Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36955
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Jedno z największych anglosaskich cmentarzysk to kolejne odkrycie na trasie budowy szybkiej kolei HS2. Odkrycie tym cenniejsze, że większość pochówków zawiera cenne dobra grobowe wysokiej jakości, co sugeruje, że miejsce spoczynku w dzisiejszym Wendover w Buckinghamshire służyło bogatej społeczności, zamieszkującej te ziemie już po odejściu Rzymian, a przed podbojem Wysp Brytyjskich przez armię Wilhelma zdobywcy. Znalezione w grobach przedmioty pochodzą z V i VI wieku, okresu, co do którego istnieje wiele niewiadomych. Dlatego też specjaliści uważają, że odkrycie w znaczący sposób poszerzy naszą wiedzę o codziennym życiu oraz kulturze tamtego okresu. Prowadzone badania ujawniły, że obszar ten był wykorzystywany przez ludzi od bardzo dawna. Znaleziono tam bowiem ślady obecności ludzi neolitu, epoki brązu, żelaza i czasów rzymskich. Jednak najważniejszym znaleziskiem jest duży cmentarz z czasów anglosaskich. Składa się on ze 138 grobów zawierających 141 pochówków szkieletowych i 5 ciałopalnych. W wielu grobach na obojczykach zmarłych znaleziono po dwie brosze, co wskazywało, że służyły one do spięcia w tym miejscu odzienia. Brosze różnią się stylem. Niektóre to złocone brosze w kształcie dysku, inne zaś to brosze wykonane ze srebrnych monet. Znaleziono też parę małych zapinek z czworoboczną główką (square-headed brooch), będących miniaturową wersją wielkich zapinek tego typu, jak np. słynna Chessel Down Brooch. Archeolodzy sądzą, że niektóre z materiałów, z których wykonano ozdoby – jak bursztyn, różne metale i inne materiały – mogły być importowane z kontynentu. Znaleziono m.in. dwa nietknięte szklane puchary w kształcie rogu, które są podobne do naczyń wytwarzanych na północy Francji. Trzeba jednak pamiętać, że w tym samym czasie podobne przedmioty powstawały też w Anglii. Jednak obecność takich naczyń w grobach może sugerować, że złożone w nich osoby miały dostęp do wysokiej jakości zagranicznych trunków. Uwagę zwraca pochówek jednej z kobiet, z którą złożono liczne dobra wysokiej jakości, wskazujące na jej wysoki status w lokalnej społeczności. W grobie zmarłej znaleziono m.in. ozdobną misę z zielonego szkła. Misa powstała prawdopodobnie na przełomie IV i V wieku, może więc być pozostałością z czasów rzymskich. Obok misy archeolodzy znaleźli liczne pierścienie ze stopu miedzi, srebrny pierścień w kształcie zwierzęcia, brosze, dyski, żelazne sprzączki do pasa oraz obiekty z kości słoniowej. W innym wyróżniającym się grobie znaleziono szkielet z ostrym żelaznym przedmiotem wbitym w kręgosłup zmarłego. Pochowano tutaj mężczyznę w wieku 17–24 lat, a osteolog badający szkielet sądzi, że przedmiot został wbity od przodu tułowia. Nie wiadomo, czy to on był przyczyną zgonu. W sumie na cmentarzu odkryto ponad 2000 koralików, 89 brosz, 40 sprzączek, 51 noży, 15 grotów włóczni i 7 umb. W grobach znaleziono też liczne przedmioty higieny osobistej, jak zestawy do czyszczenia uszu, wykałaczki, grzebienie, pincety oraz tubkę, która mogła zawierać tusz do rzęs lub podobny kosmetyk. To już kolejne fascynujące doniesienie z trasy budowy HS2. Już wcześniej informowaliśmy, że we Fleet Marston znaleziono dziesiątki rzymskich pochówków z odciętymi głowami, w Stoke Mandeville archeolodzy trafili na kościół pod kościołem, a pod nim znajdowało się rzymskie mauzoleum. Brytyjczycy pochwalili się też odkryciem rzadkiej drewnianej rzymskiej rzeźby antropomorficznej oraz niezwykłej osady. « powrót do artykułu
  2. Gdy przeczytaliśmy książkę „Lasoterapia” od razu pomyśleliśmy, że musimy zrobić wywiad z autorką. I oto on. Poniżej zapis naszej rozmowy z dr n. med. Katarzyną Simonienko, lekarzem psychiatrą, certyfikowaną przewodniczką kąpieli leśnych oraz przewodniczką Białowieskiego Parku Narodowego. Doktor Simonienko jest promotorką nurtu ekopsychiatrii w Polsce. Na co dzień pracuje z pacjentami w poradni psychiatrycznej w Białymstoku, specjalizując się w leczeniu zaburzeń lękowych oraz depresyjnych. Jest założycielką Centrum Terapii Lasem, od 2018 r. prowadzi zajęcia z terapii lasem oraz kąpiele leśne w Puszczy Białowieskiej, zajęcia i wykłady poświęcone tej tematyce. Napisała również książkę „Nerwy w las” oraz monografię naukową „Terapia lasem w badaniach i praktyce”, jest felietonistką „Newsweek Psychologia”. W 2019 r. uzyskała Pani certyfikat przewodnika kąpieli leśnych Forest Therapy Institute (FTI). Proszę powiedzieć, czym różni się lasoterapia od spacerowania wśród drzew? W jaki sposób las wpływa na ludzki organizm i mózg/psyche? Terapia lasem jest dość specyficznym spacerem, przede wszystkim bardzo powolnym. Idziemy niespiesznie, bez konkretnego celu wydolnościowego czy przyrodniczego, skupiając się na tym, co przyroda oferuje nam tu i teraz. Angażujemy wszystkie zmysły, zatem nie tylko rozglądamy się , zwracając uwagę na detale – faktury, wzory, grę świateł, kolory – ale też, przede wszystkim, dotykamy, wąchamy, nasłuchujemy. Jeśli mamy ochotę – zatrzymujemy się, siadamy, dajemy sobie czas na kontemplację otoczenia. Japończycy dowiedli, że praktyka zanurzania się w atmosferze lasu przy pomocy wszystkich zmysłów (shinrin-yoku) nie tylko daje nam poczucie większej witalności i odprężenia, ale też relaksuje ciało na głębszych poziomach, prowadząc do normalizacji tętna i ciśnienia krwi, poziomu cukru, lepszego dotlenienia, zwiększenia odporności, tej immunologicznej, oraz psychicznej, które są ze sobą ściśle związane. Wdychanie substancji monoterpenowych produkowanych przez drzewa, kontakt z niektórymi gatunkami leśnych bakterii glebowych wpływa na biologię naszego mózgu, na aktywność komórek odpornościowych, na poziom hormonów stresu, jak kortyzol czy adrenalina. Przebywanie w lesie dodatkowo korzystnie wpływa na koncentrację uwagi, kreatywność oraz regenerację po różnych obciążeniach psychicznych. W Pani książce pt. „Lasoterapia” przeczytałam, że dr Joseph B. Juhasz z Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego uważa, że depresja występująca zwłaszcza u ludzi z krajów rozwiniętych jest skutkiem oddzielenia od przyrody i doświadczenia wykorzenienia/wyobcowania. W książce „Witamina N” Richard Louv także sugeruje, by serwować ją dzieciom na dolegliwość nazywaną „zespołem deficytu natury”. Czy jako psychiatra „przepisuje” Pani pacjentom kontakt z przyrodą? W trakcie rozmów z pacjentami przyglądamy się wspólnie nie tylko pierwszoplanowym dolegliwościom, ale też temu, jak radzą sobie ze stresem, jaki prowadzą styl życia, ile w ich planie dnia lub tygodnia jest miejsca na odpoczynek i jaka jego forma jest przez nich preferowana. Czasami wspólnie dochodzimy do wniosków, że przebywanie w przyrodzie w przeszłości było świetną metodą wspierającą regenerację, z której zrezygnowali z uwagi na nadmiar obowiązków lub szybkie tempo kariery. Wtedy tzw. „zielona recepta” może być dobrym uzupełnieniem farmakoterapii. Przebywanie w naturze często kojarzy się z beztroską, dzieciństwem i czasem dla siebie, zatem warto o tym pamiętać, planując proces zdrowienia. Oczywiście nie zawsze przebywanie w lesie jest tym, o czym każdy pacjent marzy. To sprawa indywidualna i tak staram się do tego podchodzić. Przede wszystkim skupiamy się na dobrostanie, dobrowolności i poczuciu bezpieczeństwa. W przypadku jakich schorzeń sprawdzą się kąpiele leśne? Jak szybko widać efekty takiej terapii i jak długo się one utrzymują? Jest ich bardzo dużo, od zespołów lękowych i depresyjnych w łagodnym i umiarkowanym stopniu, przez nadpobudliwość ruchową i deficyt uwagi, wypalenie zawodowe, zespół przewlekłego zmęczenia aż po uzależnienia, rozregulowanie rytmu dobowego, problemy z odpornością. Co do szybkości efektów to sprawa indywidualna. Niektóre osoby lepiej czują się już po kilku godzinach uważności w lesie, inne potrzebują więcej czasu. Japońskie badania mówią o dwóch dniach, podczas których kąpiele leśne trwające po kilka godzin podnosiły poziom odporności na kolejny miesiąc. Brytyjczycy – o dwóch godzinach tygodniowo, aby poczuć się lepiej psychicznie. Myślę, że każdy może wypracować sobie własny wzór tego, ile czasu w przyrodzie przynosi optymalny efekt. « powrót do artykułu
  3. Przed miesiącem należąca do Pentagonu Defense Innovation Unit przyznała firmie Avalanche Energy grant na stworzenie prototypu urządzenia Orbitron, które ma generować ciepło lub elektryczność na potrzeby napędu prototypowego satelity. Satelita ma trafić w przestrzeń kosmiczną już w 2027 roku. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Orbitron ma być niewielkim reaktorem, w którym ma zachodzić... fuzja jądrowa. Ta słynna fuzja, która ma nam zapewnić nieskończone źródło czystej energii, a od której od zawsze dzieli nas tylko 20 lat. Fuzja jądrowa polega na połączeniu dwóch lżejszych atomów w jeden cięższy. Uwalnia się przy tym duża ilość energii. Problem jednak w tym, że aby pokonać siły elektrostatyczne odpychające od siebie atomy potrzeba albo ekstremalnie wysokich temperatur, albo potężnych impulsów laserowych. To zaś wymaga budowy olbrzymich, bardzo skomplikowanych i kosztownych instalacji. Prace nad opanowaniem fuzji jądrowej trwają od lat, pochłonęły już miliardy dolarów, a elektrowni fuzyjnej generującej zysk energetyczny netto jak nie było, tak nie ma. Pomysł Orbitrona opiera się na pracy doktorskiej Toma McGuire'a z 2007 roku, który pracował na MIT nad inercyjnym uwięzieniem elektrostatycznym plazmy (IEC). Idea ta polega na uwięzieniu jonów w polach elektrycznych generowanych przez sferyczne elektrody. Jony krążą w takim polu, przez co mają wiele okazji, by się połączyć. McGuire przeprowadził symulacje zachowania jonów przy różnych ułożeniach katody i zauważył, że niektóre konfiguracje prowadzą do spontanicznego organizowania się plazmy w zsynchronizowane impulsy grup jonów. Grupy takie istniały przez około 1/10 sekundy, a więc tysiące razy dłużej niż samodzielnie poruszające się jony, co zwiększało szanse na zajście fuzji. Kilka lat później pracą McGuire'a zainteresowali się dwaj inżynierowie z Blue Origin. Przed 4 laty założyli oni Avalanche Energy. W marcu bieżącego roku Avalanche Energy zyskała 5 milionów dolarów od inwestorów. Firma złożyła wniosek patentowy na Orbitron. Opisano w nim urządzenie o średnicy kilkudziesięciu centymetrów, w którym strumień jonów pod wpływem pola elektrostatycznego wchodzi na eliptyczną orbitę wokół elektrody. W systemie tym jony mają istnieć przez około sekundę, co wystarczy, by każdy z nich okrążył elektrodę miliony razy. Avalanche twierdzi, że uzyskała już tą metodą neutrony powstałe w wyniku fuzji jądrowej. Orbitron o średnicy 10 cm ma dostarczać 1 kW mocy. Możliwe byłoby grupowanie takich urządzeń, co pozwoliłoby niewielkim pojazdom na swobodne manewrowanie w przestrzeni kosmicznej. Teraz Avalanche musi wykazać, że to wszystko jest możliwe i w ciągu 5 lat dostarczyć działający prototyp. Eksperci zajmujący się fuzją jądrową sceptycznie podchodzą do pomysłu. Jedni zwracają uwagę, że bardzo trudno będzie osiągnąć odpowiednie zagęszczenie jonów bez zaburzenia ich orbitalnego ruchu wokół elektrody. Inni przypominają, że fuzja nie jest jedynym, co może się zdarzyć, gdy dwa jony zbliżą się do siebie. Prawdopodobieństwo zajścia fuzji jest znacznie mniejsze niż np. prawdopodobieństwo rozproszenia. Kolejnym problemem mogą być neutrony, których uzyskaniem pochwaliła się Avalanche. Bez odpowiednich osłon mogą one uszkodzić pojazd kosmiczny, ładunek czy zaszkodzić zdrowiu znajdujących się w pobliżu ludzi. Właściciele firmy Avalanche mogą się więc pocieszać, że jeśli nie wyjdzie im z napędem, być może opracują tanie źródło neutronów, które już teraz znajdują wiele zastosowań od obrazowania medycznego po bezpieczeństwo. « powrót do artykułu
  4. Od kilku lat Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu prowadzi „Projekt Schron”. Polega on na zabezpieczaniu, konserwacji i udostępnianiu małych obiektów fortyfikacyjnych, które są zabytkami militarnymi. Ostatnio udało się pozyskać unikatowe niemieckie schrony bojowe Kugelstand z końca II wojny światowej. Jak podkreślono w komunikacie placówki, prawdopodobnie są to jedyne zachowane tego typu obiekty w Polsce, a może również na świecie. Stanowiska typu duży Kugelstand (Kugelbunker) trafiły na ekspozycję plenerową Muzeum Oręża Polskiego. Dyrektor Aleksander Ostasz wyjaśnia, że tego typu schrony, porównywane do betonowych jaj Fabergé, były zarówno bezpieczne, jak i funkcjonalne. Te obiekty były przygotowane do tego, żeby w środku znajdowało się czterech żołnierzy. Tam były przewidziane [dwie] prycze i schowki na amunicję [prycze miały wymiary 180x55 cm i stały naprzeciw siebie]. Jeden żołnierz prowadził ogień z góry, a reszta mogła odpoczywać. Nawet było miejsce, żeby zamontować piecyk i można się było grzać – powiedział Ostasz Radiu Szczecin. Schron umieszczano w ziemi. Otwór strzelecki znajdował się kilkanaście centymetrów nad nią. Jak tłumaczył RMF24 historyk Andrzej Ditrich, otwór ogniowy był zrobiony tak, że możliwa była w nim instalacja karabinu MG lub moździerza. Grubość ścianek dużego schronu wynosi tylko 4 cm. Kugelstand miały pozwalać na szybkie obsadzenie wojskiem ważnych obszarów, także takich, gdzie odnotowywano duży poziom wód gruntowych. Każdy schron składał się z 6 elementów wytwarzanych z gotowych form. Niemcy chcieli wykorzystać je jako standardowy element fortyfikacji polowych. Jednak projekt powstał dopiero pod koniec 1944 roku, a seryjną produkcję wdrożono niedługo przez zakończeniem wojny, więc schrony nie miały szans, by wpłynąć na jej przebieg. Zabytki ze zbrojonego betonu pozyskano z prywatnej firmy. Wspólnie z Muzeum postanowiła ona uratować „kule” przed zniszczeniem.   « powrót do artykułu
  5. Każdy chyba słyszał, że koty uwielbiają kocimiętkę. Wydaje się, przyciąga je ona nieodpartą siłą. Koty tarzają się w niej, ocierają, liżą i żują. Powszechnie akceptuje się wyjaśnienie, że kocimiętka zawiera związki wprawiające koty w stan euforii. Japońscy naukowcy dowodzą, że nie jest to jedyne możliwe wyjaśnienie. Okazuje się, że gdy kot niszczy liście kocimiętki czy to je gryząc czy się w nich tarzając, uwalniają się duże ilości silnych repelentów odstraszających owady. To zaś sugeruje, że intensywny kontakt z kocimiętką chroni koty przed pasożytami. Główny autor najnowszych badań, Masao Miyazaki z Iwate University, specjalizuje się w badaniu wpływu związków chemicznych – takich jak feromony – na instynktowne zachowania zwierząt domowych. Kocimiętka zawiera nepetalakton oraz nepetalaktol. To irydoidy, chroniące roślinę przed owadami. Miyazaki postanowił sprawdzić, jak zachowanie kotów wpływa na uwalnianie tych związków z roślin. Japońscy naukowcy przyjrzeli się azjatyckiemu odpowiednikowi kocimiętki, aktinidii ussuryjskiej (Actinidia polygama). Odkryliśmy, że fizyczne niszczenie aktinidii przez koty wiązało się z natychmiastowym 10-krotnym wzrostem emisji irydoidów w porównaniu z emisją z nieuszkodzonych liści, mówi Miyazaki. Jednak zmiana dotyczyła nie tylko ilości uwalnianych iridoidów, ale też ich stosunku względem siebie. Irydoidy emitowane z nienaruszonych liści to w ponad 90% nepetalactol, jednak gdy liście zostaną uszkodzone przez kota nepetalactol stanowi tylko 45% emitowanych irydoidów, gdyż mocno rośnie emisja innych środków tego rodzaju. Mieszanina irydoidów, której skład został zmieniony w wyniku uszkodzenia liści, działała na koty znacznie dłużej, mówi Miyazaki. Uczony i jego zespół już wcześniej wykazali, że badane irydoidy skutecznie odstraszają komary z gatunku Aedes albopictus. Teraz dowiedli, że po zniszczeniu liści przez koty i zmianie składu mieszaniny, właściwości odstraszające są jeszcze silniejsze. Gdy naukowcy podali kotom czysty nepetalakton i nepetalaktol na szalkach laboratoryjnych, zwierzęta lizały szalki i tarzały się w nich. Gdy zaś szalki zostały przykryte perforowaną folią, zwierzęta lizały folię i żuły ją, mimo że nie miały kontaktu z substancjami. To dowodzi, że lizanie i żucie to w tym przypadku instynktowne zachowanie uruchamiane przez sygnały zapachowe, podsumowuje Miyazaki. Na kolejnym etapie badań japońscy naukowcy chcą poszukać genów odpowiedzialnych za reakcję kotów na kocimiętkę i aktinidię ussuryjską. Mają nadzieję dowiedzieć się dzięki temu, dlaczego rośliny te działają tylko na kotowate i dlaczego niektóre kotowate na nie nie reagują. « powrót do artykułu
  6. Często szukamy dobrego prezentu dla bliskiej osoby. Chcielibyśmy sprawić komuś radość, a jednocześnie pokazać, że znamy jej upodobania. W takich sytuacjach alkohol wydaje się być dobrym wyborem. Nie możemy jednak zdecydować się na pierwszą lepszą butelkę. Od czego zacząć? Przede wszystkim zastanówmy się nad tym, jakie alkohole lubi osoba, której zamierzamy wręczyć prezent. Być może kiedyś nam to wspominała, a może spędziliśmy z nią czas podczas imprez lub spotkań biznesowych i pamiętamy, po jakie trunki wówczas sięgała. Zawsze możemy również zapytać jej partnera lub kogoś bliskiego. Dzięki temu będziemy wiedzieli, od czego zacząć nasze poszukiwania. Do tego starajmy się nie wybierać zbyt oczywistych produktów. Jeśli dany alkohol można dostać w praktycznie każdym sklepie, to nasz znajomy już go najprawdopodobniej smakował. Dlatego też warto poszukać czegoś, co zrobiłoby większe wrażenie. W sklepach stacjonarnych może być nam ciężko znaleźć odpowiedni alkohol, natomiast zawsze możemy poszukać czegoś w sieci. Zakupy online są bardzo proste, a do tego oferują nam ogromny wybór produktów. Jaki alkohol wybrać? Zdarza się również, że my sami mamy niewielkie pojęcie o alkoholach. Jeśli nie pijemy zbyt wiele, to możemy łatwo popełnić błąd. Mimo wszystko trunki są uniwersalnym prezentem, dlatego też warto po prostu nieco zorientować się w tym temacie. My możemy zasugerować, że bardzo często wyższa cena alkoholu jest skorelowana z jego lepszą jakością. Wyróżnia się on nie tylko ciekawą recepturą, ale również długością leżakowania. Musicie wiedzieć, że na przykład whisky z wiekiem wyłącznie zyskuje na wartości. Z tego powodu jest ona ciekawym pomysłem na prezent. Obdarowany z pewnością doceni to, że dostał alkohol, który dojrzewał latami do jego wypicia. Miejmy również na uwadze to, że mężczyźni najczęściej preferują alkohole wysokoprocentowe. Z tego powodu dla nich najlepiej sprawdzi się wspomniana już whisky, ale również brandy lub koniak. No i naturalnie wódka. Jako wskazówkę nadmieńmy, że taki dobry alkohol można wręczyć w gustownej drewnianej skrzynce. Możemy na niej wygrawerować imię obdarowywanego lub inny napis, który będzie mu się z nami kojarzył. Niektórzy wręczają skrzyneczki, w środku których znajduje się nie tylko alkohol, ale również zestaw kieliszków czy szklanek. Taki prezent jest naprawdę wartościowy, a w dodatku pięknie się prezentuje. W przypadku kobiet lepiej sprawdzają się lżejsze alkohole. Tutaj zdecydowanie przodują wina oraz likiery. Z naszych obserwacji wynika, że panie są dosyć otwarte na testowanie nowych smaków. Mimo to w przypadku wina najlepiej unikać skrajnych smaków, to jest wytrawnego oraz słodkiego. Znacznie lepiej zdecydować się na półwytrawne lub półsłodkie, ponieważ zmniejszamy ryzyko nietrafienia w gust drugiej osoby. Warto poczytać jak wybierać wino na forfiterexclusive.pl. Zdarza się również, że ciekawym pomysłem będzie wręczenie komuś szampana. Ten prezent sprawdzi się najlepiej, jeśli zamierzamy świętować jakąś okazję – awans lub rocznicę. « powrót do artykułu
  7. Przed około 13 200 laty na północnym wschodzie stanu Indiana samotny mastodont zginął podczas walki o samice. Rywal zabił go przebijając swoim potężnym ciosem prawą stronę czaszki. Zachowany w 80% szkielet Bueschinga, bo tak został nazwany zabity, odkryto w 1998 roku w torfowisku w pobliżu Fort Wayne. Teraz, dzięki analizie ciosów wiemy, że 8-tonowy mastodont poniósł śmierć około 160 kilometrów na północ od swoich rodzinnych terenów. I opuszczał je nie po raz pierwszy. To unikatowe badania, podczas których jako pierwsi pokazaliśmy doroczną lądową migrację konkretnego osobnika z wymarłego gatunku, mówi jeden ze współautorów, paleoekolog Joshua Miller z University of Cincinnati. Północno-wschodnia Indiana była ulubionym terenem godowym Bueschinga, który przybywał tam przez ostatnie 3 lata swojego życia. Byk wędrował też po obszarach południowego i środkowego Michigan. Dzięki nowym technikom modelowania i narzędziom geochemicznym byliśmy w stanie wykazać, że wielkie mastodonty jak Buesching migrowały każdego roku na tereny godowe, dodaje Miller. Współautor obecnych badań, paleontolog profesor Daniel Fisher z University of Michigan, brał przed 24 laty w wydobywaniu szkieletu Bueschinga. To on pobrał próbkę z 3-metrowego prawego ciosu zwierzęcia. Próbka ta została wykorzystana do przeprowadzenia analiz izotopowych. Pozwoliła ona na zbadanie dwóch kluczowych okresów życia mastodonta, wieku dojrzewania i ostatnich lat dorosłości. Dzięki niej wiemy, że Buesching zginął w wieku 34 lat. W tym ciosie mamy zapis całego życia, mówi Fisher, który od 40 lat specjalizuje się w badaniach mastodontów i mamutów. Wzrost i rozwój zwierzęcia, podobnie jak historia zmian zachowania i użytkowania terenu są zapisane w strukturze i składzie ciosów. Rodzime tereny Bueschinga znajdowały się prawdopodobnie w centralnej Indianie. Podobnie jak dzisiejsze słonie, młody samiec pozostawał w pobliżu domu do czasu, aż w okresie dojrzewania oddzielił się od stada, na czele którego stała samica. Jako samotny dorosły Buesching podróżował dalej i częściej. Z badań wynika, że w ciągu miesiąca mógł oddalać się od swojego rodzimego terenu o 30 kilometrów. Gdy zaś rozpoczynało się lato, wędrował daleko na północ, do północno-wschodniej Indiany, gdzie prawdopodobnie znajdowały się tereny godowe. Za każdym razem, gdy robiło się gorąco, Buesching szedł w to samo miejsce. Mamy tutaj niespodziewanie wyraźny sygnał tych wędrówek, cieszy się Miller. Dotychczas mogliśmy się domyślać, że w surowym klimacie plejstocenu zmiany pór roku i związane z nimi sezonowe zachowania, jak migracje, były prawdopodobnie podstawą sukcesu reprodukcyjnego wielkich ssaków. Jednak niewiele wiemy o tym, jak wyglądały zasięgi geograficzne tych migracji, jak zmieniały się wraz z sezonami czy osiągnięciem dojrzałości przez zwierzęta. Teraz analizy stosunków izotopu strontu i tlenu w ciosach rzucają nowe światło na migracje paleolitu. Mastodonty, podobnie jak mamuty i słonie, należą do trąbowców. Zwierzęta te posiadają wyrastające z czaszki ciosy. Każdego roku na ciosach pojawia się nowa warstwa wzrostu, nakładająca się na poprzednią, tworząc naprzemienny jaśniejszy i ciemniejszy wzór. Ten wzrost ciosów można porównać do słojów w drewnie. Z tą różnicą, że w przypadku drzewa nowa warstwa tworzy się pod korą, zatem po zewnętrznej stronie pnia, a u trąbowców nowe warstwy pojawiają się od strony czaszki. Zatem w pobliżu czubka ciosu mamy zapis pierwszych lat życia zwierzęcia, a przy czaszce – lat ostatnich. Mastodonty były roślinożercami. Gdy rosły, związki chemiczne z pożywienia i wody były wbudowywane w ich tkanki, w tym w ciosy. Izotopy strontu i tlenu zawarte w poszczególnych warstwach wzrostu ciosów pozwoliły na opisanie podróży Bueschinga w latach dojrzewania i dorosłości. Naukowcy pobrali i przeanalizowali 36 próbek z okresu dojrzewania, czyli z czasu gdy samiec opuszczał swoje stado i rozpoczynał samotne życie. Kolejnych 30 próbek pobrano z ostatniego okresu życia. Izotopy strontu wskazują na obszar, w którym zwierzę przebywało, a izotopy tlenu na porę roku. A jako że pobrano je z tych samych warstw ciosu, naukowcy mogli dokładnie określić, gdzie Buesching przebywał w konkretnej porze każdego roku i ile miał lat, w chwili odbywania każdej z podróży. Tak zebrane dane nałożono na specjalny model przestrzenny, który pozwolił naukowcom na określenie, jak daleko Buesching się przemieszczał i jakie było prawdopodobieństwo, że przebywał w różnych możliwych lokalizacjach w danym czasie. Geochemia izotopów strontu to narzędzie przyszłości w paleontologii, archeologii, ekologii historycznej, a nawet w biologii śledczej. To kwitnąca dziedzina nauki. My ledwie dotknęliśmy możliwości, jakie ona daje, mówi Miller. Uczeni mają teraz zamiar przeprowadzić podobne badania na innym mastodoncie. « powrót do artykułu
  8. Opanowanie ognia przez naszych przodków było jedną z największych innowacji w dziejach. Zrozumienie procesu opanowywania ognia przez przodków H. sapiens, poznanie miejsca i czasu jego ujarzmienia może mieć olbrzymie znaczenie dla opisu ewolucji człowieka i naszej wczesnej historii. Może w tym pomóc sztuczna inteligencja, która właśnie odkryła dowody na rozpalanie ognia na izraelskim stanowisku archeologicznym sprzed miliona lat. Obecnie istnieje kilka technik rozpoznawania przypadków użycia ognia. Można na przykład szukać zmian kolorów kości poddanych jego działaniu lub deformacji kamiennych narzędzi. Ludzie używali bowiem pirotechnologii do ich obróbki. To jednak wymaga działania temperatur wyższych niż 450 stopni, a tego typu dowody są rzadko znajdowane na stanowiskach liczących więcej niż 500 tysięcy lat. W ubiegłym roku na łamach Nature. Human Behaviour izraelscy naukowcy poinformowali o stworzeniu algorytmu sztucznej inteligencji, który rozpoznaje subtelne zmiany w krzemieniu spowodowane oddziaływaniem temperatur pomiędzy 200 a 300 stopni Celsjusza. Izraelczycy zbierali krzemień, podgrzewali go, a następnie trenowali SI tak, by potrafiła rozpoznawać zmiany w reakcji krzemienia na promieniowanie ultrafioletowe. Teraz technikę tę postanowili wykorzystać naukowcy pracujący pod kierunkiem Michaela Chazana z University of Toronto. Uczeni wykorzystali algorytm do badania kawałków krzemienia ze stanowiska Evron Quarry w Izraelu. Podczas naszego badania ujawniliśmy obecność ognia na stanowisku z dolnego paleolitu, w którym brakowało widocznych śladów użycia pirotechnologii. Tym samym dodaliśmy to stanowisko do niewielkiej grupy miejsc, dla których istnieją dowody wiążące wczesną produkcję narzędzi przez homininy z użyciem ognia. Ponadto badania te pokazują, że istnieje możliwość uzyskania ukrytych dotychczas informacji na temat wykorzystania pirotechnologii w innych miejscach, czytamy na łamach PNAS. Z przeprowadzonych badań wynika, że ludzie używali ognia w Evron Quary około miliona lat temu. Wybraliśmy Evron Quary, gdyż znajduje się tam ten sam typ krzemienia, jaki był używany przez autorów algorytmu SI. Jednak nie mieliśmy żadnych podstaw, by przypuszczać, że wykorzystywano tutaj ogień, przyznaje Chazan. Tymczasem algorytm SI wskazał, że wiele znalezionych tutaj krzemiennych narzędzi było podgrzewanych, zwykle do temperatury około 400 stopni Celsjusza. Po tym odkryciu naukowcy jeszcze raz przeanalizowali – za pomocą innych technik – znalezione tutaj fragmenty kości oraz kła. Okazało się, że fragmenty kła poddane były działaniu wysokich temperatur. Dotychczas nikt nie sprawdzał tych kości pod kątem ich wystawienia na działanie ognia. Zdaniem naukowców, znalezienie w jednym miejscu zarówno kamiennych narzędzi, jak i zęba, które miały kontakt z ogniem, wskazuje raczej na celowe działanie niż naturalny pożar. Wnioski takie są tym bardziej uprawnione, że na pobliskim stanowisku Gesher Benot Ya’aqov również znaleziono – pochodzące z podobnego okresu – ślady używania ognia i to w różnych miejscach, co sugeruje na celowe jego rozpalanie. Obecnie dysponujemy pewnymi dowodami sugerującymi, że wcześni hominini używali ognia już 1,5 miliona lat temu. Znaleziono je przed dwoma laty na kenijskim stanowisku Koobi Fora. Przed około 20 laty grupa antropologów wysunęła hipotezę, że hominini używali ognia już może nawet 2 miliony lat temu. Sztuczna inteligencja może pomóc w zidentyfikowaniu użycia ognia na znanych już paleolitycznych stanowiskach archeologicznych, co pozwoli na zweryfikowanie tej hipotezy. « powrót do artykułu
  9. W ciągu dziesięcioleci w Palmyrze - starożytnym mieście znajdującym się na terenie dzisiejszej Syrii - znaleziono ponad 200 inskrypcji z tajemniczymi formułami skierowanymi do anonimowego boga. Napisy te zainteresowały dr Aleksandrę Kubiak-Schneider, której udało się stwierdzić, kto był ich adresatem. Inskrypcje widniały na kamiennych ołtarzach do spalania wonnej ofiary, które kiedyś mogły stać w świątyniach. W momencie odkrycia leżały jednak wśród ruin (od końca III w. n.e. Palmyra pełniła funkcję wielkiego kamieniołomu). Jak napisał na łamach portalu Nauka w Polsce Szymon Zdziebłowski, wśród ok. 2500 inskrypcji w języku aramejskim na różnych elementach architektonicznych rozrzuconych po Palmyrze [dr Kubiak-Schneider] wyłuskała ok. 200 tekstów datowanych głównie na II i III w. n.e. Wszystkie z nich zawierały zagadkowe formuły w formie zwrotu do bóstwa: „Błogosławione jego imię na wieki, Pan Świata i Miłosierny”. Próbując przez niemal wiek znaleźć odpowiedź na pytanie, do kogo się w ten sposób zwracano, w międzyczasie używano terminu Palmyreński Bóg Anonimowy. Upatrywano w tym przejawów monoteistycznych i tendencji wyznawania jedynego Boga, mistycznego wymiaru kultu boga niebios i burzy Ba'alszamina, a także tabu wypowiadania imienia bóstwa na kształt tego, które obowiązuje w judaizmie, ponieważ formuły te przywodziły i przywodzą na myśl biblijne konotacje - powiedziała PAP-owi specjalistka. Dr Kubiak-Schneider zauważyła jednak, że specyficzny sposób zwracania się do anonimowego bóstwa przypomina hymny dziękczynne, które śpiewano i recytowano w świątyniach Mezopotamii z okresu I tysiąclecia p.n.e. ku czci Marduka-Bela, Nabu, Nergala i Adada. Wg niej, dedykacje ze starożytnego miasta były więc skierowane do wielu adresatów. Miłosierny to jedno z imion Marduka-Bela, a Panem Świata może być nazywany zarówno Bel, jak Ba'alszamin, który bywa utożsamiany z Zeusem. Wyjątkiem wydaje się formuła „Ten, którego imię jest błogosławione na wieki”. Ona bowiem może być uniwersalna i odnosić się do jakiegokolwiek bóstwa męskiego, które wysłuchało prośby modlącego się i zasługuje na wieczną chwałę, co potwierdzają starożytne hymny i modlitwy pochodzące z Babilonii i Asyrii z okresów przed Aleksandrem Wielkim i Rzymianami - pisze Zdziebłowski. Brak wizerunku bóstwa na ołtarzach nie ma w tym przypadku związku z zakazem przedstawiania boskiego oblicza. Po prostu nie było jednego Boga Anonimowego. Na wieczny hymn zasługiwał zaś każdy bóg, który okazał się uważny i przychylny prośbom. Ludzie, którzy zlecali wykucie inskrypcji, pochodzili przede wszystkim z elitarnych i średnio zamożnych rodów. Imiona bogów dobrze znano, ale z szacunku nie były one w dedykacjach używane. Dr Kubiak-Schneider podkreśla, że jej ustalenia są ważne z co najmniej 3 powodów. Po pierwsze, pokazują ciągłość tradycji przedhellenistycznych na Bliskim Wschodzie, a te wpłynęły na kształt judaizmu, islamu i chrześcijaństwa. Po drugie, uzyskane wyniki wskazują na istnienie poezji religijnej używanej w rytuałach ok. 2 tys. lat temu. Po trzecie wreszcie, analizy specjalistki pokazują, że bóstwa miały wiele imion i tytułów; to, którym się w danym momencie posługiwano, zależało od zwracającego się i sytuacji. W zeszłym roku nakładem wydawnictwa Brill ukazała się książka autorstwa dr Kubiak-Schneider pt. „Des dédicaces sans théonyme de Palmyre. Béni (soit) sont nom pour l'éternité” („Dedykacje wotywne bez imion własnych bóstw z Palmyry. (Niech) Błogosławione (będzie) jego imię na wieki”). « powrót do artykułu
  10. Od ponad 20 lat wiadomo, że lekarstwa, które zażywamy, w końcu trafiają do rzek. Tam mogą szkodzić ekosystemowi i przyczyniać się do wzrostu antybiotykooporności. Jednak dotychczas większość badań nad zanieczyszczeniami lekami było wykonywanych w Europie, Ameryce Północnej i Chinach. Ponadto obejmowały one bardzo niewielki zestaw środków chemicznych. Jakby tego było mało, ich autorzy posługiwali się różnymi metodami pobierania i analizy próbek, przez co trudno było porównywać różne badania. Brak było szerszego obrazu zanieczyszczeń cieków wodnych przez lekarstwa zażywane przez ludzi. W PNAS (Proceedings of the National Academy of Sciences USA) ukazał się właśnie artykuł, który opisuje wyniki szeroko zakrojonych badań nad zanieczyszczeniem rzek przez lekarstwa. Wzięło w nich udział 127 naukowców, którzy przeanalizowali wodę z 258 rzek ze 104 krajów pod kątem występowania w nich 61 różnych środków chemicznych. W ten sposób powstał farmaceutyczny odcisk palca pół miliarda ludzi ze wszystkich kontynentów, mówi główny autor badań, John L. Wilkinson z University of York. Okazuje się, że największa koncentracja aktywnych składników farmaceutycznych (API) występuje w rzekach Afryki subsaharyjskiej, południa Azji oraz Ameryki Południowej. Najbardziej zanieczyszczone miejsca znajdowały się w krajach o niskich i średnich dochodach i były powiązane z obszarami o słabej infrastrukturze oczyszczania wody i odpadów oraz produkcją farmaceutyczną. Najczęściej wykrywanym API były karbamazepina, metformina i kofeina, które wykryliśmy w ponad połowie monitorowanych miejsc. w 25,7% miejsc stężenie co najmniej jednego API było wyższa niż uznawane dla bezpieczne dla organizmów wodnych lub też przekraczały poziom, poza którym może pojawiać się antybiotykooporność. Z naszych badań wynika zatem, że zanieczyszczenie rzek lekarstwami stanowi globalne zagrożenie dla ludzkiego zdrowia oraz środowiska naturalnego, czytamy na łamach PNAS. API trafiają do środowiska w trakcie produkcji leków, wskutek ich zażywania oraz podczas wyrzucania lekarstw niewykorzystanych i ich opakowań. Z wyjątkiem Islandii (gdzie próbki pobrano z 17 miejsc) oraz rzeki w pobliżu wsi Indian Yanomami w Wenezueli (3 miejsca pobierania próbek) w każdym innym miejscu na świecie w wodzie wykryto co najmniej 1 API. Największe średnie stężenie API zaobserwowano w Lahore w Pakistanie, gdzie wynosiło ono 70,8 µg/L. Równie zła sytuacja panuje w boliwijskim LA Paz (68,9 µg/L) i Addis Abebie (51,3 µg/L) w Etiopii. Najbardziej zanieczyszczone farmaceutykami miejsce znajdowało się na Rio Seke (La Paz, Boliwia), gdzie stężenie API sięgnęło 297 µg/L. Tak wysoki poziom zanieczyszczeń powiązano z odprowadzaniem do rzeki nieoczyszczonych ścieków oraz wyrzucaniem śmieci na jej brzegach. Najwięcej wysoko zanieczyszczonych próbek pobrano w Afryce i Azji. W Ameryce Północnej najbardziej zanieczyszczone próbki pochodziły z San Jose (średnio 25,8 µg/L, maksimum 63,1 µg/L) w Kostaryce. W Europie największe stężenie API (średnio 17,1 µg/L, maksimum 59,5 µg/L) zidentyfikowano w cieku wodnym w Madrycie. Natomiast w całej Oceanii najbardziej zanieczyszczony był ciek wodny w australijskiej Adelajdzie, gdzie średnie stężenie API wynosiło 0,577 µg/L, a stężenie maksymalne to 0,75 µg/L. W Polsce próbki pobrano w 6 miejscach w Suwałkach. Stwierdzono, że średnie stężenie API wynosi 0,35 µg/L. Dużą koncentrację API w rzekach i innych ciekach wodnych powiązano z produkcją farmaceutyków, odprowadzaniem źle oczyszczonych lub nieoczyszczonych ścieków, wyrzucaniem śmieci do rzek i w ich pobliże oraz ze szczególnie suchym klimatem. Najmniejsza koncentracja występowała zaś tam, gdzie ludzie mieli ograniczony wpływ na rzeki, używanych było niewiele współczesnych leków oraz tam, gdzie znajdowały się zaawansowane systemy oczyszczania lub rzeki niosły dużo wody. Badacze znaleźli 53 z poszukiwanych 61 API. Aż 4 zidentyfikowano w Antarktyce, 21 w Oceanii, 35 w Ameryce Południowej, 39 w Ameryce Północnej, 41 w Afryce i 48 w Azji. A 4 środki znaleziono na wszystkich kontynentach. Te, które zidentyfikowano na wszystkich kontynentach to środki związane ze stylem życia lub lekami bez recepty. Były to kofeina, nikotyna, paracetamol i kotynina. Kolejnych 14 API znaleziono wszędzie z wyjątkiem Antarktyki. Autorzy badań sądzą, że nigdzie nie znaleźli 8 z poszukiwanych API, gdyż niektóre z nich są bardzo niestabilne w środowisku wodnym, a jeszcze inne bardzo szybko przenikają z wody do osadów dennych. Musimy pamiętać, że aktywne składniki farmaceutyczne (API) są tworzone pod kątem wywierania konkretnego wpływu na nasz organizm. Dlatego ich niekontrolowany wpływ na środowisko i na nasze organizmy musi budzić obawy. wiemy, że API szkodzą organizmom wodnym i działają selektywnie na mikroorganizmy, mogąc przyczyniać się do rozpowszechniania się antybiotykooporności. « powrót do artykułu
  11. Naukowcy z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie (UWM) pracują nad rozwiązaniami technologicznymi, które pozwolą na hodowlę i wykorzystanie glonów Chlorella na dużą skalę. Zespół skupia się na ich zdolności do pochłaniania dwutlenku węgla i możliwości wykorzystania olejów zawartych w komórkach alg. Jak podkreślono w komunikacie uczelni, już teraz wiadomo, że glony mogą kumulować go o wiele więcej niż inne znane nam rośliny oleiste. Uzyskane dotąd wyniki są na tyle obiecujące, że rozpoczęły się poszukiwania zakładów przemysłowych do testów. Prowadzone są już pierwsze rozmowy, uczeni zgłosili też swój pomysł do programu ogłoszonego przez Grupę Azoty. Pożądane właściwości Chlorelli Glony mają ogromny potencjał. My skupiliśmy się na tych właściwościach Chlorelli,  które mogłyby zostać z powodzeniem wykorzystane w przemyśle energetycznym, czyli produkcji biooleju oraz zdolności wychwytywania dwutlenku węgla - tzw. biosekwestracji – wyjaśnia prof. dr. hab. inż. Marcin Zieliński. Podstawowym celem zespołu jest stworzenie warunków do hodowli w jak najkrótszym czasie i możliwie najniższym kosztem jak największej ilości alg, które będą wychwytywać maksymalnie dużo dwutlenku węgla i przy okazji zgromadzą jak najwięcej biooleju. Potencjalne zastosowania biooleju Olej wytwarzany przez glony można wykorzystać w przemyśle spożywczym, a także jako produkt prozdrowotny/suplement diety i biopaliwo. Aby z tego oleju mogło powstać biopaliwo, konieczne jest przeprowadzenie różnych procesów, w wyniku których zostanie uzyskany biodiesel, ale z naszych badań wynika, że jest to jak najbardziej możliwe - wyjaśnia dr Paulina Rusanowska. Czas na testy w zakładach przemysłowych Opracowane rozwiązania zostały już przetestowane w warunkach laboratoryjnych. Teraz naukowcy szukają zakładów przemysłowych, które byłyby zainteresowane ich sprawdzeniem. Zależy nam na współpracy z firmami, które np. produkują spaliny i chcą ograniczyć emisję CO2. Glony można wykorzystać do oczyszczania spalin z dwutlenku węgla, a przy okazji uzyskać także inne cenne produkty, jak np. bioolej czy nawóz organiczny z alg - zachwala prof. Zieliński. Dr Rusanowska dodaje, że na tym etapie można już ze sporą dozą pewności powiedzieć, że możliwe jest opłacalne hodowanie Chlorelli w dużym zakładzie przemysłowym. Należy się, oczywiście, liczyć z wkładem początkowym, bo konieczne jest wybudowanie reaktorów do hodowli oraz zapewnienie światła i pożywki na bazie fosforu i azotu. Wierzymy jednak, że zaproponowane przez nas rozwiązania zafunkcjonują i taka inwestycja będzie się opłacać. « powrót do artykułu
  12. Europejska Agencja Kosmiczna opublikowała najdokładniejszą mapę Drogi Mlecznej. Jej tworzenie to główny cel misji sondy Gaia, która od 9 lat pracuje w przestrzeni kosmicznej. Sonda krąży wokół punktu libracyjnego L2, tego samego, w pobliżu którego znajduje się Teleskop Webba. Udostępniony właśnie 3. zestaw danych z Gai zawiera nowe oraz poprawione informacje o niemal 2 miliardach gwiazd w naszej galaktyce. Znajdziemy tam nowe informacje o składzie chemicznym gwiazd, ich temperaturze, kolorze, masie, wieku i prędkości radialnej, czyli prędkości ich zbliżania się lub oddalania od sondy. Nowy katalog zawiera też informacje o masie i ewolucji 800 tys. gwiazd podwójnych, 156 tys. asteroid w Układzie Słonecznych, dane o 10 milionach gwiazd zmiennych oraz o milionach galaktyk i kwazarów poza Drogą Mleczną. Jednak tym, co najbardziej zaskoczyło specjalistów jest zaobserwowanie przez Gaię trzęsień gwiazd. To niewielkie ruchy na powierzchni gwiazd, które zmieniają ich kształt. Gaia nie była projektowana do prowadzenia takich obserwacji, stąd zaskoczenie naukowców. To zresztą nie pierwsza niespodzianka. Gaia już wcześniej zarejestrowała pulsacje radialne gwiazd, podczas których zmieniały one swoją objętość, zachowując przy tym kształt. Teraz jednak mamy do czynienia z pulsacjami nieradiacyjnymi, które przypominają wielkie tsunami i prowadzą do zmiany kształtu gwiazd. Takie zjawiska są trudniejsze do zarejestrowania. Mimo to Gai udało się zaobserwować je w przypadku tysięcy gwiazd. Co interesujące, te silne nieradialne trzęsienia gwiazd zarejestrowano na gwiazdach, które – zgodnie z obecnie obowiązującymi teoriami – nie powinny doświadczać takich zjawisk. Gaja otwiera skarbnicę wiedzy dla astrosejsmologii masywnych gwiazd, stwierdził Conny Aerts z Uniwersytetu Katolickiego w Leuven. Skład gwiazd może nam wiele powiedzieć o miejscu, w którym powstały, i ich późniejszej wędrówce. Dzięki temu zaś możemy poznać historię Drogi Mlecznej. Najnowszy zestaw danych z Gai to największa mapa chemiczna Drogi Mlecznej przedstawiona w formie trójwymiarowej. Pokazuje ona zarówno bezpośrednie sąsiedztwo Układu Słonecznego jak i niewielkie galaktyki otaczające naszą. Podczas Wielkiego Wybuchu powstały tylko hel i wodór. Wszystkie cięższe pierwiastki – zwane przez astronomów „metalami” – powstały z czasem wewnątrz gwiazd. Gdy gwiazdy te umierały, uwalniały metale do gazu i pyłu w przestrzeni międzygwiezdnej. Z materii tej powstawały zaś kolejne gwiazdy. Tworzenie się i umieranie gwiazd prowadzi do powstania środowiska bardziej bogatego w metale. Zatem skład chemiczny gwiazd to rodzaj DNA, które zdradza wiele informacji o ich pochodzeniu. Gaia dostarcza nam informacji zarówno o gwiazdach ubogich w metale, jak i takich jak Słonce, które powstały ze materiału wzbogaconego w metale przez wcześniejsze pokolenia gwiazd. Dzięki temu wiemy, że gwiazdy bliższe centrum Drogi Mlecznej i jej płaszczyźnie zawierają więcej metali niż gwiazdy bardziej odległe. Nasza galaktyka to piękna mieszanina gwiazd. Ta różnorodność jest niezwykle ważna, gdyż opowiada nam historię tworzenia się Drogi Mlecznej. Pokazuje procesy migracji wewnątrz galaktyki oraz akrecji materiału z innych galaktyk. Pokazuje też, że nasze Słońce i my wraz z nim, należymy do ciągle zmieniającego się systemu stworzonego dzięki łączeniu się gwiazd i gazu o różnym pochodzeniu, mówi Alejandra Recio-Blanco z Observatoire de la Côte d’Azur.   « powrót do artykułu
  13. Na malowniczej prowincji hrabstwa Northumberland, w pobliżu Muru Hadriana, znajdują się pozostałości Vindolandy, rzymskiego fortu z I wieku. Dotychczas podczas prowadzonych tam wykopalisk znaleziono listy żołnierzy do rodzin, dzięki czemu mogliśmy dokładnie poznać prywatne życie rzymskiego legionisty. To tam odkryto listy pierwszego komendanta fortu, idealnie zachowaną rzymską deskę klozetową czy fragmenty rzadkiego chrześcijańskiego zabytku. Teraz jeden z wolontariuszy znalazł rzeźbiony kamień z obscenicznym przedstawieniem i napisem wyraźnie świadczącym o animozjach pomiędzy mieszkańcami Vindolandy. Emerytowany biochemik Dylan Herbert od dwóch tygodni pracował przy wykopaliskach. Przez cały tydzień usuwałem kamienie i ten kamień ciągle mi przeszkadzał. Byłem więc zadowolony, gdy pozwolono mi go wyciągnąć z wykopu. Wyglądał jak każdy inny kamień. Ale gdy go odwróciłem, zobaczyłem litery. Po usunięciu błota, naszym oczom ukazał się cały rzeźbiony napis wraz z grafiką. Byłem zachwycony, wspomina Herbert. Na jednej ze stron kamienia o wymiarach 40 x 15 cm wyraźnie widać napis SECVNDINUS CACOR. Specjaliści od rzymskiej epigrafii, doktorzy Alexander Meyer, Alex Mullen i Roger Tomlin stwierdzili, że to zniekształcona wersja napisu „Secundinus cacator” czyli „Secundinus obsraniec”. Towarzysząca napisowi rzeźba penisa tylko wzmacnia ten przekaz. Dyrektor wykopalisk, doktor Andrew Birley mówi, że odkrycie inskrypcji, bezpośredniej wiadomości z przeszłości, to zawsze wielkie wydarzenie. Jednak w tym przypadku bardzo się zdziwiliśmy. Niewątpliwie autor napisu miał spory problem z Secundinusem i był na tyle pewny siebie, by to publicznie ogłosić, rzeźbiąc w kamieniu. myślę, że Secundinusowi nie było do śmiechu, gdy przechodził tędy 1700 lat temu. W rzymskiej ikonografii fallus jest często symbolem szczęścia i płodności. Jednak w tym wypadku z pewnością tak nie jest. Bliższa analiza wykazała, że każda z liter została bardzo starannie wyrzeźbiona, co niewątpliwie świadczy o intensywności uczuć autora napisu względem Secundinusa. « powrót do artykułu
  14. W naszym kraju recepty elektroniczne wprowadzono w 2019 roku. Zbiegło się to z pandemią COVID-19. Od tego czasu e-recepty niemal całkowicie wyparły swoje papierowe odpowiedniki. Dlatego dziś chcielibyśmy przybliżyć to, czym one są i dlaczego tak dobrze sprawdziły się w świecie medycyny. Czym jest e-recepta? Zacznijmy może od tego, że ich główna rola nie różni się niczym względem dawnych papierowych wersji. Recepta online ma umożliwić nam nabycie leku w aptece. Aktualnie nawet w przychodniach lekarze zapisują je nam w formacie elektronicznym, ponieważ jest to znacznie przystępniejsze rozwiązanie. Co również istotne, możemy je zdobyć drogą internetową, na przykład recepta online tanio na erecept.pl. Każda recepta zawiera: nazwę leku, jego cenę, sposób dawkowania, datę ważności oraz dane osoby, która ją wystawiła. Gdy zarejestrujemy się na Internetowe Konto Pacjenta, to e-receptę otrzymamy na naszego maila lub w wiadomości SMS. W naszym profilu znajdziemy również informacje dotyczące historii naszych recept, zwolnień, a także dokumentację medyczną. Możemy także udostępnić nasze konto lekarzom, dzięki czemu będą oni bardziej świadomi tego, co może nam dolegać lub jaki lek mogą nam podać, aby nie wywołał on niepożądanych reakcji. Zalety e-recepty Spośród atutów tego dokumentu z pewnością warto wymienić jego czytelność. Wersja papierowa bywała bowiem problematyczna. Chyba wszyscy w swoim życiu mieliśmy okazję zobaczyć, jak nieczytelne potrafi być lekarskie pismo. Wówczas farmaceuta mógł dać nam zły lek, ponieważ wydawało mu się, że co innego jest napisane na kartce. Zdarzało się również, że to nam recepta uległa zniszczeniu i musieliśmy ponownie udawać się do lekarza. Teraz z łatwością sprawdzimy dawkowanie, a do tego możemy też oszczędzić czas. Wszystko za sprawą stron internetowych, które oferują wystawianie recept. Dawniej byliśmy zmuszeni stać w kolejce do lekarza. Oczywiście pamiętajmy o tym, że jeśli czujemy się źle, to dobrze jest zostać zbadanym przez specjalistę. Dlatego choć wystawianie recept drogą elektroniczną jest świetnym rozwiązaniem, to są sytuacje, gdy jednak kontakt z lekarzem na żywo jest naprawdę wskazany. Warto wspomnieć o tym, że receptę elektroniczną, w odróżnieniu od jej wersji papierowej, można dzielić. Dawniej wszystkie leki z recepty musieliśmy kupić w tej samej aptece, co nie zawsze było wygodne. Dziś sytuacja wygląda już zgoła inaczej, co jest kolejnym pójściem na rękę pacjentowi. Należy również wspomnieć o kwestiach administracyjnych. Badania przeprowadzone w Stanach Zjednoczonych pokazują, że wielu lekarzy aż 2/3 swojego czasu pracy poświęca na czynności związane z dokumentacją. To pokazuje, ile dobrego może wnieść cyfryzacja. Im więcej procesów będzie uproszczonych, tym więcej czasu lekarze będą mogli poświęcić pacjentowi. Dlatego liczymy na to, że w przyszłości uda się przenieść więcej rozwiązań do internetu. Bowiem dzięki niemu medycyna może się rozwijać, na czym zyskują pacjenci, lekarze oraz farmaceuci. « powrót do artykułu
  15. Już jutro będziemy mogli oglądać superksiężyc, Księżyc pełni, który dodatkowo znajdzie się w perygeum swojej orbity wokół Ziemi. Nasz naturalny satelita będzie więc nie tylko w pełni, ale i najbliżej Ziemi. Będzie o 14% większy i 30% jaśniejszy niż wówczas, gdyby w czasie pełni znajdował się w apogeum – najdalszym punkcie orbity. Pełnia to dobry moment, by obserwować ukształtowanie powierzchni Srebrnego Globu. Tym bardziej, gdy znajdzie się on w odległości około 357,5 tysiąca kilometrów od Ziemi. To o 30 tys. kilometrów bliżej, niż jego średnia odległość od naszej planety i 50 tys. km bliżej, niż w apogeum. Latem na półkuli północnej Księżyc w pełni znajduje się niżej nad horyzontem niż w innych porach roku. Łatwiej więc o spektakularne zdjęcia gór czy budynków z wielkim superksiężycem w tle. Księżyc jest większy i bardziej fotogeniczny. Jako, że jest bliżej horyzontu, jego światło musi przejść przez grubszą warstwę atmosfery, dzięki czemu zyskuje dodatkowe zabarwienie. Pełnia Księżyca rozpocznie się jutro o godzinie 13:52 czasu polskiego. Oświetlone będzie wówczas 100% jego tarczy. W perygeum księżyc znajdzie się 15 czerwca o godzinie 01:24. Odległość pomiędzy Księżycem a Ziemią wyniesie wówczas 357 432 km. I to właśnie najlepszy moment na jego obserwowanie. Srebrny Glob będzie oświetlony w 100% i będzie najbliżej. Już o godzinie 02:25 oświetlone będzie 99% powierzchni, a on sam oddali się od nas o 2 kilometry. « powrót do artykułu
  16. Po kilku latach konserwacji na ASP w Krakowie do kościoła parafialnego św. Jakuba Apostoła w Rzykach (woj. małopolskie) powróciły inspirowane kompozycją Wita Stwosza z krakowskiego Ołtarza Mariackiego późnogotyckie rzeźby klęczącej Matki Bożej i podtrzymującego ją św. Jana Apostoła. Tworzą one wyrzeźbioną z twardego drewna (najprawdopodobniej dębiny) scenę Zaśnięcia NMP. Wydaje się, że rzeźby trafiły do Rzyk z ważniejszej świątyni. Niewykluczone, że przeniesiono je z gotycką figurą tronującej Madonny z Dzieciątkiem z ok. 1400 r. i późnogotycką rzeźbą Matki Boskiej z Dzieciątkiem z początku XVI w. Część większej kompozycji Ks. dr Szymon Tracz, diecezjalny konserwator zabytków i sztuki sakralnej diecezji bielsko-żywieckiej, uważa, że figury z Rzyk stanowiły pierwotnie centralną część większej późnogotyckiej kompozycji ilustrującej scenę Zaśnięcia NMP, która prawdopodobnie zdobiła szafę retabulum skrzydłowego. Odchodzącej Maryi towarzyszyli zapewne również pozostali apostołowie. Niestety, ich postaci się nie zachowały. Według specjalisty, sposób kształtowania twarzy, układ szat i wzór ikonograficzny sugerują, że grupa powstała w latach 20. XVI w. Wpływy Wita Stwosza Wyraźnie widać tutaj echa słynnej kompozycji Wita Stwosza w centrum szafy krakowskiego Ołtarza Mariackiego, której to układ był długo powielany w kolejnych latach, czego przykładem jest chociażby scena Zaśnięcia NMP z ok. 1500 roku, zdobiąca dawny ołtarz główny w konkatedrze żywieckiej, obecnie znajdująca się w bocznym ołtarzu różańcowym - wyjaśnia ks. dr Tracz. Figury musiały powstać w miejscowym warsztacie snycerskim. Świadczy o tym m.in. sposób ukształtowania dłoni. Za tym, że rzemieślnik znał krakowski pierwowzór i twórczość Wita Stwosza, przemawia [też] nieznacznie wywinięta podszewka w płaszczu św. Jana, będąca daleką reminiscencją słynnej Stwoszowskiej tzw. małżowiny usznej, wg której mistrz kształtował fałdy szat u swoich postaci. Manierę tę naśladowali później także inni artyści na przełomie XV i XVI wieku. Przedstawiona scena Zaśnięcia mogła się rozgrywać we wnętrzu mieszkalnym Maryja ma lekko pochyloną głowę, zamknięte oczy i dłonie skrzyżowane na piersi. Na jej dojrzałej twarzy maluje się spokój i poddanie woli Bożej. Układ jej postaci przywołuje na myśl scenę Zwiastowania, w której Boża Matka z pokorą przyjmuje wolę Bożą. Stojący z tyłu św. Jan Ewangelista ma bolejącą twarz (smutek podkreślono opadającymi kącikami ust) i oburącz podtrzymuje Maryję. Ponieważ draperie szat przedstawionych postaci opadają na posadzkę, dyrektor Muzeum Diecezjalnego w Bielsku-Białej podejrzewa, że miejscem wydarzenia mogło było wnętrze mieszkalne, a nie np. szczyt Golgoty. Rekonstrukcja polichromii Ponieważ oryginalna polichromia się nie zachowała, trzeba było ją zrekonstruować. Było to możliwe dzięki szczątkowym fragmentom ocalałym w niektórych partiach figur, które były wielokrotnie przemalowywane. Oryginalnie szaty były srebrzone z kładzionym na nich barwnym laserunkiem - wyjaśnia ks. dr Tracz. « powrót do artykułu
  17. Politechnika Białostocka (PB) odnawia dla Muzeum Wojska w Białymstoku odrzutowiec myśliwski Lim-5R. Prace trwają już od kilku tygodni. Brakujące elementy są odtwarzane w technologii druku 3D. Czekając na odnowienie, Lim-5R stał przez wiele lat na dworze, na terenie Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej. Teraz samolot i inne zabytki techniki militarnej trafiają do otwartego niedawno Parku Militarnego Muzeum Wojska w Białymstoku. Wieloetapowe prace Stojący w hali maszyn samolot ma już uzupełnione poszycie, podczepione zbiorniki paliwa i jest przygotowany do ponownego malowania. By móc przetransportować ogromny kadłub i skrzydła, trzeba było zacząć od demontażu w siedzibie jednostki Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej. Gdy zabytek trafił na Wydział Mechaniczny PB, Daniel Laskowski i Bartosz Ostrowski przeprowadzili gruntowną renowację poszycia samolotu. Polegała ona na usunięciu starych warstw lakieru i uzupełnieniu braków w poszyciu. Łatanie dziur i niwelowanie nierówności w blachach to przygotowanie do nałożenia warstwy podkładowej pod farbę. Specjaliści nie tylko przygotowywali samolot do malowania. Oprócz tego zamocowali zbiorniki paliwa, wypolerowali owiewkę kabiny i zdemontowali silnik. Jak podkreślono w komunikacie prasowym uczelni, zmniejszenie masy Lim-5R ma ułatwić podwieszenie na specjalnie zaprojektowanym pylonie. Prace rozpoczęliśmy kilka tygodni temu od rozpołowienia kadłuba i demontażu silnika. Później zaczęliśmy się zajmować kadłubem, zdjęciem starej powłoki lakieru - opowiada Laskowski. Demontaż silnika Wymontowanie dużego silnika odrzutowego okazało się dla cywilnych mechaników wyzwaniem. Nigdy tego nie robiliśmy. Napotkaliśmy sporo problemów, ale udało się zdemontować ciekawy zabytek techniki w ciągu jednego dnia - dodaje Ostrowski. Na razie silnik spoczywa na specjalnym standzie (on także został zaprojektowany i wykonany na PB). Wkrótce trafi do wspomnianego wcześniej Parku Militarnego Muzeum Wojska w Białymstoku. Wykorzystanie druku 3D Ważnym etapem prac jest dorabianie metodą druku 3D brakujących elementów poszycia. Zajęliśmy się owiewką, która w górnej części była już strasznie wypłowiała od słońca. Następnym etapem było dorobienie brakujących lotek do zbiorników paliwa i dorobienie uchwytów mocujących je do skrzydeł. Dorobiliśmy też na skrzydłach brakujące elementy oświetlenia i peryskop na owiewce pilota - wylicza Laskowski.   « powrót do artykułu
  18. Dzieci nie rozumieją świata dorosłych, ale bywa i odwrotnie – czasem to dorosłym ciężko jest zrozumieć, dlaczego dzieci postrzegają świat w taki, a nie inny sposób. Dlatego też książki dla dzieci tworzą swego rodzaju pomost, dzięki któremu jest nam się łatwiej zrozumieć. Cenna rola książek Naszym zdaniem książki powinny nie tylko bawić, ale również uczyć. Z tego powodu spośród tytułów dla najmłodszych każdy rodzic, który podchodzi do wychowania z empatią wybiera tylko te najbardziej cenne – mądre, zawierające barwne ilustracje, nakłaniające do używania wyobraźni. Książki o emocjach, opowieści o przyjaźni a także bajki-pomagajki, które wspierają dzieci w przejściu przez różne wyzwania w ich życiu takie, jak korzystanie z nocnika, pójście do przedszkola czy przyjście na świat młodszego rodzeństwa. Potrzebę czytania warto u dziecka rozbudzać już od najmłodszych lat. Uczyć, że książki są ciekawe, mogą rozwijać i uczyć nowych rzeczy. Publikacje dla dzieci to jedna z lepszych i piękniejszych form rozwoju. Książki edukacyjne, książki kreatywne i aktywizujące, książki obrazkowe z pięknymi ilustracjami, książki z okienkami, czy książki sensoryczne o różnych fakturach dla najmłodszych, a nawet książeczki do kąpieli. Rzecz jasna - to, jakie tytuły wybierzesz jest uzależnione od wieku i potrzeb dziecka. Nie da się zaprzeczyć temu, że książki odgrywają ogromną rolę w procesie edukacji dziecka. W dodatku nie mamy na myśli jedynie tych stricte szkolnych pozycji. Bajki również mogą zawierać bardzo cenne spojrzenie na świat. Jako dorośli często nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, że maluchy potrafią zaobserwować naprawdę dużo. Dlatego też pokazując im mądre pozycje i czytając im na dobranoc budujemy z nimi więź, która może jedynie zaprocentować w przyszłości. W dodatku za pomocą bajek pokazujemy im, jakimi wartościami warto kierować się w życiu, aby wyrosnąć na wartościowego człowieka. Książeczki dla dzieci są stworzone w taki sposób, by przykuwać uwagę maluchów. Zawarte w nich ilustracje i przekaz słowny, stymulują procesy rozumienia przyczynowo-skutkowego, analizowania, wnioskowania, tworzenia pojęć, w dodatku wspierają pracę nad bardziej skomplikowanymi procesami myślowymi. Wyraźnie więc widać, jak dużą rolę odgrywają. W bajkach edukacyjnych i terapeutycznych bohater ma najczęściej problem podobny do tego, który aktualnie przeżywa dziecko i pokazuje, jak można sobie z nim poradzić! Daje więc gotowy wzór postępowania dla dziecka w trudnej sytuacji. Bajki te rozwijają świadomość emocjonalną, uczą rozpoznawania i nazywania emocji, a przede wszystkim pokazują, jak można na nie wpłynąć. KSIĄŻECZKI TEMATYCZNE DLA DZIECI Często jest tak, że dziecko przejawia duże zainteresowane daną tematyką. Literatura dziecięca może pomagać nie tylko w zrozumieniu funkcjonowania świata, ale także w rozwijaniu pasji i zainteresowań. Nasza księgarnia internetowa oferuje wiele pozycji wspierających rozwój dziecka na różnych płaszczyznach. Znajdziesz tu produkty dostosowane do każdego z etapów rozwoju Twojego maluszka. « powrót do artykułu
  19. Doktor inż. Marta Mazurkiewicz-Pawlicka i magister inż. Zuzanna Bojarska z Wydziału Inżynierii Chemicznej i Procesowej Politechniki Warszawskiej stworzyły technologię, która pozwoli na tańszą produkcję wodoru. Wykorzystały przy tym disiarczek molibdenu uzyskiwany w reaktorach zderzeniowych oraz nanomateriały węglowe. Wodór ma być jednym z filarów transformacji energetycznej. Unia Europejska zakłada, że do roku 2050 wodór uzyskiwany ze źródeł odnawialnych będzie zapewniał 24% energii używanej we wspólnocie. Uczone chciały opracować tańsza metodę pozyskiwania wodoru z wody. Obecnie wykorzystuje się w tym celu proces elektrolizy, a katalizatorem jest kosztowana i coraz trudniej dostępna platyna. Zespół z Politechniki Warszawskiej postanowił w roli katalizatora wykorzystać disiarczek molibdenu i nanomateriały węglowe. Docelowo materiały te mają powstawać w reaktorach zderzeniowych, co jest nowością. "Reaktory zderzeniowe pozwalają na produkcję materiałów o powtarzalnych właściwościach w sposób ciągły i kontrolowany. Przez swoją dość prostą konstrukcję są łatwo skalowalne i z powodzeniem mogą być zastosowane w przemyśle", mówi Zuzanna Bojarska. Reaktor zderzeniowy ma kształt litery T. Dochodzi w nim do zderzenia dwóch strumieni, panują tam dobre warunki mieszania, a trzecim kanałem odprowadzany jest produkt końcowy. Technologia syntezy disiarczku molibdenu w reaktorze zderzeniowym została opracowana przez zespół profesora Łukasza Makowskiego. Zuzanna Bojarska pracuje nad tym zagadnieniem w ramach doktoratu. Z kolei doktor Mazurkiewicz-Pawlica bada nanomateriały węglowe. Łączymy wszystkie nasze doświadczenia i kompetencje. Cieszę się, że tworzymy interdyscyplinarny zespół i jesteśmy w stanie opracować technologię wytwarzania nowych materiałów oraz znaleźć dla nich ciekawe zastosowanie, mówi Mazurkiewicz-Pawlicka. Opracowany na PW pomysł zakłada wprowadzenie do reaktor reagentów w postaci roztworu lub zawiesiny z nanomateriałami węglowymi, a w wyniku reakcji dojdzie do wytrącania się disiarczku molibdenu na powierzchni węgla. jednak na tym pomyły obu uczonych się nie kończą. Nawiązano współpracę z tajwańskim Tatung University. Chcemy zwiększyć aktywność naszej hybrydy w zakresie promieniowania słonecznego poprzez dodanie nanocząstek półprzewodnikowych o właściwościach fotokatalitycznych. Zastosowanie takich materiałów pozwoli na obniżenie kosztów technologicznych ze względu na użycie energii słonecznej, mówi dr Mazurkiewicz-Pawlicka. « powrót do artykułu
  20. W sobotę 3 września odbędzie się finał 11. odsłony Narodowego Czytania. Lekturą tegorocznej edycji są „Ballady i romanse” Adama Mickiewicza. Formularz dla instytucji zainteresowanych udziałem w akcji znajduje się na stronie Kancelarii Prezydenta. „Ballady i romanse” ukazały się dokładnie 200 lat temu - w czerwcu 1822 r. - jako główna część pierwszego tomu „Poezyj”. Mickiewicz pisał cykl, który zapoczątkował w Polsce romantyzm, w latach 1819-21. Wiersze ukazują szerokie możliwości pisarskie wybitnego autora, który na tle nastrojowej przyrody wykreował fascynujący i wyjątkowy świat pełen uczuciowości, fantazji i ludowej moralności. Zbiór Mickiewiczowskich poezji rychło stał się literackim wydarzeniem, wzbudzając wielki entuzjazm wśród miłośników literatury narodowej. Do dziś wiersze tego cyklu są niezwykle popularne, a ich współczesne znaczenie dla polskiej kultury potwierdza Rok Romantyzmu Polskiego, ogłoszony w 2022 roku z okazji dwóchsetlecia wydania zbioru - podkreślono we wpisie na stronie Kancelarii. Akcję Narodowego Czytania zapoczątkował w 2012 r. prezydent Bronisław Komorowski wspólną lekturą „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza. Rok później czytano dzieła Aleksandra Fredry. Do kolejnych edycji wybrano „Trylogię” Sienkiewicza i „Lalkę” Bolesława Prusa. W 2016 r. lekturą Narodowego Czytania było „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza, a rok później „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego. Akcja Narodowe Czytanie 2018 miała wyjątkowy charakter – w związku z jubileuszem 100. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości Para Prezydencka zaprosiła do lektury „Przedwiośnia” Stefana Żeromskiego, a ponadto, przez cały rok, „Antologii Niepodległości” – specjalnie przygotowanego na tę okazję zbioru powstałych na przestrzeni wieków utworów, zaliczanych do kanonu polskiej literatury patriotycznej - podano w komunikacie Kancelarii. W 2019 r. podczas 8. odsłony akcji para prezydencka zaproponowała do czytania „Nowele polskie”. Wybór tekstów obejmuje 8 utworów autorstwa Elizy Orzeszkowej („Dobra pani”), Marii Konopnickiej („Dym”), Bolesława Prusa („Katarynka”), Brunona Schulza („Mój ojciec wstępuje do strażaków”), Władysława Stanisława Reymonta („Orka”), Stefana Żeromskiego („Rozdziobią nas kruki, wrony...”), Henryka Sienkiewicza („Sachem”) i Henryka Rzewuskiego („Sawa”). Lekturą Narodowego Czytania 2020 była „Balladyna” Juliusza Słowackiego, a w 2021 r. czytano „Moralność pani Dulskiej” Gabrieli Zapolskiej. « powrót do artykułu
  21. W latach 2009–2012 naukowcy podróżujący na statku badawczym Tara zebrali próbki wody oceanicznej z całego świata. Posłużyły one naukowcom do zbadania populacji wirusów występujących w wodzie oceanów. Guillermo Domínguez-Huerta z Ohio State University i jego zespół ogłosili właśnie wyniki badań nad wirusami RNA. Naukowcy poinformowali, że udało im się zidentyfikować ponad 5000 typów wirusów RNA, z których niemal wszystkie nie były dotychczas znane nauce. Uczonych interesowała przede wszystkim rola wirusów w pochłanianiu węgla. Każdego dnia olbrzymie ilości martwego planktonu opadają na dno oceanów, więżąc w ten sposób węgiel z atmosfery. Może on pozostać na dnie przez miliony lat. Mechanizm ten, zwany biologiczną pompą węglową, pozwala na wycofanie z atmosfery nawet 12 miliardów ton węgla rocznie. Uczeni chcieli się dowiedzieć, w jaki sposób wirusy wpływają na ten proces. Zdaniem Domíngueza-Huerty, co najmniej 11 z nowo odkrytych wirusów RNA infekuje plankton. Gdy ludzie myślą o wirusach, myślą o chorobach, a nie o oczyszczeniu atmosfery z dwutlenku węgla, stwierdza uczony. Wirusy, infekując plankton, mogą wpływać na jego możliwości przeżycia, a co za tym idzie, na ilość CO2 wycofywanego z atmosfery. Co interesujące, okazało się, że wiele wirusów RNA jest w stanie zmieniać metabolizm swoich gospodarzy używając do tego celu genów ukradzionych samemu gospodarzowi. Mechanizm taki mógł wyewoluować po to, by wirusy były sobie w stanie poradzić w niezwykle ubogich w składniki odżywcze otwartych wodach oceanicznych. To może być kolejna droga, za pomocą której wirusy mogą wpływać na biologiczną pompę węglową. W czasie badań naukowcy zauważyli, że bioróżnorodność wirusów w Arktyce i Antarktyce jest wyższa, niż się spodziewano. Zwykle bowiem bioróżnorodność jest wyższa bliżej równika i spada w miarę zbliżania się do biegunów. Wydaje się, że jeśli chodzi o bioróżnorodność, to wirusy nie przejmują się temperaturami. Wydaje się, że na obszarach polarnych dochodzi do większej liczby interakcji pomiędzy wirusami a organizmami komórkowymi. To pokazuje, że wysokie zróżnicowanie jest tutaj spowodowane faktem, że wiele gatunków wirusów konkuruje o tego samego gospodarza. Jest mniej gatunków gospodarzy, ale więcej gatunków wirusów, mówi Ahmed Zayed, jeden ze współautorów badań. Wyniki badań pozwolą lepiej określić, które obszary oceanów pochłaniają więcej węgla, a które mniej, posłużą do udoskonalenia modeli klimatycznych, a być może w przyszłości – manipulując wirusami RNA w oceanach – będziemy w stanie sterować ilość pochłanianego przez nie węgla. « powrót do artykułu
  22. University of Michigan informuje o odkryciu, które przyspieszy prace nad elektroniką przyszłej generacji oraz nowatorskimi źródłami światła. Naukowcy z Ann Arbor opracowali pierwszą niezawodną skalowalną metodę uzyskiwania pojedynczych warstw heksagonalnego azotku boru (hBN) na grafenie. W procesie, w którym mogą powstawać duże płachty hBN, wykorzystano powszechnie stosowany proces epitaksji z wiązek molekularnych. Urządzenia z grafenu i hBN mogą zostać wykorzystane m.in. do budowy LED emitujących światło z zakresie głębokiego ultrafioletu. Za pomocą współczesnych diod nie można uzyskać takiego zakresu fali. LED z dalekim ultrafioletem pozwoliłyby na stworzenie mniejszych urządzeń o większej wydajności, w tym nowatorskich laserów czy oczyszczaczy powietrza. Obecnie daleki ultrafiolet uzyskujemy za pomocą lamp rtęciowo-ksenonowych. Bardzo się one nagrzewają, są nieporęczne, mało wydajne i zawierają toksyczne materiały. Jeśli moglibyśmy uzyskać taki zakres promieniowania z LED oznaczałoby to taką rewolucję w urządzeniach UV jaka zaszła gdy LED zastąpiły tradycyjne żarówki, mówi profesor Zeitan Mi. Heksagonalny azotek boru to najcieńszy izolator, z kolei grafen to najcieńszy półmetal. W wyniku połączenia jednoatomowych warstw obu materiałów powstaje materiał o bardzo interesujących właściwościach. Można z niego tworzyć nie tylko LED-y pracujące w dalekim ultrafiolecie, ale też podzespoły do komputerów kwantowych, mniejszą i bardziej wydajną elektronikę oraz optoelektronikę, ma wiele innych zastosowań. Właściwości hBN są znane od lat, ale w przeszłości jedyną metoda uzyskania cienkich warstw tego materiału było fizyczne złuszczanie ich z kryształu azotku boru. To bardzo pracochłonny proces, w wyniku którego można uzyskać niewielkie płatki materiału. Nasza metoda pozwala na uzyskanie atomowej grubości warstw dowolnych rozmiarów, dodaje Mi. Grafen i heksagonalny azotek boru są bardzo cienkie, dzięki czemu można by budować z nich znacznie mniejsze i bardziej wydajne urządzenia elektroniczne niż przy użyciu obecnie stosowanych materiałów. Warstwy hBN i grafenu mogą też mieć egzotyczne właściwości pozwalające na przechowywanie kwantowej informacji, możliwość przełączania pomiędzy stanem przewodnika a izolatora czy uzyskania niezwykłych spinów elektronowych. Dotychczas jednak zawiodły wszelkie próby uzyskania jednorodnych pozbawionych wad warstw hBN, które są potrzebne, by materiał ten dobrze połączył się z grafenem. Do uzyskania użytecznego produktu potrzebne są jednorodne uporządkowane rzędy atomów hBN dopasowane do leżących poniżej atomów grafenu. Dotychczas nie udawało się tego uzyskać, wyjaśnia Ping Wang. Uczeni z University of Michigan zauważyli, że w wyższych temperaturach równe rzędy atomów hBN są bardziej stabilne niż nieuporządkowane zbiory atomów. Zaczęli więc eksperymentować z techniką epitaksji z wiązek molekularnych. To proces przemysłowy polegający na natryskiwaniu atomów na podłoże. Wang i jego koledzy użyli płachty grafenu w kształcie schodów, rozgrzali ją do około 1600 stopni Celsjusza, a następnie natryskiwali na nią atomy boru i azotu. Wyniki pozytywnie ich zaskoczyły. Na krawędziach grafenu powstały dobrze uporządkowane paski hBN, które rozszerzyły się w szerokie wstęgi. To wielki krok w kierunku komercjalizacji kwantowych struktur 2D, cieszy się Mi. « powrót do artykułu
  23. Jeszcze trzy tygodnie trwa konkurs Comedy Pet Photo Awards 2022, którego sponsorem jest firma ubezpieczeniowa Animal Friends Insurance. Na zwycięzcę czeka nagroda w wysokości 2000 funtów i tytuł Comedy Pet Photographer of the Year. Zgłoszenia przyjmowane są do 1 lipca bieżącego roku, a rywalizacja odbywa się w 7 kategoriach. Ujawnione przez organizatorów najciekawsze jak dotąd zdjęcia mają wywołać uśmiech i zachęcić do udziału w akcji. Uczestnicy mogą startować w kategorii Psy, Koty, Konie, Wszystkie inne zwierzęta, Zwierzęta wyglądające jak właściciele, Junior (dla osób poniżej 16. roku życia) oraz Wideo. W kategorii Wideo przewidziano dodatkową nagrodę w wysokości 1000 funtów. Ponadto zwycięzca będzie mógł wybrać działającą na rzecz zwierząt organizację charytatywną, której organizatorzy konkursu przekażą 5000 funtów. Dzięki współpracy z Animal Friends Insurance 3 kolejne organizacje charytatywne – Dan Farm Trust, London Inner City Kitties i Wild at Heart Foundation – otrzymają w sumie 30 000 funtów. Celem konkursu, wymyślonego przez Paula Joynsona-Hicksa i Toma Sullama, jest podkreślenie pozytywnej roli zwierząt towarzyszących nam w codziennym życiu oraz zwrócenie uwagi na kwestie ich dobrostanu. Do konkursu zgłosić się może każdy, a uczestnictwo wiąże się z koniecznością wniesienia niewielkiej opłaty wpisowej. Zwolnieni z niej są startujący w kategorii Junior. Oprócz nagrody głównej przewidziano nagrody dla zwycięzców poszczególnych kategorii. Finaliści zostaną ogłoszeni do połowy lipca, a konkurs zostanie rozstrzygnięty we wrześniu. Animal Friends Insurance to przedsiębiorstwo, które specjalizuje się w ubezpieczeniach dla zwierząt. Prowadzi też działalność edukacyjną i charytatywną. Dotychczas przekazało ono ponad 6 milionów funtów ponad 600 organizacjom działającym na rzecz praw zwierząt na całym świecie. « powrót do artykułu
  24. Naukowcy z The University of Western Australia i Flinders University odnaleźli największą znaną roślinę na świecie. To pojedyncza roślina trawy morskiej, która rozciąga się na 180 kilometrów. Roślina jest też niezwykle odporna, gdyż liczy sobie co najmniej 4500 lat, musiała więc poradzić sobie z wieloma zmianami w swoim otoczeniu. Niezwykła roślina znajduje się w jasno oświetlonych promieniami słonecznymi wodach Shark Bay w Australii Zachodniej. To teren wpisany na listę Światowego Dziedzictwa. Biolog ewolucyjna doktor Elizabeth Siclair z Uniwersytetu Zachodniej Australii i jej zespół chcieli zbadać różnorodność genetyczną łąk trawy morskiej w Shark Bay i określić, które rośliny warto zebrać w celu przeprowadzenia projektu restauracji traw morskich. Często zadajemy sobie pytanie, jak wiele różnych roślin rośnie na takich łąkach i postanowiliśmy wykorzystać narzędzia genetyczne, by na nie odpowiedzieć, mówi doktor Sinclair. Naukowcy pobrali więc próbki z całej Shark Bay i – wykorzystując 18 000 markerów – wykonali genetyczny odcisk palca roślin. Odpowiedź dosłownie zwaliła nas z nóg. Okazało się, że to jedna roślina. Jedna roślina, która rozprzestrzeniła się na 180 kilometrów Shark Bay. To czyni ją największą znaną nam rośliną na Ziemi, mówi główna autorka badań, Jane Edgeloe. Cała podwodna łąka o powierzchni 200 km2 pochodzi z jednej rośliny, która skolonizowała tak olbrzymi obszar. Doktor Sinclair podkreśla jeszcze jedną cechę niezwykłej rośliny. Jest ona poliploidem, co oznacza, że posiada dwukrotnie więcej chromosomów, niż inne klony trafy morskiej. Całkowita duplikacja genomu drogą poliploidalności dochodzi, gdy ma miejsce hybrydyzacja roślin rodzicielskich. Ich potomstwo posiada po 100% genomu każdego z rodziców, zamiast standardowych 50%, wyjaśnia doktor Sinclair. Rośliny poliploidalne często występują w ekstremalnych środowiskach i często nie mogą mieć potomstwa, ale potrafią się rozrastać. Ta gigantyczna trawa morska właśnie to zrobiła. Nawet bez możliwości kwitnienia i wytwarzania nasion odniosła sukces. Jest naprawdę wytrzymała, doświadcza dużych różnic temperatur i zasolenia oraz wystawiona jest na ekstremalne oddziaływanie promieniowania słonecznego. Wszystkie te czynniki byłyby bardzo trudne do zniesienia dla większości roślin, dodaje uczona. Obecnie australijscy naukowcy planują serię eksperymentów, dzięki którym chcą dowiedzieć się, jak roślina przeżyła i rozrosła się w tak trudnych warunkach.   « powrót do artykułu
  25. Od czasu rozkodowania genomu wiemy o mutacjach zachodzących w DNA. Od 1/3 do 1/4 mutacji w sekwencjach kodujących białka to tzw. mutacje synonimiczne. Dochodzi w nich do takiej zmiany pojedynczego nukleotydu w genie, która nie powoduje zmiany aminokwasu w kodowanym białku. Przez lata uważano, że mutacje takie są neutralne. Jednak naukowcy z University of Michigan odkryli właśnie, że większość mutacji synonimicznych to mutacje bardzo szkodliwe. Odkrycie, że większość mutacji synonimicznych nie jest neutralnych, może mieć znaczące skutki dla badań nad mechanizmami różnych chorób, badań genetycznych i biologii ewolucyjnej.Tym bardziej, jeśli spostrzeżenia naukowców z Michigan potwierdzą się w przypadku innych genów i organizmów. Wiele badań biologicznych opiera się na założeniu, że mutacje synonimiczne są neutralne, więc obalenie tego poglądu niesie ze sobą szeroko zakrojone konsekwencje. Na przykład mutacje synonimiczne nie są brane pod uwagę podczas badań mutacji powodujących choroby, a jak się okazuje, mogą być powszechnie występującym i niedocenianym mechanizmem chorobotwórczym, mówi jeden z autorów badań, Jianzhi Zhang. Zhang i jego koledzy wiedzieli, że od dekady pojawiają się pojedyncze dowody wskazujące, że mutacje synonimiczne mogą nie być neutralne. Uczeni postanowili więc sprawdzić, czy to wyjątki od reguły, czy raczej reguła. Naukowcy za cel badań wybrali drożdże z gatunku Saccharomyces cerevisiae. Ich szczepy są szeroko stosowane jako drożdże piekarnicze, piwowarskie czy winiarskie. Wybór padł właśnie na nie, gdyż jedna generacja tych drożdży żyje około 80 minut, a organizmy te są małe, co pozwala na łatwą, precyzyjną i wygodną obserwację wpływu na drożdże dużej liczby mutacji synonimicznych. Za pomocą techniki CRISPR/Ca9 stworzyli ponad 8000 zmutowanych szczepów drożdży. Każdy z tych szczepów posiadał mutacje synonimiczne, niesynonimiczne oraz nonsensowne w jednym z 21 interesujących naukowców fragmentów. Następnie naukowcy oceniali stan poszczególnych szczepów, biorąc pod uwagę tempo ich namnażania się w porównaniu ze szczepami kontrolnymi, do których nie wprowadzono mutacji. W ten sposób, badając tempo reprodukcji, naukowcy mogli stwierdzić, czy mutacje są korzystne, szkodliwe czy neutralne. Ku ich zdumieniu okazało się, że aż 75,9% mutacji synonimicznych jest wyraźnie szkodliwych, a 1,3% –wyraźnie korzystnych. Anegdotyczne dowody na to, że mutacje synonimiczne nie są neutralne okazały się wierzchołkiem góry lodowej, mówi główny autor badań, Xukang Shen. Zbadaliśmy też mechanizm, za pomocą którego mutacje synonimiczne wpływały na zdrowie drożdży i stwierdziliśmy, że jednym z powodów jest fakt, iż mutacje synonimiczne i niesynonimiczne wpływają na poziom ekspresji genów, dodaje uczony. Naukowcy byli zaskoczeni faktem, że olbrzymia większość mutacji synonimicznych nie jest neutralna. Takie wyniki wskazują bowiem, że dla pojawienia się chorób mutacje synonimiczne są niemal równie ważne co mutacje niesynonimiczne. Więcej na ten temat można przeczytać na łamach Nature. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...