Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37564
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    246

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. By raz na zawsze rozwiązać problem z hasłami dostępu (krótkie są łatwe do złamania, a długie trudno zapamiętać), naukowcy odwołali się do sposobu, w jaki nasz mózg rozpoznaje twarze. Efektem ich prac jest Facelock, czyli "Twarzowy zamek". W przeszłości psycholodzy zademonstrowali różnicę w rozpoznawaniu znajomych i nieznajomych twarzy. Te pierwsze zidentyfikujemy w rozmaitych pozach i kontekstach na szeregu różnych zdjęć. W przypadku tych drugich rozpoznanie ogranicza się do konkretnego obrazu (często różne fotografie tej samej nieznanej twarzy są uznawane za wizerunki różnych osób). Zdolność identyfikowania konkretnej twarzy na różnych zdjęciach można wykorzystać do stworzenia spersonalizowanego zamka. Aby móc się logować do systemu, użytkownik wyznacza zestaw twarzy, które są znane jemu, ale nie innym ludziom. Łącząc twarze z dziedzin, którymi ktoś się interesuje (np. sportu i muzyki), naukowcy byli w stanie wygenerować zestaw fizjonomii znanych wyłącznie danej osobie. Kluczem do Facelocka jest znajomość wszystkich wybranych twarzy. Zamek składa się z serii "siatek" z twarzami; w każdej z nich znajduje się jedna znana fizjonomia, którą należy wskazać. Autoryzacja polega na dotknięciu znanej twarzy z każdego zestawu. Dla uprawnionego użytkownika to łatwe zadanie, bo znana twarz rzuca się w oczy. Potencjalnemu oszustowi demonstrowane twarze nic nie mówią. Takie podejście ma kilka plusów. Po pierwsze, nie trzeba zapamiętywać niczego nowego. Po drugie, twarzy nie trzeba nazywać w jakiejś kolejności. Wystarczy wskazać znane elementy zestawów. Podczas testów autoryzacja systemu z twarzami nie sprawiała problemu nawet po rocznej przerwie. Dla odmiany, nieużywane hasła ulegają zapomnieniu już na przestrzeni dni. Oceniając podatność na złamanie, akademicy prosili ochotników, by przyjrzeli się sekwencji uzyskiwania dostępu za pomocą wskazywania 4 twarzy. Okazało się, że by uniemożliwić atak, wystarczyło zastosować inne ujęcia fizjonomii. Udawanie, że zna się nieznajomą twarz, jest jak udawanie, że zna się nieznany język. To po prostu niemożliwe - podkreśla dr Rob Jenkins z University of York. Kolejnym krokiem ma być opracowanie aplikacji oraz zoptymalizowanie użyteczności systemu. « powrót do artykułu
  2. Na University of Oxford powstaje oprogramowanie, które na podstawie wyglądu twarrzy ma rozpoznawać rzadkie choroby genetyczne. Choroby takie dotykają około 6% populacji, ale w większości przypadków pozostają nierozpoznane. Istnieją testy genetyczne pozwalające zdiagnozować częściej występujące schorzenia, takie jak np. zespół Downa. Jednak dla wielu chorób testy nie zostały opracowane, gdyż nie zidentyfikowano genów, które je powodują. W przypadku 30-40 procent osób cierpiących na schorzenia genetyczne pewne charakterystyczne cechy są widoczne na twarzach. I właśnie na tej podstawie lekarz może postawić diagnozę. Problem w tym, że niewielu medyków ma odpowiednie przygotowanie pozwalające na rozpoznanie chorób genetycznych na podstawie wyglądu twarzy. Z tego też powodu wiele osób nie ma przez całe lata postawionej prawidłowej diagnozy. Dlatego też Christoffer Nellaker i Andrew Zisserman z Oxfordu postanowili stworzyć oprogramowanie, które na podstawie zdjęcia będzie pomagało we wstępnej diagnostyce. Obaj naukowcy wykorzystali w swojej pracy 1363 publicznie dostępne zdjęcia osób cierpiących na osiem schorzeń genetycznych. Znalazły się wśród nich fotografie chorych na zespół Downa, zespół łamliwego chromosomu X czy progerię. Komputer uczył się identyfikować każdą z chorób na podstawie zestawu 36 cech twarzy, takich jak kształt oczu, ust, nosa czy brwi. „Automatycznie analizuje zdjęcie i skupia się na głównych cechach, z których tworzy opis twarzy podkreślając cechy odróżniające” - mówi Nellaker. Później opis taki jest przez komputer porównywany ze zdjęciami osób ze zdiagnozowanymi schorzeniami. Na tej podstawie maszyna wydaje swoją opinię i określa prawdopodobieństwo, z jaki dana osoba może cierpieć na któreś ze schorzeń. Skuteczność algorytmu zwiększa się wraz z wielkością bazy danych fotografii referencyjnych. W przypadku ośmiu schorzeń genetycznych, którymi obecnie się zajęto, baza danych dla każdej z nich wynosiła od 100 do 283 zdjęć osób ze zdiagnozowanymi chorobami. Testy wykazały, że maszyna rozpoznaje choroby z 93-procentową trafnością. Tak obiecujące wyniki skłoniły naukowców do rozszerzenia zestawu diagnozowanych chorób do 91. W bazie danych znajdują się obecnie 2754 zdjęcia osób, u których rozpoznano jedną z tych chorób. Na razie system nie podaje dokładnej diagnozy, jednak naukowcy szacują, że już w tej chwili ich algorytm potrafi właściwie rozpoznać chorobę z 30-krotnie większym prawdopodobieństwem niż przy losowym zgadywaniu. Na przykład na podstawie zdjęcia Abrahama Lincolna system uznał, że cierpiał on na zespół Marfana. Niektórzy historycy twierdzą, że prezydent rzeczywiście na to chorował. Zespół Marfana jest siódmą najczęściej występujących schorzeniem spośród 91, którymi zajmuje się algorytm. Nellaker przyznaje, że algorytm nie podaje 100-procentowo pewnych odpowiedzi, ale pozwala na znaczne zawężenie możliwości wyboru. Teoretycznie może być on używany do diagnozowania noworodków, jednak jego twórcy uważają, że będzie używany głównie do diagnozowania rodziców, którzy martwią się, iż mogliby swoim dzieciom przekazać jakieś schorzenia. Główną zaletą systemu będzie jego łatwa dostępność. Szczególnie przyda się on tam, gdzie testy genetyczne są niedostępne. Ma on też olbrzymią przewagę nad stworzonymi wcześniej systemami korzystającymi z obrazów 3D. Tworzenie takich obrazów jest trudne i kosztowne, a pacjent musi odwiedzić szpital, w którym obraz zostanie wykonany. System Nellakera i Zissermana potrzebuje jedynie cyfrowego zdjęcia twarzy. « powrót do artykułu
  3. Astronomowie z University of Wisconsin-Milwaukee odnaleźli najzimniejszego i najsłabiej świecącego białego karła. Gwiazda jest tak zimna, że znajdujący się w niej węgiel skrystalizował i powstał olbrzymi diament wielkości Ziemi. To naprawdę niezwykły obiekt. Uważamy, że w przestrzeni kosmicznej znajduje się wielka liczba starych białych karłów. Trudno je zobaczyć i nie wiemy, gdzie patrzeć. Nie jest możliwe natrafienie bezpośrednio na nie - mówi profesor David Kaplan. Białe karły to niezwykle gęste obiekty, które są ostatnim etapem życia gwiazd podobnych do Słońca. Składają się głównie z węgla i tlenu. Stygną i gasną przez miliardy lat. Białe karły trudno jest jednak badać, gdyż ich odnalezienie jest niemal niemożliwe. Wspomniany biały karzeł, który liczy sobie 11 miliardów lat, został odnaleziony dzięki Green Bank Telescope oraz Very Long Baseline Array. Teleskopy te nie pozwoliły na bezpośrednią obserwację białego karła. Urządzenia badały milisekundowego milisekundowego pulsara PSR J2222-0137, który obraca się z prędkością 30 razy na sekundę. Obserwacje ujawniły, że pulsar jest grawitacyjnie powiązany z innym obiektem, z którym obiegają się nawzajem w ciągu 2,45 dnia. Obiekt ten to gwiazda neutronowa lub, co bardziej prawdopodobne, niezwykle zimny biały karzeł. Obserwacje pozwoliły na precyzyjne określenie pozycji pulsara. Znamy jego pozycję z dokładnością lepszą niż 1 piksel - mówi profesor Kaplan. To z kolei daje nadzieję, że uda się bezpośrednio zaobserwować towarzyszącego mu białego karła. Uczeni stwierdzili dotychczas, że masa pulsara wynosi 1,2 masy Słońca, a masa białego karła to 1,05 masy Słońca. Mimo, że towarzysza pulsara ciągle nie zaobserwowano, to jego kołowa orbita stanowi dodatkowy dowód, że to biały karzeł. Gwiazdy neutronowe mają orbity eliptyczne. « powrót do artykułu
  4. Badania nad aerodynamiką piłeczek golfowych dowiodły, że ich nieregularna powierzchnia pozwala na dalszy lot, gdyż zmniejsza opory powietrza. Jest to jednak prawdą przy niewielkich prędkościach. Gdy piłeczka leci szybciej wgłębienia powodują większe opory. Specjaliści z MIT-u postanowili wykorzystać przydatne właściwości pofałdowanej powierzchni, biorąc jednak pod uwagę fakt, że przy szybszym ruchu staje się ona problemem. Dlatego też rozpoczęli pracę nad powierzchnią, której strukturę można zmieniać w czasie rzeczywistym. Punktem wyjścia do prac były... śliwki. Mają one miękki środek i sztywną powierzchnię. Gdy środek się kurczy, powierzchnia staje się pofałdowana. Uczeni postanowili zatem wykorzystać dwa miękkie podobne do gumy materiały, z których stworzyli piłeczkę. Gdy ze środkowego materiału usunęli powietrze, materiał na zewnątrz pofałdował się. Prowadzono wiele badań nad fałdowaniem się płaskich powierzchni. Niewiele jednak wiadomo, co dzieje się na powierzchniach zakrzywionych. Jak krzywizna wpływa na marszczenie się - mówi profesor Pedro Reis. Jak się okazało, na zakrzywionych powierzchniach przy pewnym stopniu marszczenia się powstaje wzór bardzo podobny do tego, jaki widzimy na powierzchni piłeczek do golfa. Co ważne, tak pomarszczony obiekt ma bardzo podobne właściwości aerodynamiczne. Zdaliśmy sobie sprawę, że nasze próbki wyglądają jak piłeczki do golfa. Wielokrotnie testowaliśmy je w tunelach aerodynamicznych i stwierdziliśmy, że dochodzi do podobnego zmniejszenia oporów powietrza jak w przypadku piłeczek - dodaje uczony. Naukowcy zaprezentowali zatem odwracalny mechanizm pożądanego marszczenia powierzchni. To pozwala na dobieranie właściwości aerodynamicznych obiektu pokrytego powłoką stworzoną na MIT. Opracowanie takiej powłoki wymagało olbrzymiej liczby testów laboratoryjnych, które pozwoliły na określenie najlepszych parametrów pomarszczenia. Jednak sama powłoka jest łatwa do wykonania. Wspomniana powłoka może bardzo szybko znaleźć zastosowanie w praktyce. Profesor Reis zauważa, że czasze dużych radarów mogą nie wytrzymać naporu silnego wiatru i zawalić się. Jeśli byłyby w stanie zmienić powierzchnię tak, by stawiała mniejszy opór, udałoby się uniknąć katastrofy. Innym polem zastosowań może być przemysł motoryzacyjny czy lotniczy, gdzie zmieniana w czasie rzeczywistym powierzchnia pojazdu pozwoliłaby na zredukowanie oporów powietrza, a zatem na zaoszczędzenie paliwa.
  5. W Syrii na stanowisku Tell Zeidan w pochówku dziecka, które żyło ok. 6200 lat temu, znaleziono jajo przywry z rodzaju Schistosoma. Jest ono o 1 tys. lat starsze od poprzedniego rekordzisty z mumii egipskich. Do ostatniego odkrycia zespołu dr. Piersa Mitchella z Uniwersytetu w Cambridge doszło w Żyznym Półksiężycu, gdzie pierwsze techniki irygacyjne wynaleziono ok. 7,5 tys. lat temu. Brytyjczyk podejrzewa, że zaawansowane metody uprawy roli miały wpływ na wzrost częstości schistosomatoz (jaja przywry są wydalane z moczem czy kałem zarażonych ludzi i zwierząt; dalszy rozwój następuje w słodkiej wodzie). Badania prowadzone współcześnie w Afryce wykazały, że rolnictwo, melioracja i tamy są jak dotąd najpowszechniejszymi przyczynami zapadania ludzi na schistosomatozy. Archeolodzy pobrali próbki gleby otaczającej klatki piersiowe oraz stopy i głowy zmarłych (gdyby jaja znaleziono wokół tych ostatnich, oznaczałoby to skażenie w późniejszym okresie). Jak wyjaśnia Mitchell, podczas przesiewania szukano cząstek o średnicy circa 0,1 mm. Później zmieszano je z wodą i umieszczono pod mikroskopem. Jedno jajo wykryto w glebie z okolic tułowia/miednicy szkieletu dziecka. Ponieważ nie natrafiono na coś takiego przy głowie czy stopach, sugeruje to, że źródłem była pogrzebana osoba, a nie ktoś, kto oddał tu potem kał lub mocz. Ludzie zamieszkiwali Tell Zeidan 7800-5800 lat temu. Choć konstrukcje melioracyjne nie wytrzymały próby czasu, na stanowisku odkryto pozostałości pszenicy i jęczmienia. Opady deszczu były zbyt małe dla jęczmienia, ale z irygacją zboże to mogło dobrze rosnąć. Co istotne, Tell Zeidan leży w obrębie obszaru zalewowego Eufratu i Balikh. Kiedy rzeki wylewały, mieszkańcy przyległych równin mogli budować z błota mury oporowe. W ten sposób woda stała na polach dłużej. Starożytni rolnicy zapewne w niej brodzili, co sprzyjało zakażaniu przywrą. W przyszłości autorzy artykułu z pisma Lancet Infectious Diseases zamierzają przeanalizować materiał genetyczny pasożyta. « powrót do artykułu
  6. Badacze z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles (UCLA) dowiedli, że miejsce urodzenia matki jest związane z ryzykiem wystąpienia autyzmu u jej dziecka. Uczeni wykorzystali dane ze zróżnicowanego rasowo hrabstwa Los Angeles i odkryli, że w porównaniu z dziećmi białych Amerykanek dzieci pochodzących z zagranicy Czarnych, Filipinek, Wietnamek oraz kobiet urodzonych w Ameryce Centralnej i Południowej są narażone na większe ryzyko autyzmu. To samo dotyczy dzieci Czarnych i hiszpańskojęzycznych kobiet urodzonych w USA. Badacze wzięli pod uwagę wiele różnych czynników, takich jak wiek matki, poziom wykształcenia, status ekonomiczny, posiadanie ubezpieczenia zdrowotnego i wiele innych, o których wiadomo, że mają wpływ na ryzyko wystąpienia autyzmu. Po ich uwzględnieniu istotnym czynnikiem okazało się właśnie miejsce urodzenia matki. Epidemiologia od dawna korzysta za badań nad migracjami ludności, co pozwala zrozumieć, w jaki sposób czynniki środowiskowe i genetyczne wpływają na ryzyko wystąpienia choroby w populacji. Fakt, że w USA 22% chłopców w wieku 6 lat to dzieci imigrantów otwiera przed nami unikatową możliwość badania wpływu narodowości, rasy i pochodzenia na spektrum autyzmu - powiedziała główna autorka badań, doktor Beate Ritz. Analizami objęto dzieci, urodzone w hrabstwie Los Angeles u których w latach 1998-2009 zdiagnozowano autyzm. Dzieci w chwili diagnozy liczyły sobie 3-5 lat. We wspomnianym okresie urodziło się ponad 1,6 miliona dzieci, a autyzm zdiagnozowano u 7540. Okazało się, że w porównaniu z dziećmi białych Amerykanek urodzonych w USA dzieci Czarnych urodzonych poza granicami Stanów Zjednoczonych były narażone na o 76% wyższe ryzyko rozwinięcia się autyzmu. W przypadku dzieci kobiet urodzonych w Wietnamie ryzyko było o 43% wyższe, a dzieci matek pochodzących z Filipin były o 25% bardziej narażone. Jeśli kobieta urodziła się w Ameryce Centralnej lub Południowej to jej urodzone w USA dziecko miało o 26% większą szansę rozwoju autyzmu. W przypadku kobiet Czarnych i hiszpańskojęzycznych urodzonych w USA ryzyko takie było wyższe o, odpowiednio, 14% i 13%. Istnieje wiele czynników, dla których dzieci matek urodzonych za granicami USA częściej cierpią na autyzm. Ich matki wyjechały, czy to samodzielnie czy z własnymi rodzinami, do Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu lepszego życia, uciekając przed wojnami, głodem, biedą czy katastrofami naturalnymi. To czynniki stresowe, związane też często z niedożywieniem i brakiem opieki lekarskiej. Po przyjeździe do USA stres psychologiczny nie znika natychmiast. Ludzie znajdują się w obcym kraju, często bez znajomości języka, niejednokrotnie jako nielegalni imigranci, nie jest im łatwo znaleźć pracę i wykupić ubezpieczenie zdrowotne. Odkrycie, że również miejsce urodzenia się matki jest istotnym czynnikiem wpływającym na rozwój chorób ze spektrum autyzmu wskazuje, iż specjaliści muszą zwiększyć swoje wysiłki w celu wczesnego wykrycia i leczenia tych chorób w dużych zróżnicowanych etnicznie społecznościach imigrantów, stwierdziła doktor Ritz. « powrót do artykułu
  7. Helen, 32-letnia żółwica olbrzymia (Aldabrachelys gigantea) z zoo w Bristolu, trafiła ostatnio na badania z powodu podejrzenia infekcji nosa. Opiekunowie zwrócili uwagę na jej zmieniony oddech. Gwiżdżący, chrapliwy dźwięk z jej nosa słychać było z odległości kilku stóp, dlatego w znieczuleniu [przeprowadzono płukanie], pobraliśmy [też] próbki - opowiada Richard Saunders. Obecnie Helen, która mieszka w Bristolu od 11 lat, przechodzi antybiotykoterapię. Żółwie nie kaszlą, nie mogą więc odkrztusić wydzieliny z płuc. W tym przypadku była to jednak infekcja górnych dróg oddechowych, coś jak zapalenie zatok. Zabieg trwał 45 min. Żółwica wracała do siebie w podgrzewanej od spodu piaskownicy. Helen jest dobrą pacjentką i [grzecznie] zażywa tabletki podane na łodydze selera [...] - wyjaśnia Saunders. « powrót do artykułu
  8. W uznawanej za jadalną gąsce ziemistoblaszkowej (gąsce ziemistej) znaleziono niebezpieczną, potencjalnie śmiertelną truciznę. Chińscy naukowcy, którzy dokonali odkrycia, sądzą, że znaleźli substancję odpowiedzialną za rozwój rabdomiolizy. Chorobę tę, która prowadzi do uszkodzenia nerek, powiązano przed 15 laty we Francji ze spożyciem gąski zielonej. Jednak Chińczycy wyizolowali niebezpieczną truciznę ze spokrewnionej z nią gąski ziemistoblaszkowej. Przed laty myszom laboratoryjnym podawano gąskę zieloną i na tej podstawie stwierdzono, że to ten grzyb jest odpowiedzialny za rabdomilizę. Jednak od tamtej pory nie próbowano zidentyfikować substancji, która powoduje chorobę. Liu Jikai z Instytutu Botaniki Kunming Chińskiej Akademii Nauk zebrał we Francji gąski zielone i gąski ziemistoblaszkowe. Wraz z kolegami wyizolował z gąski ziemistoblaszkowej 15 związków chemicznych, z których dwa wykazywały toksyczność zabijając myszy w dawkach 63,7 i 88,3 miligramy na kilogram masy ciała. To dwa związki o średniej toksyczności. Możliwe zatem, że działają razem, być może z innymi niezidentyfikowanymi jeszcze toksynami, i wspólnie powodują śmiertelną rabdomilizę - mówi Liu. Jego zdaniem do śmiertelnego zatrucia może dojść po codziennym spożywaniu gąski ziemistoblaszkowej przez wiele dni. Na szczęście grzyb ten jest spożywany zwykle w małych ilościach. Kimikio Hashimoto z Uniwersytetu Farmaceutycznego Kioto nie zgadza się jednak z wnioskiem, że za zatrucia przypisywane dotychczas gąsce zielonej odpowiada gąska ziemistoblaszkowa. Zwraca uwagę, że do zatruć gąską zieloną doszło we Francji i w Polsce. Chińskie badania wiążą z zatruciami gąskę ziemistoblaszkową zebraną we Francji, co nie wyklucza, że w Polsce za zatrucia odpowiedzialna jest gąska zielona. Tym bardziej, że oba grzyby różnią się od siebie, a ofiary mówiły o spożywaniu gąski zielonej. Z kolei toksykolog Li Taihui z Instytutu Mikrobiologii Guangdong podkreśla, iż badania Liu pokazują, jak skomplikowana jest toksykologia grzybów. Trujący grzyb może zawierać różne typy toksyn, a toksyna może mieć różną siłę działania w zależności od czynników środowiskowych - zauważa. Bardzo ważne jest zatem określenie poziomu toksyczności wynikającego z konsumpcji różnych ilości i różnych kombinacji toksyn w grzybach - dodaje. « powrót do artykułu
  9. Witamina D wpływa na wagę i kontrolę poziomu glukozy, oddziałując na podwzgórze. Niedobór witaminy D występuje często u osób otyłych i pacjentów z cukrzycą typu 2., ale dotąd nikt nie wiedział, czy przyczynia się to do tych chorób. Nasze wyniki sugerują, że witamina D może odgrywać pewną rolę w ich zapoczątkowaniu, oddziałując na mózg - podkreśla dr Stephanie Sisley z Baylor College of Medicine, która nawiązała współpracę z zespołem z Uniwersytetu Cincinnati. Mózg jest głównym regulatorem wagi. Podwzgórze kontroluje i wagę, i glukozę, występują tam również receptory witaminy D. W ramach studium otyłym samcom szczurów podawano witaminę D bezpośrednio do mózgu. W znieczuleniu do zlokalizowanej w podwzgórzu komory trzeciej wprowadzono cewnik. Gryzoniom aplikowano aktywną formę witaminy D – 1,25-dihydroksywitaminę D3. Zwierzętom nie dawano jeść przez 4 godziny, dzięki czemu można było dokonać pomiaru glikemii na czczo. Później jednej grupie (12 zwierzętom) podano witaminę D rozpuszczoną w roztworze pełniącym funkcje nośnika. Czternastu osobnikom dopasowanym pod względem wagi aplikowano roztwór bez witaminy. Godzinę później wszystkim podano zastrzyk z dekstrozy (naturalnej glukozy), a następnie ponownie zmierzono poziom cukru. W porównaniu do szczurów z grupy kontrolnej, u zwierząt, którym podano zastrzyk z witaminą D, występowała lepsza tolerancja glukozy. W oddzielnym eksperymencie ustalono, że wykazywały one znaczący wzrost insulinowrażliwości. Co istotne, domózgowa witamina D zmniejszała syntezę glukozy w wątrobie. Obserwując wpływ długoterminowej terapii, naukowcy przez miesiąc podawali 3 szczurom witaminę D, a 4 sam nośnik witaminy. W pierwszej grupie zaobserwowano znaczący spadek ilości przyjmowanego pokarmu oraz wagi. Po 28 dniach jej przedstawiciele jedli niemal 3-krotnie mniej i mimo niezmieniania sposobu spalania kalorii utracili 24% wagi. Grupa kontrolna nie schudła. « powrót do artykułu
  10. Jedną z najpoważniejszych wad przeciętnych dronów jest ich niewielki zasięg. Bezzałogowe pojazdy są napędzane za pomocą energii elektrycznej. Tymczasem akumulatory są ciężkie, więc dron nie może zabrać ich zbyt wiele. Tym bardziej jeśli ma zabrać jeszcze jakiś dodatkowy ładunek. Naukowcy z MIT-u postanowili nie czekać na pojawienie się na rynku bardziej pojemnych akumulatorów. Zamiast tego pracują nad rozwiązaniem, dzięki któremu drony samodzielnie będą uzupełniany energię. W Computer Science and Artificial Intelligence Laboratory (CSAIL) trwają prace nad urządzeniem, które jest w stanie samodzielnie odnaleźć linie wysokiego napięcia, wylądować na nich i uzupełnić energię. Podczas testów wykorzystywany jest niewielki jednosilnikowy dron, który potrafi posadowić się na miejscu nawet gdy wieje wiatr. Urządzenie wykorzystuje technikę wzorowaną na ptakach. Zwierzęta rozpościerają skrzydła i manewrują tułowiem tak, by precyzyjnie wylądować. Dron osiąga taki sam rezultat dzięki podniesieniu do góry nosa, gwałtownej stracie prędkości i opadnięciu na kabel. Lądowanie zostało opanowane, a obecnie naukowcy pracują nad samodzielnym odczepieniem się drona od linii wysokiego napięcia i ponownym starcie. « powrót do artykułu
  11. Atramenty wykorzystane w dokumentach historycznych mogą pomóc w ocenie wartości pracy czy prześledzeniu szlaków handlowych. Naukowcy podkreślają także, że wiedząc, jak się rozkładają, będą mogli lepiej konserwować różne dzieła. Zespół Richarda Van Duyne'a i Nilam Shah podkreśla, że analiza atramentu z dokumentów historycznych stanowi prawdziwe wyzwanie, bo zazwyczaj jest go bardzo mało. Zadania nie ułatwia również fakt, że atramenty pochodzenia roślinnego bądź owadziego składają się z cząsteczek organicznych, które rozpadają się pod wpływem ekspozycji na działanie światła. Współczesne metody analityczne nie są odpowiednio wrażliwe albo pozostawiają zanieczyszczenia na dokumencie. Mając to na uwadze, autorzy artykułu z Journal of the American Chemical Society postanowili ocenić przydatność spektroskopii ramanowskiej wzmocnionej ostrzem (ang. Tip Enhanced Raman Spectroscopy, TERS). Do wzmocnienia promieniowania rozpraszanego ramanowsko wykorzystuje się w niej pokryte metalem ostrze stosowane w mikroskopii skaningowej. Akademicy zbadali za pomocą TERS tusz z listu napisanego w XIX w., a także atrament żelazowo-galusowy oraz indygo ze świeżo barwionego papieru ryżowego. Koniec końców ustalono, że dzięki TERS organiczne barwniki z dzieł sztuki można zidentyfikować z dużą wrażliwością, rozdzielczością i minimalną inwazyjnością. « powrót do artykułu
  12. Znana z najstarszej naskalnej galerii Europy Jaskinia Chauveta z doliny Rodanu została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Jaskinię odkryto w 1994 r. Weszli do niej francuscy speleolodzy, których pracami kierował Jean-Marie Chauvet. Przez 23 tys. lat nie postała tam ludzka noga, gdyż po zawale wejście zostało zablokowane skałą. Na ścianach groty znajdują się panele z walczącymi nosorożcami, lwami czy reniferami. Warto też wspomnieć o 92 odciskach ludzkich dłoni. Jak zaznacza UNESCO, jaskinia jest najwcześniejszym i najlepiej zachowanym wyrazem kreacji artystycznej przedstawicieli kultury oryniackiej. Duża liczba (ponad 1000) rysunków pokrywających ponad 8,5 tys. m2 ścian, a także ich wysoka jakość artystyczna i estetyczna sprawiają, że stanowisko jest wyjątkowym świadectwem prehistorycznej sztuki jaskiniowej. Rocznie do jaskini może wejść mniej niż 200 naukowców, dlatego dotąd nie poznano jeszcze jej bardziej oddalonych części. Poza rysunkami natrafiono także na pozostałości i ślady zwierząt, w tym niedźwiedzi jaskiniowych (Ursus spelaeus). Jaskinia jest najstarszym dobrem kulturowym wpisanym na Listę UNESCO. By udostępnić ją szerszemu gronu odbiorców, w pobliżu powstaje naturalnej wielkości replika. Otwarcie zaplanowano na przyszły rok. Wpisanie jaskini na Listę Światowego Dziedzictwa jest wspaniałym hołdem, złożonym pierwszym artystom w historii - cieszy się Pascal Terrasse, prezes Cavern of Pont-d'Arc Grand Project. Naukowcy sądzą, że Jaskinia Chauveta nigdy nie była stale zamieszkana. Jako święte miejsce wykorzystywano ją raczej podczas rytuałów szamańskich. « powrót do artykułu
  13. Gdy denerwujemy się, że nasz domowy pecet uruchamia się za długo, pewnym pocieszeniem może być informacja, iż w porównaniu z eksperymentalnymi komputerami kwantowymi jest on demonem prędkości. Uczeni pracujący nad tego typu maszynami spędzają każdego dnia wiele godzin na ich odpowiedniej kalibracji. Komputery kwantowe, a raczej maszyny, które w przyszłości mają się nimi stać, są niezwykle czułe na wszelkie zewnętrzne zmiany. Wystarczy, że temperatura otoczenia nieco spadnie lub wzrośnie, że minimalnie zmieni się ciśnienie, a maszyna taka nie będzie prawidłowo pracowała. Obecnie fizycy kwantowi muszą każdego dnia sprawdzać, jak w porównaniu z dniem poprzednim zmieniły się warunki. Później dokonują pomiarów i ostrożnie kalibrują układ kwantowy - mówi profesor Frank Wilhelm-Mauch z Uniwersytetu Kraju Saary. Dopuszczalny margines błędu wynosi 0,1%, a do ustawienia jest około 50 różnych parametrów. Kalibracja takiej maszyny jest zatem niezwykle pracochłonnym przedsięwzięciem. Wilhelm-Mauch i jeden z jego doktorantów zaczęli zastanawiać się na uproszczeniem tego procesu. Stwierdzili, że niepotrzebnie skupiają się na badaniu zmian w środowisku. Istotny jest jedynie fakt, że proces kalibracji prowadzi do pożądanych wyników. Nie jest ważne, dlaczego tak się dzieje. Uczeni wykorzystali algorytm używany przez inżynierów zajmujących się mechaniką konstrukcji. Dzięki niemu możliwe było zmniejszenie odsetka błędów poniżej dopuszczalnego limitu 0,1% przy jednoczesnym skróceniu czasu kalibracji z 6 godzin do 5 minut. Niemieccy naukowcy nazwali swoją metodologię Ad-HOC (Adaptive Hybrid Optimal Control) i poprosili kolegów z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara o jej sprawdzenie. Testy wypadły pomyślnie. W przeciwieństwie do metod ręcznej kalibracji nasza metoda jest całkowicie zautomatyzowana. Naukowiec musi tylko wcisnąć przycisk jak w zwykłym komputerze. Później może pójść zrobić sobie kawę, a maszyna kwantowa sama się wystartuje - mówi Wilhelm-Mauch. « powrót do artykułu
  14. Po zastosowaniu leku na reumatoidalne zapalenie stawów (tofacitinibu) u 25-latka ze zdiagnozowanym łysieniem całkowitym (alopecia universalis) odrosły włosy na głowie, w tym brwi i rzęsy, na ciele, a także w dołach pachowych. To duży krok w leczeniu pacjentów z tym schorzeniem. [...] Przewidzieliśmy nasz sukces, bazując na obecnym rozumieniu choroby i działania leku. Sądzimy, że identyczne rezultaty wystąpią u innych pacjentów; planujemy to sprawdzić - podkreśla dr Brett A. King z Uniwersytetu Yale. U 25-latka zdiagnozowano wcześniej zarówno łysienie całkowite, jak i łuszczycę plackowatą. Włosy występowały u niego wyłącznie wokół wykwitów łuszczycowych na głowie. Na Oddział Dermatologii Yale mężczyzna trafił na leczenie łuszczycy, drugą z jednostek się nigdy nie zajmowano. King miał nadzieję, że za pomocą tofacitinibu uda się rozwiązać oba problemy (za jego pomocą skutecznie leczono łuszczycę u ludzi i odwracano łysienie plackowate u myszy). Po 2 miesiącach podawania 10 mg tofacitinibu dziennie odnotowano pewną poprawę w zakresie łuszczycy, a na głowie i twarzy po raz pierwszy od 7 lat pojawiły się włosy. Po kolejnych 3 miesiącach terapii z dawką 15 mg tofacitinibu dziennie włosy na głowie całkowicie odrosły, pacjent miał też dobrze widoczne brwi, rzęsy oraz włosy pod pachami i na ciele. Do 8. miesiąca nastąpił kompletny odrost włosów. Pacjent nie wspominał o skutkach ubocznych, nie zauważyliśmy też nieprawidłowości w testach laboratoryjnych - podkreśla dr Brittany G. Craiglow, współautorka artykułu z Journal of Investigative Dermatology. Tofacitinib wydaje się pobudzać odrastanie włosów, hamując atakowanie mieszków włosowych przez układ odpornościowy. Lek pomaga w niektórych przypadkach łuszczycy (w przypadku naszego 25-latka był średnio skuteczny). King złożył wniosek w sprawie przeprowadzenia testów klinicznych tofacitinibu w postaci kremu u osób z łysieniem plackowatym. « powrót do artykułu
  15. Z symulacji przeprowadzonych przez naukowców ze Stanford University dowiadujemy się, że globalne ocieplenie wydłuży okresy stagnacji atmosfery. To bardzo niebezpieczne zjawisko dla mieszkańców miast i obszarów uprzemysłowionych. Liczne modele, wykorzystane na Stanfordzie, wykazały, że wydłużonych okresów stagnacji doświadczy aż 55% ludzkości. O stagnacji mówi się, gdy masa powietrza pozostaje przez dłuższy czas w jednym miejscu i gdy nie ma opadów. Podczas normalnych procesów atmosferycznych powietrze jest oczyszczane przez opady oraz mieszane dzięki wiatrowi. Jednak w czasie stagnacji powietrze nie jest oczyszczane, a nad obszar, który jej doświadczył, nie napływa nowe, czystsze powietrze i nie wypycha stamtąd powietrza zanieczyszczonego. To oznacza, że rośnie poziom koncentracji zanieczyszczeń w powietrzu. Jest to zjawisko szczególnie niebezpieczne na gęsto zaludnionych obszarach. Uczeni ze Stanforda uważają, że średnia liczba dni stagnacji w atmosferze wzrośnie o 40 dni rocznie. W ich wyniku będziemy prawdopodobnie mieli ze zwiększoną liczbą zachorowań na choroby płuc i układu krążenia. To z kolei przełoży się na zwiększoną umieralność. Ofiarami tak zmienionego klimatu mogą paść miliony osób rocznie. Najbardziej dotkniętymi stagnacją atmosfery obszarami będą Meksyk, Indie i zachodnia część USA. To gęsto zaludnione obszary, więc tam może pojawić się najwięcej problemów. Głównym sposobem walki z tak niekorzystnymi zjawiskami powinna być próba uniknięcia wystąpienia takich zjawisk czyli radykalna redukcja emisji gazów cieplarnianych. « powrót do artykułu
  16. Dziewiętnastego czerwca na pustyni Atakama wysadzono szczyt góry Cerro Armazones. W ten sposób rozpoczęła się budowa największego teleskopu optycznego świata - Ogromnie Wielkiego Teleskopu Europejskiego (ang. European Extremely Large Telescope, E-ELT). Cerro Armazones zmniejszy się o 18 m. Na oczyszczonej płaskiej powierzchni stanie budynek teleskopu. Zwierciadło główne E-ELT o średnicy 39,3 m ma się składać z 798 segmentów. Przedstawiciele Europejskiego Obserwatorium Południowego (ESO) twierdzą, że E-ELT będzie wychwytywać co najmniej 15 razy więcej światła od dzisiejszych najmocniejszych teleskopów optycznych. Warto przypomnieć, że średnica zwierciadła Gran Telescopio Canarias (in. GranTeCan, GTC) z wyspy La Palma wynosi zaledwie 10,4 m, a Teleskopów Kecka z obserwatorium Mauna Kea na Hawajach 10 m. ESO zaczęło myśleć E-ELT ok. 10 lat temu, a jego plany zatwierdzono przed 2 laty. Organizacja ma nadzieję, że pierwsze światło uda się uzyskać na początku lat 20. XXI w. « powrót do artykułu
  17. Naukowcy z amerykańskiego rządowego National Marine Fisheries Service poinformowali o wzroście liczby żarłaczy białych u atlantyckich wybrzeży USA. To bardzo dobra wiadomość, świadcząca o skuteczności prowadzonych od początku lat 90. programów ochrony gatunku. Tobey Curtis, który brał udział w badaniach podkreśla, że pozwalały one jedynie na obserwację trendu. Nie dają jednak odpowiedzi na pytanie o liczbę osobników żyjących u amerykańskich wybrzeży. Badacze opierali się na danych pochodzących z ostatnich 200 lat. Dane te to informacje o zaobserwowanych rekinach, spisy ich populacji oraz informacje o złowionych osobnikach. Żarłacz biały to jedna z największych ryb na świecie. Jest jednym z głównych drapieżników, a jak wcześniej informowaliśmy, utrata głównego drapieżnika ma katastrofalne skutki dla ekosystemu. Dlatego też ochrona żarłacza białego jest niezwykle ważna. Tym bardziej, że na całym świecie trwa dziesiątkowanie rekinów. Niektóre szacunki mówią nawet, że ludzie zabijają każdego roku nawet 100 milionów tych zwierząt. Na podstawie zgromadzonych danych stwierdzili, że w latach 70. i 80. ubiegłego wieku liczba żarłaczy białych na północno-zachodnim Atlantyku spadła aż o 70% w porównaniu z przyjętym za punkt odniesienia rokiem 1961. Niekorzystny trend zaczął odwracać się w latach 90. Na początku tej dekady wprowadzono przepisy chroniące gatunek, a w 1997 roku zakazano ich odławiania. Z badań wynika, że w roku 2009 populacja żarłacza białego była już o 31% mniejsza niż w roku 1961. To kolejne pozytywne doniesienia dotyczące żarłacza białego. Niedawno specjaliści z Florida Program for Shark Research poinformowali, że ich zdaniem populacja żarłacza u wybrzeży Kalifornii wynosi ponad 2000 sztuk i rośnie. Doniesienia te stoją w sprzeczności z twierdzeniami uczonych z Uniwersytetu Stanforda, którzy w 2011 roku alarmowali o niepokojąco małej liczbie drapieżników u wybrzeży Kalifornii. « powrót do artykułu
  18. Gdy siedząc w samochodzie, 49-letnia Stacey Yepes z Toronto ponownie poczuła, że lewa połowa jej twarzy zaczyna drętwieć, sfilmowała się za pomocą smartfona. Lekarz przeanalizował jej nagranie, dzięki czemu w samą porę udało się zdiagnozować tzw. miniudar. Wcześniej kobieta zgłosiła się do szpitala, ale do czasu obejrzenia przez lekarzy objawy ustąpiły, przez co jej stan błędnie zinterpretowano jako zwykły stres. Z biegiem czasu mowa Kanadyjki stawała się coraz bardziej niewyraźna, widać też było opadanie lewego kącika ust. Kobieta próbowała się uśmiechnąć, ale nic z tego nie wyszło. Yepes udała się do szpitala, gdy drętwienie i opisane wyżej objawy wystąpiły u niej podczas oglądania telewizji. Ponieważ wyniki testów plasowały się w normie, 49-latkę pouczono, jak skutecznie radzić sobie ze stresem. Kobieta nie była usatysfakcjonowana poradą, gdy więc sytuacja zaczęła się powtarzać w czasie jazdy samochodem, uwieczniła się i pokazała film innemu specjaliście. Ten stwierdził przemijający atak niedokrwienny.   « powrót do artykułu
  19. Naukowcy z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa rozszyfrowali, w jaki sposób działa białko YiiP, które zapobiega śmiertelnemu nagromadzeniu cynku wewnątrz bakterii. Zrozumienie ruchów YiiP pozwoli zaprojektować leki modyfikujące zachowanie 8 ludzkich białek ZnT - przypominają one YiiP i odgrywają ważną rolę w wydzielaniu hormonów oraz sygnalizacji między neuronami. Warto przypomnieć, że pewne mutacje ZnT8 powiązano ze zwiększoną podatnością na cukrzycę typu 2. Mutacje, które uniemożliwiają funkcjonowanie tej proteiny, mają zaś, jak się wydaje, działanie ochronne. Cynk jest niezbędny do życia [bierze np. udział w aktywacji genów, natomiast wysokie jego stężenia występują w pakietach insuliny produkowanych w komórkach beta wysp trzustkowych]. By dostać się i wydostać z komórki, gdzie wykonuje swoje zadanie, potrzebuje białek transportujących. Przy nieprawidłowym działaniu transportera stężenie cynku może osiągnąć toksyczny poziom. To studium pokazuje nam, jak działają białka usuwające ten pierwiastek - opowiada dr Dax Fu. YiiP jest częściowo osadzone w błonie komórkowej E. coli. We wcześniejszym badaniu zespół Fu zmapował atomową strukturę YiiP i odkrył, że w jego centrum znajduje się kieszeń wiążąca cynk. Amerykanin podkreśla jednak, że tajemnicą pozostawało, w jaki sposób pojedyncza kieszeń może transportować cynk z jednej strony błony na drugą. Wiedząc, że za każdym razem, gdy na zewnątrz wydostaje się kation cynku, do środka komórki wnika proton, ekipa podejrzewała, że istnieje ukryty kanał, który pozwala na wymianę jonów. Testując tę hipotezę i sprawdzając, jakie wewnętrzne elementy YiiP tworzą kanał, badacze z Uniwersytety Johnsa Hopkinsa nawiązali współpracę ze specjalistami z Brookhaven National Laboratory, którzy oświetlali zanurzone w wodzie białko promieniami X. Woda rozpadła się na atomy wodoru i rodniki hydroksylowe, a gdy ukryty kanał się otwierał, rodniki wiązały się z odsłoniętymi fragmentami białka. Dodatkowo YiiP pocięto enzymami na części i przeprowadzono analizę. Koniec końców autorzy artykułu z Nature ustalili, że na zewnątrz błony cytoplazmatycznej znajduje się dużo protonów. Jako że w jej wnętrzu jest ich mniej, powstaje gradient stężenia. Protony dążą do jego wyrównania, dlatego kiedy centralna kieszeń transportera jest otwarta na zewnątrz, zaczynają się z nią wiązać. Gdy protony przemieszczają się z miejsca wysokiego stężenia do stężenia niższego, generują siłę jak spadająca woda. Białko wykorzystuje ją do zmiany swojego kształtu, odcinając dostęp do środowiska zewnętrznego i otwierając się na wnętrze. Tam proton kontynuuje swoje spadanie, oddzielając się od kieszeni. Po uwolnieniu protonu kieszeń może się związać z cynkiem. Powtórne wiązanie znowu zmienia kształt YiiP, odcinając dostęp ze środka i otwierając drogę z zewnątrz. « powrót do artykułu
  20. Naukowcy z Columbia University ostrzegają, że developerzy aplikacji dla Androida często przechowują klucze szyfrujące w samych aplikacjach. To oznacza, że cyberprzestępcy mogą poznać te klucze dokonując dekompilacji programów. Uczeni opracowali narzędzie o nazwie PlayDrone, które zaindeksowało i przeanalizowało 1,1 miliona aplikacji obecnych w sklepie Google Play. Wykorzystali przy tym techniki hakerskie, które pozwoliły im na ominięcie zabezpieczeń sklepu. Zdobyli w ten sposób kody źródłowe ponad 800 000 bezpłatnych aplikacji. Po ich dekompilacji i analizie odkryli, że tajne klucze szyfrujące są często przechowywane w samych aplikacjach. Cyberprzestępcy, którzy mogą w podobny sposób zdobyć te klucze, będą w stanie podsłuchać dzięki nim komunikację pomiędzy użytkownikiem a serwerem z którym się łączy. Niektóre ze wspomnianych aplikacji służyły do łączenia się z Facebookiem. Serwis społecznościowy został poinformowany o problemie i w odpowiedzi przestał akceptować klucze z tych aplikacji. To zmusiło ich twórców do wprowadzenia zmian zapewniających większe bezpieczeństwo. Theodora Titonis, wiceprezes firmy Veracode, która specjalizuje się w bezpieczeństwie urządzeń mobilnych mówi, że jeśli klucze szyfrujące znajdują się w samej aplikacji, to cyberprzestępca może zdobyć je w bardzo prosty sposób. Istnieją łatwo dostępne narzędzia do dekompilacji - mówi Titonis. Jej zdaniem taka niefrasobliwość twórców aplikacji wynika z ich lenistwa bądź braku odpowiednich umiejętności. Klucze szyfrujące powinny być przechowywane osobno na serwerze. Jednak to wymaga stworzenia dodatkowego kodu i całość staje się bardziej złożona. Tymczasem twórcy aplikacji mobilnych niezwykle często oszczędzają sobie pracy w sposób, jaki naraża użytkowników na niebezpieczeństwo. O problemie z bezpieczeństwem aplikacji mobilnych wiadomo nie od dzisiaj. W ubiegłym roku firma Hewlett-Packard przeprowadziła badania, z których wynika, że aż 86% aplikacji stworzonych przez 600 firm z listy Forbes Global 2000 ma niewystarczające zabezpieczenia. « powrót do artykułu
  21. Dziennikarze serwisu DigiTimes twierdzą, że wkrótce może wybuchnąć wojna cenowa na rynku SSD. Główni gracze, Micron, Intel, Kingston, SanDisk i Samsung szukają sposobu na pokonanie konkurencji. Pierwsze oznaki wojny już widać. Micron zredukował sprzedaż własnych układów NAND, by zaspokoić swoje własne potrzeby i ma zamiar w ciągu zaledwie kwartału dwukrotnie zwiększyć produkcję urządzeń SSD. Produkcję gwałtownie zwiększył też Kingston, który wytwarza już 600 000 SSD miesięcznie i walczy z Samsungiem oraz SanDiskiem o pozycję lidera. Z kolei Intel zaprezentował niedawno nową rodzinę chipsetów z wbudowaną obsługą M.2 SSD. Chipset obsłuży SSD z interfejsem zarówno PCIe jak i SATA. Gruszek w popiele nie zasypia też SanDisk. Jeszcze w ubiegłym roku do firmy należało 6% rynku konsumenckich SSD. Obecnie jest ona w posiadaniu 16% rynku i agresywnie działa na rynku SSD dla przedsiębiorstw. W roku 2016 SanDisk chce sprzedać korporacyjne SSD o łącznej wartości miliarda USA, a w roku 2017 ma zamiar być największym producentem tego typu urządzeń. « powrót do artykułu
  22. Chińska firma Takee Technology zaprezentowała smartfon z holograficznym wyświetlaczem. Takee jest częścią firmy Shenzen Estar Displaytech. To chiński producent wirtualnych wyświetlaczy 3D. W ubiegłym tygodniu przedsiębiorstwo to zorganizowało konferencję prasową, podczas której omawiało zarówno swoją technologię jak i otwartą platformę aplikacji dla wyświetlaczy holograficznych. Wyświetlacz firmy Takee to efekt 10 lat prac badawczo-rozwojowych. Urządzenie działa dzięki śledzeniu pozycji oczu użytkownika i na bieżąco oblicza sposób wyświetlania obrazów dla prawego i lewego oka, tworząc w ten sposób odpowiedni trójwymiarowy obraz. Takee podkreśla, że zaproponowane rozwiązanie znacząco różni się od Fire Phone'a firmy Amazon. „Technologia użyta w Fire Phone nie jest technologią pozwalającą zobaczyć gołym okiem obraz 3D. To raczej technologia Dynamic Perspective 3D, czyli w rzeczywistości technologia 2D. To, co obserwujemy na ekranie jest dynamicznie zmieniającym się obrazem 2D. Holograficzny smartfon Takee naprawdę wyprzeda rozwiązania konkurencji o całą generację” - oświadczyli przedstawiciele chińskiej firmy. Oficjalny rynkowy debiut smartfona będzie miał miejsce 17 lipca w Chinach. « powrót do artykułu
  23. Przed niecałymi dwoma tygodniami Niemcy pobiły światowy rekord wykorzystania energii słonecznej. Dziewiątego czerwca aż 50,6% całej energii zużytej w Niemczech pochodziło z ogniw fotowoltaicznych. Niemcy nie leżą w strefie szczególnie dużego nasłonecznienia, jednak energetyka słoneczna jest tam bardzo popularna. W przeciwieństwie do innych krajów nie jest ona dostarczana głównie przez wielkie farmy. Ponad 90% paneli fotowoltaicznych pracujących w Niemczech znajduje się na dachach domów mieszkalnych czy biurowców. Niedawno pobiły one dwa inne rekordy. Dnia 6 czerwca pomiędzy godziną 13.00 a 14.00 panele te dostarczyły 24,24 gigawata mocy, a w ciągu całego tygodnia wyprodukowały 1,26 Twh. Popularność indywidualnej energetyki słonecznej ma w Niemczech związek z hojnymi państwowymi dotacjami i skuteczną reklamą społeczną. Republika Federalna chce znacząco zmniejszyć emisję gazów cieplarnianych, a jednocześnie powoli rezygnuje z energetyki jądrowej. Ostatnia elektrownia atomowa w tym kraju ma zostać zamknięta w 2022 roku. Niemcom pozostaną zatem odnawialne źródła energii, jak słońce, wiatr czy energia z biomasy. Polityka rządu powoduje jednak problemy na rynku. Rosnąca popularność paneli słonecznych winduje ich ceny w górę, rośnie też zapotrzebowanie na akumulatory do przechowywania nadmiarowej energii. Z tym drugim problemem muszą zmagać się przede wszystkim firmy energetyczne. W słoneczne dni coraz więcej gospodarstw domowych dysponuje nadmiarową energią, którą sprzedaje takim firmom. Te z kolei muszą ją przechować do wykorzystania w dni pochmurne. Pojawiają się też problemy społeczne. Na panele słoneczne stać osoby bardziej zamożne. A to oznacza, że ubożsi kupują energię produkowaną z paliw kopalnych i płacą dodatkowy podatek, który jest następnie przekazywany bogatszym jako dofinansowanie zakupu paneli. Te, jak wspominano, z powodu rosnącego popytu są coraz droższe, co przekłada się na wzrost kosztów produkcji energii ze słońca, która w ten sposób staje się mniej konkurencyjna od energii z paliw kopalnych. A to zachęca ludzi do korzystania właśnie z takiej energii.
  24. Badacze z Massachusetts General Hospital (MGH) zademonstrowali, że przewlekła ekspozycja na promieniowanie ultrafioletowe podwyższa u myszy poziom krążącej beta-endorfiny. Gdy u przyzwyczajonych do UV gryzoni blokowano działanie beta-endorfiny, występowały u nich objawy zespołu abstynencyjnego. Zidentyfikowaliśmy [...] w skórze szlak, za pośrednictwem którego promieniowanie UV powoduje produkcję i uwalnianie beta-endorfiny oraz efekty przypominające zażycie opiatów, w tym uzależnienie. To potencjalne wyjaśnienie zachowania polegającego na dążeniu do wystawiania się na słońce, które może leżeć u podłoża nieubłaganego wzrostu częstości występowania większości postaci nowotworów skóry - podkreśla dr David E. Fisher. Częścią naturalnej reakcji skóry na UV jest produkcja proopiomelanokortyny (POMC). Białko to jest cięte na trzy peptydy: kortykotropinę (ACTH), endorfinę, a także MSH, czyli hormon stymulujący melanocyty. Studium opublikowane na łamach pisma Cell miało pokazać, czy powstała przez ekspozycję na ultrafiolet beta-endorfina daje opoidopodobne efekty, takie jak usuwanie bólu czy uzależnienie. Okazało się, że tak... Myszom ogolono grzbiety i przez 1,5 miesiąca codziennie wystawiano je na oddziaływanie promieni UV (był to odpowiednik 20-30 min ekspozycji osób z jasną karnacją na południowe słońce Florydy). Dawkę wyliczono w taki sposób, by wywołać opalanie, a nie oparzenia. W pierwszym tygodniu poziom beta-endorfiny we krwi znacząco wzrósł i utrzymywał się przez całe studium; po jego zakończeniu stopniowo powracał do normy. Przeprowadzane w regularnych odstępach czasu testy wykazały, że w porównaniu do grupy kontrolnej, traktowane UV zwierzęta słabiej reagowały na lekki dotyk i zmiany temperatury. Im wyższy poziom beta-endorfiny, tym mniejsza wrażliwość. Podanie naloksonu, silnego antagonisty receptorów opioidowych, eliminowało to zjawisko. Co istotne, w grupie eksperymentalnej nalokson wywoływał klasyczne objawy odstawienia: drżenie czy szczękanie zębami. Myszy wytrenowane w kojarzeniu naloksonu ze zwykle preferowanym miejscem (ciemnym pudełkiem), wybierały obszary, w których nie doświadczały skutków działania antagonisty. Szczep gryzoni, u którego w skórze wybiórczo zablokowano produkcję POMC lub wyeliminowano gen beta-endorfiny, po ekspozycji na ultrafiolet nie wykazywał reakcji/symptomów typowych dla normalnych zwierząt. Możliwe, że przez przyczynianie się do syntezy witaminy D na pewnych etapach ewolucji ssaków rozwinął się naturalny mechanizm wspierający poszukiwanie UV - opowiada Fisher, dodając, że współcześnie istnieją bezpieczniejsze alternatywne źródła tej witaminy. « powrót do artykułu
  25. Ok. 75 pracowników siedziby głównej amerykańskiego Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorobom (CDC) w Atlancie mogło się zetknąć z żywymi laseczkami wąglika (Bacillus anthracis). Wszystkich poddano leczeniu. CDC podało, że w laboratorium doszło do naruszenia procedur (bakterie nie były inaktywowane). Do ekspozycji doszło w czasie weekendu, dotąd u nikogo nie pojawiły się jednak objawy choroby. W prowadzeniu śledztwa pomaga FBI. Na razie jest zbyt wcześnie, by stwierdzić, czy to przypadek, czy celowe działanie. To nie powinno się wydarzyć. Dbamy o takie sprawy. Nie pozwolimy narażać naszych ludzi na niebezpieczeństwo - podkreśla dr Paul Meechan, dyrektor ds. higieny pracy. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...