład olbrzymią liczbę akumulatorów. Dlatego też firmy takie jak Corvus inwestują też w inne technologie, jak wodorowe ogniwa paliwowe, które miałyby pracować obok akumulatorów. « powrót do artykułu
  15. Globalne ocieplenie mogło w znaczącym stopniu przyczynić się do... wybuchu pandemii COVID-19 dowodzą na łamach Science and the Total Environment naukowcy z University of Cambridge. Dostarczyli oni pierwszego dowodu na istnienie mechanizmu powodującego, że zmiany klimatyczne mogły w sposób bezpośredni przyczynić się do pojawienia się wirusa SARS-CoV-2. Autorzy badań wykazali, że w ciągu ostatnich 100 lat globalne ocieplenie spowodowało duże zmiany szaty roślinnej w prowincji Junnan oraz w przylegających doń obszarach Mjanmy i Laosu. Zmiany klimatyczne zmieniły miejscowe habitaty z tropikalnego buszu w tropikalne sawanny i lasy liściaste. To zaś stworzyło świetne warunki do bytowania dla nietoperzy, które lubią lasy liściaste. Naukowcy powiązali liczbę występujących tam koronawirusów z liczbą gatunków nietoperzy. Wykazali, że w ciągu ostatnich 100 lat w prowincji Junnan pojawiło się około 40 nowych gatunków nietoperzy, w których organizmach bytuje około 100 odmian koronawirusów. Przeprowadzone wcześniej badania genetyczne wskazują, że wirusy najbliżej spokrewnione z SARS-CoV-2 występują właśnie wśród nietoperzy w prowincji Junnan. Zmiany klimatyczne, do jakich doszło na przestrzeni ostatniego wieku, stworzyły w prowincji Junnan lepsze warunki do życia dla większej liczby gatunków nietoperzy, mówi główny autor badań doktor Robert Beyer z Wydziału Zoologii Uniwersytetu w Cambridge. Zrozumienie, w jaki sposób – w związku z ociepleniem klimatu – zmieniło się występowanie gatunków nietoperzy może być istotnym krokiem w kierunku rekonstrukcji pochodzenia COVID-19. Naukowcy, wykorzystując dane m.in. o temperaturach, opadach i pokrywie chmur zrekonstruowali szatę roślinną ziemi sprzed 100 laty. Następnie sprawdzili, jakiej szaty roślinnej wymagają poszczególne gatunki nietoperzy i na tej podstawie określili ich występowanie na początku XX wieku. Później porównali te dane z danymi współczesnego występowania, co pozwoliło na określenie, jak w międzyczasie zmieniła się bioróżnorodność gatunków w poszczególnych regionach. W miarę jak zmiany klimatu zmieniają habitat, gatunki opuszczają jedna obszary i przenoszą się do innych, zabierając przy tym wirusy. To zaś nie tylko zmienia mapę występowania wirusów, ale prowadzi do pojawienia się nowych interakcji pomiędzy wirusami a zwierzętami, co zwiększa prawdopodobieństwo przeniesienia lub wyewoluowania bardziej niebezpiecznych wirusów", mówi Beyer. Szacuje się, że w światowej populacji nietoperzy żyje ponad 3000 odmian koronawirusów. Średnio jeden gatunek nietoperza współistnieje z 3 gatunkami koronawirusów. Zwiększenie liczby gatunków nietoperzy oznacza więc zwiększenie liczby gatunków koronawirusów. Nie szkodzą one nietoperzom, gdyż te mają wyjątkowy układ odpornościowy. Większość koronawirusów nie może przejść z nietoperza na człowieka. Do znanych przypadków zakażeń, jak epidemie MERS, SARS-CoV-1 i SARS-CoV-2 zawsze dochodziło za pośrednictwem jeszcze jakiegoś gatunku. W prowincji Junnan, w której tak gwałtownie zwiększyła się bioróżnorodność nietoperzy, jest też miejscem występowania łuskowców, które mogły być pośrednikiem, który przekazał ludziom wirusa SARS-CoV-2. Bardzo prawdopodobne, że wirus najpierw przeszedł z nietoperzy na łuskowce, zmienił się w ich organizmach, a gdy łuskowce trafiły na targ w Wuhan, doszło tam do pierwszych zakażeń wśród ludzi. To już kolejne badania, które zwracają uwagę na rolę zmian klimatu w pojawianiu się i rozprzestrzenianiu chorób zakaźnych. Fakt, że zmiany klimatyczne mogą zwiększać tempo transmisji dziko żyjących patogenów na ludzi powinien być kolejnym z powodów ograniczenia emisji, mówi profesor Camilo Mora z University of Hawai'i. Naukowcy zwracają uwagę, że konieczne jest ograniczenie rozprzestrzeniania pól uprawnych, miast i terenów łowieckich na kolejne dzikie tereny, co pozwoli na ograniczenie kontaktów ludzi z dzikimi zwierzętami. Autorzy najnowszych badań wykazali też, że w ciągu ubiegłego wieku doszło do zwiększenia liczby gatunków nietoperzy w Afryce Centralnej oraz różnych miejscach Ameryki Południowej i Środkowej. « powrót do artykułu
  16. Pojedyncza zmiana genetyczna mogła zdecydować, że to Homo sapies wygrał rywalizację ewolucyjną z neandertalczykiem i denisowianinem. To fascynujące, że pojedyncza zmiana w ludzkim DNA mogło doprowadzić do zmiany połączeń w mózgu, mówi główny autor badań opublikowanych na łamach Science, profesor Alysson R. Muotri z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego (UCSD). Muotri, profesor pediatrii oraz medycyny komórkowej i molekulanej od dawna bada kwestie związane z rozwojem mózgu oraz nieprawidłowościami prowadzącymi do schorzeń neurologicznych. Interesuje go również ewolucja mózgu, a szczególnie to, co różni nasz mózg od mózgów najbliżej spokrewnionych z nami ludzi – neandertalczyków i denisowian. Badania nad ewolucją wykorzystują głównie dwa narzędzia – genetykę i badanie skamieniałości. Problem jednak w tym, że żadne z tych narzędzi nie mówi nam zbyt wiele o budowie i funkcjonowaniu mózgu. Mózg nie ulega bowiem fosylizacji, nie ma więc czego badać. Muotri zdecydował więc na wykorzystanie komórek macierzystych, narzędzia, które jest rzadko używane w rekonstrukcjach ewolucyjnych. Komórki macierzyste mogą zostać wykorzystane do tworzenia w laboratorium organoidów, czyli zminiaturyzowanej uproszczonej wersji badanego narządu. Muotri i jego zespół są pionierami w wykorzystywaniu komórek macierzystych do porównywania ludzi z innymi naczelnymi, jak szympansy czy bonobo. Dotychczas jednak uważana, że wykorzystanie tej techniki do porównania z gatunkami wymarłymi nie jest możliwe. W ramach najnowszych badań naukowcy katalogowali różnice genetyczne pomiędzy H. sapiens a neandertalczykami i denisowianami. Wykorzystując zmianę znalezioną w jednym tylko genie udało im się, za pomocą komórek macierzystych, uzyskać „neandertalski” organoid mózgu. Nie wiemy, kiedy i jak doszło do tej zmiany. Wydaje się jednak, że była ona znacząca i pozwala wyjaśnić umiejętności współczesnego człowieka dotyczące zachowań społecznych, języka, kreatywności, umiejętności adaptacji i wykorzystania technologii, Muotri. Naukowcy początkowo znaleźli 61 genów, których wersje odróżniały nas od naszych wymarłych kuzynów. Jednym z tych zmienionych genów był NOVA1. Przykuł on uwagę Muotriego, gdyż wiadomo, że jest to ważny gen regulatorowy, wpływający na wiele innych genów podczas wczesnych etapów rozwoju mózgu. Naukowcy wykorzystali więc technologię edytowania genów CRISPR do stworzenia współczesnych ludzkich komórek macierzystych zawierających neandertalską wersję genu NOVA1. Następnie pokierowali komórkami macierzystymi tak, by rozwijały się w komórki mózgowe, uzyskując w ten sposób „neandertalskie” organoidy mózgu. Organoidy mózgu to niewielkie grupy komórek mózgowych uzyskane z komórek macierzystych. Są one użytecznym modelem do badania genetyki, rozwoju chorób, reakcji mózgu na infekcje czy na leki. Stworzone przez kalifornijskich uczonych „neandertalskie” organoidy już na pierwszy rzut oka wyglądały inaczej. Miały wyraźnie inny kształt, co było wydać nawet gołym okiem. Gdy uczeni bliżej im się przyjrzeli okazało się, że organoidy H. sapiens i organoidy „neandertalskie” różnią się także sposobem proliferacji komórek oraz tworzenia synaps. Miały nawet odmienne proteiny biorące udział w tworzeniu synaps. A impulsy elektryczne generowane w „neandertalskich” organoidach były silniejsze na początkowym etapie rozwoju, jednak nie dochodziło w nich do takiej synchronizacji jak w organoidach H. sapiens. Zdaniem Muotriego, sposób działania i zmian w sieci neuronowej „neandertalskich” organoid jest podobny do działania, dzięki któremu noworodki naczelnych nieczłowiekowatych są w stanie nabywać nowe umiejętności znacznie szybciej niż ludzkie noworodki. Skupiliśmy się tylko na jednym genie, którego wersje różnią się pomiędzy człowiekiem współczesnym a wymarłymi kuzynami. Na następnych etapach badań chcemy skupić się na pozostałych 60 genach i sprawdzić, co dzieje się, gdy jeden, dwa lub więcej z nich, zostanie zmienionych, mówi Muotri. « powrót do artykułu
  17. Biolodzy mówią, że znalezienie organizmów żywych na morskim dnie pod lodem Antarktyki burzy nasze wyobrażenia o tym, w jaki sposób organizmy żywe mogą przetrwać w środowisku, do którego nie ma dostępu światła słonecznego. Uczeni wwiercili się pod 900-metrowy Lodowiec Szelfowy Flichnera-Ronne i opuścili kamerę, by zbadać osady morskie. Ze zdumieniem zauważyli żyjące tam zwierzęta. Na nagranym wideo widać 16 gąbek oraz 22 inne niezidentyfikowane zwierzęta, w tym prawdopodobnie wąsonogi. Po raz pierwszy w takim miejscu zauważono osiadłe zwierzęta. Jest wiele powodów, dla których nie powinno ich tam być, mówi Huw Griffiths z British Antarctic Survey. Sfilmowane zwierzęta żyją w wodach o temperaturze -2 stopni Celsjusza. Odżywiają się filtrując pokarm z wody. Problem w tym, że odwiertów dokonano 240 kilometrów od otwartych wód, gdzie mogą przetrwać organizmy polegające na fotosyntezie. A to one właśnie stanowią pożywienie dla gąbek i wąsonogów. To jednak nie wszystko, mówi Griffiths. Dzięki znajomości rozkładu prądów morskich w okolicy wiemy, że najbliższe miejsce, gdzie woda wypływa z głębin na powierzchnię, a więc gdzie odbywa się fotosynteza i żyją organizmy będące pokarmem dla gąbek znajduje się w odległości... 600 kilometrów. Obecnie nie wiadomo, czy zauważone zwierzęta to gatunki znane czy nieznane. Nie wiadomo też, jak długo żyją. Niektóre z antarktycznych gąbek szklanych liczą sobie tysiące lat. Nie wiadomo też, jak często się odżywiają. Może być to raz na rok, ale równie dobrze raz na sto lat. Niemal wszystkie zauważone gąbki znaleziono na jednym kamieniu. Tylko jedna, samotna, była na innym. Odkrycie wskazuje, że najbardziej nieprzyjazne środowiska Antarktyki również zawierają życie. Jego zbadanie może pozwolić nam na odpowiedź na pytanie, jak wyglądało życie przed setkami milionów lat, gdy Ziemia była śnieżną kulą. « powrót do artykułu
  18. W archiwach Papieskiego i Królewskiego Uniwersytetu Świętego Tomasza na Filipinach znaleziono najstarszy i niezwykle rozbudowany słownik hiszpańsko-chiński. Wyjątkowy zabytek, Diccionario Hispano-Sinicum (DHS), liczy sobie około 400 lat i został w przeszłości oznaczony jako „mało użyteczny”. To bardzo dalekie od prawdy, komentuje profesor Henning Klotter z Uniwersytetu Humboldta w Berlinie zauważając, że DHS zawiera niezwykłe bogactwo leksykalne dialektu hokkien z czasów swojego powstania. Słownik zawiera nie tylko terminy hiszpańskie i mandaryńskie, ale również ich odpowiedniki w hokkien. To odmiana języka minnańskiego (czyli języka wywodzącego się z południa chińskiej prowincji Fujian) używana na Tajwanie i w Azji Południowo-Wschodniej. Badacze mają nadzieję, że słownik rzuci nieco światła na to, jak w XVII wieku wyglądały stosunki hiszpańsko-chińskie na Filipinach. DHS powstał w I połowie XVII wieku w Manili, a jego twórcami są dominikanie. Jest o co najmniej 70 lat starszy od standardowego chińskiego słownika Kangxi, opracowanego na zlecenie cesarza Kangxi z dynastii Qing. Słownik Kangxi został po raz pierwszy opublikowany w 1716 roku. Z nowo odnalezionym słownikiem wiąże się też nadzieje, że pomoże on w przeciwstawieniu się forsowanej przez Pekin polityce narzucania języka mandaryńskiego. Archiwista Regalado Trota Jose powiązał słownik z hiszpańską okupacją Tajwanu w latach 1626–1642. W słowniku wykorzystano bowiem frazę Tierra de Isla Hermosa ado estan los espanoles czyli na Wyspie Hermosa, ziemi należącej do Hiszpanów. „Hermosa” to hiszpański odpowiednik Formozy, dawnej nazwy Tajwanu. W słowniku znaleziono też termin na oznaczenie chińskiej dynastii Ming, która rządziła do roku 1644. Niezwykły słownik składa się z 1103 stron i 27 000 terminów. Co prawda Kangxi zawiera 40 000 terminów, jednak w DHS znajdziemy nie tylko mandaryńskie odpowiedniki hiszpańskich słów, ale również ich tłumaczenie na hokkien, a nawet tagalog. Każda strona składa się z czterech kolumn. Najpierw mamy termin hiszpański, następnie zapis chińskimi znakami, w kolejnej kolumnie jest zapis fonetyczny w hokkien, a w ostatniej – zapis fonetyczny mandaryński. Oprócz nich widzimy też słowa z języka tagalog, jak „mabolo” (owoc), „vilango” (więzień) czy „tangingue” (ryba). Dzięki bogactwu językowemu słownik pomoże w lepszym zrozumieniu historii. Mamy tam na przykład termin „chaoyin”, który występuje na Tajwanie w dokumentach z czasów dynastii Qing. Z DHS dowiadujemy się, że „chaoyin” to tłumaczenie słowa „bahaque” oznaczającego część ubrania okrywającą genitalia. Dzięki temu wiemy, co miał na myśli Shu-Jing Huang, urzędnik z czasów dynastii Qing, który w swoim XVIII-wiecznym dziele Taihai Shichalu (Zapiski z misji na Tajwan i jego cieśninę) napisał, że wśród tajwańskich aborygenów bogaci nosili ciemne ubranie jako okrycie i beżowe jako chaoyin. Papieski i Królewski Uniwersytet Świętego Tomasza w Manili został założony przez dominikanów w 1611 roku. To najstarszy uniwersytet w Azji. Dysponuje niezwykle bogatymi zbiorami rzadkich inkunabułów, ksiąg i dokumentów. Znajdziemy tam m.in. słowniki i podręczniki do gramatyki tworzone zarówno przez dominikanów jak i inne zakony.  Jest wśród nich cieszący się olbrzymim uznaniem naukowców Vocabulario de la Lengua Espanola y China. Opisywanie języków, badanie ich słownictwa i gramatyki było niezwykle ważne w dziele ewangelizacji Azji. Profesor Klotter mówi, że odkrycie DHS już spotkało się z olbrzymim zainteresowaniem naukowców badających rozwój leksykonografii chińsko-zachodniej, historię języka hokkien, tradycje pisane ludzi posługujących się tym językiem, historią i pokrewnymi polami. Słownik jest też ważnym źródłem do badania stosunków pomiędzy Chińczykami a mieszkańcami Filipin. DHS pokazuje też, jak dominikanie chcieli ewangelizować Chiny, wykorzystując Tajwan jako bazę dla misjonarzy wysyłanych do Fukien, skąd ci rozprzestrzeniali się po całych Chinach. W słowniku znajdziemy też ślad tzw. sporu akomodacyjnego pomiędzy jezuitami, a innymi zakonami działającymi w Chinach, w tym dominikanami. Jezuici rozpoczęli działalność ewangelizacyjną w Chinach już w XVI wieku i początkowo jako jedyni mogli to robić. Misjonarze tłumaczyli Pismo Święte na chiński i dostosowywali chrześcijaństwo do miejscowych zwyczajów. Gdy dotarli tam dominikanie, zaczęli krytykować metody jezuitów. Początkowo spór dotyczył sposobu tłumaczenia na chiński imienia chrześcijańskiego Boga. Ostatecznie uzgodniono proponowany przez jezuitów neologizm Tianzhu, od którego zresztą pochodzi nazwa katolicyzmu – tianzhuijao. Konflikt narastał jednak przez kolejne dziesięciolecia, interweniował Watykan, a w XVIII wieku chrześcijaństwo z religii szybko zdobywającej wyznawców stało się w Chinach religią prześladowaną. Wydarzenie to pozostawiło ślad w tym 400-letnim manuskrypcie. Wyraz „Dios” [Bóg – red.], został początkowo zapisany chińskimi znakami jako „Tianzhu” i „Taichi”. Jednak, w związku z kontrowersjami wokół tradycyjnych chińskich wierzeń, dominikanin, który wyraźnie był im przeciwny, przekreślił wyraz „Taichi” i napisał obok „herezja”, stwierdzają autorzy badań. DHS to bardzo rzadki dokument, który potwierdza istnienie bliskich związków pomiędzy chińskimi użytkownikami hokkien, Hiszpanami i mieszkańcami Filipin. Ma on olbrzymią wartość dla badaczy. Jego znaczenie spełnia standardy projektu Unesco Memory of the World. Słownik łączy mądrość językową Filipińczyków, Hiszpanów i użytkowników hokkien. « powrót do artykułu
  19. Ceglany średniowieczny tunel odkryto pod Zamkiem Książąt Pomorskich w Szczecinie – poinformowała w czwartek dyrektor instytucji. Tunel połączony jest z innym – żelbetowym z czasów II wojny światowej. Mają łączną długość 270 metrów. Tunele z okresu niemieckiego, usytuowane pod północną skarpą Wzgórza Zamkowego odkryto podczas badań prowadzonych przed modernizacją tarasów Zamku Książąt Pomorskich w czerwcu ubiegłego roku. Wówczas – jak tłumaczyła w czwartek podczas konferencji prasowej dyrektor Zamku Barbara Igielska – wykonany został odwiert na głębokość 16 m, do którego mogli wejść specjalizujący się w pracach w warunkach ekstremalnych alpiniści. Dokonaliśmy wstępnej inwentaryzacji, okazało się, że mamy 270 metrów tego tunelu, ale że tunel żelbetowy przechodzi w tunel ceglany, murowany. Przekazaliśmy cegłę i próbki zaprawy do badania (…) i okazało się, że zarówno cegła, jak i zaprawa są średniowieczne – mówiła Igielska. Dodała, że tunel żelbetowy jest w „dobrym stanie”. Niepokoi nas natomiast tunel średniowieczny. Obawiamy się, jak zareaguje na zmiany wilgotności po otwarciu wejść do tuneli – powiedziała. Zaznaczyła, że przygotowywana jest kolejna ekspertyza, a Zamek podejmie „pilne, niezwłoczne” działania w końcu lutego lub na początku marca. Badania, podczas których odkryto niemiecki tunel były związane z zaleceniami po katastrofie budowlanej w 2017 r., gdy w północnym skrzydle zabytku osunął się filar i zawalił się strop. Wstępna eksploracja wskazuje na bardziej złożony temat niż pierwotnie przypuszczaliśmy co do zasięgu i kształtu tych tuneli. 270 metrów bieżących tuneli (znajduje się) pod skrzydłem północnym, na tarasie północnym oraz na skarpie: 210 m b. - na tarasie i skarpie, 60 m b. pod skrzydłem północnym, w tym 25 m b. tunelu ceglanego – wyjaśnił kierownik działu inwestycji i remontów Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie inż. Karol Krempa. Dodał, że prefabrykowane tunele niemieckie są „tożsame z tunelami, które odkrywamy podczas inwestycji” na terenie Szczecina, w tunelach ceglanych natomiast obserwowane są „niepokojące zjawiska”. Tunele te tworzą w tej chwili uprzywilejowany spływ dla wód gruntowych z dziedzińca, z całego wzgórza i przez to musimy pilnie zainterweniować. Musimy przede wszystkim wpuścić tam ekspertów – mówił Krempa. Tłumaczył, że konieczne jest udrożnienie dwóch wejść u podnóża skarpy, aby można było prowadzić kolejne badania i roboty budowlane. Dodał, że wody gruntowe powodują wokół tuneli procesy erozyjne, pustki i kawerny – konieczne są prace zabezpieczające skrzydło północne. Zapewnił, że prowadzony jest stały monitoring geodezyjny i inklinometryczny (wgłębny). Krempa wskazał, że kształt tuneli nie pokrywa się z archiwalnymi szkicami z II wojny światowej. Dyrektor Zamku dodała, że nie ma informacji o jakichkolwiek materiałach źródłowych, które sugerowałyby istnienie średniowiecznego tunelu. Jesteśmy w stanie stwierdzić, że w tych tunelach jest dużo zapadlisk. Nie wiemy też, czy są one pochodzenia antropogenicznego, czy też są to zapadliska naturalne. Odpowiedzą na to eksperci. Nie wykluczamy też, że te 270 m b., w których w tej chwili się poruszamy, to mogą być jeszcze większe ilości – stwierdził Krempa. Dodał, że tunele mają 2 i 2,3 m wysokości; część średniowieczna ma łukowate sklepienie. Dyrektor Zamku wskazała, że jeśli będzie taka możliwość, chciałaby, aby w przyszłości tunele zostały udostępnione mieszkańcom miasta i turystom. Zależy nam na tym. Wydaje nam się, że nie ma sensu wypełniać ich betonem i niszczyć, bo to i tak niewiele da. Trzeba wypełnić pustki wokół tuneli, natomiast same tunele chcielibyśmy w przyszłości udostępnić zwiedzającym – powiedziała Igielska. Zamek Książąt Pomorskich to renesansowa budowla usytuowana w pobliżu Odry; był historyczną siedzibą rodu Gryfitów, władców Księstwa Pomorskiego. Został w dużym stopniu zniszczony podczas alianckich nalotów w 1944 r., odbudowano go w latach 1958-80. Obecnie znajdują się w nim m.in. centrum kulturalne Zamek Książąt Pomorskich, Opera na Zamku, sala ślubów Urzędu Stanu Cywilnego i siedziba Urzędu Marszałkowskiego. « powrót do artykułu
  20. W Afryce Subsaharyjskiej zachodzi obecnie urbanizacja na bezprecedensową skalę. Ma to olbrzymi wpływ na zdrowie ludzi i wzorce rozprzestrzeniania się chorób. Zespół naukowy z Tanzanii, Holandii i Niemiec zbadał, jak urbanizacja wpływa na dietę i procesy metaboliczne. Badania przeprowadzone na 323 zdrowych osobach wykazały, że mieszkanie w mieście wiąże się z pojawieniem się prozapalnego fenotypu, zarówno na poziomie transkrypcyjnym jak i protein. Tanzańczycy zamieszkujący miasta mają bardziej pobudzony układ odpornościowy. Jest to spowodowane faktem, że ludzie zamieszkujący miasta spożywają dietę bardziej przypominającą dietę zachodnią. Większy stopień pobudzenia układu odpornościowego wiąże się zaś z ryzykiem rozwoju chorób niezakaźnych. Badano osoby mieszkające w mieście Moshi oraz na wsi. Okazało się, że organizmy mieszkańców Moshi wytwarzają więcej białek prozapalnych. Badani nie byli chorzy, ani nie narzekali na stan zdrowia, wiadomo jednak, że przez większe pobudzenie układu odpornościowego byli narażeni m.in. na większe ryzyko chorób układu krążenia. Gdy uczeni przyjrzeli się diecie badanych okazało się, że to metabolity z diety przyczyniają się do pobudzenia układu odpornościowego. Mieszkańcy wsi mieli we krwi więcej flawonoidów i innych związków przeciwzapalnych. Tradycyjna dieta żyjących na wsi Tanzańczyków składa się z pełnych ziaren, błonnika, warzyw i owoców. Ludzie z miast spożywają więcej tłuszczów nasyconych i przetworzonej żywności. W ich krwi znaleźliśmy więcej metabolitów powiązanych z metabolizmem cholesterolu, mówi profesor Mihai Netea z Uniwersytetu w Bonn i holenderskiego uniwersytetu Radbound. Naukowcy zauważyli też sezonowe zmiany w pracy układu odpornościowego. W sezonie suchym, który jest okresem zbiorów, układ odpornościowy mieszkańców miast był bardziej wyciszony. Oe pewnego czasu wiadomo, że dieta zachodnia prowadzi do wielu chronicznych chorób. Wykazaliśmy, że tradycyjna tanzańska dieta ma pozytywny wpływ na stan zapalny i działanie układu odpornościowego. To bardzo ważne, gdyż w całej Afryce zachodzi szybka urbanizacja, mówi profesor Joachim Schultze. W Afryce coraz więcej osób przenosi się ze wsi do miasta, co wiąże się ze zmianą diety. Mamy tam do czynienia z szybkim rozwojem chorób cywilizacyjnych, co z kolei obciąża miejscową służbę zdrowia. Naukowcy podkreślają, że bardzo ważna jest prewencja, a dieta jest jej istotną częścią. Badania te są ważne również dla krajów zachodu. Tutaj urbanizacja miała miejsce bardzo dawno temu. Badając społeczności znajdujące się na innym etapie urbanizacji możemy sprawdzać, jak dieta i styl życia wpływają na ludzkie zdrowie. « powrót do artykułu
  21. Badania profesora Tima Thorntona z University of Huddresfield przybliżają nas do wyjaśnienia jednej z największych tajemnic brytyjskiej monarchii – zniknięcia małoletniego króla Edwarda V i jego młodszego brata, księcia Yorku, Richarda of Shrewsbury. Do ponownego zainteresowania ich losem przyczyniło się odnalezienie zwłok króla Ryszarda III, jedynego do niedawna króla Anglii, którego miejsce pochówku nie było znane. Ryszard III to ostatni władca z dynastii Plantagenetów oraz drugi i ostatni król Anglii, który poległ na polu bitwy. Ryszard zginął w 1485 roku podczas bitwy pod Bosworth. To ostatnia ważna bitwa Wojny Dwóch Róż, serii wojen dynastycznych, jaką w latach 1455–1485 toczyły między sobą dwie gałęzie rodu Plantagenetów, Yorkowie (mieli białą różę w herbie) i Lancastrowie (w ich herbie widniała czerwona róża). Pod Bosworth Henry Tudor, daleki krewny Lancasterów pokonał wojska Ryszarda, król zginął, a zwycięzca wstąpił na tron jako Henryk VII i zapoczątkował dynastię Tudorów. Ryszard III był bratem króla Edwarda IV. Gdy Edward zmarł niespodziewania w 1483 roku następcą tronu został jego 12-letni syn Edward V (nie został nigdy koronowany), który wraz z bratem zamieszkał w Tower of London. Wówczas był to pałac królewski. Ryszard został Lordem Protektorem i rządził w imieniu małoletniego Edwarda. Niedługo później małżeństwo Edwarda IV zostało unieważnione, więc chłopców uznano za bękartów, a Edward V stracił prawo do tronu. Ryszard koronował się na króla jako Ryszard III, a o obu synach jego brata słuch zaginął. Zaczęła rodzić się legenda „książąt z Tower”. Lud wierzył, że Ryszard zamordował bratanków, by utorować sobie drogę do tronu. Gdy nastała dynastia Tudorów tworzono coraz bardziej rozbudowaną czarną legendę Ryszarda. Przez setki lat cieszył się on bardzo złą sławą. Dopiero na początku XX wieku zaczęto prowadzić krytyczne badania historyczne, które postawiły Ryszarda III w innym, lepszym świetle. Obrońcy dobrego imienia Ryszarda III wskazywali, że brak jest twardych dowodów na to, by miał on cokolwiek wspólnego ze zniknięciem Edwarda i Ryszarda. Pierwszym szczegółowym opisem śmierci książąt jest „History of King Richard III” autorstwa Thomasa More'a. Twierdzi on, że książęta zostali zamordowani przez Milesa Foresta i Johna Dightona. Do zadania tego miał ich zatrudnić sir James Tyrell, służący Ryszarda III, a uczynił to na zlecenie króla. Jednak opowieść ta jest kwestionowana, gdyż powstała długo po śmierci Ryszarda III, a sam More był bardzo blisko związany z Tudorami tworzącymi czarną legendę Ryszarda. Teraz profesor Thornton twierdzi, że More'owi można ufać, gdyż miał on informacje z bardzo dobrego źródła. Uczony odkrył, że dwóch mężczyzn służących wraz z More'em na dworze Tudorów było synami Milesa Foresta, jednego z morderców książąt z Tower. To było najbardziej tajemnicze morderstwo w brytyjskiej historii, gdyż nie mogliśmy do końca polegać na relacji More'a. Aż do teraz. Wykazałem jednak, że synowie mordercy  służyli na dworze Henryka VIII i że żyli oraz pracowali współcześnie z More'em. Nie pisał on zatem o wymyślonych ludziach i wydarzeniach. Teraz mamy solidne podstawy by wierzyć, że opis More'a jest prawdziwy, mówi Thornton. W latach 70. XVII wieku na terenie Tower of London znaleziono kości dwóch chłopców. W latach 30. XX wieku poddano je ponownym badaniom, potwierdzono, że to kości chłopców i pochowano w Opactwie Westminsterskim. Ciało Ryszarda III zostało odnalezione w 2012 roku pod parkingiem w Leicester. « powrót do artykułu
  22. Enrico Mazzone, artysta z Turynu, przez 5 lat pracował nad Rubedo - 97-metrową ilustracją do "Boskiej komedii" Dantego. Zaczął w październiku 2015 r. w Raumie w Finlandii, a skończył 28 stycznia 2021 r. w Rawennie. To hołd dla Dantego; w br. mija 700 lat od jego śmierci. Włoch dostał rulon papieru od miejscowej papierni (UPM Rauma). Ma on 97 m długości i 4 m wysokości. Mazzone zużył kilka tysięcy ołówków. Wykonał niezliczoną liczbę kropek. Pracował, leżąc na brzuchu. Jak podkreślał w zeszłym roku w wypowiedzi dla agencji ANSA, nie jest to dzieło hiperrealistyczne, a [raczej] kompozycja figuratywna. Po wykonaniu szkiców na A3 pracował na potężnym formacie. Do stycznia zeszłego roku artysta skończył Piekło i Czyściec (zajęły one 62 m rulonu). Przez kolejny rok zajmował się Rajem. Na zlecenie Wydziału Turystyki gminy Rawenna i Laboratorio Aperto, dzieło zostało zdigitalizowane w wysokiej rozdzielczości. Zadanie zrealizował zespół Cultural Heritage 360; jest to stowarzyszenie, które zajmuje się dziedzictwem kulturowym i daje młodym specjalistom szansę na wykorzystanie swoich umiejętności w szczytnym celu. Jak ujawnił artysta w przesłanym nam mailu, zdigitalizowano nie tylko Rubedo, ale i 2 szkice przygotowawcze o wymiarach 20x2 m i 5x1,5 m. Rubedo to łacińskie słowo oznaczające czerwoność, zaczerwienienie (na ostatnim fragmencie swojego dzieła Mazzone umieścił zresztą czerwony napis). Jak tłumaczy artysta, tytuł nawiązuje do jednego z etapów procesu alchemicznego i symbolizuje drogę przebytą z Dantem.   « powrót do artykułu
  23. Wyniki badań nad lekiem zwalczającym otyłość, opublikowane na łamach prestiżowego New England Journal of Medicine, zostały okrzyknięte punktem zwrotnym w walce z tą chorobą. Lek nie tylko prowadzi do dużej redukcji wagi – porównywalnej z utratą wagi w wyniku interwencji chirurgicznej – ale również poprawia zdrowie otyłych osób. Testy leku przeprowadzono na niemal 2000 osób z 16 krajów. Wyniki naszych badań to znaczący przełom w dziedzinie poprawy stanu zdrowia osób otyłych, mówi profesor Rachel Batterham, dyrektor Centrum Badań nad Otyłością na University College London. O tym, jak fatalny wpływ na zdrowie ma otyłość widzimy chociażby w czasie epidemii COVID-19, gdzie otyłość jest jednym z czynników ryzyka zgonu. Od dawna wiemy, że otyłość wiąże się z rozwojem wielu poważnych chorób, jak cukrzyca typu 2., choroby serca, wątroby, niektóre typy nowotworów. Badany przez nas lek może mieć olbrzymi wpływ na politykę zdrowotną Wielkiej Brytanii w najbliższych latach, stwierdza uczona. Lek, o którym mówi Batterham to semaglutyd, który działa poprzez przejęcie kontroli nad znajdującym się w mózgu układem regulującym apetyt. Dzięki temu osoba, która go zażywa, odczuwa mniejszy głód i mniej je. Trzy czwarte (75%) osób, które otrzymywały 2,4 mg semaglutydu straciło ponad 10% wagi, a ponad 1/3 (33%) straciło więcej niż 20% wagi. Żaden inny lek nie daje takich wyników. To naprawę przełom. Po raz pierwszy za pomocą leku można osiągnąć to, co dotychczas było możliwe jedyne za pomocą operacji, dodaje profesor Batterham. Średnio każdy z uczestników badań stracił 15,3 kilograma. Jednocześnie u badanych zmniejszyły się czynniki ryzyka chorób serca, cukrzycy, poprawiło ciśnienie krwi, spadł poziom cukru i cholesterolu, a badani informowali o poprawie jakości życia. Semaglutyd jest analogiem GLP1 (glukagonopodobnego peptydu 1). To znaczący postęp na polu walki z otyłością. Semaglutyd [sprzedawany pod nazwą handlową Rybelsus oraz Ozempic - red.] jest już zatwierdzonym i używanym środkiem w leczeniu cukrzycy. Lekarze są więc z nim zaznajomieni. Dla mniej jest to szczególnie ekscytujące, gdyż kiedy w latach 90. pracowałem w Hammersmith Hospital byliśmy pierwszym laboratorium, które wykazało, że GLP1 wpływa na apetyt. Teraz zaś widzimy przełożenie naszych badań na praktyczne leczenie ludzi z otyłością, mówi profesor John Wilding z University of Liverpool, który stał na czele grupy prowadzącej testy na terenie Wielkiej Brytanii. Do III fazy testów klinicznych zaangażowano 1961 osób dorosłych, które miały nadwagę lub były otyłe. Średnia waga każdej z tych osób wynosiła 105 kg. Badani pochodzili z 16 krajów Azji, Europy i obu Ameryk. Uczestnikom eksperymentu raz w tygodniu podawano podskórnie 2,4 mg semaglutydu lub placebo. Badania rozpoczęto jesienią 2018 roku i trwały one 68 tygodni. Co cztery tygodnie uczestnicy testów odbywali indywidualne konsultacje z dietetykiem. Pomagał on w utrzymaniu diety, doradzał odnośnie aktywności fizycznej i motywował do działania. Ponadto uczestnikom badań dostarczono kettle do ćwiczeń oraz wagi, za pomocą których mogli śledzić i oznaczać swoje postępy. W grupie, która otrzymywała semaglutyd średnia utrata wagi wynosiła 15,3 kilograma, w grupie placebo było to 2,6 kg. W grupie z semaglutydem zaobserwowano też redukcję czynników ryzyka różncyh chorób oraz poprawienie jakości życia. Semaglutyd to lek zatwierdzony obecnie do leczenia pacjentów z cukrzycą typu 2. Zwykle przepisywany jest w dawce wynoszącej 1 mg. Lek zawiera związek, który jest analogiem hormonu GLP-1. Hormon ten jest uwalniany do krwi po posiłku. « powrót do artykułu
  24. Gdy naukowcy za pomocą teleskopu Hubble'a przyjrzeli się centrum gromady kulistej NGC 6397, spodziewali się znaleźć średnio masywną czarną dziurę. Zamiast niej zauważyli całą grupę niewielkich czarnych dziur. Odkrycie to stało się pierwszą okazją do badania czarnych dziur w centrum gromady kulistej. Gromady kuliste to niezwykle gęsto upakowane układy, w których gwiazdy znajdują się blisko siebie. Są też zwykle bardzo stare. Wiek NGC 6397 jest podobny do wieku wszechświata. Gromada znajduje się w odległości około 7800 lat świetlnych od Ziemi, co czyni ją jedną z najbliższych nam takich struktur. Jest ona jedną z około 20% gromad kulistych, w których – w wyniku gęstego upakowania – doszło do zapaści jądra. I to właśnie w tym zapadniętym jądrze odkryto grupę czarnych dziur. Odkrycia dokonali Eduardo Vitral i Gary A. Mamon z Institut d’Astrophysique de Paris, którzy spodziewali się znaleźć średnio masywną czarną dziurę. Takie obiekty są zaginionym elementem ewolucji czarnych dziur. Wiemy o istnieniu niewielkich czarnych dziur o masach gwiazdowych oraz supermasywnych czarnych dziur. Istnienie czarnych dziur o masach pośrednich jest przedmiotem gorących sporów. Uczeni poszukiwali czarnej dziury analizując pozycję i prędkość gwiazd w gromadzie. Wykorzystali przy tym dane z teleskopu Hubble'a oraz obserwatorium kosmicznego Gaia. Nasza analiza wykazała, że w całej gromadzie orbity gwiazd są niemal przypadkowe, a nie okrągłe lub eliptyczne, mówi Mamon. Odkryliśmy bardzo silny dowód na istnienie niewidocznej dla nas masy w centralnym regionie gromady. Ale, ku naszemu zdumieniu, stwierdziliśmy, że masa tanie znajduje się w jednym punkcie, ale zajmuje kilka procent rozmiarów gromady, dodaje Vitral. Taki rozkład niewidocznej masy wskazuje, że może ona pochodzić wyłącznie z pozostałości po masywnych gwiazdach, które się zapadły. W wyniku oddziaływań grawitacyjnych gwiazdy takie stopniowo przemieszczały się w kierunku centrum gromady. Badacze, wykorzystując modele ewolucji gwiazd doszli do wniosku, że mamy tam do czynienia ze zgrupowaniem mniejszych czarnych dziur, a nie z gwiazdami neutronowymi lub białymi karłami, których nie jesteśmy w stanie zaobserwować. Nasze badania są pierwszymi, w których została obliczona masa i rozkład zgrupowania składającego się głównie z czarnych dziur znajdujących się w zapadniętym jądrze gromady kulistej, stwierdza Vitral. Odkrywcy zastanawiają się, czy takie zgromadzenia czarnych dziur nie mogą być ważnym źródłem fal grawitacyjnych. Z pracą Mamona i Vitrala można zapoznać się na łamach Astronomy & Astrophysics. « powrót do artykułu
  25. Zespół astronomów z Obserwatorium Astronomicznego Uniwersytetu Warszawskiego prowadzony przez dr Dorotę Skowron i dr. Jana Skowrona, pracujący w ramach wielkoskalowego przeglądu nieba OGLE, opublikował unikatową mapę poczerwienienia międzygwiazdowego w kierunku Obłoków Magellana. Mały i Wielki Obłok Magellana (o najbardziej precyzyjnych w historii pomiarach odległości do tego Obłoku rozmawialiśmy z profesorem Grzegorzem Pietrzyńskim) to dwie pobliskie galaktyki, będące satelitami naszej Galaktyki – Drogi Mlecznej. Ze względu na ich bliskość i wzajemne oddziaływanie są one parą najczęściej badanych galaktyk we Wszechświecie i stanowią swego rodzaju laboratorium do badań struktury, ewolucji i oddziaływań galaktyk. Obłoki Magellana są również idealnym środowiskiem do badań populacji gwiazdowych oraz rozkładu materii międzygwiazdowej. Co więcej, używa się ich do kalibracji kosmicznej skali odległości, będącej podstawą badań kosmologicznych. Większość wspomnianych wyżej badań wymaga uwzględnienia wpływu ekstynkcji międzygwiazdowej na obserwacje astronomiczne. Ekstynkcja i związane z nią poczerwienienie to efekt pochłaniania światła obiektu przez pył znajdujący się między obserwatorem a badanym obiektem. W efekcie obiekt ten wydaje się ciemniejszy i bardziej czerwony niż jest w rzeczywistości. Ma to bezpośredni wpływ na wyznaczanie odległości do obiektów. Bez uwzględnienia wpływu pyłu są one zawyżone. Dlatego, aby móc badać populacje gwiazdowe, potrzebujemy dokładnych map poczerwienienia w Obłokach Magellana.Dotychczasowe mapy poczerwienienia w Obłokach Magellana obejmowały jedynie centralne obszary obu galaktyk i były obarczone błędem wynikającym z problemów z ich kalibracją. Jednak dzięki wieloletnim obserwacjom projektu OGLE, prowadzonego w Obserwatorium Astronomicznym Uniwersytetu Warszawskiego, astronomowie byli w stanie stworzyć pierwsze w historii dokładne mapy poczerwienienia, obejmujące cały obszar obu galaktyk. Wykorzystano do tego gwiazdy typu Red Clump – czerwone olbrzymy, które są na etapie spalania helu w jądrze, dzięki czemu mają dobrze określoną jasność rzeczywistą, a co za tym idzie również kolor. Następnie, poprzez porównanie oczekiwanego koloru gwiazd z kolorem obserwowanym, można wyznaczyć ich poczerwienienie. Powstałe w ten sposób szczegółowe mapy poczerwienienia są niezastąpionym narzędziem do analizy populacji gwiazdowych i badań struktury Obłoków Magellana. Wyniki badań zostały opublikowane w The Astrophysical Journal. Mapę można zaś zobaczyć na stronach OGLE. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...