Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37665
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    250

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Dwadzieścia siedem osób zapadło w prowincji Hubei w Chinach na niezidentyfikowaną postać zapalenia płuc, co wywołało obawy przed kolejną epidemią SARS, czyli zespołu ciężkiej ostrej niewydolności oddechowej. Przypadki choroby odnotowywano od początku grudnia. Jak podkreśla Komisja Zdrowia Miasta Wuhan, wszyscy pacjenci są poddawani kwarantannie. Podjęto dochodzenie i odkażanie targu rybnego, na którym pracowała większość z nich. Wstępne wyniki testów laboratoryjnych pokazały, że to przypadki wirusowego zapalenia płuc. Plotki o SARS zostały zdementowane przez "Dziennik Ludowy". Siedem osób znajduje się w stanie krytycznym, stan 18 uznaje się za stabilny, a kolejne 2 zostaną niedługo wypisane ze szpitala. Jak na razie nie stwierdzono oczywistej transmisji z człowieka na człowieka; nie zaraził się np. nikt z personelu medycznego. Eksperci z Narodowej Komisji Zdrowia będą prowadzić dalsze testy, które jak wszyscy mają nadzieję, pozwolą wskazać przyczynę zapalenia płuc. Stosuje się podobne leczenie jak przy innych rodzajach wirusowego zapalenia płuc. Przedstawiciele Szpitala Centralnego w Wuhan, gdzie wg lokalnych mediów leczeni byli niektórzy pacjenci, nie chcieli komentować sprawy dla Agencji Reutera. Przypomnijmy, że pierwsze przypadki SARS odnotowano w listopadzie 2002 r., ale władze chińskie starały się to ukryć. Wdrożono blokadę informacyjną, a Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) została powiadomiona dopiero w lutym 2003 r. Ułatwiło to rozwój i rozprzestrzenianie epidemii nie tylko w regionie, ale i po świecie; w jej wyniku zaraziło się ponad 8 tys., a zamarło ponad 770 osób. « powrót do artykułu
  2. Marcin Sieniek, Scott Mayer McKinney, Shravya Shetty i inni badacze z Google Health opublikowali na łamach Nature artykuł, w którym dowodzą, że opracowany przez nich algorytm sztucznej inteligencji lepiej wykrywa raka piersi niż lekarze. Nowotwory piersi, pomimo szeroko zakrojonych programów badań, wciąż pozostają drugą głównych przyczyn zgonów na nowotwory wśród kobiet. Każdego roku na całym świecie wykonuje się dziesiątki milionów badań obrazowych, ale problemem wciąż pozostaje zbyt wysoki odsetek diagnoz fałszywych pozytywnych i fałszywych negatywnych. To z jednej strony naraża zdrowe osoby na stres i szkodliwe leczenie, a z drugiej – w przypadku osób chorych – opóźnia podjęcie leczenia, co często niesie ze sobą tragiczne skutki. Umiejętności lekarzy w zakresie interpretacji badań obrazowych znacznie się od siebie różnią i nawet w wiodących ośrodkach medycznych istnieje spore pole do poprawy. Z problemem tym mogłyby poradzić sobie algorytmy sztucznej inteligencji, które już wcześniej wielokrotnie wykazywały swoją przewagę nad lekarzami. Wspomniany algorytm wykorzystuje techniki głębokiego uczenia się. Najpierw go trenowano, a następnie poddano testom na nowym zestawie danych, których nie wykorzystywano podczas treningu. W testach wykorzystano dane dotyczące dwóch grup pacjentek. Jedna z nich to mieszkanki Wielkiej Brytanii, które w latach 2012–2015 poddały się badaniom mammograficznym w jednym z dwóch centrów medycznych. Kobiety co trzy lata przechodziły badania mammograficzne. Do badań wylosowano 10% z nich. Naukowcy mieli więc tutaj do dyspozycji dane o 25 856 pacjentkach. Było wśród nich 785, które poddano biopsji i 414 u których zdiagnozowano nowotwór w ciągu 39 miesięcy od pierwszego badania. Drugą grupę stanowiło 3097 Amerykanek będących w latach 2001–2018 pacjentkami jednego z akademickich centrów medycznych. U 1511 z nich wykonano biopsje, a u 686 zdiagnozowano nowotwór w ciągu 27 miesięcy od badania. Losy wszystkich kobiet były śledzone przez wiele lat, zatem wiadomo było, które z pań ostatecznie zachorowały. Zadaniem sztucznej inteligencji było postawienie diagnoz na podstawie mammografii. Następnie wyniki uzyskane przez SI porównano z diagnozami lekarskimi. Okazało się, że sztuczna inteligencja radziła sobie znacznie lepiej. Liczba fałszywych pozytywnych diagnoz postawionych przez SI była o 5,7% niższa dla pacjentek z USA i o 1,2% niższa u pacjentek z Wielkiej Brytanii. SI postawiła też mniej fałszywych negatywnych diagnoz. Dla USA było to 9,4% mniej, a dla Wielkiej Brytanii – 2,7% mniej. Wyniki uzyskane przez sztuczną inteligencję były o tyle bardziej imponujące, że algorytm diagnozował wyłącznie na podstawie badań mammograficznych, podczas gdy lekarze mieli też do dyspozycji historię pacjenta. Teraz autorzy algorytmu będą próbowali wykorzystać go podczas badań klinicznych. Ich celem jest spowodowanie, by algorytm sztucznej inteligencji został dopuszczony do użycia w medycynie. « powrót do artykułu
  3. Podczas kolejnego sezonu wykopalisk odkryto nowe figury Terakotowej Armii noszące pięć różnych stopni wojskowych, w tym takie, których dotychczas nie były znane. Wykopaliska miały miejsce w trzecim grobowcu Mauzoleum Cesarza Qin Shi. Archeolodzy odnaleźli ponad 220 żołnierzy noszących 5 różnych stopni. Był wśród nich nieznany dotychczas „niższy od najniższego”, poinformowała lokalna stacja Shaanxi TV. Terakotowi żołnierze są ustawieni w takim szyku, w jakim przed tysiącami lat ustawiali się prawdziwi żołnierze za czasów dynastii Qin (221–206 p.n.e.). Dzięki temu archeolodzy mogą badać system wojskowy, mówi Liu Zheng z Chińskiej Akademii Zabytków Kulturowych. Wykopaliska w trzecim grobowcu trwają od 10 lat. Tym razem archeolodzy odkryli 400 metrów kwadratowych. Wśród znalezionych figur są wojskowi wyżsi rangą. Stają oni na czele z mieczami w dłoniach, a ozdoby ich włosów różnią się od ozdób ich podwładnych. Znaleziono też 12 koni i broń. Wszystkie figury charakteryzują dobrze zachowane kolory. Gdy po raz pierwszy odkrywano terakoą armię, większość figur była pokolorowana, miała czerwone pasy i ciemne zbroje. Nie potrafiono jednak wówczas zakonserwować kolorów i doszło do ich wyblaknięcia, dodaje Liu. Tym razem dysponujemy lepszą technologią, która pozwala nam na zachowanie żywych kolorów. Poza mauzoleum odkryto też miejsce pochówku, a w nim, między innymi, złotego wielbłąda. To najstarszy tego typu zabytek w Chinach. « powrót do artykułu
  4. W sylwestrową noc w ogrodzie zoologicznym w Krefeld wybuchł pożar. Ogień strawił małpiarnię. Zginęło ponad 30 zwierząt. Ogień zauważono 40 minut po północy, jednak na ratunek było już za późno. Strażakom udało się jedynie zapobiec rozszerzeniu ognia na wybieg, gdzie mieszka rodzina goryli. Gerd Hoppman, szef miejscowej policji kryminalnej mówi, że z zeznań świadków wynika, iż w okolicy zoo widziano nisko lecące chińskie lampiony, a wkrótce wybuchł pożar. Nie można też wykluczyć, że ogień zaprószyła wystrzelona raca. Wiadomo, że żywcem spłonęło 5 orangutanów, 2 goryle, szympans, wiele innych małp oraz nietoperze i ptaki. Pozamykane w klatkach zwierzęta nie miały szans na ucieczkę. Ocalono dwa szympansy. To 40-letnia Bally oraz młodszy od niej Limbo. Zwierzęta są poparzone, ale ich stan jest stabilny. Na wybiegu dla goryli przeżył Kidogo i sześciu innych członków jego rodziny. Puszczanie chińskich lampionów jest nielegalne w Krefeld i innych częściach Niemiec. Wiele osób nie przejmuje się jednak zakazem. Na miejscu pożaru znaleziono nie do końca spalone lampiony. Na niektórych z nich znajdują się ręcznie wykonane napisy. Policja radzi, by osoby, które je puszczały, same się zgłosiły. « powrót do artykułu
  5. Pierwsze polskie wydanie jednej z najważniejszych książek Barry’ego Lopeza, nagrodzonej m.in. National Book Award. Arcydzieło literatury, niepowtarzalna i zapierająca dech w piersiach opowieść o dalekiej Północy i jej cudach – od skarłowaciałych lasów, zorzy polarnej i skutych lodem mórz, po woły piżmowe, niedźwiedzie polarne i narwale. Lopez przybliża historię rdzennych Inuitów i – często zakończone tragicznie – wyprawy śmiałków marzących o eksploracji lodowych wybrzeży. Pochyla się również nad niespodziewanymi zmianami, jakie może wywoływać w człowieku, jego marzeniach i pragnieniach ten surowy krajobraz. Z niezwykłą sprawnością rozpościera obraz krainy, gdzie wschody i zachody słońca stanowią raczej wydarzenie sezonowe, a nie codzienne zjawisko. To wszystko sprawia, że Arktyczne marzenia są czymś więcej niż tylko znakomitym studium na temat biologii, antropologii i historii Arktyki, więcej niż tylko suchym, naukowym opracowaniem. Książka nabiera jeszcze więcej wartości teraz, kiedy gwałtowne ocieplenie klimatu zagarnia rekordowe ilości lodu, stawiając pod znakiem zapytania przyszłość nie tylko regionu, ale i całej planety, a dzieło Lopeza powoli zmienia się w historyczną kronikę. Mikołaj Golachowski: Od wielu lat, odkąd wreszcie udało mi się tę książkę przeczytać, twierdzę, że to najlepsza książka o Arktyce, jaką miałem przyjemność poznać. To nie jest książka na połknięcie w jeden wieczór, choć gdy się ją czyta, trudno odwrócić uwagę. Czytałem ją ponad rok, za każdym razem po kilkanaście stron. Nie potrafiłem tego zrobić szybko i po każdej dawce musiałem trochę odpocząć, żeby to na spokojnie przetrawić. Barry Lopez zawsze zdaje się sięgać głębiej, dociekać uważniej niż inni autorzy. To książka pełna pięknej mądrości, a zdumionego czytelnika pochłania mnogość faktów i tajemnych więzi, które Lopez odkrywa i przedstawia tak, że nagle przyrodnicze, geograficzne i filozoficzne splątanie północnego świata staje się oczywiste. To fantastyczna uczta i choć może trwać bardzo długo, to i tak czuje się żal, kiedy się kończy. O AUTORZE: Barry Lopez (ur. 1945) - amerykański pisarz, eseista, wykładowca i fotograf. Odwiedził niemal osiemdziesiąt krajów, w 2002 roku został członkiem Klubu Odkrywców, stowarzyszenia nastawionego na promocję i postęp w badaniach terenowych i eksploracji naukowej. Jego prace często poruszają zagadnienia związane z humanitaryzmem i ochroną środowiska. W dorobku Lopeza znajduje się wiele dzieł beletrystycznych i literatury faktu, najbardziej znany jest jednak dzięki Of Wolves and Men (1978) i Arktycznym marzeniom (Arctic Dreams - 1986), które przyniosły mu wiele nagród, w tym prestiżową National Book Award. Aktualnie mieszka w zachodnim Oregonie.
  6. Bawcie się dobrze, nie przesadzajcie z alkoholem i nie strzelajcie fajerwerkami, by krzywdy zwierzętom nie robić. I niech 2020 będzie lepszy od 2019. Wszystkiego dobrego, Ania, Jacek i Mariusz « powrót do artykułu
  7. W centrum Sztokholmu znaleziono fragment XVI-wiecznego statku. Od jakiegoś czasu w rejonie Kungsträdgården (Ogrodów Królewskich) prowadzone są prace związane ze wzmocnieniem fundamentów budynku należącego do Riksbankens Jubileumsfond. Podczas badań archeologicznych pod podwórzem natrafiono na drewniany kadłub. Został on zbadany przez archeologów morskich z VRAK - Museum of wrecks (Statens maritima och transporthistoriska museer), którzy doszli do wniosku, że najprawdopodobniej pochodzi z towarowca o nazwie Samson, zamówionego pod koniec XVI w. - w 1598 r. - przez Karola IX Wazę. Analiza dendrochronologiczna wskazała, że drewno datuje się na lata 90. XVI w. Odkrycie z okresu przejściowego między starą i nową erą szkutnictwa jest naprawdę wyjątkowe - podkreśla Philip Thonemar z firmy Arkeologikonsult. Skonstruowany przez Andersa Pederssona w Hälsingland Samson miał ponad 30 m długości. W archiwalnych wzmiankach na jego temat jest mowa o budowie i rejsach. Choć wykorzystywano go głównie w celach transportowych, na wyposażeniu znajdowało się także 10-20 dział okrętowych. Okręt z sośniny znika z zapisów po 1607 r. Gdy porzucono go na początku XVII w., został zapewne rozebrany, porąbany i zostawiony na brzegu. Na badanym obszarze znaleźliśmy odpady mieszkańców, które wyrzucano bezpośrednio nad statek - dodaje Thonemar. Były wśród nich monety, szkło, ceramika i gliniana kuleczka, która mogła pełnić funkcje dziecięcej zabawki. « powrót do artykułu
  8. Przed ponad 100 laty, 3 czerwca 1912 roku w berlińskim Charite University Hospital zmarła 2-letnia dziewczynka. Przyczyną śmierci było zapalenie płuc spowodowane przez odrę. Następnego dnia lekarze usunęli płuca dziewczynki, włożyli je do formaliny i dodali do kolekcji anatomicznej Rudolfa Virchowa, ojca współczesnej patologii. Teraz płuca dziecka posłużyły Sebastienowi Calvignacowi-Spencerowi, biologowi ewolucyjnemu z Instytutu im. Roberta Kocha, do badań nad historią odry. Calviniac-Spencer i jego zespół pobrali próbki płuc, wyizolowali z nich RNA i złożyli z kawałków najstarszego znanego nam wirusa odry. Rozpoczęli w ten sposób fascynujące badania nad jego historią i wykazali, że choroba ta nie pojawiła się – jak dotychczas sądzono – w średniowieczu, ale prześladowała ludzkość już co najmniej w IV wieku przed Chrystusem. Pracą kolegów zachwycony jest Mike Worobey z University of Arizona. Mówi, że pozyskanie genomu wirusa z takiej próbki jest czymś niezwykłym. Jednak, dodaje, badaczom brakowało wystarczającej ilości danych, by dokładniej opisać historię wirusa. Zespół Calviniaca-Spencera zgadza się z tą opinią. Naukowcy mają nadzieję, że pewnego dnia uda się pozyskać próbki z naturalnie zmumifikowanych lub zamrożonych zwłok i wówczas dokładniej opiszemy historię tej choroby. W 2017 roku odra, jedna z najbardziej zaraźliwych chorób, zabiła około 142 000 ludzi na całym świecie. Wciąż jednak nie wiemy, kiedy, w jaki sposób i gdzie ten patogen się pojawił. Najbliższym krewniakiem odry jest księgosusz, który jeszcze do niedawna zabijał bydło i dziko żyjące przeżuwacze. Chorobę tę udało się wyeliminować w 2011 roku. Naukowcy sądzą, że obie choroby mają wspólnego przodka. Problem w tym, że odra pozostawiła po sobie niewiele śladów w historycznych zapiskach. Jako, że choroba rozprzestrzenia się bardzo szybko, a jej przejście zapewnia odporność na całe życie, specjaliści oceniają, że populacja, w której się pojawiła, musiała liczyć od 250 do 500 tysięcy osób. W mniejszej populacji choroba by wygasła i zniknęła. Naukowcy sądzą, że miasta osiągnęły taką wielkość około IV wieku przed naszą erą. Gdy jednak badacze z Japonii wykorzystali w 2010 roku dostępne genomy odry i księgosuszu do zbudowania drzewa filogenetycznego wirusów, doszli do wniosku, że odra pojawiła się nie wcześniej niż w XI lub XII wieku po Chrystusie. Problem jednak w tym, że praktycznie nie dysponujemy starymi wirusami odry. Mamy tylko trzy genomy sprzed roku 1990. Najstarszy z nich został wyizolowany w 1954 roku i posłużył do stworzenia pierwszej szczepionki. Dlatego też Calvignac-Spencer udał się do Berlina, do Muzeum Historii Medycyny, które przechowuje tysiące próbek. Zanurzenie w formalinie powoduje, że dochodzi do sieciowania protein i innych dużych molekuł, w tym RNA. Uczeni, chcąc z tej sieci wyodrębnić RNA, wykorzystali technikę opracowaną przed 10 laty przez naukowców zainteresowanych badaniem próbek z formaliny pod kątem nowotworów. Przez 15 minut podgrzewamy próbki do temperatury 98 stopni, co przerywa wiązania, mówi Calvignac-Spencer. Co prawda technika ta prowadzi też do porozrywania RNA, ale istnieją metody umożliwiające ponowne złożenie tych części. Zespół Calvignaca-Spencera wykorzystał więc RNA odry z płuc dziewczynki z 1912 roku oraz RNA z roku 1960, a także inne dostępne genomy wirusa. Odtworzone drzewo genetyczne wskazuje, że choroba ta mogła pojawić się u ludzi już w 345 roku przed naszą erą. Gdy tylko liczebność miejskiej populacji przekroczyła krytyczną granicę. Nie można wykluczyć, że odra najpierw pojawiła się u ludzi, a następnie zaatakowała zwierzęta gospodarskie. jednak jest to mało prawdopodobne, uważa Albert Osterhaus z Uniwersytetu Medycyny Weterynaryjnej w Hanowerze. Po pierwsze dlatego, że zagęszczenie bydła prawdopodobnie osiągnęło masę krytyczną przed osiągnięciem jej przez ludzi. Po drugie zaś, najbliższym wspólnym przodkiem obu wirusów jest wirus powodujący pomór małych przeżuwaczy, zwany też księgosuszem rzekomym. To jeszcze starsza choroba, dotykająca owce i kozy. Bardziej prawdopodobne jest, że choroba przeszła z owiec i kóz na krowy niż z ludzi na krowy. Worobey przypomina, że wcześniejsze badania nad HIV i innymi patogenami niejednokrotnie wskazywały korelację pomiędzy pojawieniem się wirusa, a znacznymi zmianami w strukturze populacji człowieka. Wydaje się, że zmiany w ludzkiej ekologii rzeczywiście zbiegają się z pojawieniem się tych wirusów. « powrót do artykułu
  9. Chirurdzy ze szpitala Floreasca w Bukareszcie najpierw użyli preparatu dezynfekującego na bazie alkoholu, a następnie skalpela elektrycznego. Doszło do zapłonu, przez co chora na raka trzustki 66-letnia pacjentka doznała poparzeń 40% powierzchni ciała. Po kilku dniach kobieta zmarła. Jak donoszą lokalne media, policja rozpoczęła dochodzenie w tej sprawie. Rodzina twierdzi, że nie podano jej szczegółów zdarzenia, do którego doszło 22 grudnia. Poinformowano tylko, że był to wypadek. Dowiedzieliśmy pewnych rzeczy z prasy i kiedy mówiono o tym w telewizji. Nikogo nie oskarżamy, chcemy tylko zrozumieć, co się stało - podkreślają krewni. Mamy nadzieję wyciągnąć wnioski z tego strasznego zdarzenia. Zrobimy wszystko, by dotrzeć do prawdy - powiedział minister zdrowia Victor Costache. Chirurdzy powinni wiedzieć, że przy procedurach prowadzonych z użyciem skalpela elektrycznego nie wolno stosować alkoholowych środków odkażających - dodaje wiceminister Horatiu Moldovan. By zapobiec rozprzestrzenianiu się ognia, pielęgniarka polała pacjentkę wodą z wiadra. « powrót do artykułu
  10. Aroussiak Gabrielian, świeżo upieczona wykładowczyni na Wydziale Architektury Uniwersytetu Kalifornii Południowej, opracowała ubieralne ogrody. W ramach projektu Posthuman Habitats Amerykanka hodowała kamizelki z kilkudziesięcioma gatunkami roślin. Wg niej, w przyszłości można by je podlewać za pomocą potu i moczu, które najpierw poddawano by procesowi wymuszonej osmozy (ang. forward osmosis). Gdy Gabrielian była w ciąży z córką, zachwyciły ją możliwości kobiecego organizmu w zakresie dostarczania dziecku potrzebnych składników odżywczych. W tym samym czasie pracowała nad doktorantem nt. postczłowieczeństwa. Jako architektka krajobrazu zastanawiała się nad zaprzęgnięciem dizajnu do walki ze zmianą klimatu. Stąd pomysł, by wykorzystać własne ciało do wykarmienia kogoś, a właściwie czegoś poza oseskami. A co gdybyśmy mogli hodować żywność na własnych plecach i nosić na sobie krajobraz, który służyłby jako ekosystem dla roślin i zwierząt, w tym owadów? Tworząc Posthuman Habitats, Gabrielian inspirowała się wertykalnymi bezglebowymi ogrodami francuskiego botanika Patricka Blanca. Jej ubieralny warzywnik to de facto kamizelka pokryta tkaniną o właściwościach retencyjnych. Co istotne, prototyp kamizelki zapewnił w ciągu paru tygodni ok. 9 kg (20 funtów) plonów. Gabrielian udało się wyhodować 40 różnych produktów, w tym kapustę, rukolę, rzepę naciową, jarmuż, groszek, grzyby, orzechy ziemne, truskawki, a także zioła, np. szałwię, rozmaryn i tymianek cytrynowy. Dominują tzw. microgreens (dosł. mikroliście), czyli rośliny, które zbiera się i spożywa we wczesnej fazie wzrostu. Prototypy nakładano na manekiny, nawożono i podlewano. Spekulatywny projekt obejmuje jednak także system pozwalający na wykorzystanie moczu i potu właściciela kamizelki oraz odchodów istot, które ją zamieszkują. Podczas wystawy w American Academy of Rome projektantka przetestowała na sobie jedną z kamizelek. Gabrielian opisuje, że pod wpływem wzrostu warzyw i owoców ubieralny ogród stał się dość ciężki. Największe wrażenie robiła jednak wilgoć. Mimo wykorzystania warstwy izolującej, nadal ją można było wyczuć. Posthuman Habitats nigdy nie miały stanowić rozwiązania narastających problemów ekologicznych i dot. bezpieczeństwa pokarmowego. Chodziło raczej o przeniesienie kryzysu środowiskowego na bardziej namacalny, cielesny poziom i o wyobrażenie sobie możliwej przyszłości, w której żyje się, ściślej współpracując z organizmami innymi niż ludzie. [...] Mikroorganizmy, drapieżniki i zapylacze nie tyle bowiem pomagają, co są niezbędne dla wzrostu naszego pokarmu. Zniszczone gleby, susze i powodzie mogą zagrozić naszemu rolnictwu, dlatego by [...] przeżyć w takim świecie, musimy odejść od projektowania wyłącznie pod kątem ludzi i pomyśleć o lepszej współpracy i bardziej etycznym podejściu do naszego otoczenia. Gdyby przez degradację gleby i zagrożenie powodziami itp. ludzie musieli wrócić do wędrownego trybu życia, taka kamizelka stanowiłaby, wg pani architekt, całkiem użyteczne rozwiązanie. Ludzie są egoistycznym gatunkiem, a ponieważ od kamizelki zależałoby nasze przetrwanie, bylibyśmy zmuszeni dbać o rośliny i zwierzęta, bez których nie ma mowy o plonach. To metoda na wykorzystanie egoistycznej postawy. Kolejnym krokiem Gabrielian jest oszacowanie wpływu zdrowotnego i zdolności równoważenia emisji dwutlenku węgla przez kamizelkę. Amerykanka chciałaby dodać automatyczny system, który sygnalizowałby, że rośliny potrzebują podlania, światła czy składników odżywczych. « powrót do artykułu
  11. W mediach pojawiły się informacje, z których wynika, że podczas targów CES 2020 Intel zaprezentuje technologię, która pozwoli na pozbycie się wentylatorów z notebooków. Takie rozwiązanie pozwoliłoby na budowanie lżejszych i cieńszych urządzeń. Podobno na targach mają zostać zaprezentowane gotowe notebooki z technologią Intela. Część mediów pisze, że nowatorskie rozwiązanie to połączenie technologii komory parowej (vapor chamber) i grafitu. W technologii komory parowej płynne chłodziwo paruje na gorącej powierzchni, którą ma schłodzić, unosi się do góry, oddaje ciepło i ulega ponownej kondensacji. Rozwiązanie takie od lat stosuje się np. w kartach graficznych, jednak zawsze w połączeniu z wentylatorem, odprowadzającym ciepło z powierzchni, do której jest ono oddawane przez chłodziwo. Podobno Intel był w stanie pozbyć się wentylatora, dzięki poprawieniu o 25–30 procent rozpraszania ciepła. Obecnie w notebookach systemy chłodzące umieszcza się pomiędzy klawiaturą a dolną częścią komputera, gdzie znajduje się większość komponentów wytwarzającyh ciepło. Intel miał ponoć zastąpić systemy chłodzące komorą parową, którą połączył z grafitową płachtą umieszczoną za ekranem, co pozwoliło na zwiększenie powierzchni wymiany ciepła. Z dotychczasowych doniesień wynika również, że nowy projekt Intela może być stosowany w urządzeniach, które można otworzyć maksymalnie pod kątem 180 stopni, nie znajdzie więc zastosowania w maszynach z obracanym ekranem typu convertible. Podobno jednak niektórzy producenci takich urządzeń donoszą, że wstępnie poradzili sobie z tym problemem i w przyszłości nowa technologia trafi też do laptopów z obracanymi ekranami. Niektórzy komentatorzy nie wykluczają, że Intel wykorzystał rozwiązania z technologii k-Core firmy Boyd, która wykorzystuje grafit do chłodzenia elektroniki w przemyśle satelitarnym, lotniczym i wojskowym. Obecnie na rynku są dostępne przenośne komputery bez wentylatorów, są to jednak zwykle ultrabooki czy mini laptopy. Pełnowymiarowych maszyn jest jak na lekarstwo i nie  są to rozwiązania o najmocniejszych konfiguracjach sprzętowych. « powrót do artykułu
  12. Geofizycy odkryli dowody na uderzenie pioruna bądź piorunów w sam środek ukrytego obecnie pod warstwą torfu kamiennego kręgu na wyspie Lewis na Hebrydach Zewnętrznych. Naukowcy sądzą, że to może rzucić nieco więcej światła na powody, dla których tworzono takie struktury. Anomalię magnetyczną w kształcie gwiazdy odkryto w ramach Calanais Virtual Reconstruction Project, wspólnego przedsięwzięcia Uniwersytetu w Bradford, University of St Andrews oraz Urras nan Tursachan. Badając Tursachan Chalanais, główny kamienny krąg, zespół zajął się przy okazji pobliskimi stanowiskami satelitarnymi. Jedno z rzadko odwiedzanych stanowisk, stanowisko IX (Airigh na Beinne Bige), składa się obecnie z jednego stojącego kamienia. Geofizycy ujawnili, że kamień ten był niegdyś częścią kręgu, a w samym środku znajduje się anomalia magnetyczna w kształcie gwiazdy. Jest ona skutkiem uderzenia jednego silnego pioruna albo kilku mniejszych w to samo miejsce. Tak oczywiste dowody uderzeń piorunów są bardzo rzadkie w Wielkiej Brytanii. Związek tego zdarzenia z kamiennym kręgiem nie jest raczej przypadkowy. Nie ma pewności, czy piorun ze stanowiska IX trafił w drzewo, czy w skałę, której tu już nie ma. Może też sam kamienny krąg "przyciągał" pioruny. Tak czy siak, nowo zdobyte dowody sugerują, że siły natury były ściśle powiązane z życiem codziennym i wierzeniami wczesnych społeczności rolniczych z wyspy - opowiada dr Richard Bates. Dobra widoczność uderzenia [pioruna] sugeruje, że patrzymy na zdarzenie poprzedzające rozwój torfu na stanowisku, [a więc na ślad czegoś] sprzed ponad 3 tys. lat - dodaje prof. Tim Raub. Naukowcom udało się także wirtualnie zrekonstruować inny pobliski krąg Na Dromannan, którego kamienie leżały na ziemi albo zostały przykryte torfem. Po raz pierwszy od 4 tys. lat kamienie można ponownie oglądać i wirtualnie obchodzić. Modelowanie Na Dromannan pomaga w ustaleniu, czy krąg ten był odpowiednio "skonfigurowany" astronomicznie. Ekipa ma nadzieję powrócić na Lewis w przyszłym roku i prowadzić badania zarówno na lądzie, jak i w wodzie. « powrót do artykułu
  13. Japoński satelita Tsubame trafił do Księgi Rekordów Guinnessa jako satelita obserwacyjny na najniższej orbicie okołoziemskiej, poinformowała Japońska Agencja Kosmiczna (JAXA). Pomiędzy 23 a 30 września bieżącego roku Tsubame znajdował się na orbicie położonej zaledwie 167,4 kilometra nad powierzchnią planety. Zwykle satelity obserwacyjne znajduje się na wysokości 600–800 kilometrów. Umieszczenie Tsubame na tak niskiej orbicie było częścią testów prowadzonych od grudnia 2017 do października 2019 roku. Utrzymanie tak niskiej orbity było możliwe dzięki systemowi silników jonowych i silników odrzutowych opracowanych przez JAXA. Pomimo przyciągania ziemskiego i tarcia atmosferycznego satelita przez tydzień mógł wykonywać zdjęcia w wysokiej rozdzielczości. Jako, że utrzymanie tak niskiej orbity wymaga dużych ilości paliwa, do pracy zaprzęgnięto silniki jonowe, które zużywają go 10-krotnie mniej niż silniki odrzutowe. Umieszczenie satelity na niskiej orbicie pozwala na wykonanie bardziej szczegółowych fotografii, jednak utrzymanie orbity poniżej 300 kilometrów jest bardzo trudne. Jak poinformowała JAXA, Tsubame był narażony na 1000-krotnie większy opór ze strony atmosfery i skoncentrowanego atmosferycznego tlenu niż satelita umieszczony na standardowej wysokości. Agencja stwierdziła również, że materiały opracowane przez nią na potrzeby misji Tsubame wytrzymały oddziaływanie zwiększonych ilości tlenu przez długi czas. Zamierzamy wykorzystać zdobyte doświadczenie na potrzeby rozwoju nauki i technologii, w tym technologii satelitarnych, powiedział Masanori Sasaki, menedżer odpowiedzialny za projekt testów na bardzo niskich orbitach. W kwietniu Tsubame osiągnął orbitę na wysokości 271,5 kilometra i był stopniowo obniżany aż do rekordowo niskiej orbity. Po zakończeniu misji spłonął w atmosferze 1 października. « powrót do artykułu
  14. Podczas ostatniej wizyty w Galerii Akademii (Galleria dell'Accademia) we Florencji dr Daniel Gelfman zauważył w rzeźbie Dawida Michała Anioła coś, co ukrywało się na widoku od ponad 500 lat - rozszerzoną w wyniku pobudzenia prawą żyłę szyjną zewnętrzną. W większości rzeźb, a także zazwyczaj u żywych ludzi, nie widać tych naczyń. U Dawida żyła jest jednak wyraźnie uwypuklona nad obojczykiem, tak jak powinno to zresztą mieć miejsce u młodego mężczyzny, który za chwilę będzie walczyć z potężnym przeciwnikiem - Goliatem. Rozstrzeń żyły może występować w przebiegu choroby, np. przy podwyższonym ciśnieniu wewnątrzsercowym i dysfunkcji serca, ale Dawid był młody i znajdował się w szczycie formy fizycznej. To zaś oznacza, że wyjaśnieniem jest stan czasowego pobudzenia (przygotowywanie się do starcia z filistyńskim wojownikiem). Tak jak inni współcześni mu artyści, Michał Anioł miał przygotowanie anatomiczne. [Przyglądając się rzeźbie] zdałem sobie sprawę, że musiał on zauważyć czasowe rozszerzanie żyły szyjnej [zewnętrznej] u zdrowych pobudzonych ludzi - podkreśla Gelfman, którego tekst "The David Sign" na ten temat ukazał się właśnie w piśmie JAMA Cardiology. Michał Anioł ukończył Dawida w 1504 r. Dzieło Williama Harveya nt. prawdziwej mechaniki układu krążenia [Exercitatio Anatomica de Motu Cordis et Sanguinis in Animalibus, Badania anatomiczne nad ruchem serca i krwi u zwierząt] ukazało się zaś dopiero w 1628 r. - odnotowuje wykładowca University College of Osteopathic Medicine w Indianapolis. Najwyraźniej, by odnotować zmiany fizjologiczne związane z żyłami, Michałowi Aniołowi wystarczyło po prostu własne bystre oko. Ten sam szczegół ujawnił się zresztą w rzeźbie Mojżesza; była ona przewidziana jako część nieukończonego nagrobka przyściennego papieża Juliusza II. Tutaj także większość obserwatorów zgodziłaby się, że siedzącego Mojżesza przedstawiono w stanie pobudzenia. Dla odmiany u zmarłego Jezusa z Piety (rzeźba ta znajduje się w Bazylice Św. Piotra w Rzymie) żyła szyjna nie jest ani rozszerzona, ani nawet widoczna. Jest to, oczywiście, fizjologicznie poprawne w takim kontekście. Rzeźba pokazuje tylko dany moment w czasie. Michał Anioł chciał ująć swoje [krążeniowe] spostrzeżenie zarówno u przestraszonego Dawida, jak i pobudzonego Mojżesza. Jestem pod wrażeniem, że potrafił coś takiego dostrzec i wyrazić w swoich pracach w czasie, kiedy wiedza na temat fizjologii układu krążenia była tak skąpa. « powrót do artykułu
  15. Czerwony nadolbrzym Betelgeza, jedna z najjaśniejszych gwiazd na niebie, przygasła w ciągu ostatnich tygodni bardziej niż przez ostatnie sto lat. Podekscytowani astronomowie z całego świata zastanawiają się co to oznacza. Nie można wykluczyć, że gwiazda wybuchnie i zamieni się w supernową. Nadolbrzymy wciąż kryją wiele zagadek, a naukowcy mają nadzieję, że dzięki obserwowanemu właśnie procesowi, dowiedzą się więcej o takich gwiazdach. Astronomowie od ponad wieku obserwują, jak Betelgeza raz przygasa, raz robi się jaśniejsza. Materia z gwiazdy wędruje ku jej powierzchni i ponownie tonie w jej wnętrzu, powodując, że powierzchnia jest raz chłodniejsza, raz cieplejsza. Stąd właśnie zmienna jasność gwiazdy. Richard Wasatonic, astronom z Villanova Univrsity w Pennsylvanii od 25 lat dokonuje pomiarów jasności Betelgezy za pomocą niewielkiego prywatnego teleskopu. W październiku wraz ze swoim kolegą Edwardem Guinanem i astronomem-amatorem Thomasem Calderwoodem zauważyli, że Betelgeza ponownie przygasa. Do grudnia stała się ciemniejsza niż w ciągu ostatnich 25 lat. Na łamach witryny The Astronomer's Telegram poinformowali o tym innych astronomów. Każdej nocy była ciemniejsza niż nocy poprzedniej, mówi Guinan. Obserwujący spodziewali się, że wkrótce gwiazda przestanie zmniejszać swoją jasność. Jednak tak się nie stało. Dnia 23 grudnia zaktualizowali swój wpis, stwierdzając, że Betelgeza nadal przygasa i jest już ciemniejsza niż była w ciągu ostatni 100 lat, czyli w całym okresie, w którym nauka mierzy jasność gwiazd za pomocą urządzeń, a nie ocenia ją „na oko”. Betelgeza, która jest zwykle 6. lub 7. najjaśniejszą gwiazdą na niebie, do połowy grudnia bieżącego roku stała się 21. najjaśniejszą gwiazdą nieboskłonu. Nic więc dziwnego, że pojawiły się głosy, iż możemy być świadkami końca Betelgezy. Na podstawie obliczeń masy astronomowie stwierdzili, że Betelgeza stanie się supernową w wieku około 9 milionów lat. Właśnie tyle mniej więcej lat liczy sobie gwiazda. Już jakiś czas temu obliczano, że Betelgeza stanie się supernową w ciągu najbliższych 100 000 lat. Jeśli nadolbrzym wybuchnie stanie się dla nas tak jasny, jak połowa jasności Księżyca w pełni. Przez wiele miesięcy będziemy mogli obserwować taką supernową nawet za dnia. Nie powinniśmy się jednak obawiać o nasze bezpieczeństwo, gdyż gwiazda znajduje się w odległości około 420 – 640 lat świetlnych od Ziemi. Niejednokrotnie mieli dotychczas okazję badać supernowe. Nigdy jednak nie udało się obserwować procesów zachodzących zanim gwiazda stanie się supernową. Stąd też nie wiadomo, czy obecne przygasanie gwiazdy oznacza jej rychły koniec. Betelgeza już kilkukrotnie zwracała na siebie naszą uwagę. Przed 10 laty informowaliśmy, że gwiazda mocno się skurczyła, ale jej jasność nie spadła. Po kilku latach astronomowie odkryli tajemniczą wielką ścianę pyłu, w kierunku której zmierza Betelgeza, a z którą w przyszłości się zderzy. Niedługo później na Betelgezie zaobserwowanie istnienie gorących punktów, a trzy lata temu okazało się, że gwiazda obraca się szybciej, niż powinna. « powrót do artykułu
  16. Około 480 milionów zwierząt zginęło w olbrzymich pożarach, które od września trawią australijski busz. Takich wyliczeń dokonali naukowcy z University of Sydney, którzy mówią, że w tej liczbie znajduje się niemal 8000 (30%) koali z ich głównego habitatu w Nowej Południowej Walii. W regionie tym, położonym o 390 kilometrów na północ od Sydney mieszkało do niedawna około 28 000 koali. Ekolodzy obawiają się, że w najbliższej przyszłości czekają nas duże spadki populacji tego zagrożonego gatunku. Koala poruszają się zbyt wolno, by uciec przed ogniem. Jako, że pożary wciąż trwają, wiele ciał nigdy nie zostanie odnalezionych. Obecne szacunki są dokonywana na podstawie powierzchni zniszczonego habitatu, w którym zamieszkują koala. Podczas tegorocznego sezonu pożarów w całej Australii spłonęło już ponad 5 milionów hektarów buszu, z czego 3,4 miliona hektarów w samej Nowej Południowej Walii. W stanie tym żyje znaczna część populacji tych zwierząt. W internecie krążą zdjęcia koali uratowanych przez ludzi czy filmy ze zwierzętami, które same szukają u ludzi pomocy. Populacja koali od lat się kurczy. W latach 1990–2010 w stanach Nowa Południowa Walia i Queensland zmniejszyła się ona o 42%. Obecne pożary doprowadziły do dalszych dramatycznych spadków. Liczba koali zmniejsza się od 20 lat. Niszczymy tysiące hektarów ich habitatu, który przeznaczamy na rolnictwo i pozyskiwanie drewna. Zmniejszamy też ich habitat pośrednio, powodując zmiany klimatyczne, poinformował James Tremain, rzecznik prasowy Rady Ochrony Środowiska Nowej Południowej Walii. Zawodowa straż pożarna nie daje sobie rady z pożarami. Na pomoc ruszyła Ochotnicza Straż Pożarna. Ochotnicy zwykle nie otrzymują wynagrodzenia lub jest ono symboliczne, jednak obecna sytuacja jest tak dramatyczna i wymaga od nich tak wielkiego zaangażowania, że po licznych sporach politycy w końcu zdecydowali, że członkowie OSP otrzymają pomoc finansową. Władze Australii dość lekko podchodzą do sytuacji w kraju. Oficjalnie – wbrew stanowisku naukowców i byłych oraz obecnych szefów służb ratunkowych – zaprzeczają, by pożary miały związek z globalnym ociepleniem. Premier kraju wyjechał z rodziną na Hawaje, ale pod wpływem krytyki, skrócił wakacje i wrócił do kraju. Niedługo po tym na zagraniczne wakacje wybrał się minister ds. sytuacji nadzwyczajnych Nowej Południowej Walii, który oświadczył, że jeśli będzie trzeba, to natychmiast wróci. W związku z bardzo wysokimi temperaturami, olbrzymimi pożarami i ryzykiem wybuchu nowych, pojawił się apel, by władze Sydney zrezygnowały z noworocznego pokazu fajerwerków. Pokaz się jednak odbędzie.   « powrót do artykułu
  17. Paciorki wykonane przypuszczalnie ponad 3,5 tys. lat temu w Egipcie odkryto na cmentarzysku z początków epoki brązu w Kosyniu na Warmii. Według archeologów ozdoby trafiły na te tereny za sprawą wymiany handlowej na tzw. bursztynowym szlaku. O niezwykłym w skali środkowej Europy odkryciu poinformował PAP archeolog z Muzeum Warmii i Mazur w Olsztynie dr Jarosław Sobieraj, kierujący programem badań nad początkami epoki brązu w północno-wschodniej Polsce. Dobiegający końca dwuletni projekt dotyczył odkrytych w ostatniej dekadzie śladów osadnictwa z II tysiąclecia p.n.e., uznawanego za najsłabiej dotąd rozpoznany okres w pradziejach regionu. W Kosyniu koło Dobrego Miasta archeolodzy natrafili na pozostałości bogato wyposażonych grobowców miejscowych elit, zawierające m.in. złote ozdoby i wykonaną z brązu biżuterię, a także broń o tzw. charakterze insygnialnym, czyli podkreślającym wysoką pozycję właściciela. Odnaleziono tam przedmioty pochodzące m.in. z Kotliny Karpackiej, Wysp Brytyjskich, terenu dzisiejszych Niemiec i krajów naddunajskich. Za jedno z najbardziej zagadkowych znalezisk archeolodzy uznali 12 niewielkich paciorków z tworzywa przypominającego szkło, które odnaleziono w pochówku datowanym metodą radiowęglową na ok. 1550 rok p.n.e. Dodatkowe informacje o tym odkryciu uzyskano dzięki przeprowadzeniu szeregu specjalistycznych analiz. Badania fizykochemiczne wykazały, że paciorki wykonano z tzw. fajansu szklistego, łączącego w sobie cechy obu tych surowców. Podobnie wykonywane ozdoby z tego czasu, różniące się jednak znacznie budową i składem, odnaleziono jedynie na dwóch stanowiskach archeologicznych z terenu Śląska i Wielkopolski – powiedział dr Sobieraj. W ocenie naukowców, znane dotąd paciorki fajansowe różnią się od egzemplarzy znalezionych na Warmii przede wszystkim niewielką ilością szkła, łączącego ziarna kwarcu. Również ich struktura świadczy, że wykonywano je w zupełnie inny sposób, a więc w położonych gdzie indziej warsztatach. Aby poznać bliżej budowę i skład chemiczny odkrytych zabytków poddano je elektronowej mikroanalizie rentgenowskiej, którą przeprowadził dr Petras Jokubauskas w laboratorium Wydziału Geologii Uniwersytetu Warszawskiego. Prof. Robert Anczkiewicz z Ośrodka Badawczego Instytutu Nauk Geologicznych PAN w Krakowie oznaczył z pomocą ultraczułej spektrometrii mas blisko 50 pierwiastków śladowych, zawartych w „fajansie”. Określił także stosunki izotopowe strontu i neodymu, stanowiące swoiste markery dla - pionierskich w tym zakresie - badań nad pochodzeniem podobnych tworzyw szklistych. Zdaniem dr. Tomasza Purowskiego, specjalisty w zakresie prahistorii szkła z Instytutu Archeologii i Etnologii PAN w Warszawie, paciorki z Kosynia są znaleziskiem niezwykłym, nie tylko w skali północno-wschodniej Polski, ale całej środkowej Europy. Ponieważ brakuje do nich bliskich analogii, są jednak trudne do jednoznacznej interpretacji. Według niego na podstawie składu chemicznego można przyjąć, że wykonano je na obszarach wschodnio-śródziemnomorskich, przypuszczalnie w Egipcie. Pojawienie się tych zabytków na terenie Pojezierza Olsztyńskiego naukowcy wiążą z dalekosiężną siecią wymiany prestiżowych dóbr ówczesnej Europy, określanej jako szlak bursztynowy. Według nich, w początkach epoki brązu należy brać pod uwagę dwie drogi jego przebiegu na północ dzisiejszej Polski: przez Grecję, Italię i Alpy lub przez Bałkany, Nizinę Panońską i przełęcze karpackie. Nasze badania w terenie wymagają oczywiście kontynuacji, jednak już dziś można mówić o pojawieniu się nowej jednostki w podziale kulturowym pradziejów ziem polskich – ocenił dr Sobieraj. Badania zabytkowych znalezisk prowadzono w ramach projektu p.n. Początki epoki brązu na Warmii i Mazurach w świetle analiz specjalistycznych, który został dofinansowany przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, a także Gminę Dobre Miasto i Samorząd Województwa Warmińsko-Mazurskiego. « powrót do artykułu
  18. Brazylijscy naukowcy przeprowadzili badania, z których wynika, że kawa lepiej smakuje, gdy naczynie, z której ją pijemy, jest bardziej gładkie. Wówczas postrzegamy napój jako słodszy. Gdy zaś pijemy kawę z chropowatego naczynia, w ustach pozostaje gorzkawy posmak. W testach uczestniczyło ponad 230 osób. Połowę z nich stanowili eksperci, wśród nich osoby zawodowo zajmujące się ocenianem jakości kawy. Wszystkim podano wysokiej jakości brazylijską kawę. Badani raz pili ją z gładkiej porcelanowej filiżanki, a raz z ceramicznego kubka o szorstkich brzegach i szorstkich ściankach wewnętrznych i zewnętrznych. Oba naczynia miały podobny kształt i wagę. Kawa była postrzegana jako słodsza, gdy pito ją z gładkiej filiżanki. Gdy zaś była pita z szorstkiego kubka, badani stwierdzali, że ma większą kwasowość, mówi psycholog doktor Fabiana Carvalho z Uniwersytetu w Sao Paulo. To pokazuje, że wrażenia dotykowe mają znaczenie dla naszej oceny smaku. Jak czytamy w artykule opublikowanym na łamach pisma „Food Quality and Preference”: zarówno zawodowi testerzy jak i amatorzy stwierdzili, że posmak kawy pitej z szorstkiego naczynia jest bardziej wytrawny niż gdy pije się ją z naczynia gładkiego. Badacze zauważają, że naczynie może wpłynąć na ocenę kawy, szczególnie tej o najwyższej jakości. Taka kawa, jak twierdzą, może śmiało rywalizować z winami najwyższej jakości. W winie znajduje się bowiem 600–1000 związków nadających mu smak, tymczasem w kawie jest ich ponad 1200. « powrót do artykułu
  19. We wsi Yancun w prowincji Shaanxi odkryto królewski grobowiec z czasów dynastii Tang (618–907). Archeolodzy mówią, że pochowano w nim Xue Shao, pierwszego męża księżniczki Taiping, córki cesarza Gaozonga (649–683). Prace wykopaliskowe trwały od sierpnia. Dotychczas w grobowcu znaleziono 120 artefaktów, z czego większość stanowią malowane figurki. Na miejscu znaleziono też kamień długości 73 centymetrów, na którym wyryto 600-wyrazowy tekst, zawierający drzewo genealogiczne Xue Shao, zajmowane przezeń urzędy, przyczynę śmierci, datę pogrzebu, informacje o potomkach i inne dane. Grobowiec skierowany jest na południe, jego długość wynosi 34,68 metrów, a głębokość to 11,11 metrów. Odkrycie wypełnia ważną lukę w naszych informacjach o Xue Shao, gdyż jego biografii nie zapisano ani w Starej Księdze Tang, ani w Nowej Księdze Tang, dwóch klasycznych dziełach opisujących historię dynastii. Grobowiec sporo tez mówi o polityce tamtych czasów. Księżniczka Taiping była najmłodszym dzieckiem cesarza Gaozonga i cesarzowej Wu. To rodzice zdecydowali, że wyjdzie za Xue Shao, siostrzeńca cesarza, a swojego kuzyna. Jesienią 681 roku obyło się wielkie wesele, a przekazy z tamtych czasów mówią, że na trasie orszaku ślubnego ustawiono tak wiele pochodni, że pobliskie drzewa uschły od żaru. Cesarz Gaozong zmarł w 683 roku i został zastąpiony przez swojego syna księcia Li Zhe, jednak rzeczywistą władzę sprawowała cesarzowa matka Wu. Gdy nowy cesarz okazał się zbyt niezależny, Wu zastąpiła go kolejnym synem. W 688 roku doszło do wybuchu nieudanej rebelii przeciwko cesarzowej Wu, a jednym z buntowników był Xue Shao. Część buntowników ścięto, a Xue Shao został skazany na 100 batów i zagłodzony na śmierć. Ten rodzaj śmierci był bardziej bolesny niż dekapitacja, ale ciało pozostawało w całości, zatem uznawany był za bardziej honorową. Księżniczka Taiping nie była wdową zbyt długo. Cesarzowa Wu wybrała na jej kolejnego męża Wu Youji, wnuka swojego wuja. Gdy okazało się, że Wu Youji jest żonaty, cesarzowa kazała zabić jego żonę. Księżniczka Taiping zmarła w 713 roku w wieku 48 lat. « powrót do artykułu
  20. Europejscy fizycy opracowali plan budowy nowego akceleratora cząstek wykorzystującego wzbudzone pole plazmowe. European Projekt Plasma Research Accelerator with eXcellence In Applications (EuPRAXIA) przewiduje budowę w jednym lub dwóch miejscach w Europie infrastruktury do pracy z plazmą o wysokich energiach. Jego celem jest m.in. pokazanie, że zarówno koszty jak i rozmiary takich instalacji mogą być znacznie niższe niż tych wykorzystujących standardowe technologie pracujace z częstotliwościami radiowymi. Akceleratory plazmowe wykorzystują niezwykle wysoki gradient pola elektrycznego, który powstaje, gdy impuls lasera lub naładowane cząstki wędrują z olbrzymią prędkością przez plazmę. Gradient taki umożliwia przyspieszenie elektronów do olbrzymich energii na bardzo krótkich dystansach. Eksperymentalne akceleratory plazmowe już istnieją. Takie urządzenie działa m.in. w Lawrence Berkeley National Laboraory gdzie przyspiesza elektrony do 1 GeV na odcinku 3,3 cm, podczas gdy konwencjonalny SLAC (Stanford Linear Accelerator Center) potrzebuje aż 64 metrów, by uzyskać tę samą energię. Tak wielka różnica możliwa jest dzięki temu, że w akceleratorach plazmowych można uzyskać gradient nawet 100 GeVm-1, gdy tymczasem w konwencjonalnych akceleratorach wynosi on zaledwie 0,1 GeVm-1. Członkowie konsorcjum EuPRAXIA, w skład którego wchodzą naukowcy z 16 instytucji z 5 krajów, chcą udowodnić, że akceleratory plazmowe mogą przydać się w nauce i przemyśle do specyficznych zastosowań. W październiku konsorcjum przygotowało raport, w którym czytamy, że celem projektu jest zbudowanie akceleratorów plazmowych, w których będą wykorzystywane zarówno lasery (LWFA – laser wakefield acceleration), jak i fala elektronowa (PWFA – plasma wakefield acceleration). W akceleratorach mają powstawać strumienie elektronów o energiach od 1 do 5 GeV, które mają być używane w takich zastosowaniach jak obrazowanie medyczne, generowanie pozytonów, testowanie materiałów oraz – przede wszystkim – do zasilana laserów na swobodnych elektronach (FEL). Obecnie używane FEL wykorzystują miedziane lub nadprzewodzące wnęki do przyspieszania elektronów do wysokich energii oraz magnesy, dzięki którym generowane są wyjątkowo jasne impulsy promieniowania rentgenowskiego. Jednak takie urządzenia, z których najważniejsze znajdują się w Europie, USA i Azji, mają długość setek i tysięcy metrów. Tymczasem dzięki wysokiemu gradientowi akceleratorów plazmowych jest nadzieja, że cały FEL mógłby zmieścić się np. w szpitalnej piwnicy. Fizyk Carsten Welsch z University of Liverpool mówi, że do obecnie istniejących laserów na swobodnych elektronach ustawiają się długie kolejki naukowców zainteresowanych ich wykorzystywaniem. Jeśli będziemy w stanie stworzyć infrastrukturę, która zapewnia impulsy laserowe o podobnej jakości, ale całość jest mniejsza, sporo na tym zyskamy. W projekcie konsorcjum znajdziemy kilka różnych scenariuszy budowy i wykorzystania EuPRAXIA. Najbardziej kosztowna opcja przewiduje wydatkowanie 320 milionów euro na budowę w dwóch różnych miejscach akceleratorów z których jeden będzie urządzeniem typu LWFA, a drugi typu PWFA. W kwocie tej zawarte są też koszty intensywnie prowadzonych projektów badawczo-rozwojowych. Jednak koszt urządzenia może być znacznie niższy. Jeśli akcelerator powstałby w jednym miejscu, to zbudowanie urządzenia typu PWFA kosztowałoby 68 milionów euro, a jeśli zdecydowano by się na LWFA koszt zamknąłby się w kwocie 75 milionów euro. Początkowo konsorcjum chciało zaprojektować akceleratory, które można by zbudować w dowolnym miejscu. Jednak ostatecznie zdecydowano się na konkretne lokalizacje i dostosowane do nich projekty. EuPRAXIA proponuje zatem, by akcelerator wykorzystujący elektrony (PWFA) zbudować w znajdującym się na przedmieściach Rzymu Laboratori Nazionali di Frascati. Z kolei dla akceleratora LWFA wybrano cztery możliwe lokalizacje, Laboratori Nazionali do Frascati, włoski Narodowy Instytut Optyki w Pizie, ELI Beamlines Laser w pobliżu Pragi oraz Rutheford Appleton Laboratory w brytyjskim Oxfordshire. Jeśli projekt EuPRAXIA dostanie zielone światło, to akcelerator powinien zacząć działać za około 10 lat. Biorąc pod uwagę czas potrzebny na skonstruowanie odpowiednich urządzeń i budowę infrastruktury, ostateczna decyzja co do wyboru miejsca budowy powinna zapaść nie później niż w ciągu 5, a optymalnie w ciągu 2-3 lat. Wiadomo też, że takie urządzenie, przynajmniej na początku swojej działalności, nie służyłoby badaniom naukowym, gdyż osiągane w nim energie są zbyt małe, by można było oczekiwać dokonania znaczących odkryć. Obecnie eksperymentalne akceleratory plazmowe posiadają instytucje naukowe w Niemczech (4), Wielkiej Brytanii (3), Francji (2), Szwecji (1), Rosji (1), Kanadzie (1), USA (8). « powrót do artykułu
  21. Zmarł jeden z ratowników biorących udział w zeszłorocznej akcji ratunkowej w zalanej jaskini Tham Luang. Beiret Pakabara z tajskich sił Navy Seal nabawił się wtedy zakażenia krwi. Znajdował się pod stałą opieką lekarzy, ale jego stan się ostatnio pogorszył. Przypomnijmy, że podczas samej akcji zginął Saman Kuman, 37-letni nurek dostarczający tlen. Akcja ratunkowa w Tham Luang odbywała się od 23 czerwca do 10 lipca 2018 r. Nurkowie odnaleźli 12 chłopców w wieku 11-16 lat i ich 25-letniego trenera 2 lipca. Przygotowania operacji ratunkowej trwały kilka kolejnych dni. Wydarzenie było relacjonowane przez media z całego świata. Operację uznano za największą i najbardziej złożoną akcję ratunkową w jaskini w historii. Gazeta Bangkok Post podała, że ceremonia pogrzebowa sierżanta Pakabary odbyła się w piątek w meczecie Talosai w południowej prowincji Satun. Matka podkreśla, że od akcji ratunkowej przez 17 miesięcy Beiret wiele razy trafiał do szpitala. W piątkowym oświadczeniu na Facebooku Royal Thai Navy złożyła rodzinie kondolencje. Rzecznik Royal Navy Prachachart Sirisawat dodał, że Pakabara zostanie odznaczony i awansowany do rangi porucznika. Mówiono też o wypłacie odszkodowania. « powrót do artykułu
  22. Praca w szpitalu wiąże się ze sporym stresem. Gra toczy się o dużą stawkę, bo o czyjeś życie. Wymagania są wysokie, a dość często nikt nie docenia osiąganych rezultatów. By zapobiec wypaleniu zawodowemu u przedstawicieli różnych profesji medycznych, Centrum Zdrowia Cyfrowego Uniwersytetu Pensylwanii zaczęło testy High Five, nawiązującego do mediów społecznościowych systemu przesyłania współpracownikom miłych/humorystycznych memów i GIF-ów. Wyniki badania zespołu prof. Kathleen Lee ukazały się w piśmie NEJM Catalyst Innovations in Care Delivery. Okazało się, że system został dobrze przyjęty przez większość pracowników Oddziału Medycyny Ratunkowej Szpitala Uniwersyteckiego, HUP (to tu po raz pierwszy go wdrożono). Błędy medyczne mogą skutkować poważnymi konsekwencjami, a do sukcesów nie przywiązuje się często tej samej wagi. Ta nierównowaga jest uznawana za ważny czynnik prowadzący do wypalenia zawodowego - podkreśla prof. Lee. Jakiś czas temu troje lekarzy i naukowcy z Centrów Zdrowia Cyfrowego oraz Innowacji w Służbie Zdrowia postanowili popracować nad systemem do szybkiego wysyłania miłych wiadomości. Wg nich, mógł to być sposób na nawiązywanie i podtrzymywanie pozytywnych kontaktów i, co bardzo ważne, przeciwdziałanie wypaleniu zawodowemu. Twórcy "Piąteczki" bazowali na tym, co ludzie i tak robią w codziennym życiu - na zachowaniach związanych z korzystaniem z serwisów społecznościowych i wysyłaniem SMS-ów. Z systemu da się korzystać na różnych urządzeniach z różnymi systemami operacyjnymi. Do platformy można się dostać za pośrednictwem strony WWW; nie trzeba ściągać żadnej aplikacji. Osobę, do której chce się wysłać wiadomość, wyszukuje się za pomocą nazwiska, zajmowanego stanowiska itp. Użytkownik może wybierać z biblioteki medycznych memów i GIF-ów; ich treść jest humorystyczna albo pozwala złożyć adresatowi gratulacje. Wiadomość można personalizować za pomocą osobistego komentarza. Krótko po wdrożeniu systemu dodano opcję reakcji zwrotnej. By ocenić skuteczność High Five, zespół Lee analizował jego wykorzystanie na Oddziale Medycyny Ratunkowej HUP od czasu wdrożenia, czyli sierpnia 2016 r., do czerwca br. Z platformy korzystało 88% (227 na 259) pielęgniarek, rezydentów i lekarzy. Wysłano blisko 2400 wiadomości; każdy użytkownik wysyłał średnio ok. 3 wiadomości rocznie. Początkowo wiadomości "przepływały" tylko między dwiema osobami, ale w połowie 2017 r. zaczęto wyświetlać posty w czasie rzeczywistym (na monitorze); wyjątkiem były interakcje, w przypadku których zaznaczono opcję "nie udostępniaj publicznie". Okazało się, że ten prosty zabieg zwiększył średnią liczbę użytkowników z 49 do 81 miesięcznie. Choć High Five był pomyślany jako system do wzajemnego doceniania, można go także wykorzystywać jako narzędzie do pomiaru priorytetów i celów organizacyjnych. Wdrażanie High Five zaczęto od Oddziału Medycyny Ratunkowej HUP. Obecnie korzystają z niego pracownicy wszystkich 20 katedr Penn Medicine. « powrót do artykułu
  23. Coryn A.L. Bailer-Jones z Instytutu Astronomii im. Maxa Plancka i Davide Farnocchia z Jet Propulsion Laboratory obliczyli, kiedy wysłane przez człowieka pojazdy zbliżą się do gwiazd innych niż Słońce. Obliczeń dokonali dla pojazdów Pioneer 10, Pioneer 11, Voyager 1 i Voyager 2. To wysłane w latach 70. sondy kosmiczne, jedyne dotychczas pojazdy, które opuściły lub opuszczą Układ Słoneczny. Oba Pioneery już nie działają. Również i Voyagery przestaną pracować na długo, zanim znajdą się w pobliżu jakiejkolwiek gwiazdy. Jednak, jeśli nie zdarzy się nic nieprzewidzianego, w końcu dotrą do gwiazd. Bailer-Jones i Farnocchia wykorzystali dane z satelity Gaia dotyczące położenia i prędkości 7,2 miliona gwiazd. Wyliczyli drogę gwiazd oraz drogę wszystkich czterech sond. Wstępnie wytypowali gwiazdy, do których sondy zbliżą się na odległość nie większą niż 15 parseków (1 pc to około 3,27 roku świetlnego). Dla każdej z sond było około 4500 takich gwiazd. Następnie dokonali dokładniejszych obliczeń, by określić najbardziej interesujące spotkania pomiędzy sondą a gwiazdą. W ciągu najbliższego miliona lat sony znajdą się w pobliżu około 60 gwiazd, w tym w 10 przypadkach będzie to odległość mniejsza niż 2 parseki. Okazało się, że w trzech przypadkach (Voyagera 1, Voyagera 2 i Pioneera 11) pierwszą napotkaną gwiazdą będzie Proxima Centauri, gwiazda najbliższa Słońcu. Pierwszy dotrze do niej Voyager 1, który za 16 700 lat znajdzie się w odległości 1,072 parseka od Proximy. Następnie, za 18 300 lat Pioneer 11 podleci do niej na odległość 1,040 pc, a ostatni, w odległości 0,878 pc odwiedzi ją Voyager 2. Nastąpi to za 20 300 lat. Pioneer 10 napotka swoją pierwszą gwiazdę za 33 800 lat i będzie to Ross 248, którą sonda minie w odległości 1,041 parseka. Pioneer 10 będzie za to pierwszą sondą, która wleci w obcy układ planetarny. Za 90 000 lat zbliży się ona bowiem na 0,23 pc do gwiazdy HIP 117795. Znajduje się ona w Gwiazdozbiorze Kasjopei w odległości 83,5 roku świetlnego od Słońca. Pozostałe sondy także będą miały równie bliskie spotkania z gwiazdami. Voyager 1 za około 303 000 lat podleci na odległość 0,30 pc do gwiazdy TYC 3135-52-1, Voyager 2 będzie potrzebował 42 000 lat by minąć gwiazdę Ross 248 w odległości 0,53 pc, a Pioneer 11 minie TYC 992-192-1 w odległości 0,245 pc. Nastąpi to za 928 300 lat. « powrót do artykułu
  24. Naukowcy przeanalizowali 9 studiów, w których udział wzięło ponad 750 000 osób, i opisali wpływ aktywności fizycznej na ryzyko zachorowania na 15 nowotworów. Analiza została przeprowadzona przez specjalistów z American Cancer Society, National Cancer Institute i Harvard T.H. Chan School of Pubic Health. Od dawna wiadomo, że aktywność fizyczna wiąże się ze zmniejszoną zachorowalnością na nowotwory. Nie wiadomo jednak było, jak wygląda ten związek i czy powszechnie rekomendowany poziom aktywności fizycznej również zmniejsza ryzyko raka. Obecnie specjaliści zalecają od 2,5 do 5 godzin umiarkowanej bądź od 1,25 do 2,5 godzin intensywnej aktywności fizycznej tygodniowo. Poziom aktywności fizycznej mierzy się za pomocą metabolicznego ekwiwalentu wykonywania zadania (MET). To obiektywny wskaźnik wydatkowania energii w stosunku do masy ciała. Wartość 1 tego wskaźnika to zużycie 3,5 mililitra tlenu na kilogram masy na minutę. Tyle tlenu, a więc i energii, spalamy spokojnie siedząc. Za wysiłek umiarkowany uznaje się wartośc 3–6 MET, czyli spalanie od 3 do 6 razy więcej energii niż podczas spokojnego siedzenia, a powyżej 6 MET zaczyna się wysiłek intensywny. Na potrzeby najnowszych badań naukowcy przeanalizowali studia, w czasie których ponad 750 000 osób informowało o swoim poziomie aktywności fizycznej, a ich autorzy sprawdzali przez kolejne lata zachorowalność na nowotwory. Autorzy obecnych badań skupili się na 15 typów nowotworów. Okazało się, że aktywność fizyczna mieszcząca się w przedziale 7,5–15 MET godzin/tydzień zauważalnie zmniejsza ryzyko zapadalności na 7 z 15 badanych typów nowotworów. Wartość 15 MET godzin/tydzień oznacza, że jeśli podejmujemy wysiłek o intensywności 3 MET, to aby osiągnąć 15 MET godzin/tydzień musimy z taką intensywnością ćwiczyć przez 5 godzin w tygodniu. I tak stwierdzono, że u mężczyzn ryzyko nowotworu okrężnicy spada o 8% przy 7,5 MET godzin/tydzień i o 14% dla 15 MET godzin/tydzień.  Ryzyko raka piersi u kobiet spada o 6% dla 7,5 MET godzin/tydzień i o 10% przy 15 MET godzin/tydzień. Odpowiednio zmniejsza się ryzyko raka endometrium (10% i 18%), raka nerki (11% i 17%), raka wątroby (18% i 27%), szpiczaka (14% i 19%) oraz, u kobiet, chłoniaków nieziarniczych (11% i 18%). Oczywiście analiza ma pewne ograniczenia. Informacje o poziomie aktywności fizycznej były zbierane od pacjentów, a nie obiektywnie mierzone, a dla niektórych nowotworów próbka badanych była niewielka. Mimo to autorzy analizy uznali, że zebrane przez nich dane pozwalają na stwierdzenie, iż obecne rekomendacje dotyczące poziomu aktywności fizycznej są odpowiednie nie tylko dla zapobiegania chorobom układu krążenia czy cukrzycy, ale również dla zapobiegania nowotworom. « powrót do artykułu
  25. W pobliżu miasta Jinju w Korei Południowej odkryto 6 odcisków muchówek Buccinatormyia gangnami. Łacińska nazwa nawiązuje do tańca Gangnam Style, z którym paleontologom skojarzyło się ułożenie odnóży owada. Przedstawiciele nowo opisanego gatunku byli przeciętnie 2 razy więksi od współczesnej muchy domowej, a długość ich ssawki wynosiła do 5 mm. Na ciemnym odwłoku tego owada widoczne były 4 pary jaśniejszych plam. Podobny wzór można dziś zobaczyć u upodabniających się do os czy pszczół bzygów. B. gangnami należy do Zhangsolvidae, wymarłej rodziny owadów z rzędu muchówek. Radziła sobie ona dobrze we wczesnej kredzie, a potem wyginęła z nieznanych powodów. Autorzy artykułu z Alcheringa: An Australasian Journal of Palaeontology podkreślają, że B. gangnami to pierwszy przedstawiciel rzędu muchówek, znaleziony w dolnokredowej formacji Jinju na Półwyspie Koreańskim. B. gangnami opisano na podstawie 6 okazów; to największa liczba skamieniałości, jaką udokumentowano dla pojedynczego gatunku Zhangsolvidae. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...