-
Liczba zawartości
37645 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
248
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Fujifilm informuje o dokonaniu technologicznego przełomu, który pozwala na stworzenie pamięci taśmowej o pojemności 400 terabajtów. Obecnie na rynku dostępne są pamięci taśmowe o pojemnościach kilkunastu do około 20 TB. Z tej formy przechowywania danych korzystają zarówno firmy jak o osoby indywidualne, które muszą archiwizować olbrzymie ilości informacji. Fujifilm chce osiągnąć większe pojemności dzięki zmianie używanego obecnie ferrytu baru (BaFe) na ferryt strontu (SrFe). Używane w taśmach powłoki z ferrytu baru zostały już tak bardzo zminiaturyzowane, że odczyt informacji staje się coraz mniej wiarygodny. Najpopularniejszym formatem napędów taśmowych jest LTO (Linear Tape-Open) opracowany przez IBM-a w latach 90. LTO-1 było pierwszą generacją taśm, w których wykorzystano powłoki z cząstek metalu. Pojemność tych taśm sięgała 100 GB. Ferryt baru został po raz pierwszy użyty w LTO-6, a taśmy te miały pojemność 2,5 TB. Fujifilm zapowiada, że ferryt strontu trafi do generacji LTO-10, która ma się ukazać na rynku za 2 lata. Taśmy będą miały pojemność 48 TB. W roku 2025 pojawią się taśmy o pojemności 96 TB, na model o pojemności 192 terabajtów będziemy musieli poczekać do 2027 roku, a w roku 2030 do sprzedaży trafią 384-terabajtowe taśmy. Jako, że atomy strontu są mniejsze niż atomy baru, ferryt strontu pozwoli na zapisanie większej ilości informacji na takiej samej powierzchni taśmy. Napędy taśmowe nie są popularne wśród użytkowników indywidualnych. Są jednak poszukiwane przez duże firmy, które muszą przechowywać olbrzymie ilości danych. Co prawda odczyt informacji z taśmy jest wolniejszy niż z dysku twardego, jednak kartridże z taśmami są tańsze i mają znacznie większą pojemność. Dlatego też czasami korzystają z nich też i osoby indywidualne, jak fotografowie czy filmowcy, którzy chcą tworzyć archiwa swojej pracy. Obecnie tylko 2 firmy produkują taśmy magnetyczne do przechowywania danych: Fujifilm i Sony. W 2017 roku Sony we współpracy z IBM-em stworzyło prototypową taśmę, na której można zapisać 201 gigabitów danych na cal kwadratowy. Pozwala to na wyprodukowanie taśmy po pojemności 330 TB. Produkt taki ma trafić na rynek w 2026 roku. Teraz Fujifilm informuje o osiągnięciu gęstości zapisu rzędu 224 gigabitów na cal kwadratowy. « powrót do artykułu
-
- napęd taśmowy
- dane
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Kanadyjskie bobry i rosomaki korzystają z wykopanych przez ludzi dziur w ziemi, informują naukowcy z University of Alberta. Ekolodzy badali interakcje pomiędzy zwierzętami, a dziurami pozostałymi po tym, jak wydobyto z nich materiał potrzebny do prac budowlanych. Okazało się, że gdy miejsce, w którym wydobywano piach czy żwir zostanie porośnięte przez roślinność, niejednokrotnie wprowadzają się tam bobry, a obecność bobrów pomaga rosomakom. Takie sztuczne jamy poszerzają habitat wielu gatunków zamieszkujących podmokłe tereny północnej Alberty, mówi współautor badań Mark Boyce z Albarta Conservaton Association. Znajdujące się w pobliżu głębokie wody oraz tereny, na których można żerować, to wspaniały ekosystem dla bobrów. A dobrze wiedzie się bobrom, rozwija się też populacja rosomaków. Onie nie tylko polują na bobry, ale również wykorzystują ich nory do wychowywania własnego potomstwa, mówi Boyce. W tym przypadku w wyniku działalności przemysłowej powstają nory, które są wykorzystywane przez bobry, co z kolei zwiększa populację rosomaków, naszej ikony dzikiej przyrody, dodaje uczony. Artykuł Beaver (Castor canadensis) Use of Borrow Pits in an Industrial Landscape in Northwestern Alberta został opublikowany na łamach Journal of Environmental Management. « powrót do artykułu
-
Główny autor badań, Maciej Dąbrowski z University of Exeter mówi, że uzyskane przez nas eksperymentalne potwierdzenie istnienie mechanizmu przemijających fal spinowych pokazuje, że transfer momentu pędu pomiędzy spinami a strukturą krystaliczną antyferromagnetyka można uzyskać w cienkowarstwowym NiO. To otwiera drogę do zbudowania nanoskalowych wzmacniaczy prądu spinowego. Doktor Dąbrowski jest głównym autorem opublikowanego na łamach Physical Review Letters artykułu, którego autorzy informują o dokonaniu przełomu w dziedzinie spintroniki. Przełomu, który może doprowadzić do powstania energooszczędnych, niezwykle wydajnych urządzeń elektronicznych. Obecnie technologie informacyjne opierają się na elektronice. Do przechowywania i przenoszenia danych wykorzystujemy ładunek elektronu. Intensywnie jednak rozwija się spintronika, która do tych samych zadań wykorzystuje nie ładunek, a spin elektronu. Przed trzema laty informowaliśmy, że naukowcy z Instytutu Fizyki PAN badają możliwość przenoszenia informacji przez fale spinowe. Wyobraźmy sobie materiał magnetyczny, w którym wszystkie spiny są jednakowo ukierunkowane. Jeśli odchylę jeden spin, to będzie próbował on wrócić do swojego punktu równowagi. Jednak jego ruch wychwyci już spin sąsiedniego elektronu i on również się wychyli. Przez wzajemne oddziaływanie między spinami to wychylenie – czyli zaburzone lokalnie namagnesowanie – będzie się rozchodziło w materiale, przyjmując formę fali. To właśnie nazywamy falą spinową, tłumaczyła wówczas doktor Ewa Milińska. Teraz naukowcy z Uniwersytetów w Exeter, Oksfordzie, Berkeley oraz uczeni z Advanced Light Source i Diamond Light Source dowiedli eksperymentalnie, że zmienne prądy spinowe o wysokiej częstotliwości mogą być przesyłane i wzmacniane w cienkiej warstwie tlenku niklu (NiO). Eksperymenty wykazały, że prąd spinowy w cienkowarstwowym NiO jest propagowany przez krótkotrwałe fale spinowe. Mamy tutaj do czynienia ze zjawiskiem podobnym do tunelowania kwantowego. Zjawisko to zachodzi w temperaturze pokojowej i odbywa się przy częstotliwościach liczonych w gigahercach, dzięki czemu w przyszłości można je będzie wykorzystać do energooszczędnego i szybkiego przekazywania danych. Tymczasem naukowcy już myślą o udoskonalaniu spintroniki. W Instytucie Fizyki Jądrowej PAN trwają prace nad raczkującą dopiero magnoniką. « powrót do artykułu
- 2 odpowiedzi
-
- 1
-
-
- prąd spinowy
- fala spinowa
-
(i 4 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Amazonia płonie częściej niż w tragicznym ubiegłym roku
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
W ubiegłym roku świat żył wyjątkowo dużą liczbą pożarów w brazylijskiej Amazonii. Niestety, bieżący rok może być jeszcze gorszy. Brazylijska agencja kosmiczna INPE, której zadaniem jest m.in. monitorowanie pożarów lasów za pomocą satelitów, informuje, że w czerwcu bieżącego roku wybuchło już 2248 pożarów. W czerwcu ubiegłego roku było to 1880 pożarów. Tegoroczny czerwiec był rekordowy od 13 lat pod względem liczby pożarów. Średnio wybuchało ich 75 dziennie. To wciąż znacznie mniej od tego, co w Amazonii działo się w sierpniu ubiegłego roku. Wtedy to każdego dnia INPE wykrywała średnio 1000 nowych pożarów dziennie (vide: „NASA potwierdza dane INPE o gwałtownym wzroście liczby i intensywności pożarów w Amazonii”. I właśnie tak wielka ich liczba wywołała poruszenie na całym świecie. Pozostaje więc pytanie, czy znacząco większa liczba pożarów w czerwcu nie zapowiada, że tegoroczny sierpień również będzie obfitował w pożary. Eksperci już zwracają uwagę na jeszcze inne zagrożenie – zanieczyszczenie powietrza spowodowane przez pożary. Dymy mogą powodować problemy z oddychaniem, tymczasem w Brazylii zanotowano dotychczas niemal 1 600 000 przypadków zachorowania na COVID-19, z czego 535 000 osób wciąż jest chorych. Dymy z pożarów mogą pogorszyć stan ich zdrowia. Philip Fearnside, ekolog z brazylijskiego Narodowego Instytutu Badań Amazonii mówi, że tegoroczny wzrost liczby pożarów to zły znak. Często bowiem wykorzystuje się je jako pretekst do dalszego wylesiania. Tymczasem wstępne dane INPE wskazują, że w ciągu pierwszych 5 miesięcy 2020 roku tempo wylesiana Amazonii zwiększyło się o 34%. Większość pożarów z roku 2019 stanowiły celowe podpalenia. Część z nich była legalna i miała na celu usunięcie drzew pod nowe pastwiska (vide: „Amazonia płonie, gdyż jemy zbyt dużo mięsa”), część zaś to wylesianie nielegalne. Niezależnie jednak od pochodzenia pożarów, to w ubiegłym roku było ich o 30% więcej niż rok wcześniej, a w całym roku 2019 pożarów było ponad 2-krotnie więcej niż w roku 2013. « powrót do artykułu -
Shanawdithik, kobieta z plemienia Beothuk zmarła w 1829 roku na gruźlicę. Była ostatnią znaną nam przedstawicielką ludu, który zamieszkiwał Nową Fundlandię. Plemię żyło tam przez 2000 lat. Zagładę przynieśli mu Europejczycy, którzy wprowadzili na kontynent nowe choroby i wypędzili Beothuków do wnętrza lądu, gdzie ci mieli problemy z polowaniem i łowieniem ryb. Plemię stopniowo wymierało. Okazało się jednak, że geny Beothuków przetrwały. Profesor Steven Carr z Memoral University odkrył geny identyczne z genami wujka Shadawdithit u mężczyzny z Tennessee, a u członków plemienia Odżibwe (Chipewejowie) znalazł całe sekwencje genetyczne dobrze pasujące do Beothuków. Dla innych plemion Indian wiadomość, że Beothukowie nie wyginęli, nie jest niczym zaskakującym. Na przykład ustna tradycja plemienia Miawpukek, której historia i terytoria nakładały się na historię i terytorium Beothuków, mówi, że ich sąsiedzi przetrwali. Wciąż istnieją ludzie, którzy mówią o sobie, że są potomkami Beothuków, stwierdził profesor Carr. Uczony, chcąc dowiedzieć się, co naprawdę stało się z Beothukami, podjął się badań genetycznych. Już w 2017 roku w piśmie Current Biology ukazały się badania, których autorzy nie znaleźli bliskich związków genetycznych pomiędzy trzema grup Indian zamieszkujących Nową Fundlandię. Badane wówczas grupy to plemię reprezentujące kulturę Maritime Archaic, które pojawiło się około 8000 lat temu i nagle zniknęło przed 3400 lat, paleoeskimosi, którzy odwiedzali Nową Fundlandię, a później się z na niej osiedlili i żyli przed 3800–1000 lat oraz Beothuk, zamieszkujący Nową Fundlandię 2000–200 lat temu. Profesor Carr ponownie przeanalizował opublikowane wcześniej dane genetyczne Beothuków. Poszukiwał w nich mitochondrialnego DNA, które jest dziedziczone po matce. Geny zostały pozyskane ze szczątków 18 Beothuków, w tym od Demasduit i Nonosabasut, ciotki i wujka Shanawdithit. Następnie Carr porównał mitochondrialne DNA Beothuków z bazą GenBank, tworzoną przez amerykańskie Narodowe Instytuty Zdrowia. W bazie tej znajdują się fragmenty DNA udostępnione przez ludzi z całego świata do prac naukowych oraz DNA zgromadzone w ramach komercyjnych testów genetycznych. Carr zauważył, że pewien mężczyzna z Tennessee ma mitochondrialne DNA odziedziczone po Nonosabasucie. Mężczyzna, gdy się o tym dowiedział, był zdziwiony. Powiedział Carrowi, że w ramach własnych poszukiwań ustalił swoje drzewo genealogiczne od strony matki na 5 pokoleń wstecz, jednak nie wiedział o związkach z Beothukami. Był niezwykle zdziwiony. Będziemy nadal badali tę kwestię, mówi Carr. Na łamach Current Biology czytamy też, że Carr wykazał, iż Beothukowie nie byli blisko związani z Maritime Archaic. Ostatnim wspólnym przodkiem obu plemion była osoba, która zmarła przed 8000 lat na południu półwyspu Labrador w wieku 12 lat. To jedneocześnie najstarsze znane nam szczątki przedstawiciele Maritime Archaic. Niewykluczone, że brak bliższego pokrewieństwa wynika z faktu, że najstarszy wspólny przodek plemion zamieszkujących północny-wschód Ameryki Północnej pochodzi sprzed co najmniej 15 000 lat. Różne grupy rozproszyły się po olbrzymich przestrzeniach i miały ze sobą niewielki kontakt. Jednak dane z GenBanku pokazały jeszcze coś interesującego. Okazuje się, że zarówno Maritime Archaic jak i Beothuk są spokrewnieni z plemieniem Odżibwe. To zaś oznacza, że ich geny zawędrowały w głąb kontynentu. Przed laty pojawiły się też pewne sygnały świadczące o tym, że może istnieć pokrewieństwo genetyczne pomiędzy Beothukami a Mikmakami. Profesor Carr planuje nawiązanie współpracy z Mikmakami, by pozyskać od nich więcej materiału genetycznego. Pozwoli mu to zbadać historyczne związki obu plemion. « powrót do artykułu
- 3 odpowiedzi
-
- Nowa Fundlandia
- geny
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Pod koniec 2019 r. w Townsville, mieście portowym w północno-wschodniej Australii, stanęła rzeźba Ocean Siren, która w czasie rzeczywistym za pomocą zmiany barw pokazuje temperaturę wody w okolicach wchodzącej w skład Wielkiej Rafy Koralowej Davies Reef. To pomysł Jasona deCairesa Taylora na pokazanie ocieplenia klimatu, które zagraża Wielkiej Rafie, podlegającej kolejnym niszczycielskim epizodom bielenia. Modelką pozującą Taylorowi była Takoda Johnson, studentka o aborygeńskich korzeniach. Oceaniczna Syrena stoi z uniesioną nad głową ręką, w której trzyma muszlę. Ocean Siren wykonano ze stali nierdzewnej i akrylu. W rzeźbę wbudowano 202 diody LED, które zmieniają kolor w zależności od temperatury wody. Gdy jej temperatura, monitorowana za pomocą stacji pogodowej na Davis Reef, przekroczy średnią, Syrena jest podświetlana na różowo i czerwono. Statua pokazuje temperaturę w czasie rzeczywistym, zmieniając barwy od niebieskiej po czerwoną. Ocean Siren jest pierwszą instalacją nowego muzeum w Qeensland - Museum of Underwater Art (MOUA). To jedyna część muzeum widoczna nad powierzchnią morza. Trzy podwodne ogrody rzeźb będą zakotwiczone do dna. Stworzone przez rzeźbiarza podwodnego Jasona deCairesa Taylora i rząd Queensland MOUA jest pierwszym podwodnym muzeum sztuki na półkuli południowej. Pierwszy z podwodnych ogrodów rzeźb - Coral Greenhouse - jest już ukończony; znajduje się w zatoczce Rafy Johna Brewera. Jego projekt jest biomorficzny. Struktura ma być stopniowo kolonizowana przez wodne organizmy, wtapiając się dzięki temu w tło i środowisko. Belki ze stali nierdzewnej tworzą ramę w kształcie litery A. Daje to minimalny opór dla energii fal, zapewniając przy tym schronienie dla organizmów filtrujących i ławic ryb. W środku znajdują się figury dzieci, krzątających się przy stole warsztatowym z zakamarkami (w szczelinach mogą znaleźć schronienie ryby i skorupiaki chowające się przed drapieżnikami). Przedstawione dzieci uczą się i hodują koralowce. By rafie łatwiej było wchłonąć Coral Greenhouse, na niektórych jej fragmentach "zaszczepiono" koralowce. DeCaires Taylor tworzył unikatowe podwodne rzeźby na całym świecie, w tym w Meksyku czy na Bahamach. Kolejne instalacje dla MOUA są zaplanowane na przyszły rok. Rzeźby w okolicy Palm Island powinny być gotowe do czerwca 2021 r. O ukończeniu trzeciego etapu MOUA przy Magnetic Island, która znajduje się nieopodal Townsville, mówi się zaś w kontekście grudnia. Jak powiedział deCaires Taylor w wywiadzie udzielonym portalowi The Atlas Obscura, w pracy "zwykłego" rzeźbiarza przeszkadzało mu to, że po zakończeniu wystawy trzeba było wszystko spakować i umieścić w magazynie. Postrzegałem to jako straszne marnotrawstwo. W pewnym momencie Brytyjczyk pomyślał, że gdyby zaczął pracować pod wodą, pozaartystyczną korzyścią wynikającą z jego twórczości byłoby utworzenie rafy, która mogłaby zostać zasiedlona przez morskie organizmy. Zacząłem około 2006 r. Sądzę, że zbliżam się już do tysiąca [...] instalacji. [Lubię w nich to, że] nie są statyczne. One ewoluują, zmieniają się. Ostatecznie natura jest jednym z najlepszych artystów na świecie. Wyjaśniając koncepcję Ocean Siren, artysta podkreśla, że umyka nam sporo zdarzeń zachodzących pod wodą. Płonący las uruchamia natychmiastową potrzebę działania. Jeśli zaś coś ukrywa się pod wodą, znajduje się poza zasięgiem naszego wzroku i zostaje w pewnym stopniu zapomniane, pominięte. Poważne zmiany nadal tu jednak zachodzą, a ważne ekosystemy znikają. Chciałem więc umieścić zagrożenie tuż przed oczami [mieszkańców Townsville] i w czasie rzeczywistym pokazać im, co się dzieje. « powrót do artykułu
-
- Ocean Siren
- podwodne rzeźby
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Wielki sukces inżynierów z Uniwersytetu Technologiczno-Przyrodniczego w Bydgoszczy. Pierwszego lipca zespół Koła Naukowego Sonda - dr inż. Damian Ledziński, mgr inż. Sandra Śmigiel, mgr inż. Gracjan Kątek, mgr inż. Karol Hartwig i inż. Marta Gackowska - jako pierwszy w Polsce dokonał zdalnego lotu dronem online z niewyobrażalnej, jak do tej pory, odległości 333 km. Wydarzenie miało miejsce podczas tegorocznego konkursu DRONIADA GZM2020 w Katowicach. Dzięki wykorzystaniu chmury obliczeniowej i autorskiemu rozwiązaniu problemu, całość lotu drona była bezpośrednio sterowana i kontrolowana zza biurka znajdującego się w budynku kampusu UTP w bydgoskim Fordonie. W Katowicach dron został uruchomiony przez Dariusza Werschnera, prezesa Polskiej Izby Systemów Bezzałogowych, po czym bydgoscy naukowcy przejęli nad nim kontrolę i wykonali trzykrotnie pełną misję nad lotniskiem. Maszynę kontrolował algorytm. Zastosowane rozwiązanie umożliwia lot dronem każdego typu opartym o kontroler lotu PIXHAWK. Ta innowacyjna technologia tworzona jest przez zespół naukowców z Wydziału Inżynierii Mechanicznej i Wydziału Telekomunikacji, Informatyki i Elektrotechniki Uniwersytetu Technologiczno-Przyrodniczego w Bydgoszczy. « powrót do artykułu
- 2 odpowiedzi
-
W połowie lipca w domu aukcyjnym Julien's Auction w Beverly Hills odbędzie się licytacja dżojstików sterujących - dwóch ręcznych kontrolerów rotacyjnych i jednego kontrolera translacyjnego - używanych przez Neila Armstronga i Edwina Aldrina podczas misji Apollo 11, a więc pierwszego lądowania człowieka na Księżycu. Szacuje się, że ich cena może sięgnąć, odpowiednio, ok. 200 i 100 tys. dol. Kontrolery wykorzystywano do sterowania Modułem Dowodzenia/Serwisowym (ang. Command Service Module, CSM) Columbia. Przedmioty trafią na aukcję Legends & Explorers, która odbędzie się 17 i 18 lipca. Cena ręcznych kontrolerów rotacyjnych (ang. rotational hand controls, RHC) Aldrina i Armstronga może wynieść nawet 200 tys. dol. Wyceny dla kontrolera translacyjnego (ang. translation hand control, THC) Armstronga są niższe; mówi się bowiem o kwocie rzędu 100 tys. dol. Każdy z dżojstików ma ok. 11,4 cm wysokości. Zamontowano je na drewnianej podstawce. W zestawie znajdują się plakietka misji Apollo 11 oraz dokumentacja usunięcia części NASA (ang. NASA removal tag). Autentyczność wszystkich 3 obiektów potwierdza raport z audytu NASA. Na aukcji Legends & Explorers ma zostać sprzedana także m.in. piłka bejsbolowa, podpisana przez wszystkich 3 członków misji Apollo 11: Neila Armstronga, Edwina Aldrina i Michaela Collinsa. Szacuje się, że licytujący zapłaci za nią 1-2 tys. dol. « powrót do artykułu
- 4 odpowiedzi
-
- licytacja
- Julien's Auction
- (i 5 więcej)
-
Władzom Nigerii nie udało się powstrzymać sprzedania w Paryżu świętych figur, które – jak twierdzą – zostały ukradzione w tym kraju podczas wojny domowej. Nigeryjska Narodowa Komisja Muzeów i Zabytków domagała się od domu aukcyjnego Christie odwołania aukcji zbytków, które były własnością byłego doradcy ds. sztuki prezydenta Jacquesa Chiraca. Dwie figurki Igbo „muzealnej jakości” zostały sprzedane za 212 500 euro. Nabywców nie znalazła natomiast duża figura Urhobo, której wartość jest szacowana na 900 000 euro. Dyrektor Muzeum Narodowego w Benin City twierdzi, że figurki zostały ukradzione i zaapelował do Christie's i innych domów aukcyjnych, by nie sprzedawały tego typu obiektów. Muszą oddać takie dzieła sztuki i wypłacić rekompensatę, powiedział Theophilus Umogbai. Przedstawiciele Christie's odmówili odwołania aukcji twierdząc, że wszystkie wystawione obiekty były wcześniej sprzedawane na dużych międzynarodowych targach dzieł sztuki. Wszystkie obiekty sprzedajemy zgodnie z prawem, czytamy w oświadczeniu domu aukcyjnego. Christie's informuje, że w przeszłości figurki były własnością Jacquesa Kerchache'a, francuskiego handlarza dziełami sztuki, kóry odegrał kluczową rolę w powstaniu muzeum Quai Branly w Paryżu. Kerchache był też doradcą prezydenta Chiraca, który również kolekcjonował afrykańską i azjatycką sztukę. Christie's przyznaje, że toczy się złożona debata na temat własności kulturalnej i historii, jednak ważnym jest, by działał legalny rynek, stwierdzili przedstawiciele firmy. Jak dodali, posiadają autentyczne dokumenty, z których wynika, iż wspomniane obiekty zostały wywiezione z Nigerii przed rokiem 2000. Taki warunek stawia francuskie prawo. Zdaniem Christie's statuetki były prawdopodobnie przedmiotem handlu pomiędzy lokalnymi agentami, zanim w Kamerunie lub Paryżu kupił je Kerchache. Sądzimy, że tego typu dzieła sztuki nie zostałyby sprzedane bez zgody lokalnych przywódców, dodają pracownicy Christie's. Jednak Mallam Abdu Aliyu z nigeryjskiej komisji muzeów, mówi, że jej członkowie są przekonani, iż statuetki zostały nielegalnie wywiezione z Nigerii w czasie wojny domowej pod koniec lat 60. Od lat bezskutecznie domagaliśmy się zwrotu tych dzieł sztuki. Od dawna prowadzimy negocjacje w sprawie zwrotu figurek ich prawowitym właścicielom. Złożyliśmy protest to Christies i mamy zamiar poinformować też muzea w Wielkiej Brytanii, Niemczech i innych krajach, gdzie prawdopodobnie trafiają nasze zabytki, mówi Abdu Aliyu. Wiele krajów, szczególnie w Afryki i Azji, domaga się od Europy zwrotu zabytków ukradzionych w epoce kolonialnej. Nie tylko zresztą one. Znana jest sprawa marmurów Elgina, bezcennych rzeźb, które zdobiły niegdyś Partenon, a które za pomocą łomów, pił i materiałów wybuchowych zostały zdjęte z Partenonu i obecnie znajdują się w British Museum. Również Polska na przestrzeni dziejów została okradziona z olbrzymiej liczby bezcennych dzieł sztuki, które obecnie znajdują się w Niemczech, Szwecji czy Rosji. « powrót do artykułu
-
- Nigeria
- Christie's
-
(i 6 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Od ostatnich 30 lat Biegun Południowy ociepla się ponadtrzykrotnie szybciej niż średnia globalna, wynika z badań przeprowadzonych przez profesora Ryana Fogta i Kyle'a Clema z Ohio State University. Naukowcy informują, że ocieplanie to jest głównie powodowane przez naturalną zmienność klimatu i dodatkowo wzmacniane przez emisję gazów cieplarnianych. Clem, który obecnie pracuje na nowozelandzkim Victoria University, mówi, że zawsze pasjonowała go pogoda, jej potęga i nieprzewidywalność. Dzięki pracy z Ryanem nauczyłem się wszystkiego o klimacie Antarktyki i półkuli południowej. Przede wszystkim zaś dowiedziałem się wiele o Antarktyce Zachodniej, jego ocieplaniu się, topnieniu lodu i wzrostu poziomu oceanów. Antarktyka doświadcza jednych z największych ekstremów i zmienności pogodowych na planecie, a w powodu jej izolacji, bardzo niewiele o tym kontynencie wiemy. Co roku zaskakuje nas czymś nowym, mówi Clem. Wiemy, że przez cały XX wiek większość Antarktyki Zachodniej oraz Półwysep Antarktyczny ogrzewały się i dochodziło do utraty lodu. Jednocześnie zaś Biegun Południowy, znajdujący się w odległym wysoko położonym regionie, ochładzał się aż do lat 80. ubiegłego wieku. Od tamtej pory znacząco się ocieplił. Clem i jego zespół przeanalizowali dane ze stacji pogodowej na Biegunie Południowym oraz wykorzystali modele klimatyczne do zbadania mechanizmu ocieplania się wnętrza Antarktyki. Okazało się, że w latach 1989–2018 Biegun Południowy ocieplił się o 1,8 stopnia Celsjusza. Średnie tempo ogrzewania wynosiło więc 0,6 stopnia na dekadę, było więc trzykrotnie większe niż średnia globalna w tym czasie. Autorzy badań stwierdzili, że ogrzewanie się wnętrza Antarktyki jest spowodowane głównie przez tropiki, szczególnie zaś przez wysokie temperatury wód oceanicznych zachodniego Pacyfiku, które doprowadziły do zmiany rozkładu wiatrów na Południowym Atlantyku, przez co zwiększył się transport ciepłego powietrza nad Biegun Południowy. Te zmiany na południowym Atlantyku to, zdaniem uczonych, ważny mechanizm powodujący anomalie klimatyczne we wnętrzu Antarktyki. Zdaniem Clema i Fogta, ogrzewanie się wnętrza kontynentu, mimo iż sam mechanizm zmian jest naturalny, nie miałoby miejsca gdyby nie działalność człowieka. Naturalny mechanizm, czyli zmiana układu wiatrów u atlantyckich wybrzeży Antarktyki spowodowana przez temperatury wód na zachodnim Pacyfiku, został bowiem bardzo wzmocniony przez emisję gazów cieplarnianych, przez którą wody Pacyfiku są wyjątkowo gorące. « powrót do artykułu
-
- ocieplenie
- Biegun Południowy
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
W jednej z jaskiń na zachodzie Madagaskaru odkryto jedyny znany rysunek przedstawiający dużego wymarłego lemura z rodziny Palaeopropithecidae, które niegdyś zamieszkiwały tę wyspę. na prawo od zwierzęcia widzimy scenę polowania z psami. Dzięki rysunkowi oraz znalezionym kościom wiemy, że zwierzęta ta żyły jeszcze 1000 lat temu. Madagaskar był domem wielu wymarłych obecnie gatunków. Interesujące nas lemury mogły mieć nawet wymiary współczesnych goryli. To jedyny obraz tego gatunku, mówi Julian Hume, badacz z brytyjskiego Muzeum Historii Naturalnej w South Kensington, który specjalizuje się w badaniu wymarłych gatunków basenu Oceanu Indyjskiego. Obecnie na Madagaskarze również żyją lemury. Obecnie to niewielkie zwierzęta, które nie występują nigdzie indziej na świecie. Lemury oddzieliły się od małp przed 60 milionami lat. Na Madagaskarze żyje ich około 100 gatunków. Z wykopalisk wiemy, że żyły tam też liczne wielkie lemury. Wśród nich i takie wielkości goryli, które większość czasu spędzały na Ziemi. Jednymi z najbardziej fascynujących były cztery gatunki z rodziny Palaeopropithecidae. Były to wysoce wyspecjalizowane zwierzęta wielkości owcy, które na podobieństwo leniwców zwisały z drzew. Na przykład gatunek Babakotia był naprawdę dziwaczny. Współczesne leniwce do zwisania głową w dół wykorzystują pazury. Tymczasem Babakotia miał wydłużone palce. Ich kości były wygięte, tworząc haki, więc lemur ten nie mógł używać kończyn do niczego innego niż poruszanie się, mówi Hume. Wielkie lemury nie były jedynymi gigantycznymi zwierzętami Madagaskaru. Wraz z nimi na wyspie żyły olbrzymie żółwie, malagaski wojownik wspaniały o rozpiętości skrzydeł powyżej 2 metrów czy największy ptak żyjący na Ziemi – mamutak – który ważył około 500 kilogramów i miał wysokość 3 metrów, mrównik malagaski, olbrzymia kukułka czy wielka fossa madagaskarska, większa o 2/3 od współczesnych przedstawicieli gatunku. Te i wiele innych zwierząt wyginęło po zjawieniu się na wyspie ludzi. Nie wiadomo, kiedy pierwsi ludzie przybyli na Madagaskar. Niektórzy naukowcy twierdzą, że stało się to już 10 000 lat temu, jednak ostatnio pojawiły się wątpliwości co do tej daty. Wiemy natomiast, skąd przybyli. I tutaj czeka nas niespodzianka. Bo pierwsi ludzie na Madagaskar nie przepłynęli z pobliskiej Afryki, a z odległych o tysiące kilometrów terenów dzisiejszej Indonezji. Zresztą potwierdza to ostatnie odkrycie. W tej samej jaskini, w której widzimy narysowanego wielkiego lemura znajdują się też symbole, które dotychczas widziano jedynie na... Borneo. Symbole z Borneo pochodzą sprzed 2000 lat. Mogły one powstać w tym samym czasie, gdy pierwsi mieszkańcy Indonezji przybyli na Madagaskar. Zatem jaskinia na Madagaskarze została zamieszkana 2000–1000 lat temu, mówi Hume. W jaskini znajdują się też rysunki, które mogą wskazywać na wpływy kultury afrykańskiej. Są wśród nich litery przypominające arabskie pismo z Etiopii oraz ludzkie figury podobne do bogów starożytnego Egiptu. Być może świadczy to o tym, że w czasie pierwszych kilkuset lat ludzkiej kolonizacji mieszały się tutaj wpływy malajsko-polinezyjskie, afrykańskie i arabskie. Naukowcy powstrzymują się jednak od spekulacji. « powrót do artykułu
- 3 odpowiedzi
-
- lemur
- Madagaskar
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Marketing cyfrowy – ranking narzędzi sukcesu dla e-commerce
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Artykuły
Pandemia bez wątpienia przyspieszyła rozwój e -commerce. Coraz więcej konsumentów w zaciszu własnego domu robi zakupy przez Internet. Sprzedawcy na szeroką skalę wykorzystują marketing cyfrowy, aby dotrzeć do nowych klientów oraz osiągnąć jak najlepsze wyniki. Sześć cyfrowych porad marketingowych może pomóc firmom poprawić sprzedaż w e-commerce. Najważniejsza jest kolejność. Zależy ona od stopnia ważności określonego działania. To swoisty „ranking must have” – od koniecznych do opcjonalnych, aspektów marketingu cyfrowego. Zarządzaj reputacją W marketingu cyfrowym najważniejszą rzeczą jest twoja reputacja i sposób w jaki nią zarządzasz. Odnosi się to do każdej firmy, która decyduje się na obecność w Internecie, a więc do wszystkich, które istnieją na rynku e-commerce. Regularne badanie wzmianek, w tym sentymentu internautów do organizacji jest kluczem do zarządzania reputacją. Przydatne do tego będą wszystkie narzędzia social media listening, które dzięki zaawansowanym algorytmom monitorują internet. Znalezienie pojawiąjących się w Internecie recenzji na temat marki lub interesujących tematów pozwoli nie tylko na zarządzanie reputacją, ale także na wyszukanie klientów, analizę trendów i konkurencji. Narzędzia tej klasy automatycznie lustrują wszelkie dostępne serwisy społecznościowe, ale także portale horyzontalne i blogi. Krótko mówiąc, sprawdzamy każdą witrynę, na której mogą pojawić się treści, istotne dla reputacji. Takie kontrole są łatwe i nie zajmują dużo czasu. W przyszłości korzyści płynące z badań „wizerunku cyfrowego” mogą okazać się nie do przecenienia. Nie ma substytutu dla tego kroku. Content Marketing i SEO Content Marketing to kolejny kluczowy aspekt udanych i długoterminowych planów marketingu cyfrowego. Celem marketingu treści jest „przyciągnięcie” uwagi klientów (użytkowników/czytelników) przez zbudowanie wysokiej pozycji witryny w wyszukiwarce. Aby osiągnąć ten cel należy tworzyć treści interesujące dla czytelników, a także odpowiednio zoptymalizowane pod kątem SEO (ang. – Search Engine Optimization). Ważne, aby uplasować swoją stronę lub treść tak wysoko w organicznych wynikach wyszukiwania, aby internauta od razu po wpisaniu frazy kluczowej w wyszukiwarce był prowadzony bezpośrednio do twojego produktu lub usługi. Wtedy masz szansę na stosunkowo łatwe zdobycie klienta. Wiąże się to z tworzeniem treści (na przykład na blogu), które przyciągają czytelników, aktywnie poszukujących rozmaitych porad lub konkretnej wiedzy. Wszelkie stworzone w tym celu treści muszą być łatwe do znalezienia przez tych, którzy szukają twojego produktu lub usługi. Należy podkreślić, że sukces wymaga czasu. Search Engine Optimization nie jest cudownym lekarstwem na marketing cyfrowy. W rzeczywistości, zajęcie miejsca w rankingu najczęściej odwiedzanych stron zajmie, co najmniej kilka miesięcy. Może to nastąpić szybciej, jeśli twoja domena jest wiarygodna i ma dobrą renomę. Domain Authority (AD – z ang. Autorytet Domeny) to główna część algorytmu, który decyduje o pozycjonowaniu. Dlatego ważne jest stworzenie odpowiedniej strategii marketingu treści. Optymalizacja współczynnika konwersji Gdy ktoś znajdzie już drogę do twojej witryny, być może będziesz musiał go przekonać, aby dokonał zakupu lub zdecydował się na subskrypcję. Jeśli witryna nie została zaprojektowana w taki sposób, aby proces komunikacji sprzedażowej był przejrzysty i prosty – możesz stracić klienta. Nawet, gdy już go do siebie przekonałeś. Oznaczałoby to problem ze współczynnikiem konwersji. Optymalizacja współczynnika konwersji (CRO – ang. Conversion Rate Optimization) stanowi istotną część strategii marketingu internetowego oraz jest podstawowym wyzwaniem projektowym User Experience (UX – z ang. doświadczenie użytkownika). Sięgnięcie po zasoby, które strzeże internetowe konto bankowe klienta nie jest łatwe. Dlatego wszystko powinno ułatwiać proces kupowania. Przede wszystkim sprawdź czy początkowy przycisk „kup teraz” nie jest zbyt trudny do znalezienia lub czy nie ma zbyt wielu kroków do przejścia, albo czy po drodze nie pojawia się za dużo wyskakujących okienek. Może to frustrować i odstraszyć potencjalnych klientów. Wtedy zainteresowanie nie zaowocuje transakcją – czyli nie dojdzie do konwersji, której efektem jest sprzedaż. Aby zapobiec utracie klientów zwiększ wysiłki związane z CRO. E-mail marketing Punktem wyjścia do e-mail marketingu jest stworzenie listy e-mailowej – obecnych oraz potencjalnych kontrahentów. Nawet jeśli masz tylko pięćdziesiąt lub sto kontaktów na tej liście, oznacza to już wystarczający potencjał ukierunkowanych osób, które mogą być zainteresowane tym, co oferujesz. We właściwym czasie, daj im odpowiednią zachętę do skorzystania z twojej propozycji marketingowej. Wysłanie ofert optymalnych dla wszystkich może być trudne - zwłaszcza gdy lista kontaktów zawiera kilka tysięcy adresów. W takiej sytuacji, warto skorzystać z narzędzi, które pomagają segmentować odbiorców twoich maili. Umożliwia to lepsze ukierunkowanie kontaktów, pomagając efektywniej przekształcić wysiłki w przychody. Warto pamiętać, że wysoki współczynnik odrzuceń e-maili, spowoduje zarejestrowanie domeny lub adresu IP jako spamu. Spowodowałoby to, że wiadomości e-mail nie docierałyby do docelowych odbiorców. Filtry antyspamowe przechwytują takie maile i sortują do kosza – na spam. Listy e-mailowe mogą być również wykorzystane do realizacji dalszych elementów strategii cyfrowej marketingu. Na przykład za pomocą automatycznych wiadomości e-mail można uzyskać dodatkowe wsparcie w zakresie zarządzania reputacją – choćby prosząc o recenzje od obecnych klientów. Zarządzanie mediami społecznościowymi Jeśli nie jesteś obecny w mediach społecznościowych, to nie jesteś obecny w internecie. Każdy kto interesuje się produktami lub usługami twojej firmy, będzie potrzebował dowodów na to, że twoje przedsiębiorstwo nie jest tylko efemerycznym bytem wirtualnym. Jeśli najnowszy post na stronie firmy lub blogu ma ponad rok – jako potencjalny klient – zastanawiasz się czy ta firma naprawdę istnieje i działa. Skoro nie nadąża z aktualizacją informacji o sobie i własnych produktach, istnieje obawa, że również nie ma czasu na solidną obsługę klientów. Ceń więc swoje media społecznościowe i zarządzaj nimi lub zleć to ekspertom. Kanał społecznościowy służy do budowania wiarygodnego wizerunku, zarówno jako partnera biznesowego w procesie B2B, jak i solidnego, poważnego klienta. Automatyzacja marketingu Automatyzacja strategii marketingowej może prowadzić do łatwych konwersji. Jednak zanim będziesz mógł zautomatyzować proces, potrzebujesz solidnej podstawy. Nie możesz zautomatyzować procesu, którego nie ma. Musisz go najpierw stworzyć. Gdy osiągniesz punkt, w którym stanie się to możliwe, zacznij od zautomatyzowania wiadomości e-mail, a zwłaszcza segmentacji klientów. Duże możliwości automatyzacji działań marketingowych daje reklama społecznościowa. Media społecznościowe są nieomal idealnym kanałem komunikacji z klientami. Dodatkową zaletą jest sposobność szybkiego uzyskania zwrotnego potwierdzenia jej skuteczności. Nic tak dobrze nie wpływa na budowanie więzi i lojalności z klientem, jak szczera i bezpośrednia rozmowa. Odpowiedni stan rozwoju systemu informacyjno-informatycznego w organizacji sprzyja zwiększaniu zaangażowania w procesy sprzedażowe rozwiązań opartych, nie tylko na prostych funkcjach obsługi mailingu, ale również wyrafinowanej analizie danych, a nawet na wykorzystaniu sztucznej inteligencji. To trwający już trend, który kształtuje nowy, globalny wymiar e-biznesu. « powrót do artykułu-
- marketing cyfrowy
- e-commerce
-
(i 1 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Co ptaki robią w czasie wakacji? Upalne lato powoduje, że widujemy je coraz rzadziej, stają się skryte, płochliwe, milczące. Dlaczego tak się dzieje, tłumaczy prof. Piotr Tryjanowski z Instytutu Zoologii Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. Skowronki od marca śpiewały w wiszącym locie, wabiąc w ten sposób samice. Teraz ptaki muszą naprawić pióra i aparat głosowy. Inne gatunki mają swoje problemy, w tym upał - trudniejszy do zniesienia niż zimno. Samce już nie walczą o terytoria, więc niepotrzebny staje się śpiew i częste przeloty z miejsca na miejsce. Pisklęta zostały odchowane, tak więc ptasi rodzice mają czas na chwilę odpoczynku. Można by wręcz powiedzieć – zasłużone wakacje – wyjaśnia prof. Tryjanowski. Dodaje, że co gatunek, to nieco inny patent na przeżycie wakacyjnych miesięcy roku. Są gatunki – takie jak bocian biały czy gąsiorek - które jeszcze odchowują pisklęta. Wiele ptaków, którym nie udało się wyprowadzić lęgów, będzie jeszcze próbować swych rodzicielskich sił nawet do połowy sierpnia. Choć ich szanse są coraz mniejsze z każdym dniem. Wysokie temperatury bywają dla pierzastych stworzeń o wiele większym wyzwaniem niż zimno. Zdaniem poznańskiego badacza, fascynującym przykładem naprawdę zasłużonych wakacji jest skowronek. Śpiew w wiszącym locie, nad łąkami i polami, od połowy marca do końca czerwca, często po kilkanaście godzin na dobę, to niezwykle kosztowny sposób wabienia samicy. Prof. Tryjanowski, który kiedyś zajmował się tym gatunkiem, porównuje ów wysiłek do biegania po schodach w wieżowcu i jednoczesnego wykonywania arii operowych. Dlatego latem skowronek milknie, staje się skryty i rozpoczyna pierzenie, coroczną wymianę piór. Część drapieżników – np. błotniaki – uczy się polować wraz z rodzicami. Wakacje dla nich to taki obóz sportowy – poprawa kondycji i nowa przygoda. W połowie lipca nad brzegami zbiorników wodnych i na zalanych łąkach można już obserwować ptaki siewkowate: brodźce czy biegusy – dopiero co w maju podążały na północ, a już wracają na południe. Tylko krótkie, intensywne dwa miesiące w Arktyce i powrót na zimowiska - opisuje profesor ptasie życie w ciągłym biegu, a właściwie locie. Ciepłolubne gatunki - żołna, jerzyk, ale i bocian biały - już w końcu sierpnia wyruszą na wędrówkę do Afryki. Zapewne o nich śpiewano harcerską piosenkę 'Lato z ptakami odchodzi'. My zaś mamy ogromne szczęście, że lato właśnie się zaczyna, a jeśli ktoś chce się teraz przyjrzeć ptakom, to warto pomóc przyrodzie. Na przykład przygotować pojnik, płaską kuwetę z kamieniem, i jak tylko skończy się deszczowa pogoda, to miejsce jak znalazł - radzi prof. Tryjanowski. « powrót do artykułu
-
Zjedzenie ikry przez ptaki niekoniecznie oznacza jej strawienie. Część zapłodnionych jaj zostaje wydalona, co może wyjaśniać, w jaki sposób dochodzi do zarybienia izolowanych zbiorników wodnych. Wyniki badań węgierskiego zespołu opublikowano w piśmie PNAS. Za pośrednictwem piór czy odchodów ptaków transportowane są nasiona lub bezkręgowce. Ponieważ ikra jest często miękka, naukowcy nie spodziewali się jednak, że przetrwa w przewodzie pokarmowym ptaków - opowiada Orsolya Vincze z Centrum Badań Ewolucyjnych w Debreczynie. Zespół Vincze prowadził badania z 8 kaczkami krzyżówkami: 4 samcami i 4 samicami. Podczas dwóch eksperymentów ptaki karmiono ikrą karpia lub karasia srebrzystego; w jednej 3-g porcji było ok. 500 jaj (rozwijające się z nich zarodki znajdowały się na etapie moruli). Z odchodów kaczek wydobyto 8 nietkniętych jaj karpia i 10 jaj karasia. We wszystkich wydalonych jajach karpia i w 4 jajach karasia występowały żywe embriony (widać było ich ruchy). Sześć krzyżówek z ośmiu wydaliło co najmniej jedno jajo. Samce wydaliły ich więcej niż samice (M:F=15:3). W czasie inkubacji 7 embrionów karpia i 2 embriony karasia obumarły w wyniku zakażenia grzybicznego. Doszło do wylęgu 1 jaja karpia (68 godzin po spożyciu) i 2 jaj karasia (49 godzin po spożyciu). Jak podkreśla Vincze, ryby potrafią wytworzyć sporo ikry, a jej amatorkami są nie tylko kaczki, ale i inne ptaki wodne. Migrujące kaczki mogą pokonać kilkadziesiąt kilometrów, nim będzie miała miejsce defekacja (podczas eksperymentu wszystkie jaja poza jednym jajem karpia zostały wydalone w ciągu godziny). « powrót do artykułu
-
- ikra
- kaczki krzyżówki
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Eksperci z Rocky Mountain Institute opublikowali raport, z którego dowiadujemy się, że koszty produkcji energii z węgla osiągnęły punkt zwrotny i obecnie energia ta na większości rynków przegrywa konkurencję cenową z energią ze źródeł odnawialnych. Z analiz wynika, że już w tej chwili koszty operacyjne około 39% wszystkich światowych elektrowni węglowych są wyższe niż koszty wybudowania od podstaw nowych źródeł energii odnawialnej. Sytuacja ekonomiczna węgla będzie błyskawicznie się pogarszała. Do roku 2025 już 73% elektrowni węglowych będzie droższych w utrzymaniu niż budowa zastępujących je odnawialnych źródeł energii. Autorzy raportu wyliczają, że gdyby nagle cały świat podjął decyzję o wyłączeniu wszystkich elektrowni węglowych i wybudowaniu w ich miejsce odnawialnych źródeł energii, to przeprowadzenie takiej operacji stanie się opłacalne już za dwa lata. Szybsze przejście od węgla do czystej energii jest w zasięgu ręki. W naszym raporcie pokazujemy, jak przeprowadzić taką zmianę, by z jednej strony odbiorcy energii zaoszczędzili pieniądze, a z drugiej strony, by pracownicy i społeczności żyjące obecnie z energii węglowej mogli czerpać korzyści z energetyki odnawialnej, mówi Paul Bodnar, dyrektor Rocky Mountain Institute. Autorzy raportu przeanalizowali sytuację ekonomiczną 2472 elektrowni węglowych na całym świecie. Wzięli też pod uwagę koszty wytwarzania energii ze źródeł odnawialnych oraz jej przechowywania. Na podstawie tych danych byli w stanie ocenić opłacalność energetyki węglowej w 37 krajach na świecie, w których zainstalowane jest 95% całej światowej produkcji energii z węgla. Oszacowali też koszty zastąpienia zarówno nieopłacalnej obecnie, jak o opłacalnej, energetyki węglowej przez źródła odnawialne. Z raportu dowiadujmy się, że gdyby na skalę światową zastąpić nieopłacalne źródła energii z węgla źródłami odnawialnymi, to w bieżącym roku klienci na całym świecie zaoszczędziliby 39 miliardów USD, w 2022 roczne oszczędności sięgnęłyby 86 miliardów, a w roku 2025 wzrosłyby do 141 miliardów. Gdyby jednak do szacunków włączyć również opłacalne obecnie elektrownie węglowe, innymi słowy, gdybyśmy chcieli już teraz całkowicie zrezygnować z węgla, to tegoroczny koszt netto takiej operacji wyniósłby 116 miliardów USD. Tyle musiałby obecnie świat zapłacić, by już teraz zrezygnować z generowania energii elektrycznej z węgla. Jednak koszt ten błyskawicznie by się obniżał. W roku 2022 zmiana taka nic by nie kosztowała (to znaczy koszty i oszczędności by się zrównoważyły), a w roku 2025 odnieślibyśmy korzyści finansowe przekraczające 100 miliardów dolarów w skali globu. W Unii Europejskiej już w tej chwili nieopłacalnych jest 81% elektrowni węglowych. Innymi słowy, elektrownie te przeżywałyby kłopoty finansowe, gdyby nie otrzymywały dotacji z budżetu. Do roku 2025 wszystkie europejskie elektrownie węglowe będą przynosiły straty. W Chinach nieopłacalnych jest 43% elektrowni węglowych, a w ciągu najbliższych 5 lat nieopłacalnych będzie 94% elektrowni węglowych. W Indiach zaś trzeba dopłacać obecnie do 17% elektrowni, a w roku 2025 nieopłacalnych będzie 85% elektrowni. Co ważne, w swoich wyliczeniach dotyczących opłacalności elektrowni węglowych analitycy nie brali pod uwagę zdrowotnych i środowiskowych kosztów spalania węgla. Energia węglowa szybko staje się nieopłacalna i to nie uwzględniając kosztów związanych z prawem do emisji i regulacjami odnośnie zanieczyszczeń powietrza. Zamknięcie elektrowni węglowych i zastąpienie ich tańszymi alternatywami nie tylko pozwoli zaoszczędzić pieniądze konsumentów i podatników, ale może też odegrać znaczną rolę w wychodzeniu gospodarki z kryzysu po pandemii, mówi Matt Gray stojący na czele Carbon Tracker Initiative. « powrót do artykułu
- 9 odpowiedzi
-
Kosmos ma swój zapach. Jest on opisywany jako mieszanina woni spalonego steku i gorącego metalu. Teraz ten zapach będzie można kupić w postaci perfum Eau de Space. Pierwotnie zapach powstał, by trening astronautów przebiegał w bardziej naturalnych warunkach. W 2008 r. NASA poprosiła Stevena Pearce'a, chemika i dyrektora zarządzającego Omega Ingredients, by odtworzył zapach kosmosu w laboratorium. Jego badania miały pomóc astronautom przygotować się na warunki, z jakimi spotkają się w kosmosie. Jak wyjaśniał Pearce, istniały pewne wskazówki, jak kosmos pachnie. Co najważniejsze, dysponowaliśmy rozmowami z astronautami, którzy wychodzili za zewnątrz i wracali na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Przy zdejmowaniu kombinezonów i hełmów wszyscy wspominali o szczególnej woni. Dla nich był to smażony stek, gorący metal, a nawet zapach oparów spawalniczych. Jak w 2003 r. napisał na blogu NASA Donald Pettit, inżynier pokładowy MSK, najlepsze określenie, jakie przychodzi mi do głowy, to metaliczny; [powiedziałbym, że to] raczej przyjemne, słodkie, metaliczne wrażenie. Przywodziło mi na myśl przyjemną, słodką woń oparów spawalniczych. Tak właśnie pachnie kosmos. Przy okazji opisywania kosmosu pojawiały się też inne zapachowe porównania. Wg Gene'a Cernana, 11. i jak na razie ostatniego człowieka, który chodził po powierzchni Księżyca, pył z powierzchni Srebrnego Globu pachniał jak zużyty proch strzelniczy. Przez obecność mrówczanu etylu Sagittarius B2, jeden z największych obłoków molekularnych gazu i pyłu w Drodze Mlecznej, może zaś przywodzić na myśl rum. Zapach Pearce'a przez długi czas pozostawał pilnie strzeżoną tajemnicą, ostatecznie jego recepturę ujawniono jednak Mattowi Richmondowi, menedżerowi produktu Eau de Space. Obecnie trwa kampania na Kickstarterze (do jej zakończenia pozostało 45 dni). Za jej pośrednictwem można wesprzeć masową produkcję, a przy okazji zasponsorować przesłanie perfum do szkół wspierających STEM (naukę, technologię, inżynierię i matematykę) na drodze eksperymentalnego kształcenia i samemu dostać Eau de Space. Zespół ujawnił inne nazwy perfum, jakie proponowano: Eau de Orbite, A Space Eau-de-ssey, Final Frontier czy Elon's Musk. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
- Eau de Space
- perfumy
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Wielki Zderzacz Hadronów odkrył nieznaną dotychczas cząstkę składającą się z czterech kwarków. Naukowcy pracujący przy eksperymencie LHCb poinformowali o zarejestrowaniu tetrakwarka, który może być pierwszą z nieznanej dotychczas klasy cząstek. Odkrycie pozwoli fizykom na zrozumienie sposobu, w jaki kwarki tworzą inne cząstki, jak protony i neutrony obecne w jądrze atomowym. Kwarki zwykle łączą się w grupy po dwa lub trzy tworząc hadrony. Przez dziesięciolecia teoretycy przewidywali, że istnieją hadrony złożone z czterech i pięciu kwarków, zwane tetra- i pentakwarkami. W ciągu ostatnich lat udało się potwierdzić ich istnienie. Informowaliśmy zarówno o niezwykłym tetrakwarku, jak i o pentakwarkach odkrytych przez polskiego uczonego. Już samo istnienie cząstek stworzonych z czterech kwarków jest czymś niezwykłym. Teraz odkryliśmy pierwszą cząstkę złożoną z czterech ciężkich kwarków tego samego typu. Jest ona zbudowana z dwóch kwarków powabnych i dwóch antykwarków powabnych, mówi Giovanni Passaleva, rzecznik prasowy LHCb. Dotychczas znaliśmy tetrakwarki składające się co najwyżej z dwóch ciężkich kwarków i nigdy nie zawierały one więcej niż dwóch kwarków tego samego typu. Odkrycie egzotycznych ciężkich cząstek to dla naukowców okazja, by przetestować modele teoretyczne, które następnie można będzie wykorzystać do wyjaśnienia natury materii. Dzięki niezwykłemu tetrakwarkowi możemy więcej dowiedzieć się o protonach i neutronach. Nową cząstkę odkryto analizując nadmiarowe sygnały pochodzące ze zderzeń. Podczas przeszukiwania pełnych danych z dwóch kampanii badawczych LHC (2009–2013 i 2015–2018) naukowcy natknęli się na skok w dystrybucji masy pary cząstek J/ψ, która zawiera kwark powabny i antykwark powabny. Istotność statystyczna przekracza w tym przypadku 5 sigma, jest więc powyżej poziomu, od którego z całą pewnością mówimy o odkryciu. Szczegółowa analiza wykazała, że za zauważony nadmiar jest związany z istnieniem wspomnianego tetrakwarka. Naukowcy – podobnie jak w przypadku wcześniej odkrytych tetrakwarków – nie mają jeszcze pewności, czy mamy do czynienia z „prawdziwym tetrakwarkiem”, w którym wszystkie kwarki są silnie ze sobą związane czy też z dwiema cząstkami składającymi się z dwóch kwarków każda, słabo powiąznymi w strukturze przypominającej molekukłę. Niezależnie jednak od tego, nowa cząstka pozwoli na testowanie modeli chromodynamiki kwantowej. « powrót do artykułu
-
- tetrakwark
- kwark powabny
-
(i 2 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Historycy sądzą, że szczątki niemal 500 osób zgilotynowanych w czasie Rewolucji Francuskiej, w tym samego twórcy Wielkiego Terroru Robespierre'a, spoczywają w paryskich katakumbach. Jednak opublikowane właśnie badania sugerują, że szczątki tych osób leżą obecnie w ścianach Chapelle Expiatoire (Kaplicy Pokutnej), XIX-wiecznej kaplicy w 8. dzielnicy Paryża. Wiele ze wspomnianych osób to arystokraci, których publicznie ścięto na Placu Rewolucji, obecnie Placu Zgody. Była wśród nich zarówno kochanka Ludwika XV, Madame du Barry, jak i wpływowa wczesna pisarka feministyczna i reformatorka społeczna, Olympe de Gouges. Przed 2 laty administrator kaplicy, Aymeric Peniguet de Stoutz, zauważył, że ściany pomiędzy kolumnami w dolnej kaplicy nie są równe. Wyglądało to tak, jakby pomiędzy nimi była jakaś dodatkowa przestrzeń. O pomoc zwrócił się do archeologów. Badań podjął się Philippe Charlier. Gdy wsunął on w przestrzeń między kamieniami miniaturową kamerę zauważył... kości. Dolna kaplica zawiera cztery drewniane ossuaria wypełnione ludzkimi kośćmi, mówi Charlier. Jak kości z XVIII wieku trafiły do XIX-wiecznej kaplicy? Otóż Chapelle Expiatoire została wybudowana na początku XIX wieku na miejscu cmentarza Marii Magdaleny. Ten zaś znajdował się w pobliżu Placu Rewolucji, gdzie zabijano ludzi. Cmentarz został zamknięty w 1794 roku z braku miejsca. Był jednym z czterech, na których chowano ofiary gilotyny. W 1814 roku królem Francji został Ludwik XVIII. Nakazał on przeniesienie szczątków swojego brata Ludwika XVI i Marii Antoniny do bazyliki Saint-Denis. Zarządził też, by na miejscu cmentarza postawić kaplicę. Władca nakazał, by z placu budowy nie usuwano żadnej ziemi wypełnionej ofiarami rewolucji. Mimo to historycy uważali, że szczątki niemal 500 ofiar, w tym najbardziej znanego przywódcy rewolucji, Robespierre'a, zostały w 1844 roku przeniesione do Ossuarium Zachodniego, a stamtąd w 1859 roku trafiły do paryskich katakumb. Teraz okazuje się, że rozkaz władcy został prawdopodobnie skrupulatnie wykonany. Dotychczas sądziliśmy, że kaplica jest jedynie pomnikiem wzniesionym ku pamięci członków rodziny królewskiej. Teraz wiemy, że to również nekropolia rewolucji, mówi Peniguet de Stoutz. « powrót do artykułu
-
NASA ponownie przesunęła zaplanowany na 22 lipca start misji Mars 2020, w ramach którego na Czerwoną Planetę ma trafić łazik Perseverance oraz pierwszy w historii dron – Ingenuity. Agencja poinformowała, że z powodu kłopotów z rakietą, misja wystartuje nie wcześniej niż 30 lipca. To spore opóźnienie, gdyż dotychczas mówiono, że okno startowe będzie trwało od 20 lipca do 13 sierpnia. Na szczęście jednocześnie nieco wydłużono ten okres i poinformowano, że ostatnim dniem, w którym misja może wystartować jest 15 sierpnia. Okno do startu na Marsa otwiera się raz na 26 miesięcy. Jeśli Mars 2020 nie wystartuje w bieżącym roku, to NASA będzie musiała poczekać do roku 2022. Takie opóźnieni kosztowałoby około... 500 milionów dolarów. Mars 2020 to najbardziej ambitna misja marsjańska podjęta dotychczas przez NASA. Jej całkowity koszt wynosi około 3 miliardów USD. W ramach tej misji na powierzchni Marsa ma zostać posadowiony najcięższy z dotychczasowych ładunków wysłanych przez człowieka. Łazik Perseverance będzie szukał śladów życia, zbierze też próbki skał i gruntu, które w przyszłości mogą zostać przywiezione na Ziemię. W jej ramach będzie też testowany śmigłowiec Ingenuity. Pierwotnie start misji przewidywano na 17 lipca. Jednak gdy pojawiły się problemy z dźwigiem na stanowisku startowym, przesunięto go na 20, a następnie na 22 lipca. Teraz okazało się, że firma United Launch Alliance, która jest twórcą rakiety nośnej, potrzebuje więcej czasu, by poradzić sobie z czujnikami systemu tankowania ciekłego tlenu. Wczoraj podczas testów pojawiły się w nich niestandardowe odczyty. W ciągu najbliższych tygodni jeszcze dwa inne kraje spróbują swojego szczęścia na Marsie. Chiny mają zamiar wysłać tam misję Tianwen-1, w ramach której chcą na posadowić na powierzchni Marsa niewielki lądownik. Z kolei Zjednoczone Emiraty Arabskie planują wysłać na orbitę Marsa orbiter Hope Mars. Z kolei w marcu informowaliśmy o opóźnieniu o 2 lata europejsko-rosyjskiej misji ExoMars. « powrót do artykułu
-
Polscy chemicy opracowali stabilne barwniki, silnie emitujące światło czerwone. Umożliwią one badanie mikroskopem fluorescencyjnym głęboko położonych struktur biologicznych i obserwować choćby przeciwciała lub białka biorące udział w rozwoju chorób uszkadzających mózg. A jednak świeci Zaprojektowanie, a następnie zsyntetyzowanie lepszych barwników pozwoli na dalszy rozwój mikroskopii STED (Stimulated Emission Depletion) oraz w przyszłości na jej użycie w diagnostyce medycznej – mówi prof. Daniel Gryko z Instytutu Chemii Organicznej PAN, cytowany w informacji przesłanej przez FNP, która finansowała badania. Polscy naukowcy, we współpracy z Francuzami i Niemcami, stworzyli nową klasę trwałych znaczników fluorescencyjnych – nowy typ diketopirolopiroli – wykazujących niezwykle intensywną emisję światła czerwonego. Prof. Gryko podkreśla, że czerwone światło jest najlepiej widoczne pod mikroskopem fluorescencyjnym. Dlatego nowe związki organiczne będzie można zastosować jako sondy fluorescencyjne. Wyniki badań przedstawiono w formie publikacji w czasopiśmie „Angewandte Chemie”. Publikacja ta – jak informuje FNP – zmienia sposób patrzenia na związki, które w swojej strukturze mają dwie grupy nitrowe. Dotychczas sądzono, że grupa nitrowa prawie zawsze tłumi fluorescencję. A jednak diketopirolopirole emitują światło, choć mają taką właśnie strukturę. Badacze wykazali, że przy spełnieniu odpowiednich założeń grupa nitrowa nie wpływa na fluorescencję związku. Jest to istotne, bo często taka grupa podwyższa stabilność znacznika. Odkrycie jest w trakcie patentowania. Od zakreślaczy po zaawansowaną medycynę Fluorescencja to zdolność do emitowania światła o określonym kolorze, na skutek wzbudzenia promieniowaniem świetlnym o określonej długości. Związki wykazujące fluorescencję są często wykorzystywane w praktyce - od pisaków, tzw. zakreślaczy po tablety, laptopy, a nawet telewizory z wyświetlaczami zbudowanymi z tzw. OLED-ów, czyli diod na bazie związków organicznych, emitujących światło niebieskie, zielone i czerwone. Związki cechujące się fluorescencją znalazły też zastosowanie w nowoczesnej biologii molekularnej i diagnostyce medycznej. Wykorzystuje się je do obserwacji – przy pomocy mikroskopów fluorescencyjnych – różnych organelli komórkowych, białek, a także do śledzenia procesów zachodzących w komórkach – mówi prof. Daniel Gryko. Tłumaczy, że mikroskop fluorescencyjny ma znacznie większą rozdzielczość, niż konwencjonalny mikroskop optyczny, który (z uwagi na falową naturę światła) nie pozwala na obrazowanie struktur mniejszych, niż około 200 nanometrów. Rozdzielczość o kilka rzędów wielkości większą niż mikroskop optyczny ma mikroskop elektronowy, ale można w nim obserwować wyłącznie martwe obiekty, umieszczone w próżni i bombardowane wiązką elektronów. Mikroskop fluorescencyjny pozwala badać żywe organizmy i procesy, jakie w nich naturalnie zachodzą. Do przeprowadzenia takich obserwacji potrzeba właśnie barwników fluorescencyjnych lub znaczników. Barwniki te muszą przenikać przez błony komórkowe żywych komórek. Dołącza się je do obiektu, który ma być uwidoczniony pod mikroskopem, np. konkretnego białka, i w ten sposób można obserwować np. specyficzne przeciwciała lub białka biorące udział w rozwoju chorób uszkadzających mózg: w chorobie Parkinsona, Alzheimera czy Huntingtona. Najbardziej zaawansowaną techniką mikroskopii fluorescencyjnej jest mikroskopia typu STED, w której oprócz wiązki światła wzbudzającego, wykorzystuje się dodatkową wiązkę, która wygasza fluorescencję na brzegach wzbudzonego punktu. Dzięki temu uzyskany obraz ma bardzo wysoką rozdzielczość. Opracowanie mikroskopii fluorescencyjnej typu STED zostało uhonorowane Nagrodą Nobla w 2014 roku. Dzięki niej możliwe stało się precyzyjne badanie m.in. wzajemnych oddziaływań białek w komórkach czy różnicowania się tkanek w rozwoju embrionalnym. « powrót do artykułu
-
- barwnik
- emisja światła
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Przed czterema laty informowaliśmy o jednym z największych odkryć naukowych obecnego wieku – zarejestrowaniu fal grawitacyjnych. Zostały one zauważone przez LIGO, jeden z największych instrumentów naukowych na świecie. W każdym z dwóch laboratoriów LIGO pracuje interferometr w kształcie litery L, którego długość każdego z ramion wynosi 4000 metrów. W ciągu ostatnich lat LIGO kilkunastokrotnie rejestrował fale grawitacyjne. Teraz naukowcy proponują wybudowanie 1000-krotnie mniejszego przenośnego interferometru, który mógłby wykrywać fale grawitacyjne w każdym laboratorium na świecie. Interferometry LIGO (Laser Interferometer Gravitational-Wave Observatory) to 4-kilometrowe tunele, na końcach których umieszczono lustra. W stronę luster wystrzeliwany jest promień lasera, który odbija się i powraca do detektorów. Fale grawitacyjne ściskają i rozciągają przestrzeń o 1 część na 1021, co oznacza, że cała Ziemia jest ściskana lub rozciągana o mniej więcej grubość jądra atomu. Jeśli teraz promienie lasera w LIGO przebyły różną drogę – zatem jeśli interferometr został ściśnięty lub rozciągnięty przez fale grawitacyjne – to dojdzie między nimi do interferencji. A badając tę interferencję można zmierzyć relatywną długość ramion z dokładnością do 1/10 000 szerokości protonu. Jak widzimy LIGO to olbrzymi instrument. Dlatego też grupa fizyków proponuje zbudowanie wykrywacza fal grawitacyjnych o długości zaledwie 1 metra. Autorzy udostępnionego w arXiv artykułu, który wkrótce zostanie opublikowany na łamach New Journal of Physics, proponują budowę wykrywacza zjawiska z zakresu mechaniki kwantowej, które towarzyszy przejściu fal grawitacyjnych. Już teraz wiemy, że budowa takiego wykrywacza będzie niezwykle trudna, mówi jeden z autorów propozycji, Gavin Morley, fizyk z University of Warwick. Jeśli jednak się uda, wykrywaniem fal grawitacyjnych mogłoby zajmować się dziesiątki laboratoriów na całym świecie. Naukowcy nazwali swój instrument MIMAC (Mesoscopic Interference for Metric and Curvature). Jego głównym elementem ma być kawałek diamentu o wielkości nie przekraczającej mikrometra. Miałby on zostać umieszczony w stanie kwantowej superpozycji i oczekiwać na interakcję z falą grawitacyjną. W skład zespołu naukowego – obok Morleya – wchodzą Sougato Bose, Peter Barker i Ryan Marshman z University College London oraz Anupam Mazumdar i Steven Hoekstra z Uniwersytetu w Groningen. Proponują oni, by do stworzenia superpozycji wykorzystać strumień mikrofal skierowany na pojedynczy elektron powiązany z celowo wprowadzonym błędem w sieci krystalicznej atomów węgla we wspomnianym kawałku diamentu. Błąd ten to pojedynczy atom azotu dodany do sieci. Elektron w atomie azotu miałby jednocześnie absorbować i nie absorbować fotonu z mikrofal, tworząc kwantową superpozycję mikrodiamentu. Elektron w tej wersji diamentu, która zaabsorbowała foton przełączyłby się w stan nazwany „spin one”, co oznacza, że zachowywałby się jak miniaturowy magnes. Elektron w drugiej wersji diamentu pozostałby w stanie „spin zero”, magnetycznie neutralnym. Naukowcy uważają, że za pomocą zewnętrznego pola magnetycznego można by następnie odsunąć od siebie obie cząstki na odległość nawet metra. W końcu naukowcy odwróciliby zewnętrze pole magnetyczne, łącząc obie pozycje diamentu i po raz ostatni wysyłając w jego kierunku impuls mikrofalowy. Ten ostatni impuls spowodowałby powstanie niezwykłego efektu kwantowego. W świecie kwantowym cząstki nie są cząstkami, a falami, których wielkość i kształt odpowiadają prawdopodobieństwu znalezienia cząstki w danej pozycji. Ten ostatni impuls mikrofal miałby za zadanie zmienić kształt superpozycji tak, że wierzchołki fali „spin one” nałożyłyby się na doliny i nawzajem zniosły, natomiast wierzchołki „spin zero” nałożyłyby się na siebie i wzmocniły. W ten sposób, przy braku jakichkolwiek oddziaływań z zewnątrz, pomiar elektronu zawsze dawałby wynik „spin zero”. I w tym momencie dochodzimy do sposobu wykrywania fal grawitacyjnych. Otóż fala taka przechodząca przez MIMAC, rozciągałaby lub ściskała superpozycję i prowadziła do zmiany stanu. Pomiary dawałyby więc różne wyniki, w których częstotliwość pojawiania się stanu „spin one” wskazywałaby na częstotliwość fali grawitacyjnej. Ron Folman, fizyk eksperymentalny z Uniwersytetu Ben Guriona w Izraelu, chwali podstawy teoretyczne i mówi, że zbudowanie działającego prototypu takiego wykrywacza może zająć dziesięciolecia. Wyizolowanie całego systemu od wpływów zewnętrznych będzie niezwykle trudne. Ale, jak dodaje, być może uda się to za naszego życia. Pod warunkiem, że poświęci się na to odpowiednio dużo wysiłku. Jednym z najpoważniejszych wyzwań będzie stworzenie superpozycji diamentu, która utrzyma się na odległość 1 metra. Przed czterema laty naukowcy z Uniwersytetu Stanforda byli w stanie utrzymać superpozycję 10 000 atomów odsuniętych na odległość około pół metra. To dotychczasowy rekord. Jednak tutaj mówimy o diamencie składającym się z miliarda czy 10 miliardów atomów. To znacznie trudniejsze, wyjaśnia Mazumdar. Ponadto stworzenie MIMAC wymagałoby połączenia w jednym urządzeniu wysokiej próżni, bardzo niskich temperatur czy precyzyjnie kontrolowanych pól magnetycznych. Każdy z tych elementów został już osiągnięty przez różne grupy naukowe, jednak ich połączenie to zupełnie inna historia. Fakt, że potrafisz żonglować i potrafisz jeździć na rowerze nie oznacza jeszcze, że potrafisz robić obie te rzeczy jednocześnie, zauważa Morley. Twórcy nowej koncepcji są jednak pełni zapału. Zauważają, że przenośny wykrywacz fal grawitacyjnych można by ustawiać w dowolnej orientacji względem nieboskłonu. I można by prowadzić badania fal w wielu różnych miejscach na świecie. Problemem jest stworzenie jednego działającego urządzenia. Jeśli to się uda, to łatwo będzie zbudować kolejne, podkreśla Bose. « powrót do artykułu
- 4 odpowiedzi
-
Zwykle drobne struktury konieczne do prezentowania barw rzadko zachowują się w zapisie kopalnym. Z tego powodu rekonstrukcje opierają się na wyobrażeniach artystów. Ostatnio jednak zespół z Instytutu Geologii i Paleontologii Chińskiej Akademii Nauk ujawnił sekrety prawdziwego ubarwienia 35 okazów owadów z birmańskich bursztynów sprzed ok. 99 mln lat. Feeria barw nie tylko cieszy oko, ale i pozwala oszacować zachowanie i ekologię owadów z odległej geologicznej przeszłości. Artykuł Chińczyków ukazał się w piśmie Proceedings of the Royal Society B. Bursztyny z inkluzjami pochodzą z kopalni na północy Mjanmy. Zachowały się w nich owady należące do 3 rzędów - błonkówek (Hymenoptera), chrząszczy (Coleoptera) i muchówek (Diptera) - i co najmniej 7 rodzin. Barwy zachowane w bursztynowych skamieniałościach to kolory strukturalne, związane z mikroskopijnymi strukturami na powierzchni zwierzęcia. Rozpraszają one światło o konkretnej długości fali, dając bardzo intensywne barwy. Ten mechanizm odpowiada za wiele kolorów, znanych nam z codziennego życia - tłumaczy prof. Pan Yanhong, specjalista od rekonstrukcji paleokoloru. U wielu owadów zaobserwowano ubarwienie całego ciała, u innych kolory występowały tylko na niektórych częściach ciała. Najbardziej unikatowe ubarwienie zaobserwowano u 29 okazów należących do złotolitek (Chrysididae) i bleskotek (Chalcidoidea); zazwyczaj są one niewielkie, co sprawia, że idealnie nadają się do zachowania w bursztynie. Tak jak u współczesnych krewnych, na głowie, tułowiu, odwłoku i odnóżach złotolitek z bursztynu widać metaliczną zieleń z domieszką niebieskiego, zieleń, a także żółtawą zieleń i barwę niebieskofioletową. Naukowcy opisali też niebieskie, fioletowe, metalicznie zielone i zielononiebieskie okazy (5) chrząszczy, a także jednego przedstawiciela rodziny lwinkowatych (Stratiomyidae); ten ostatni również połyskiwał metaliczną ciemną zielenią. Widzieliśmy tysiące bursztynowych skamieniałości, ale zachowanie barw w tych egzemplarzach jest wyjątkowe - podkreśla Yanhong. By zrozumieć, czemu kolor zachował się w pewnych skamieniałościach z bursztynu, a w innych nie, naukowcy przecięli za pomocą noża diamentowego oskórek 2 barwnych owadów i porównali go ze zwykłą (brązowo-czarną) kutykulą. Za pomocą mikroskopii elektronowej wykazano, że barwne okazy miały w szkielecie zewnętrznym dobrze zachowane struktury rozpraszające światło (nie stwierdzono obecności np. trójwymiarowych kryształów fotonicznych, co oznacza, że kolor musiał być skutkiem zidentyfikowanych warstw w epikutykuli). Niezmieniona nanostruktura sugeruje, że to oryginalne barwy, które występowały w kredzie. Tam, gdzie kolor się nie zachował, struktury oskórka były uszkodzone, co może wyjaśniać ich brązowo-czarny wygląd. Jak zademonstrowali Chińczycy, w jednych częściach inkluzji warstwy epikutykuli mogą się zachować dobrze, a w innych nie. Czego możemy się dowiedzieć na podstawie ubarwienia kredowych owadów? Współczesne złotolitki są pasożytami gniazdowymi (samice złotolitek składają jaja do gniazd pszczół dziko żyjących, grzebaczy czy os). Ponieważ wykazano, że kolory strukturalne mogą służyć jako kamuflaż, możliwe, że barwa kredowych złotolitek pozwalała uniknąć wykrycia. W tym momencie nie możemy jednak wykluczyć, że kolory odgrywały rolę inną niż kamuflaż, np. były wykorzystywane w termoregulacji - podsumowuje dr Chenyang Cai. « powrót do artykułu
-
Przed ponad 1400 laty mieszkańcy dzisiejszego stanu Waszyngton, palili sumak szkarłatny (Rhus glabra). Takie wnioski płyną z badań tego, co odkryto we wnętrzu liczącej sobie ponad 1400 lat fajki znalezionej w środkowej części stanu. Naukowcy z Washington State University wykorzystali przy tym nową technologię, która pozwala zidentyfikować tysiące składników roślinnych. W fajce znaleziono też ślady Nicotiana quadrivalvis. To gatunek dzikiego tytoniu, który obecnie w okolicy nie występuje, jednak prawdopodobnie w przeszłości był tam szeroko uprawiany. Jednak najbardziej interesującym znaleziskiem są ślady Rhus glabra. Dotychczas bowiem brakowało fizycznych dowodów, by Indianie palili jakieś inne rośliny niż tytoń. Wśród Indian Ameryki Północnej palenie fajki odgrywało często rolę religijną i ceremonialną., Nasze badania pokazują, które rośliny były w przeszłości ważne dla lokalnych społeczności. Sądzimy, że sumak mógł być mieszany z tytoniem zarówno dla jego właściwości zdrowotnych, jak i dla poprawy smaku fajki, mówi główny autor badań, Korey Brownstein. Nowa metoda identyfikacji składników roślinnych bazuje na metabolitach obecnych w szczątkach roślin. Mówi ona nam nie tylko, że znaleźliśmy to, czego szukaliśmy, ale zdradza też, co jeszcze znajdowało się w fajce, dodaje profesor David Gang. Nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że to zupełnie nowa jakość w archeologicznej analizie chemicznej. Dotychczas naukowcy poszukiwali konkretnych biomarkerów poszczególnych roślin, takich jak np. nikotyna czy kofeina. Jak mówi Gang, problem z tą metodą polegał na tym, że o ile np. obecność nikotyny wskazywała na palenie tytoniu, nie było wiadomo, jaki konkretnie gatunek rośliny był używany. Ponadto, jeśli za pomocą tej metody szukasz konkretnego biomarkera, to nie jesteś w stanie stwierdzić, co jeszcze się tam znajdowało, dodaje uczony. Teraz, dzięki nowej metodzie, naukowcy nie tylko zidentyfikowali inną, obok tytoniu, roślinę dodawaną do fajki, ale byli również w stanie powiedzieć więcej o uprawach czy handlu tytoniem. W drugiej bowiem fajce, która była używana już po przybyciu Europejczyków do Ameryki, znaleziono inny gatunek tytoniu – N. rustica. Był on uprawiany przez Indian na wschodnim wybrzeżu. Nasze badania pokazują, że społeczności Ameryki Północnej wchodziły ze sobą w szerokie interakcje obejmujące różne regiony ekologiczne, wymieniali się tytoniem i innymi dobrami. Odkrycie to każe też podać w wątpliwość szeroko rozpowszechniony pogląd, jakoby po kontakcie z Europejczykami miejscowe tytoń został wyparty przez ten uprawiany przez Białych. Naukowcy z Washington State University mówią, że wykorzystana przez nich metoda pozwoli archeologom na bardziej precyzyjne identyfikowanie roślin używanych przez setkami czy tysiącami lat, dostarczając bardziej szczegółowych informacji zarówno na temat ewolucji używek, ich interakcji z różnymi społecznościami, jak i danych na temat upraw czy handlu. « powrót do artykułu
-
- Indianin
- Ameryka Północna
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Badania na 30 000 świń wykonane w Chinach na przestrzeni ostatnich 7 lat pokazują, że zwierzęta te są coraz częściej nosicielami pewnej odmiany grypy, która ma potencjał zarażania ludzi. Robert Webster, który specjalizuje się w badaniu wirusów grypy mówi, że nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy ten nowy szczep może zmutować tak, by łatwo przenosić się pomiędzy ludźmi. Nie będziemy wiedzieli, czy szczep ten może wywołać pandemię do czasu, aż do pandemii dojdzie, stwierdza Webster. Gdy wiele szczepów wirusa zarazi to samo zwierzę, bardzo łatwo może dojść do rekombinacji genetycznej pomiędzy nimi. Tymczasem świnie są, jak informowaliśmy niedawno w tekście Odwrotne zoonozy coraz bardziej martwią epidemiologów, idealnymi naczyniami do mieszania różnych wirusów. Chińscy naukowcy poinformowali na łamach PNAS o coraz większym rozprzestrzenianiu się nowego szczepu wirusa, któremu nadano nazwę G4. Jest on unikatowym połączeniem trzech innych wirusów: jednego podobnego do szczepów grypy znajdowanych u ptaków w Europie i Azji, szczepu H1N1, który już w 2009 roku wywołał pandemię oraz północnoamerykańskiego H1N1, który zawiera geny wirusów grypy ludzkiej, świńskiej i ptasiej. G4 szczególnie martwi naukowców, gdyż jego główną część stanowi wirus grypy ptasiej, przeciwko której ludzie są bezbronni, a do tego dołączone są fragmenty z wirusa infekującego ssaki. Liu Jinhua i jego zespół z Chińskiego Uniwersytetu Rolniczego przeanalizował w latach 2011–2018 wymazy z nosów 30 000 świń z chińskich rzeźni oraz wymazy od świń, które na uniwersytecie były badane z powodu problemów z układem oddechowym. Specjaliści znaleźli w sumie 179 szczepów wirusa grypy. Większość z nich to szczep G4 lub jeden z 5 innych eurazjatyckich linii ptasiej grypy typu G. Od 2016 roku gwałtownie rośnie liczba świń zarażonych szczepem G4. To dominujący szczep, którym zarażone są świnie w co najmniej 10 prowincjach, mówi Liu Jinhua. Z kolei, jak zauważają eksperci, fakt, że do G4 dołączone są geny szczepu, który wywołał pandemię z 2009 roku, oznacza, iż szczep ten ma potencjał takiego zmutowania, że będzie przenosił się pomiędzy ludźmi. Wirusy grypy często przechodzą ze świń na ludzi, ale zdecydowana większość z nich nie przenosi się pomiędzy ludźmi. Dotychczas zanotowano dwa przypadki zarażenia się szczepem G4. W obu przypadkach człowiek zaraził się od świni, a do transmisji pomiędzy ludźmi nie doszło. Prawdopodobieństwo, że ta konkretna odmiana szczepu wywoła pandemię, jest niewielkie", mówi Martha Nelson, biolog ewolucyjna z Narodowych Instytutów Zdrowia, która specjalizuje się w badaniu wirusów świńskiej grypy i ich transmisji wśród ludzi. Uczona przypomina jednak, że nikt nie wiedział, że szczep H1N1 przeskoczył na ludzi, dopóki nie pojawiły się pierwsze przypadki wśród ludzi. Grypa może nas zaskoczyć. Istnieje ryzyko, że przegapimy to niebezpieczeństwo, dodaje. W Chinach hodowanych jest 500 milionów świń. Tak naprawdę nie wiemy, jakie wirusy wśród nich krążą. Przebadanych 30 000 zwierząt to bardzo mała próbka. Wiemy natomiast, że szczep G4 infekuje i namnaża się w laboratoryjnych hodowlach komórek wyściółki ludzkich dróg oddechowych oraz że łatwo przenosi się pomiędzy fretkami, które są modelem zwierzęcym używanym do badań ludzkiej grypy. « powrót do artykułu
- 1 odpowiedź
-
- świńska grypa
- ptasia grypa
-
(i 3 więcej)
Oznaczone tagami:
-
Badanie RTG brzucha jest jednym ze standardowych badań obrazowych. Pomimo rozwoju technik obrazowania, szczególnie ultrasonografii, zastosowanie badania RTG brzucha jest ograniczone, ale jest relatywnie często stosowanym narzędziem diagnostycznym o nieocenionej wartości. Wykonywanie zdjęć rentgenowskich jamy brzusznej wiąże się z koniecznością narażenia na promieniowanie jonizujące. Dawka pojedynczego badania nie jest jednak duża ani zagrażająca życiu czy zdrowiu. Ochrona przeciw promieniom jonizującym Badanie RTG wykorzystuje fizyczne zjawisko emisji wysokoenergetycznych fal elektromagnetycznych przez elektrody aparatu rentgenowskiego. Przy pomocy przechodzących przez ciało promieni jonizujących możliwe jest uwidocznienie wewnętrznych struktur brzucha. Limity przyjętego w trakcie procedur medycznych promieniowania rentgenowskiego są ściśle określone prawnie w rozporządzeniu Rady Ministrów z 2005 r. Warto zaznaczyć, że dawki przyjętego promieniowania ulegają kumulacji. Komórki posiadają mechanizmy ochronne przeciw promieniowaniom. Każda komórka jest w stanie do pewnego stopnia naprawić uszkodzone nici DNA. Po skumulowaniu się dużej dawki energii komórki tracą jednak możliwości kompensowania nawarstwiających się, wywoływanych przez promieniowanie, uszkodzeń. Promieniowanie jonizujące oddziałujące na organizmy określane jest za pomocą jednostki milisiwert (mSv). 1 siwert jest równy 1 dżulowi energii przyjętemu przez kilogram masy ciała. Promieniowanie jonizujące jest wszechobecne. Przyjmuje się, że uśrednione promieniowanie tła, dawka promieniowania przyjęta w Polsce, wynosi ok. 3 mSv. Dawka ta rośnie na wyższych wysokościach oraz w niektórych rejonach geograficznych, a wynika przede wszystkim z naturalnie występującego radu. Badanie RTG brzucha wiąże się z jednorazową dawką promieniowania o wartości ok. 1,2 mSv. Oznacza to, że promieniowanie przyjęte w trakcie wykonywania zdjęcia równe jest promieniowaniu przyjmowanego przez 5 miesięcy podczas zwykłego życia. Dawka ta może wydawać się duża, jest jednak nieporównywalnie niższa niż roczna dawka przyjęta za bezpieczną. Dla ogółu populacji dawka graniczna ustalona jest na poziomie 50 mSv. Oznacza to, że wykonanie nawet 40 zdjęć jamy brzusznej w ciągu roku nie przynosi żadnych negatywnych konsekwencji dla zdrowia. Minimalizowanie ryzyka Minimalizowanie ryzyka związane jest przede wszystkim z racjonalnym użyciem narzędzia diagnostycznego, jakim jest zdjęcie RTG brzucha. Obecnie wskazaniem do wykonania badania są: • podejrzenie perforacji przewodu pokarmowego, • podejrzenie niedrożności przewodu pokarmowego, • urografia (badanie układu moczowego). W wymienionych przypadkach korzyść z wykonania badania znacznie przewyższa ryzyko związane z badaniem. Mimo że nie ma odgórnie ustalonego postępowania przed badaniem, warto powstrzymać się od jedzenia kilka godzin przed nim oraz przyjąć leki rozbijające pęcherze powietrza w jelitach. Bąble powietrza mogą przysłaniać struktury jamy brzusznej, dlatego stosowane są preparaty rozpuszczające pęcherze powietrza takie jak np. Espumisan. Należy pamiętać, że wykonywanie badania w ciąży jest zabronione « powrót do artykułu