Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36957
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Majestatyczny mors zagrożony jest przez zmiany klimatu. Specjaliści chcieliby więcej dowiedzieć się o populacji tych zwierząt, by lepiej je chronić. Dlatego też szukają ochotników, którzy pomogą im w liczeniu morsów. Pomóc może każdy, bo nie trzeba wybierać się na daleką północ. Wystarczy komputer i dostęp do internetu, by zarejestrować się na specjalnej platformie i liczyć morsy na zdjęciach satelitarnych. Projekt „Walrus from Space” prowadzony jest przez British Antarctic Survey i WWF (World Wildlife Fund). Jego celem jest badanie, jak ocieplalnie się klimatu wpływa na populację morsa na Atlantyku i Morzu Łaptiewów. Ocena populacji morsa tradycyjnymi metodami jest bardzo trudna, gdyż żyją na obszarach znacznie oddalonych od ludzkich siedzib, dużo czasu spędzają na lodzie i są bardzo ruchliwe, mówi Hannah Cubaynes z British Antarctic Survey. Zdjęcia satelitarne może rozwiązać ten problem. Jednak przeanalizowanie wszystkich zdjęć wykonanych na Atlantyku i Morzu Łaptiewów przekracza możliwości niewielkiego zespołu naukowego. Dlatego też potrzebujemy pomocy tysięcy ochotników, dodaje uczona. Ochotnikom udostępniono krótką instrukcję oraz quiz, który ma ocenić ich zdolności identyfikacji i liczenia morsów. Następnie zyskają dostęp do tysięcy zdjęć w wysokiej rozdzielczości, na których będą liczyli morsy. Każdy z obrazów obejmuje powierzchnię 200x200 metrów, a w bazie znajduje się niemal 600 000 zdjęć. Zdjęcia wyposażono w liczne opcje, jak zoom czy możliwość ustawienia jasności, kontrastu i ostrości. Jeśli zaś zdjęcie nadal nie pozwala dobrze dostrzec szczegółów, można je oznaczyć jako obraz o słabej jakości. Przyznać trzeba, że zadanie nie jest łatwe. Tym bardziej, że morsy zmieniają kolor, a na wybrzeżu zobaczymy głazy, roślinność czy zardzewiałe beczki, które łatwo pomylić ze zwierzętami. Warto jednak włożyć nieco wysiłku, gdyż cel szlachetny, a rejestracja, nauka i quiz z rozpoznawania morsów trwają łącznie zaledwie kilka minut. Później w miarę wolnego czasu i chęci możemy pomóc w ocenie populacji wyjątkowych zwierząt. WWF ocenia, że powierzchnia lodu pływającego w Arktyce zmniejsza się średnio o 13% na dekadę. To szczególnie groźne dla morsów, które odpoczywają na lodzie i rodzą na nim młode. Zanikający lód zmusza też morsy do częstszego odpoczywania na lądzie. Ich podróże pomiędzy oceanem a lądem ą przez to dłuższe i trudniejsze, zmuszając zwierzęta do wydatkowania cennej energii. Ponadto dostępne plaże szybko zapychają się zwierzętami. To zaś grozi m.in. zgnieceniem młodych, gdy przestraszone morsy w panice podążają ku wodzie. Długoterminowy monitoring populacji morsów pozwoli na lepsze poznanie wpływu zmian klimatu na ten gatunek. « powrót do artykułu
  2. Obraz Winstona Churchilla The Bridge at Aix en Provence został zlicytowany przez dom aukcyjny Christie's za 1.702.500 GBP. Pierwotnie obraz z 1948 r. został przez Churchilla podarowany Willy'emu Saxowi, który zaopatrywał premiera w materiały malarskie. Dzieło przedstawia widok z południowej Francji, który był aż 2-krotnie malowany przez Paula Cézanne'a (chodzi o akwarele Baigneuses sous un pont oraz Pont des Trois Sautets; pierwszy z obrazów znajduje się w Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku, a drugi w Cincinnati Art Museum). Zapowiadając Modern British Art Evening Sale z 20 października, dom aukcyjny Christie's przypomniał kilka ciekawostek związanych z pasją malarską Churchilla. Wiadomo, na przykład, że Churchill używał już farb olejnych produkowanych przez rodzinną firmę Sax Farben, gdy po raz pierwszy spotkał Willy'ego w Szwajcarii we wrześniu 1946 r. Przyjaźń, której nić się wtedy zawiązała, utrzymała się przez resztę życia. Scena przedstawiona na The Bridge at Aix en Provence była dla Churchilla ciekawa nie tylko ze względu na jego zamiłowanie do malowania wody, ale i dlatego, że 2-krotnie okolicę odwiedził Cézanne, który inspirował brytyjskiego premiera. Trois Sautets to most nad rzeką Arc. Pod koniec życia Cézanne stworzył dwie akwarele tego widoku; są to wspominane na początku Baigneuses sous un pont i Pont des Trois Sautets. Z komunikatu prasowego domu aukcyjnego można się dowiedzieć, że wkład Saxa w twórczość Churchilla nie ograniczał się do dostarczania materiałów malarskich. Szwajcar pokazywał też przyjacielowi, w jaki sposób wykorzystać ich właściwości, by uzyskać maksymalny efekt. Ich wspólna pasja związana z farbą olejną doprowadziła do powstania kilku produktów specjalnie dla Churchilla. "Royal Blue", wcześniej "Churchill Blue", to kolor wyprodukowany z myślą o premierze, a skądinąd wiadomo, że ten tworzył na większych formatach niż te, których można by się spodziewać po amatorach malujących w plenerze i lubił malować szybko, korzystając z farby wyciskanej prosto z tubki. Ponieważ Churchill nie spotkał się z kolorem, który przypominałby odcienie nieba, Sax stworzył go dla niego. Oprócz tego opracował dla przyjaciela rozcieńczalnik do farb olejnych. Odbyli oni razem wiele wycieczek malarskich, podczas których Sax przedstawiał Churchilla swoim "kontaktom" artystycznym, między innymi szwajcarskiemu malarzowi Cuno Amietowi. Koniec końców Sax był także fanem wędkarstwa sportowego. Po lewej stronie obrazu The Bridge at Aix en Provence na brzegu rzeki można zaś dostrzec delikatnie zarysowaną postać kogoś łowiącego, co stanowi osobisty dodatek do kompozycji. « powrót do artykułu
  3. W ostatnich latach pojawia się coraz więcej dowodów wskazujących, że dieta może spowalniać wzrost guzów nowotworowych. Przeprowadzone na MIT badania, w czasie których przetestowano na myszach dwie różne diety, pokazały, w jaki sposób diety te wpływają na komórki nowotworowe. Naukowcy dowiedzieli się też dlaczego ograniczenie kalorii może spowolnić wzrost guzów nowotworowych. Uczeni sprawdzali wpływ diety niskokalorycznej oraz diety ketogenicznej na myszy z rakiem trzustki. Co prawda obie diety prowadziły do zmniejszenia ilości cukrów dostępnych dla guza, ale tylko dieta niskokaloryczna spowodowała, że zmniejszyła się też dostępność kwasów tłuszczowych, co powiązano ze spowolnieniem rozwoju guza. Naukowcy podkreślają, że uzyskane przez nich wyniki nie stanowią podstawy, by zacząć stosować którąś z tych diet. Wskazują jednak na potrzebę dalszych badań nad ewentualnym połączeniem diety z istniejącymi lub nowymi terapiami. Mamy wiele dowodów wskazujących na to, że dieta wpływa na tempo rozwoju nowotworu. Jednak nie jest ona lekiem. Potrzebne są dalsze badania, a osoby cierpiące na nowotwory powinny o diecie porozmawiać ze swoim lekarzem, mówi współautor badań, Matthew Vander Heiden, dyrektor Koch Institute for Integrative Cancer Research. Heiden, który jest onkologiem w Dana-Farber Cancer Institute, mówi, że pacjenci często pytają go o różne diety, jednak brak jest wystarczających dowodów, by którąś z nich definitywnie zalecić. W pytaniach pacjentów często przewija się dieta z ograniczeniem kalorii i dieta ketogeniczna. Dotychczasowe wyniki badań wskazywały, że zmniejszenie ilości przyjmowanych kalorii może czasem spowalniać rozrost guzów nowotworowych. Wpływ diety ketogenicznej na nowotwór był rzadziej badany, a wyniki nie były jednoznaczne. Naukowcy stwierdzili, że w ciągu ostatniej dekady nasze zrozumienie metabolizmu nowotworów poprawiło się tak bardzo, że warto spróbować przyjrzeć się biochemicznym podstawom wpływu diety na guzy. Nie od dzisiaj wiadomo, że guzy nowotworowe potrzebują dużych ilości glukozy. Dlatego też część naukowców przypuszczała, że dieta ketogeniczna lub dieta niskokaloryczna pozwolą spowolnić rozwój guza, zmniejszając ilość dostępnej glukozy. Jednak badania na myszach z nowotworem trzustki wskazały, że dieta o obniżonej ilości kalorii ma znacznie większy wpływ niż dieta ketogeniczna. Co sugeruje, że poziom glukozy nie odgrywa znaczącej roli w spowolnieniu rozwoju guza. Naukowcy przeanalizowali rozwój guza i koncentrację składników odżywczych u myszy z nowotworem trzustki, które były karmione trzema różnymi dietami: standardową, niskokaloryczną i ketogeniczną. Okazało się, że w przypadku diety niskokalorycznej i ketogenicznej poziom glukozy był obniżony. Ale w diecie niskokalorycznej obniżony był również poziom lipidów, podczas gdy w diecie ketogenicznej był on podwyższony. Niedobory lipidów negatywnie wpływają na rozrost guzów nowotworowych, gdyż te potrzebują ich do budowy ścian komórkowych. Zwykle, gdy w tkance brakuje lipidów, komórki potrafią je samodzielnie wytworzyć. Jednak potrzebują do tego odpowiedniej równowagi nasyconych i nienasyconych kwasów tłuszczowych. To zaś wymaga obecności enzymu o nazwie desaturaza stearoilo-CoA (SCD). Jest on odpowiedzialny za zamianę nasyconych kwasów tłuszczowych w kwasy nienasycone. Naukowcy odkryli, że zarówno dieta niskokaloryczna jak i ketogeniczna zmniejszają aktywność SCD, ale myszy na diecie ketogenicznej dostarczają do organizmu lipidy wraz z dietą, więc nie ma potrzeby wykorzystywania SCD. Natomiast przy diecie niskokalorycznej dostawy tłuszczów są ograniczone, a jako że ograniczona jest też aktywność SCD, guz nie ma wystarczającej ilości lipidów i jego wzrost zwalnia w porównaniu z guzem u myszy na diecie ketogenicznej. Dieta niskokaloryczna nie tylko pozbawia guza lipidów, ale zaburza też mechanizm, za pomocą którego guz może się zaadaptować do takiej sytuacji. Oba te połączone czynniki prowadzą do spowolnienia rozwoju guza, mówi Evan Lien, główny autor artykułu opublikowanego na łamach Nature. Uczeni nie ograniczyli się wyłącznie do badań na myszach. Przyjrzeli się danym z dużych badań kohortowych, dzięki którym mogli przeanalizować związek pomiędzy dietą a czasem przeżycia osób a nowotworem trzustki. Zauważyli, że rodzaj konsumowanego tłuszczu prawdopodobnie wpływa na przebieg choroby u osób, które ograniczyły spożycie węglowodanów. Dostępne dane jednak nie pozwalały na wyciągnięcie konkretnych wniosków. Specjaliści przestrzegają jednak chorych przed samodzielnym stosowaniem diety. Sądzą raczej, że ich badania mogą przyczynić się do opracowania nowych leków, wykorzystujących zależność guza od dostępu nienasyconych kwasów tłuszczowych. Leki takie mogłyby np. być inhibitorami SCD, dzięki czemu guz zostałby odcięty od potrzebnych mu kwasów tłuszczowych. Celem naszych badań nie było znalezienie odpowiedniej diety, a zrozumienie biologicznych podstaw tego procesu. Dzięki temu możemy zrozumieć, jak diety działają i wykorzystać tę wiedzę przy opracowywaniu nowych terapii, dodaje Lien. Teraz uczeni planują rozpocząć badania, w czasie których sprawdzą, jak diety z różnymi rodzajami tłuszczów – roślinnych, zwierzęcych, nasyconych, wielonienasyconych i jednonienasyconych – wpływają na metabolizm tłuszczów przez komórki nowotworowe i stosunek tłuszczów nasyconych do nienasyconych. « powrót do artykułu
  4. Dwaj członkowie Czeskiej Akademii Nauk zaproponowali nową hipotezę zmodyfikowanej dynamiki newtonowskiej (MOND), która wzbudziła zainteresowanie środowiska fizycznego. MOND modyfikuje zasady dynamiki Newtona o nieliniową zależność siły od przyspieszenia. Obywa się ona bez ciemnej materii oraz ciemnej energii, dobrze opisuje zjawiska zachodzące w galaktykach, ale nie radzi sobie z opisem w większej skali. Nie zyskała więc powszechnej akceptacji. Praca Constantinosa Skordisa i Toma Złośnika ma to zmienić. Od wielu lat fizycy akceptują hipotezę istnienia ciemnej materii, dzięki której można wyjaśnić pewne obserwowane zjawiska, których w standardowy sposób wyjaśnić się nie da. Nie wszyscy jednak się z nią zgadzają, wskazując na brak fizycznych dowodów na obecność ciemnej materii. Dlatego też pojawiła się hipoteza MOND mówiąca o istnieniu grawitacji nieznanego typu. Jednak różne odmiany MOND nie były w stanie wyjaśnić pewnych cech mikrofalowego promieniowania tła (CMB). Skordis i Złośnik twierdzą, że stworzyli model MOND, który opisuje i CMB i soczewkowanie grawitacyjne. Ich model wychodzi od oryginalnego założenia MOND o istnieniu dwóch pól zachowujących się razem jak grawitacja. Jedno pole jest skalarne, drugie wektorowe. Czescy uczeni dodali parametry sugerujące utworzenie we wczesnym wszechświecie pól modyfikujących grawitację. Pola takie zachowują się jak ciemna materia z innych hipotez. Pola te, jak twierdzą badacze, ewoluowały tak, że stały się siłami opisywanymi przez MOND. Skordis i Złośnik twierdzą, że ich model wyjaśnia zarówno soczewkowanie grawitacyjne, jak i cechy CMB. Na następnym etapie swoich rozważań chcą sprawdzić, czy wyjaśnia ona obfitość litu we wszechświecie oraz różnice w pomiarach tempa rozszerzania się wszechświata. Hipotezy zakładające istnienie ciemnej materii nie potrafią bowiem wyjaśnić tych zagadek. Szczegóły pracy przeczytamy w artykule New Relativistic Theory for Modified Newtonian Dynamics opublikowanym na łamach Physical Review Letters. « powrót do artykułu
  5. Stoimy na ramionach gigantów, powiedział podczas zakończonej niedawno konferencji prasowej doktor Robert Montgomery, autor pierwszego udanego przeszczepu organu od świni do człowieka, który nie został natychmiast odrzucony. Sukces zespołu z NYU Langone Health to niezwykle ważny krok na drodze do zapewnienia dostępności organów do przeszczepu. W czasie konferencji Montgomery zdradził nieco szczegółów, rzucając więcej światła na całą procedurę i jej przebieg. Operacja została przeprowadzona 25 września. Wtedy to pacjentce ze stwierdzoną śmiercią mózgową, która była podłączona do aparatury podtrzymującej funkcje życiowe, przeszczepiono nerkę genetycznie zmodyfikowanej świni. Jak mówi doktor Montgomery, nerka po przeszczepie zachowywała się tak, jak nerka przeszczepiona od żywego dawcy. Podjęła pracę w ciągu kilku minut, natychmiast wytwarzając mocz. Prawidłowo usuwała też kreatyninę z krwi pacjentki. Jej poziom spadł ze zbyt wysokiego 1,9 mg/dl do prawidłowego 0,8 mg/dl. Organ przymocowano do żył w górnej części nogi pacjentki i pozostawiono na zewnątrz, by lekarze mieli do niego łatwy dostęp. Co 12 godzin przeprowadzano biopsję, a wyniki kolejnych badań nie wykazały żadnych oznak odrzucenia nerki. Eksperyment zakończono po 54 godzinach. Przez cały czas nerka funkcjonowała i wyglądała prawidłowo. Rodzina zmarłej chciała, by była ona dawczynią organów. Okazało się jednak, że organy nie nadają się do przeszczepu. Dlatego też zaproponowano inną opcję – podarowanie całego ciała na potrzeby eksperymentalnej ksenotransplantacji. Panel etyczny, zatwierdzający całą procedurę, zalecił, by nie trwała ona dłużej niż 2–3 doby, gdyż tyle czasu trwa zwykle podtrzymywanie ciała, z którego pobierane są narządy. Przeszczepiona nerka pochodziła od genetycznie zmodyfikowanej świni, z organizmu której metodą knock-outu usunięto gen odpowiedzialny za obecność α–gal. To oligosacharyd obecny w tkance większości zwierząt nienaczelnych. Brakuje go natomiast u naczelnych, w tym i człowieka, które straciły gen GGTA1 w toku ewolucji. Jako że przeciwciała IgG, skierowane między innymi przeciwko α–gal, są najbardziej rozpowszechnionymi przeciwciałami w ludzkiej krwi, nasz układ odpornościowy łatwo rozpoznaje tkanki z α–gal i szybko na nie reaguje. Stąd np. u niektórych ludzi reakcja alergiczna na niektóre rodzaje mięsa. To właśnie obecność α–gal odpowiadała za dotychczasowe natychmiastowe odrzucanie świńskich organów przez organizm człowieka. Dodatkowo wraz z nerką przeszczepiono świńską grasicę, która odpowiedzialna jest za „edukowanie” układu odpornościowego. Miała ona „dopilnować” by nerka nie została zaatakowana przez organizm biorcy. Ponadto użyto też standardowych leków immunosupresyjnych. Wyniki eksperymentu dowodzą, że knock-out pojedynczego genu wystarcza, by – przynajmniej w krótkim terminie – zapewnić funkcjonowanie w organizmie człowieka organu przeszczepionego od świni. Profesor Montgomery nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, czy dłużej utrzymywany w organizmie organ obcego gatunku nie zostałby zaatakowany. To będzie przedmiotem badań w przyszłości, ale obecność grasicy miała właśnie na celu zwiększenie szans na długoterminowe przyjęcie się przeszczepu. Podczas konferencji pojawiło się pytanie, dlaczego do przeszczepu nie użyto organów bliżej z nami spokrewnionych naczelnych. Profesor Montgomery przypomniał, że przed kilkudziesięciu laty prowadzono tego typu eksperymenty, jednak bez większych sukcesów. Dodał, że świnie łatwiej jest modyfikować genetycznie, szybciej rosną i dojrzewają, jest mniejsze ryzyko infekcji mikroorganizmami je atakującymi, a wielkość ich organów jest podobna do organów człowieka. Ponadto opinia publiczna znacznie lepiej zareaguje na ewentualne hodowanie na organy świń niż małp. Pojawiły się też obawy o ryzyko zarażenia biorcy świńskim retrowirusem. Profesor Montgomery uspokajał, że jest ono ekstremalnie niskie. Dotychczas, mimo iż ludziom przeszczepia się świńskie zastawki serca, nie stwierdzono takiego przypadku. Z pewnością więc korzyści z przeszczepu świńskiego organu znacząco przewyższają ewentualne – niezwykle małe – ryzyko przejścia świńskiego retrowirusa na człowieka. Zdaniem uczonego, w ciągu 1-2 lat zostanie przeprowadzona operacja przeszczepienia świńskiej nerki żywemu biorcy. Z czasem – uczony mówił tu o perspektywie 10 lat – powinna pojawić się możliwość przeszczepienia dowolnych narządów od świni do człowieka. Nerki świń i ludzi są najbardziej do siebie podobne. w drugiej kolejności przeszczepiane mogą być serca. Większy problem będą zaś stanowiły wątroby i płuca, gdyż te organy ludzi i świń już sporo różni. Profesor Montgomery zdradził też, że przeszczepy od zwierząt są jego marzeniem od dziesięcioleci. Od czasu, gdy w 1974 roku jego 50-letni wówczas ojciec nie został zakwalifikowany do przeszczepu serca, gdyż uznano, że jest zbyt stary. Uczony powiedział, że cała jego rodzina cierpi na wadę genetyczną, wywołującą poważne choroby serca. Jeden z jego braci zmarł z tego powodu, drugi przed 26 laty przeszedł przeszczep, a samemu uczonemu serce przeszczepiono przed 3 laty. « powrót do artykułu
  6. W bieżącym roku przypada 1000. rocznica obecności pierwszych Europejczyków w Ameryce. A przynajmniej rocznica, o której z pewnością wiemy. O tym, że Kolumb nie był pierwszym mieszkańcem Europy, który dotarł do Nowego Świata, wiemy od pewnego czasu. Wiemy też, że pierwsi byli wikingowie, którzy na swoich łodziach zapuszczali się na Islandię, Grenlandię i do Nowej Fundlandii Kanadzie. Dotychczas jednak nie było jasne, kiedy tam dotarli. Z artykułu Evidence for European presence in the Americas in AD 1021, opublikowanego na łamach Nature dowiadujemy się, że uczonym z Holandii, Kanady i Niemiec udało się udowodnić, że wikingowie byli obecni w Nowej Fundlandii w 1021 roku. To najwcześniejsza znana nam data dotarcia mieszkańców Europy do Ameryki i najwcześniejsza data przekroczenia Atlantyku. Dotychczas jedynym potwierdzonym miejscem prekolumbijskiej obecności Europejczyków w Ameryce jest L'Anse aux Meadows w Nowej Fundlandii. Posiadamy jednak dowody wskazujące, że miejsce to było bazą wypadową do dalszej eksploracji kontynentu i wikingowie wybierali się również na południe. Przyjmowano też, że wikingowie dotarli do Ameryki na przełomie tysiącleci, jednak żadne precyzyjne daty nie były znane. Co prawda w L'Anse aux Meadows prowadzono liczne badania radiowęglowe, jednak ich wyniki nie wnosiły niczego nowego. Obejmowały swoim zasięgiem całą epokę wikingów (793–1066), więc nie przynosiły żadnej nowej wiedzy prócz tego, co było wiadomo z badań archeologicznych i nordyckich sag. Autorzy najnowszych badań wykorzystali bardzo precyzyjną akceleratorową spektrometrię masową w połączeniu z atmosferycznym izotopem węgla 14C. Z badań pierścieni drzew o znanym wieku wiemy, że ilość 14C w atmosferze zwykle zmienia się o mniej niż 2 promile roczne. Jednak te same badania pokazują, że w roku 775 i 993 ilość 14C gwałtownie wzrosła o – odpowiednio – 12‰ i 9‰. Takie gwałtowne skoki widoczne są na jednocześnie na całym świecie i miały one związek ze zmianą w poziomie promieniowania kosmicznego. Jeśli zatem odkryjemy takie zmiany w drewnie o nieznanym wieku, możliwe jest precyzyjne porównanie okresów, kiedy drzewo rosło ze znanymi seriami czasowymi. Jeśli zaś na badanym drewnie jest kora, możliwe jest precyzyjne określenie roku, w którym drzewo zostało ścięte. Co więcej, w takim drewnie wystarczy odnalezienie pierścienia z anomalią z roku 993. Wówczas, licząc pierścienie do kory możemy określić rok jego ścięcia. Autorzy analizy przeprowadzili 127 pomiarów izotopu węgla 14C z 4 drewnianych przedmiotów powiązanych z wikingami. O związku takim świadczy fakt, że drewno pochodzi z L'Anse aux Meadows i było obrabiane metalowymi narzędziami. W tym czasie rdzenni mieszkańcy terenów, na których znaleziono drewno, nie wytwarzali takich narzędzi. Naukowcy musieli wykluczyć z badań jeden ze wspomnianych fragmentów drewna, gdyż pozostawione po obróbce pierścienie pochodziły z zaledwie 9 lat i nie zawierały pierścienia z roku 993. Jednak trzy pozostałe fragmenty nadawały się do datowania. Badania wykazały, że drzewa zostały ścięte w roku 1021, a w przypadku dwóch fragmentów udało się stwierdzić, że była to druga połowa roku. Nasze wyniki, wskazujące na rok 1021 to jedyna bezpieczna data kalendarzowa dotycząca obecności w Ameryce Europejczyków, zanim dotarł tam Kolumb. Wartym podkreślenia jest fakt, że taki sam wynik uzyskaliśmy dla trzech różnych kawałków drewna. To bardzo silne potwierdzenie obecności Normanów w L’Anse aux Meadows w roku 1021. Wniosek taki wzmacniają kolejne dowody. Jest bowiem niezwykle mało prawdopodobne, by badane drzewa zostały ścięte przed rokiem 1021. Po drugie, jest mało prawdopodobne, by w późniejszym terminie wykorzystano materiał z drzew, które same się zawaliły. W takim przypadków kora niemal z pewnością zostałaby zdarta. Ponadto Normanowie nie mieli powodu, by używać martwych drzew, gdyż okolice były bogate w świeże drzew. W końcu zaś, gdyby badane przez nas przedmioty pochodziły z martwych drzew, szansa, że byłyby to drzewa padłe w tym samym roku jest niezwykle mała. « powrót do artykułu
  7. Jimmy Alm ma pisać dla gminy Tranemo w Szwecji wiersze o okolicy, mieszkańcach i lokalnych firmach. Wzbudzający kontrowersje projekt jest finansowany ze środków Kulturbryggan. Tworzone cyklicznie - raz na tydzień - do jesieni przyszłego roku utwory mają na koniec zostać zebrane w postaci tomiku. Alm dorastał w miejscowości Färgelanda, do Tranemo przeprowadził się w 2014 r. Artysta podkreśla, że nie chce być poetą, który żyje we własnym świecie. Stawia na współpracę i dialog. Moją intencją jest, by utwory te były przystępne. Dotąd opublikowano 3 utwory. Pierwszy był poświęcony dawnej linii wąskotorowej Pyttebanan, która biegła między Falkenbergiem a Limmared, drugi fabryce Tranemo Prefab AB, a ostatni działalności gminy. Projekt przewiduje zapraszanie innych artystów do interpretacji gminnych wierszy. Krytycy pomysłu podkreślają, że warto by było, by władze tak samo ochoczo inwestowały np. w szkolnictwo. Ktoś mógłby pomyśleć, że poeta zatrudniony przez gminę 500 lat po zlikwidowaniu stanowiska nadwornego błazna to żart. To jednak nie żart, ale przejaw pewnego szaleństwa - napisała dziennikarka Aftonbladet Lena Mellin. Rozumiem, że to wywołuje u ludzi różne reakcje. Tak w końcu działają sztuka i kultura jako takie. Cały projekt jest eksperymentem [...]. Dyskusja o tym, jak powinniśmy wykorzystywać nasze wspólne pieniądze, jest jak najbardziej uzasadniona [...] - odpowiada Alm i dodaje, że to dobrze, że pieniądze trafiają także tutaj, bo większość finansowania jest przeznaczana dla miast. Pomysł na to, by Jimmy został gminnym poetą, pojawił się podczas otwarcia domu kultury. Gmina nie finansuje stanowiska; Alm aplikował o pieniądze z Kulturbryggan. W związku z falą krytyki zorganizowano ostatnio spotkanie kryzysowe.       « powrót do artykułu
  8. W Instytucie Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego powstał pierwszy na świecie tomograf, który pozwala na uzyskanie trójfotonowego obrazu PET. Urządzenie J-PET autorstwa profesora Pawła Moskala i jego zespołu znacząco różni się od tradycyjnych tomografów PET, generujących obraz w oparciu o dwa fotony. Nowatorska technika obrazowania nie tylko pozwoli na lepsze diagnozowanie nowotworów, ale umożliwi też badanie symetrii pomiędzy materią a antymaterią. Tomograf powstał w ramach projektu Jagielloński PET (J-PET). Wykorzystuje on znaną technikę obrazowania metodą pozytonowej tomografii emisyjnej. Podczas tej techniki wyznaczany jest przestrzenny rozkład atomów pozytonium, czyli stanów związanych elektronu i pozytonu, które powstają w ciele pacjenta w czasie badania PET. Zespół profesora Moskala z UJ oraz ich współpracownicy z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie,  Narodowego Centrum Badań Jądrowych, Uniwersytetu w wiedniu i włoskiego Narodowego Instytutu Fizyki Jądrowej, jako pierwszy pokazał, w jaki sposób zrekonstruować rozpad pozytonium na trzy fotony. Możliwość rekonstrukcji takiego właśnie rozpadu pozytonium pozwala na opracowanie niekonwencjonalnych sposobów obrazowania PET. Umożliwia również prowadzenie badań podstawowych. Profesor Moskal i jego grupa opublikowali na łamach Nature Communications artykuł, w którym opisali test symetrii względem połączenia odwrócenia ładunku (C), odbicia przestrzennego (P) i odwrócenia w czasie (T) w układach leptonowych. To tzw. test symetrii CPT. Dzięki wykorzystaniu J-PET osiągnęli niespotykaną dotychczas precyzję (10-4) takich badań przeprowadzonych za pomocą pozytonium. Projekt Jagielloński PET ma na celu stworzenie urządzenia, które pozwoli na jednoczesne obrazowanie całego ciała. Naukowcy chcą, by służyło ono zarówno do lokalizowania nowotworów, jak i określania stopnia ich złośliwości, badania rozprowadzania leków i ich metabolizmu. W skład zespołu pracującego nad nowatorskim rozwiązaniem wchodzą lekarze, biolodzy, chemicy, fizycy, elektronicy i informatycy. Urządzenie budowane jest w oparciu o technologię stworzoną na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jednocześnie na uczelni powstaje Centrum Teranostyki. To termin stworzony z połączenia słów terapia i diagnostyka. Centrum będzie zajmowało się opracowywaniem rozwiązań technologicznych pozwalających na jednoczesne wykrywanie i leczenie chorób. « powrót do artykułu
  9. Amerykańskim lekarzom jako pierwszym na świecie udało się przeszczepić człowiekowi nerkę od genetycznie zmodyfikowanej świni bez natychmiastowego odrzucenia organu przez organizm biorcy. Co więcej, nerka działała prawidłowo. To olbrzymi krok naprzód, który w przyszłości może rozwiązać problem brakujących organów do transplantacji. Organ przeszczepiono pacjentce, u której stwierdzono śmierć mózgu i pojawiły się objawy dysfunkcji nerek. Kobieta była zarejestrowana jako dawczyni organów, gdy jednak okazało się, że nie nadają się one do przeszczepu, jej rodzina zgodziła się na przeprowadzenie eksperymentu przed odłączeniem krewnej od systemów podtrzymywania funkcji życiowych. Po przeszczepie, w czasie którego nerkę pozostawiono na zewnątrz ciała, by specjaliści mieli do niej dostęp, organ monitorowano przez 54 godziny. Następnie pacjentka została odłączona od aparatury. To olbrzymi przełom. Wielki krok naprzód, mówi specjalista transplantologii profesor Derry Seger z Wydziału Medycyny Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa. Na razie wyniki eksperymentu nie zostały opublikowane w recenzowanym czasopiśmie, więc nie znamy wszystkich jego szczegółów. Wiemy, że nerka pochodziła od świni genetycznie zmodyfikowanej w ten sposób, by zminimalizować ryzyko odrzucenia przeszczepu. Jej tkanki nie zwierały molekuły, o której wiadomo, że wywołuje niemal natychmiastowe odrzucenie przeszczepu. Doktor Robert Montkomery, dyrektor N.Y.U. Langone Transplant Institute, który był głównym operatorem podczas przeprowadzonego we wrześniu zabiegu, powiedział, że nerkę przyłączono do naczyń krwionośnych górnej części nogi i niemal natychmiast podjęła ona prawidłową funkcję, wytwarzając mocz i kreatyninę. Uczony mówi, że skoro organi prawidłowo działał na zewnątrz ciała, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że tak by było również po jego wszczepieniu do wnętrza organizmu. Poszło lepiej niż mógłbym się spodziewać. Wszystko wyglądało tak, jak standardowy przeszczep od żywego pacjenta. Bardzo wiele nerek od zmarłych pacjentów nie zaczyna funkcjonować od razu. Mijają dni lub tygodnie, zanim wystartują. Ta nerka podjęła pracę natychmiast, cieszy się uczony. Świnia imieniem GalSafe została wyhodowana przez Revivicor, jednostkę United Therapeutics Corp. W ubiegłym roku FDA zgodziła się na użycie jej jako źródła pożywienia dla ludzi z alergiami na mięso oraz jako potencjalne źródło organów. Biorąc pod uwagę fakt, że w samych tylko Stanach Zjednoczonych na przeszczepy różnych organów czeka obecnie ponad 100 000 osób oznacza to, że już w najbliższym czasie olbrzymia liczba zwierząt może być hodowana i zabijana na organy dla ludzi. To zaś wymaga rozwiązania kwestii etycznych dotyczących dobrostanu i wykorzystywania zwierząt. Tym bardziej, że – jak mówi profesor Montgomery, który sam jest osobą z przeszczepionym sercem, eksperymentalne przeszczepy świńskich nerek żywym biorcom mogłyby rozpocząć się już w ciągu roku lub dwóch. Wielu specjalistów ostrzega jednak przed zbytnim entuzjazmem. Przyznają, że to niezwykle ważny moment, jednak z pełną oceną wstrzymują się do publikacji pełnych wyników eksperymentu. Zauważają też, że nawet u dobrze dopasowanych osób może w długim terminie dochodzić do odrzucenia przeszczepu i nie trzeba do tego przekraczania bariery międzygatunkowej. « powrót do artykułu
  10. Przed 18 000 laty mieszkańcy Nowej Gwinei podbierali jaja kazuarom i hodowali pisklęta, uważa międzynarodowy zespół naukowy. Takie zachowanie miało miejsce na tysiące lat przed udomowieniem kur. I nie mówimy tutaj o hodowaniu małych ptaków, a o zajmowaniu się wielkimi, drażliwymi nielotami, które mogą wypatroszyć człowieka, stwierdza profesor Kristine Douglass z Pennsylvania State University. Specjaliści wykorzystali znalezione na stanowisku archeologicznym skorupki jaj kazuarów, by określić stopień rozwoju embrionu w momencie rozbicia skorupki. Kazuary to wielkie ptaki, które unikają kontaktu z człowiekiem, ale zdenerwowane lub zagrożone mogą zaatakować i nawet zabić człowieka potężnymi szponami. Dlatego też często są nazywane najniebezpieczniejszymi ptakami świata. Autorzy badań, których wyniki ukazały się przed trzema tygodniami w Proceedings of the National Academy of Sciences mówią, że dane, jakimi dysponują mogą wskazywać na najwcześniejsze w historii człowieka hodowanie ptaków, które tysiące lat wyprzedziło udomowienie kur i gęsi. Mimo, że dorosłe kazuary są bardzo niebezpieczne, to u piskląt łatwo wchodzi do wdrukowania, są więc łatwe w hodowli. Wdrukowanie to proces utrwalenia wzorca swojego rodzica, podczas którego świeżo wyklute pisklę uznaje za matkę opiekujące się nim stworzenie. Jeśli jest to człowiek, mały ptak będzie za nim wszędzie podążał. Skorupy ptasich jaj są często spotykane na stanowiskach archeologicznych, ale zdaniem profesor Douglass, przywiązuje się do nich zbyt mało uwagi. Uczona, która od wielu lat specjalizuje się badaniu skorupek jaj ze stanowisk archeologicznych, natrafiła na badania, których autorzy informowali, że zmiany zachodzące w skorupce jaja indyka wskazują na wiek rozwijającego się embrionu. Stwierdziłam, że będzie to przydatna metoda badawcza. Uczona podjęła współpracę z Oudtshoorn Research Farm z RPA. Tamtejsi badacze każdego dnia dostarczali jej strusie jaja wyjmowane z inkubatorów. Jako, że pełna inkubacja trwała 42 dni, Douglass otrzymała do badań w sumie 126 jaj. Z każdego z nich uczona pobrała 4 próbki skorupek i na tej podstawie tworzyła obrazy 3D w wysokiej rozdzielczości. Na tej podstawie stworzyli model statystyczny, opisujący wygląd jaja na każdym etapie rozwoju. Następnie przetestowali go, używając jaj strusi i emu. Wnętrze skorupy jajka zmienia się, gdyż rozwijający się organizm pobiera z niego wapń. To proces zależny od czasu, ale jest dość skomplikowany. Wykorzystaliśmy obrazowanie 3D, modelowanie i opis morfologiczny, mówi Douglass. Następnie model ten wykorzystali do zbadania ponad 1000 fragmentów skorupek jaj kazuarów zebranych na Nowej Gwinei w Yuku i Kiowa. Skorupki liczyły sobie od 6 do 18 tysięcy lat. Okazało się, że zdecydowana większość jaj została rozbita na późnym etapie rozwoju. Ludzie robili tak albo po to, żeby zjeść balut, potrawę z zarodka, albo by pozyskać pisklę i je hodować. Hipotezę taką potwierdza fakt, że archeolodzy, którzy zgromadzili skorupki, nie znaleźli na miejscu żadnych dowodów na hodowanie dorosłych kazuarów. Odkryto niewiele kości dorosłych ptaków i pochodziły one z części najbogatszych w mięso, co wskazuje, że dorosłe ptaki zostały upolowane, a do domu myśliwi zabrali jedynie ich najbardziej atrakcyjne części. Naukowcy szukali też na skorupkach śladów obróbki cieplnej. Skorupek bez obróbki było na tyle dużo, że uzasadnia to wysunięcie hipotezy o chęci uzyskania pisklęcia, a nie zjedzenia balutu. A jeśli tak, to musi oznaczać, że ludzie ci wiedzieli, gdzie są gniazda kazuarów, wiedzieli kiedy ptaki złożyły jaja i zabierali je bezpośrednio przed wykluciem się piskląt. « powrót do artykułu
  11. Znaczna część gwiazd w toku swojej ewolucji zamienia się w białe karły, niezwykle gęste obiekty wielkości Ziemi o masie zbliżonej do masy Słońca. Teraz po raz pierwszy astronomowie zauważyli białego karła nagle zmieniającego jasność w bardzo krótkim czasie. Znajduje się on w układzie podwójnym w odległości około 1400 lat od Ziemi i pobiera materię materię z towarzyszącej mu gwiazdy. Naukowcy zaobserwowali, że do spadków jasności badanego przez nich białego karła dochodzi w ciągu zaledwie 30 minut. Dotychczas w przypadku innych znanych białych karłów proces taki zajmował całe dni lub miesiące. Na jasność karła wyciągającego materię z towarzyszącej mu gwiazdy wpływa dostępność tej materii. Zwykle jej przepływ jest mniej więcej stały, więc do spadków jasności dochodzi powoli. Jednak w wypadku karła w układzie TW Pictoris, spadki jasności i jej ponowne zwiększanie się, zachodzą niezwykle szybko. Naukowcy sądzą, że coś wpływa na dostawy materii do karła. TW Pictoris składa się z białego karła otoczonego dyskiem akrecyjnym z helu i wodoru pochodzącego od towarzyszącej mu chłodniejszej gwiazdy. Uczeni z Durham University, korzystający z teleskopu kosmicznego TESS, którego głównym zadaniem jest szukanie planet podobnych do Ziemi, zauważyli szybkie zmiany jasności białego karła. Coś, czego nigdy wcześniej nie odkryto. Naukowcy sądzą, że przyczyną mogą być rekonfiguracje pola magnetycznego gwiazdy. Gdy karzeł może swobodnie pochłaniać materię z dysku akrecyjnego, jego jasność jest wysoka. Jednak nagle jasność gwiazdy gwałtownie spada. Gdy się to dzieje, jej pole magnetyczne wiruje tak szybko, że pojawia się bariera odśrodkowa, która zatrzymuje opadanie materiału z dysku akrecyjnego. W tej fazie ilość materiału dostarczanego do białego karła jest regulowana przez wirujące pole magnetyczne. Po jakimś czasie cały system ponownie się „włącza” i jasność gwiazdy znowu rośnie. Główny autor badań, doktor Simone Caringi z Centre for Extragalactic Astronomy na Durham Univeristy mówi, że zachowanie tego białego karła można porównać ze zjawiskiem obserwowanym w przypadku znacznie mniejszych gwiazd neutronowych. To może być ważny krok, ku lepszemu zrozumieniu procesu, w jaki sposób obiekty czerpią materię z dysku akrecyjnego oraz jaką rolę odgrywa w tym pole magnetyczne. Jako, że białe karły są bardziej powszechne niż gwiazdy neutronowe, naukowcy mają nadzieję, że odkryją więcej przykładów takiego zachowania i lepiej zrozumieją proces samej akrecji. « powrót do artykułu
  12. Dwudziestego października rozpocznie się wyprzedaż ubrań należących do pisarza, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, Gabriela Garcíi Márqueza i jego żony Mercedes Barchy. Wydarzenie towarzyszy otwarciu centrum kulturalnego Casa de la Literatura Gabriel García Márquez w ich domu w Meksyku. Dochód ze sprzedaży ma zostać przekazany fundacji FISANIM, która pomaga dzieciom z rdzennych społeczności. Została ona założona przez Ophelię Medinę, przyjaciółkę pary. Wyprzedaż 400 ubrań i akcesoriów organizuje wnuczka Gabriela i Mercedes - Emilia García Elizondo. Gabo [to przydomek pisarza] miał swoich ulubionych krawców i projektantów - podkreśla Emilia, która pełni funkcję szefowej centrum. Na wyprzedaży (El armario de los García Márquez) znajdą się m.in. będące znakiem rozpoznawczym pisarza tweedowe marynarki. Niektóre z ubrań noszą drobne ślady jego życia w roli pisarza; jako przykład można podać mazaki z kieszonek dwóch marynarek, dzięki którym mógł rozdawać wielbicielom autografy czy plamę z atramentu na kolejnej z nich. Pierwszego dnia w wydarzeniu wezmą udział tylko osoby z najbliższego kręgu. Później inni również mogą zgłaszać chęć obejrzenia kolekcji bądź kupienia czegoś (konieczne jest jednak wcześniejsze ustalenie terminu). Gabriel García Márquez zmarł 17 kwietnia 2014 r., a jego żona Mercedes 15 sierpnia zeszłego roku.   « powrót do artykułu
  13. Proteina XRN1 odgrywa kluczową rolę w regulowaniu apetytu i metabolizmu przez mózg, informują badacze z Okinawa Institute of Science and Technology Graduate University. U myszy utrata tego białka z przodomózgowia doprowadziła do pojawienia się niepohamowanego apetytu i otyłości, czytamy na łamach iScience. Otyłość powodowana jest przez nierównowagę pomiędzy ilością przyjmowanego pokarmu a wydatkowaniem energii. Wciąż jednak słabo rozumiemy, jak apetyt i metabolizm są regulowane przez komunikację pomiędzy mózgiem a innymi częściami ciała, jak trzustka czy tkanka tłuszczowa, mówi doktor Akiko Yanagiya. W ramach badań naukowcy stworzyli mysz, w której przodomózgowiu nie pojawiła się proteina XRN1. W tym regionie mózgu znajduje się m.in. podwzgórze, niewielki obszar odpowiedzialny za uwalnianie hormonów regulujących sen, temperaturę ciała, pragnienie i głód. Naukowcy zauważyli, że w wieku 6 tygodni ich myszy zaczęły gwałtownie przybierać na wadze i w wieku 12 tygodni były już otyłe. Obserwując zachowanie zwierząt uczeni stwierdzili, że myszy pozbawione XRN1 jadły niemal dwukrotnie więcej niż grupa kontrolna. To była prawdziwa niespodzianka. Gdy po raz pierwszy pozbawiliśmy mózg XRN1 nie wiedzieliśmy, co odkryjemy. Tak drastyczny wzrost apetytu był czymś niespodziewanym, informuje doktor Shohei Takaoka. Japończycy chcieli dowiedzieć się, co powoduje, że myszy tak dużo jedzą. Zmierzyli więc poziom leptyny we krwi. To hormon, który tłumi uczucie głodu. W porównaniu z grupą kontrolną był on znacząco podwyższony. Normalnie powinno to zniwelować uczucie głodu i powstrzymać myszy przed jedzeniem. Jednak zwierzęta pozbawione XRN1 nie reagowały na leptynę. Naukowcy odkryli też, że 5-tygodniowe myszy były oporne na insulinę, co w konsekwencji może prowadzić do cukrzycy. W miarę upływu czasu u myszy tych poziom glukozy i insuliny znacząco rósł wraz ze wzrostem leptyny. Sądzimy, że poziom glukozy oraz insuliny zwiększał się z powodu braku reakcji na leptynę. Oporność na leptynę powodowała, że myszy ciągle jadły, glukoza we krwi utrzymywała się na wysokim poziomie, a przez to wzrastała też ilość insuliny, mówi Yanagiya. Sprawdzano też, czy otyłość u myszy mogła być spowodowana mniejszą aktywnością fizyczną. Zwierzęta umieszczono w specjalnych klatkach, gdzie mierzono poziom zużywanego tlenu, co służyło jaki wskaźnik tempa metabolizmu. Okazało się, że u 6-tygodniowych myszy nie było żadnej różnicy w wydatkowaniu energii pomiędzy grupą badaną (bez XRN1) a grupą kontrolną. jednak uczeni zauważyli coś bardzo zaskakującego. Otóż myszy bez XRN1 używały węglowodanów jako głównego źródła energii. Natomiast myszy z grupy kontrolnej były w stanie przełączać się pomiędzy wykorzystywaniem węglowodanów w nocy – kiedy to były bardziej aktywne – a wykorzystywaniem zgromadzonego w ciele tłuszczu w dzień, w czasie mniejszej aktywności. Z jakiegoś powodu myszy pozbawione XRN1 nie wykorzystywały tłuszczu tak efektywnie, jak grupa kontrolna. Nie wiemy, dlaczego tak się dzieje, przyznaje doktor Yanagiya. Gdy zaś myszy te osiągnęły 12 tygodni życia, ich wydatki energetyczne zmniejszyły się w porównaniu z grupą kontrolną. Jednak naukowcy sądzą, że było to spowodowane otyłością, a nie na odwrót. Myślimy, że przyczyną otyłości było tutaj przejadanie się w wyniku oporności na leptynę, dodaje uczony. XRN1 odgrywa kluczową rolę w aktywności genów, gdyż jest zaangażowana na ostatnim etapie degradacji mRNA. Naukowcy odkryli, że u otyłych myszy poziom mRNA wykorzystywanego do wytwarzania proteiny AgRP, jednego z najsilniejszych stymulatorów apetytu, był podwyższony, co prowadziło też do podwyższonego poziomu AgRP. W tej chwili to tylko spekulacja, ale sądzimy, że zwiększony poziom tej proteiny i nieprawidłowa aktywacja wytwarzających ją neuronów może być przyczyną oporności na leptynę u myszy. W normalnych warunkach leptyna zmniejsza aktywność neuronów AgRP, ale jeśli utrata XRN1 powoduje, że neurony pozostają wysoce aktywne, to może to zagłuszać sygnały przekazywane przez leptynę, wyjaśniają naukowcy. « powrót do artykułu
  14. Podstawą nadprzewodnictwa jest łączenie się elektronów w pary. Rodzi się jednak pytanie, czy mogą wobec tego łączyć się też w czwórki. Profesor Egor Babaev przez niemal 20 lat szukał sposobu ma tworzenie nowego stanu materii, elektronowych czworaczków. Teraz w końcu mu się udało. Pracujący pod jego kierunkiem fizycy ze szwedzkiego Królewskiego Instytutu Technologii (KTH – Kungliga Tekniska högskolan) donieśli na łamach Nature Physics, że udało im się uzyskać stan przewidziany przez Babaeva przed 17 laty. Uczony w 2004 roku opublikował artykuł, w którym teoretycznie opisał elektronowe czworaczki, a w roku 2012 opisał, w jaki sposób je uzyskać je w bazującym na żelazie materiale Ba1−xKxFe2As2. Łączenie się elektronów w pary pozwala na pojawienie się nadprzewodnictwa, stanu, w którym ładunek elektryczny nie napotyka na przeszkody. O tym, że elektrony mogą się łączyć, a nie odpychać, dowiedzieliśmy się z teorii opracowanej przez Coopera, Bardeena i Schrieffera, którzy zostali za nią uhonorowani Nagrodą Nobla w 1972 roku. To właśnie te tzw. pary Coopera są nośnikami ładunku w nadprzewodnikach. W normalnych warunkach dwa elektrony, które mają przecież te same ładunki, silnie się odpychają. Jednak w niskich temperaturach w kryształach łączą się w luźne pary. O parach takich wiedzieliśmy od dawna. Jednak idea łączenia się fermionów (a elektrony są fermionami) w czwórki została przez naukowców zaakceptowana dopiero niedawno. Profesor Babaev wyjaśnia, że aby doszło do zaistnienia związku czterech fermionów musi pojawić się coś, co zapobiegnie tworzeniu się par oraz ich przepływie bez oporu, a jednocześnie umożliwi tworzenie czterofermionowego kondensatu. Problem w tym, że teoria BCS, mikroskopowa teoria nadprzewodnictwa zwana też teorią Bardeena-Coopera-Shrieffera, nie pozwala na tworzenie fermionowych czworaczków. Gdy więc współpracujący z Babaevem eksperymentator Vadim Grinenko z Technische Universtät Dresden trafił przed 3 laty na ślady wskazujące na istnienie takiego stanu materii, naukowcy musieli zmierzyć się z powszechnie akceptowaną teorią. Przez kolejne trzy lata uczeni prowadzili liczne eksperymenty i badania, mające potwierdzić odkrycie. Babaev mówi, że kluczową obserwacją jest spostrzeżenie, że czterofermionowe kondensaty spontanicznie łamią parzystość operacji odwrócenia czasu. Jest to matematyczna operacja, która pozwala zmienić znak współrzędnej czasowej na ujemny, dzięki czemu można opisać zjawisko tak, jakby czas biegł do tyłu lub cały ruch biegł w przeciwnym kierunku. Gdy użyjemy takiego zabiegu matematycznego, to wszystkie podstawowe prawa fizyki nadal działają. Działają też nadprzewodniki. Innymi słowy, jeśli obliczamy teoretycznie właściwości typowego nadprzewodnika i odwrócimy strzałkę czasu, nadal jest on takim samym nadprzewodnikiem. Jednak w przypadku czterofermionowego kondensatu po odwróceniu strzałki czasu pojawia się inny stan. Prawdopodobnie minie wiele lat, zanim go w pełni zrozumiemy. Nasze eksperymenty prowadzą do postawienia wielu nowych pytań, ujawniają istnienie wielu niezwykłych właściwości powiązanych z reakcją na temperaturę, pole magnetyczne i ultradźwięki, dodaje Babaev. « powrót do artykułu
  15. Popularnym motywem filmów katastroficznych jest zagrożenie Ziemi ze strony asteroidy. Wizją taką zajmują się nie tylko filmowcy, ale też naukowcy i agencje kosmiczne, prowadzące programy ochrony planety przed zagrożeniami. O tym, na ile realny to problem, przekonaliśmy się dobitnie, gdy przed 8 laty nad Czelabińskiem rozpadł się meteoryt. Naukowcy wciąż zastanawiają się, co zrobić, gdyby asteroida leciała w kierunku Ziemi. Autorzy najnowszych badań twierdzą, że rozbicie go nie byłoby takim złym pomysłem, jak się dotychczas wydawało. Nieproszonych gości z kosmosu możemy z grubsza podzielić na dwie kategorie. Wielkie obiekty, których upadek mógłby zagrozić istnieniu cywilizacji czy nawet naszego gatunku, oraz obiekty mniejsze, zdolne np. do zniszczenia miasta. Te wielkie znamy niemal wszystkie, są one obserwowane, ich trajektorie zostały zbadane i eksperci zapewniają, że w ciągu najbliższych 100 lat żaden z nich nam nie zagraża. A nawet gdyby zagrażał, to współczesna technologia pozwoli na zauważenie takiego obiektu na kilkadziesiąt lat przed uderzeniem w Ziemię, pozostanie zatem sporo czasu na opracowanie i wdrożenie systemu obrony. Najczęściej rozważanym scenariuszem jest zmiana trajektorii takiego obiektu, czy to poprzez pomalowanie go farbą zmieniającą sposób, w jaki będzie rozgrzewał się od Słońca, czy dołączenie do niego urządzenia, stopniowo spychającego go z kursu czy to rozbicie o jego powierzchnię pojazdu lub materiału wybuchowego. Rozbijanie samej asteroidy jest natomiast bardzo ryzykowne, gdyż na Ziemię mógłby spaść cały deszcz odłamków, a więc powierzchnia zniszczeń będzie znacznie większa. Ponadto trajektorii takich fragmentów nie da się przewidzieć. Znacznie gorzej wygląda sytuacja w przypadku mniejszych obiektów. Większości z nich nie znamy, a jeśli będziemy mieli szczęście i zauważymy taki obiekt przed wejściem w atmosferę Ziemi, to będzie to na dni lub tygodnie przed upadkiem. Patrick K. King z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa i Lawrence Livermore National Laboratory (LLNL) oraz jego koledzy z LLNL – Megan Syal, David Dearborn, Robert Managan, J. Owen i Cody Raskin – poinformowali na łamach Acta Astronautica o wynikach symulacji zniszczenia niewielkiego obiektu kosmicznego za pomocą broni atomowej. King i jego zespół uważają, że użycie broni atomowej byłoby dobrą strategią obrony przed niewielkim późno wykrytym obiektem zagrażającym Ziemi. Na zmianę trajektorii takich późno wykrytych obiektów nie będzie bowiem czasu. W swoich obliczeniach naukowcy skupili się na zbadaniu, w jaki sposób asteroidy o różnych orbitach i różnych prędkościach zachowają się po rozbiciu. Przyjęto przy tym, że zagraża nam asteroida o kształcie podobnym do Bennu i średnicy 100 metrów, czyli ok. 1/5 średnicy Bennu. Analizy przeprowadzono dla pięciu różnych orbit asteroidy, która na dwa miesiące przed przewidywanym uderzeniem w Ziemię zostałaby trafiona 1-megatonową głowicą atomową. Z obliczeń wynika, że w takim przypadku udałoby się co najmniej 1000-krotnie zmniejszyć masę materiału, który spadnie na planetę. Innymi słowy, 99,9% masy minie planetę. Inaczej wyglądałaby sytuacja, w przypadku większej asteroidy. W jej wypadku eksplozja nie spowodowałaby tak dużego rozproszenia materiału, ale i tak aż 99% jej masy ominęłaby Ziemię. Jednak pod warunkiem, że asteroidę zniszczono by na 6 miesięcy przed uderzeniem w planetę. Jeśli chcemy ocenić skutki takiego postępowania, to musimy modelować orbity wszystkich fragmentów powstałych w wyniku rozbicia asteroidy. To daleko trudniejsze niż modelowanie orbity pojedynczego obiektu, stopniowo spychanego z kursu, mówi King. Musimy jednak poradzić sobie z tymi obliczeniami, jeśli chcemy oszacować szanse powodzenia strategii polegającej na rozbiciu asteroidy. Naukowcy podkreślają, że najważniejszym efektem ich pracy jest wykazanie, iż użycie broni atomowej do rozbicia asteroidy to bardzo efektywna metoda obrony na ostatnią chwilę. Skupiliśmy się na obronie ostatniej szansy, czyli na sytuacji, gdy rozbijamy asteroidę na krótko przed jej uderzeniem. W sytuacjach zaś, gdy mamy dużo czasu – dziesiątki lat – znacznie lepiej użyć takiego ładunku do zepchnięcia asteroidy z kursu, stwierdza King. Jeśli zauważymy niebezpieczny obiekt zmierzający w kierunku Ziemi i będzie zbyt późno, by zmienić jego kurs, najlepszym obecnie rozwiązaniem jest rozbić go tak, by większość fragmentów ominęła Ziemię. Tutaj jednak problem się komplikuje. Jeśli rozbijemy asteroidę na kawałki, powstanie chmura odłamków, z których każdy będzie miał własną orbitę wokół Słońca, a ponadto wchodzą tutaj w grę też oddziaływania grawitacyjne zarówno pomiędzy nimi jak i pomiędzy nimi a planetami. Taka chmura będzie miała tendencję do rozciągania się na zakrzywiony strumień rozciągający się wzdłuż oryginalnej trajektorii asteroidy. Od tego, jak szybko się ona rozproszy zależy, jak wiele fragmentów spadnie na Ziemię, dodaje J. Owen. Jak już informowaliśmy, na rok 2024 NASA planuje test kosmicznego impaktora. Skądinąd jednak wiadomo, że rozbijanie asteroid to niełatwe zadanie i obrona przed nimi może być trudniejsza niż się wydaje. « powrót do artykułu
  16. Szlomi Kacin nurkował w sobotę (9 października) w płytkich wodach u wybrzeży Hajfy. W pewnym momencie natrafił na artefakty odsłonięte przez fale i prądy: kamienne i metalowe kotwice, fragmenty ceramiki oraz imponujący metrowy miecz z 30-cm rękojeścią. Okazało się, że ma on ok. 900 lat i pochodzi z okresu wypraw krzyżowych. Wg Izraelskiej Służby Starożytności (IAA), to piękne i rzadkie znalezisko. Nurek powiadomił o odkryciu inspektora z IAA, do którego obowiązków należy zapobieganie rabunkowi. Żelazny miecz zachował się w świetnym stanie. [...] Najwyraźniej należał do rycerza biorącego udział w wyprawie krzyżowej. To ekscytujące znaleźć tak osobisty przedmiot, który przenosi w czasie o 900 lat [...] - podkreśla Nir Distelfeld. Wg dyrektora Jednostki Archeologii Morskiej IAA Kobiego Sharvita, zabytki ze stanowiska pokazują, że pełniło ono funkcję niewielkiego naturalnego kotwicowiska. Dzięki identyfikacji artefaktów wiadomo, że było ono wykorzystywane już 4 tys. lat temu, w późnej epoce brązu. Odkrycie miecza sugeruje, że z zatoczki korzystano także w okresie wypraw krzyżowych, ok. 900 lat temu. Naukowcy przypominają, że w pobliskim Atlit znajdował się zamek krzyżowców. IAA zapowiada, że po oczyszczeniu i zakończeniu badań miecz trafi na wystawę.   « powrót do artykułu
  17. Litowo-jonowe akumulatory wykorzystywane w samochodach elektrycznych to poważny problem środowiskowy i wizerunkowy. Ich recykling z pewnością poprawiłby zarówno wizerunek, jak i obciążenie dla środowiska. O ile jednak zaczyna rozwijać się cały przemysł recyklingu akumulatorów, to bardzo trudno jest namówić producentów samochodów, by chcieli korzystać z materiałów pochodzących z recyklingu. Ludzie uważają, że materiał z recyklingu nie jest równie dobry, jak oryginalny. Producenci akumulatorów mają wątpliwości odnośnie wykorzystywania odzyskiwanych materiałów, mówi profesor Yan Wang z Worcester Polytechnic Institute. Tymczasem badania przeprowadzone przez Wanga we współpracy ze specjalistami z US Advanced Battery Consortium (USABC) i firmy A123 Systems wykazały, że takie obawy są bezpodstawne. Katody z recyklingu są równie dobre, a nawet lepsze niż katody wykonane z dziewiczych materiałów. Specjaliści przeanalizowali akumulatory z pochodzącymi z recyklingu katodami NMC111. To najpowszechniej występujący typ katod, zbudowanych z manganu, kobaltu i niklu. Recykling wykonano za pomocą technologii opracowanej przez Wanga, którą uczony próbuje obecnie skomercjalizować. Okazało się, że katoda z materiału po recyklingu posiada więcej mikroskopijnych porów niż z dziewiczego materiału. W efekcie akumulatory z taką katodą mają podobną gęstość energetyczną, ale mogą pracować o 53% dłużej. Testów nie prowadzono co prawda w samochodach, ale na przemysłowych stanowiskach testowych. Na ich potrzeby wykonano odpowiadające standardom przemysłowym ogniwa o pojemności 11 Ah. Za testy odpowiedzialni byli inżynierowie z A123 Systems, a przeprowadzano je według standardów USABC dla hybryd plug-in. Wykazały one, że katody z recyklingu świetnie się sprawują. A to katody, jak mówi Wang, są najcenniejszym elementem akumulatorów. Dlatego też uczony zainteresował się właśnie ich odzyskiwaniem, gdyż to one mogą przynieść firmom zajmującym się recyklingiem największe zyski, a tym samym stać się impulsem do powszechniejszego recyklingu akumulatorów samochodowych. Założona przez Wanga firma Battery Resources planuje otwarcie pierwszego zakładu, który 2 2022 roku przetworzy 10 000 ton akumulatorów. Wangowi udało się też zdobyć finansowanie w wysokości 70 milionów USD, za które chce wybudowac dwa kolejne zakłady, tym razem na terenie Europy. Mają one powstać do końca przyszłego roku. « powrót do artykułu
  18. Nasz siedzący tryb życia okrada nas z tego, co najcenniejsze w fizycznej aktywności – olbrzymiego zróżnicowania mechanizmów naprawczych, które ciągle reperują miniaturowe uszkodzenia organizmów u łowców-zbieraczy i społeczności rolniczych. Brak tych mechanizmów staje się coraz bardziej szkodliwy i dotkliwy w miarę, jak stajemy się coraz starsi. Dlatego też biolog ewolucyjny Daniel Lieberman z Uniwersytetu Harvarda zachęca, by wraz z upływem lat utrzymywać wysoki poziom aktywności fizycznej. Profesor Lieberman porównał czas życia w zdrowiu oraz poziom aktywności fizycznej przedstawicieli uprzemysłowionego zachodniego społeczeństwa – Amerykanów – i społeczności nieuprzemysłowionych. Uczony mówi, że łowcy-zbieracze przez całe życie są bardziej aktywni fizycznie od ludzi Zachodu, ale szczególnie staje się to widoczne w miarę, jak przybywa nam lat. Z wiekiem przeciętny człowiek naszej cywilizacji zwalnia, staje się coraz mniej aktywny. Dlatego też w starszym wieku jesteśmy od 6 do 10 razy mniej aktywni niż nasi równolatkowie ze społeczności łowiecko-zbierackich. Co więcej, oni często zwiększają wówczas swoją aktywność i znacznie dłużej cieszą się dobrym zdrowiem niż my. Wyewoluowaliśmy tak, by w miarę starzenia się być bardzo aktywni fizycznie. W społecznościach łowiecko-zbierackich nie ma czegoś takiego jak emerytura. Pracuje się do końca życia. Nie ma weekendów czy wakacji, zauważa Lieberman. U łowców-zbieraczy zachodzi odwrotny proces niż u nas. Babcie są tam bardziej aktywne niż matki. Kobiety, które już odchowały swoje dzieci, zwiększają swoją aktywność fizyczną. Więcej czasu poświęcają na zbieranie żywności. Babcie spędzają na tej czynności 4 do 8 godzin na dobę, natomiast matki od 2 do 5 godzin. Organizm zmuszany do ciągłego wysiłku fizycznego musi przeznaczać sporo energii na ciągłe naprawy różnego rodzaju mikrouszkodzeń, naderwanych mięśni, przeciążonych stawów. Wysiłek fizyczny powoduje wydzielanie się antyoksydantów, substancji przeciwzapalnych, poprawia przepływ krwi. Z kolei procesy związane z naprawą komórek i DNA zmniejszają ryzyko alzheimera, cukrzycy, nowotworów, depresji czy osteoporozy. Ewolucyjnie jesteśmy przygotowani do tego, by na starość być aktywnymi fizycznie. Dzięki temu mamy sprawne mechanizmy reperujące ciało, co pomaga w przeciwdziałaniu negatywnym skutkom starzenia się. Nigdy nie ewoluowaliśmy tak, by być nieaktywni. Jeśli więc prowadzimy siedzący tryb życia, te mechanizmy naprawcze nie działają w takim zakresie, jak wówczas, gdy jesteśmy aktywni, mówi uczony. Lieberman mówi, że na pomysł zastanowienia się nad źródłami współczesnej kultury ćwiczeń fizycznych wpadł, gdy prowadził badania wśród nieuprzemysłowionych plemion. Ludzie ci najczęściej byli sprawniejsi fizycznie od ludzi Zachodu, ale zawsze reagowali zdziwieniem na pytanie o ćwiczenia i trening. Kiedyś zapytał przedstawiciele plemienia, które znane jest z wytrzymałości w bieganiu, o trening. Ten ze zdziwieniem zapytał go, po co ktoś miałby biegać, jeśli nie musi. Trening fizyczny to dziwaczny pomysł współczesnego Zachodu. Ich treningiem jest ich życie. Są aktywni fizycznie, gdyż muszą ciągle przemierzać góry i doliny, są rolnikami. W badanej przeze mnie części świata nikt nie wybiera się na kilkukilometrową przebieżkę, mimo że są bardzo dobrzy w bieganiu. W trakcie swoich badań naukowiec zdał sobie sprawę, że trening fizyczny to koncepcja bogatego industrialnego Zachodu. Dla większości świata i przez większość historii ludzie ćwiczyli, gdyż musieli lub odnosili z tego konkretne korzyści. Lieberman zauważył, że łowcy-zbieracze, którzy nie ulegną wypadkowi lub nie zachorują na poważną chorobę, żyją mniej więcej równie długo jak ludzie z Zachodu. Jest jednak pewna zasadnicza różnica. U nich długość życia w zdrowiu jest niemal równa całkowitej długości życia. Tymczasem na Zachodzie powszechny jest lęk o to, że ostatnie lata życia spędzimy jako schorowani zniedołężniali ludzie. Dlatego też uczony zachęca, by w starszym wieku utrzymywać wysoki poziom aktywności fizycznej. I przytacza badania przeprowadzone wśród 21 000 absolwentów Uniwersytetu Harvarda. Wykazały one, że umiarkowane do intensywnych ćwiczeń fizycznych, w wyniku których spalamy co najmniej 2000 kalorii tygodniowo, znacząco obniża ryzyko zgonu. U osób w wieku 25–49 lat było ono o 21% niższe niż u niećwiczących, w wieku 50–59 lat taka aktywność zmniejszała ryzyko śmierci o 36%, a w wieku 70–84 lat odsetek ten rósł aż do 50%. « powrót do artykułu
  19. Podwodne linie energetyczne zmieniają zachowanie krabów kieszeńców (Cancer pagurus), donoszą naukowcy z brytyjskiego Heriot Watt University i węgierskiego Uniwersytetu Loránda Eötvösa. Uczeni stwierdzili, że kable łączące morskie elektrownie wytwarzające energię odnawialną negatywnie wpływają na sposób, w jaki kraby wchodzą w interakcje ze środowiskiem. Dochodzi do zmian biologii tych zwierząt na poziomie komórkowym. Problem nie ogranicza się tylko do kwestii środowiskowych, ale również ekonomicznych, gdyż kieszeńce są drugim najbardziej cennym brytyjskim skorupiakiem. Zmiana ich zachowania może więc wpływać również na firmy zajmujące się ich połowami. Doktor Alastair Lyndon wyjaśnia: Podwodne przewody elektryczne generują pole elektromagnetyczne. Gdy jego indukcja wynosi 500 mikrotesli lub więcej, czyli około 5% pola generowanego przez magnes przyczepiany do drzwi lodówki, kraby są przez to pole przyciągane. Gromadzą się przy kablu i siedzą nieruchomo. To nie jest problemem samo w sobie. Jednak gdy się nie ruszają, to się nie odżywiają i nie szukają partnerów. Ponadto zmiany w poziomie aktywności fizycznej prowadzą do zmian w metabolizmie cukrów. Podobnie jak u ludzi, w ich organizmach gromadzi się więcej cukru i mniej mleczanów. Naukowcy wykorzystali podczas swoich eksperymentów specjalnie zbudowane akwarium, które stanęło w St Abbs Marine Station. Do budowy akwarium nie użyto metali, by zminimalizować interferencje elektromagnetyczne. Odkryliśmy, że wystawienie krabów na silniejsze pole elektromagnetyczne zmieniło liczbę komórek krwi w ich organizmach. To może mieć wielorakie konsekwencje. Na przykład zwierzęta mogą stać się bardziej podatne na infekcje bakteryjne, mówi doktor Kevin Scott. Jako, że u wybrzeży Wielkiej Brytanii ma powstać wiele elektrowni morskich, a kable przesyłające energię będą ciągnęły się całymi kilometrami, naukowcy ostrzegają, że przy ich budowie należy wziąć wpływ pola elektromagnetycznego na zachowanie krabów. Pominięcie tego zjawiska może mieć opłakane konsekwencje. Samce kieszeńców migrują wzdłuż wschodnich wybrzeży Szkocji. Jeśli na swojej drodze napotkają kilometry kabli generujących pole elektromagnetyczne, to się tam zatrzymają. To zaś oznacza, że będziemy mieli pełno samców krabów na południu Szkocji, a nie będzie ich na północy i w okolicach szkockich wysp, gdzie stanowią niezwykle ważną część dochodów rybaków i istotny element lokalnej gospodarki, dodaje Lyndon. Naukowcy proponują, żeby podmorskie kable energetyczne zakopywać. Zdają sobie jednak sprawę, że będzie to trudne, kosztowne i skomplikuje serwisowanie elektrowni. Musimy znaleźć techniczne rozwiązanie, które nie będzie miało negatywnego wpływu na środowisko, a jednocześnie pozwoli nam nadal dekarbonizować źródła energii, stwierdzają autorzy badań. « powrót do artykułu
  20. Polsko-słoweński zespół rozpocznie niebawem projekt ODOTHEKA, polegający na eksplorowaniu i archiwizowaniu zapachów związanych z dziedzictwem narodowym. Jak podkreślają specjaliści, w porównaniu do innych zmysłów, obecnie powonienie odgrywa niewielką rolę w komunikacji dot. historii i dziedzictwa narodowego. Dzieje się tak, mimo że węch odgrywa fundamentalną rolę w postrzeganiu i radzeniu sobie ze środowiskiem. Węchowe wystawy są w muzeach nadal rzadkie, po części dlatego, że dotąd nie opracowano systemu charakteryzowania, odtwarzania i utrwalania zapachów obiektów historycznych. Dzięki ODOTHECE może się to zmienić. Cele projektu Naukowcy zamierzają zrealizować kilka celów. Planują 1) scharakteryzować i odtworzyć zapach wybranych obiektów historycznych ze zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie i Muzeum Narodowego Słowenii; 2) określić historyczne znaczenie i skatalogować wonie (po to, by stworzyć archiwum); 3) ustalić, w jaki sposób zapachy można bezpiecznie i skutecznie eksponować, a także zbadać wartość dodaną związaną z obecnością zapachu (w kontekście np. interpretacji dzieła). Jak wyjaśniono na słoweńskiej stronie projektu, do najlepiej zbadanych i zrozumianych zapachów należy działająca na wyobraźnię woń starych książek. W przypadku wielu obiektów mamy do czynienia z zapachem związanym z konkretną "biografią": historią wykorzystania czy konserwacji. Z obiektami muzealnymi często związane są zapachy, które odzwierciedlają ich historyczne użytkowanie - być może zabiegi konserwatorskie - albo mogą one po prostu odzwierciedlać ich degradację. Ten projekt pozwoli nam zbadać wyjątkowe obiekty, takie jak przedmioty należące do Franca Prešerena, słoweńskiego poety narodowego, i opowiedzieć ich historię z zupełnie nowego punktu widzenia – mówi kurator z Muzeum Narodowego Słowenii, mgr Darko Knez. Biblioteka Zapachów Obiektów Zapachowych W sumie do badań wybrano 10 obiektów (5 z Muzeum Narodowego w Krakowie i 5 z Muzeum Narodowego Słowenii), m.in. "Damę z gronostajem" czy tabakierę Prešerena. Emma Paolin, doktorantka z Uniwersytetu Lublany, wspomina też o egipskiej mumii z Narodni muzej Slovenije. W ramach badań przeprowadzone zostaną analizy chemiczne, które pozwolą scharakteryzować składowe zapachu oraz zidentyfikować tworzące woń lotne związki organiczne (ang. volatile organic compounds, VOCs). Eksperci przeprowadzą chromatografię gazową-spektrometrię mas (GC-MS). Ponieważ dla opisania, zbadania i odtworzenia autentycznego historycznego zapachu zasadnicze znaczenie ma odbiór przez ludzki nos, panel sędziów oceni intensywność zapachu oraz jego ton hedoniczny (wykorzystane zostanie koło zapachów historycznych). Uzupełnieniem hasła w archiwum czy prezentacji obiektu na wystawie ma być opis historyczny, uwzględniający m.in. znaczenie woni dla ogólnej interpretacji obiektu w kontekście historycznym. Instytucje często postrzegają zapachy emitowane z obiektów jako informację zbędną, a może nawet jako niepożądane zanieczyszczenie. Jednakże odtąd zwiedzający będą mogli zgłębiać zapach obiektów zabytkowych w zupełnie nowy i mało zbadany sposób. Ten projekt jest naprawdę przełomowy – dodaje główna konserwatorka Muzeum Narodowego w Krakowie, mgr Elżbieta Zygier. Przełomowy projekt potrwa 3 lata Projekt ODOTHEKA rozpocznie się 1 grudnia i potrwa ok. 3 lat. Jest finansowany w ramach programu WEAVE/NCN – OPUS 20 + LAP przez polskie Narodowe Centrum Nauki i Słoweńską Agencję Badawczą. Wezmą w nim udział naukowcy z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie (Tomasz Sawoszczuk), Laboratorium Dziedzictwa Narodowego na Uniwersytecie w Lublanie (Matija Strlič, Emma Paolin, Irena Kralj Cigić), Muzeum Narodowego w Krakowie (Elżbieta Zygier) oraz Słoweńskiego Muzeum Narodowego (Darko Knez, Eva Menart, Jernej Kotar). W skład panelu doradczego projektu wchodzą Inger Leemans (Wolny Uniwersytet w Amsterdamie i Królewska Holenderska Akademia Sztuk i Nauk), William Tullett (Anglia Ruskin University) i Cecilia Bembibre (Instytut Zrównoważonego Dziedzictwa Uniwersyteckiego College'u Londyńskiego). « powrót do artykułu
  21. Firma Taiwan Semiconductor Manufacturing Co. (TSMC), największy na świecie producent układów scalonych na zlecenie, poinformowała, że wybuduje fabrykę półprzewodników w Japonii. To już druga tego typu zapowiedź w ostatnim czasie. Przed kilkoma miesiącami TSMC ogłosiła, że zainwestuje 12 miliardów dolarów w budowę nowej fabryki w Arizonie. Prace budowlane w Japonii rozpoczną się  przyszłym roku, a masowa produkcja chipów ma rozpocząć się w roku 2024. Japoński zakład będzie wyposażony w linie do produkcji w technologii 22 i 28 nanometrów. Będzie więc mniej zaawansowany technologicznie niż fabryka w Arizonie, gdzie powstanie 7-nanometrowa linia technologiczna. W Kraju Kwitnącej Wiśni z taśm produkcyjnych TSMC będą zjeżdżały podzespoły dla produktów konsumenckich, przemysłu samochodowego oraz Internet of Things. Dyrektor wykonawczy TSMC, C.C. Wei, poinformował, że firma otrzymała pomoc od japońskiego rządu i swoich japońskich klientów. Nie ujawnił wartości inwestycji, ale zrobił to premier Japonii Fumi Kishida, który poinformował parlament, że budowa pochłonie 8,8 miliarda USD, a część kosztów weźmie na siebie rząd. Japońska prasa dowiedziała się, że fabryka powstanie w prefekturze Kumamoto na zachodzie kraju, na ternie należącym do Sony i w pobliżu fabryki Sony, w której powstają matryce światłoczułe. Taka lokalizacja ma spory sens, gdyż Sony jest największym japońskim klientem TSMC. Światowy przemysł wciąż ma poważny problem z dostępnością półprzewodników. Niedawno Apple poinformował że najprawdopodobniej będzie zmuszony zmniejszyć tegoroczną produkcję iPhone'ów 13 nawet o 10 milionów sztuk. Do zmniejszenia produkcji została zmuszona też Toyota. Pandemia z pełną mocą ujawniła, jak bardzo producenci elektroniki z Europy, USA i Japonii są uzależnieni od chińskich, tajwańskich i południowokoreańskich producentów półprzewodników. Rozpoczęto więc działania, które mają zapobiegać tego typu sytuacjom w przyszłości. Sekretarz Handlu USA zaproponowała przeznaczenie 52 miliardów dolarów na badania nad półprzewodnikami i ich produkcję, Europa chce zwiększyć swoje możliwości produkcyjne, podobnie robi też Japonia. Na Uniwersytecie Tokijskim powołano dwie specjalne organizacje – Research Association for Advanced Systems (RAAS) oraz d.lab – których celem będzie ułatwienie wymiany technologicznej. W ramach RAAS, do której wstęp jest ograniczony, firmy takie jak TSMC, Hitachi czy Toppan mogą wymieniać się swoim know-how oraz korzystać z wyników zaawansowanych badań materiałowych, fizycznych i chemicznych prowadzonych na Uniwersytecie Tokijskim. « powrót do artykułu
  22. Na terenie dzisiejszej Austrii w kopalniach soli w regionie Hallstatt-Dachstein/Salzkammergut zachowały się ludzkie odchody sprzed tysięcy lat. Badający je naukowcy ze zdumieniem zauważyli w nich dwa gatunki grzybów, używanych do produkcji piwa oraz sera z niebieską pleśnią. Analiza genomu tych grzybów wykazała, że oba brały udział w procesie fermentacji. To pierwszy molekularny dowód na konsumpcję piwa i sera z niebieską pleśnią w Europie w epoce żelaza, powiedział Frank Maixner z Instytutu Badań nad Mumiami Eurac. Wyniki badań rzucają nowe światło na życie prehistorycznych górników pracujących w kopalniach  soli w Hallstatt i lepiej pozwalają zrozumieć praktyki kulinarne z tamtych czasów, dodaje Kerstin Kowarik w Muzeum Historii Naturalnej w Wiedniu. Staje się coraz bardziej jasne, że prehistoryczne praktyki kulinarne nie tylko były złożone, ale wykorzystywały złożone sposoby przetwarzania żywności. Widzimy też, że techniki fermentacji odgrywały ważną rolę w historii, dodaje. Już wcześniejsze badania wykazały, że prehistoryczne odchody z kopalni soli mogą przynieść wiele informacji o zdrowiu i diecie ludzi sprzed tysięcy lat. Teraz austriaccy uczeni wykorzystali badania mikroskopowe, metagenomiczne i proteomiczne, przeanalizowali DNA, mikroorganizmy oraz proteiny obecne w próbkach. Badania ujawniły obecność w odchodach plew i otrębów różnych zbóż. Ludzie żyjący w tym regionie 2700 lat temu żywili się bogatą w błonnik i węglowodany dietą, którą uzupełniali białkiem z roślin strączkowych i od czasu do czasu owocami, orzechami oraz produktami zwierzęcymi. Z innych badań wiemy, że górnicy z tego regionu aż do czasów baroku żywili się głównie roślinami. Mikrobiom ich jelit przypominał bardziej mikrobiom obecnych społeczeństwa nieuprzemysłowionych, które żywią się głownie nieprzetworzoną żywnością, świeżymi owocami i warzywami. Znaczne zmiany w mikrobiomie mieszkańców świata zachodniego są więc stosunkowo nowym zjawiskiem, które zaszło pod wpływem zmian żywieniowych oraz trybu życia. Gdy autorzy najnowszych badań zaczęli poszukiwać w odchodach śladów grzybów, czekała ich niespodzianka. W jednej z próbek znaleźli duże ilości DNA gatunków Penicillium roqueforti i Saccharomyces cerevisiae. Wszystko wskazuje na to, że górnicy z Hallstatt celowo stosowali fermentację żywności, używając przy tym takich samych mikroorganizmów, jakie są wykorzystywane we współczesnym przemyśle, mówi Maixner. I dodaje, że to pierwszy dowód, iż przed 2700 laty w Europie produkowano ser z niebieską pleśnią. « powrót do artykułu
  23. Dzisiaj ok. godziny 11:30 czasu polskiego z przylądka Canaveral wystartowała misja Lucy – pierwsza w historii misja do asteroid trojańskich. Znajdują się one poza orbitą Jowisza, w odległości ok. 850 milionów kilometrów od Słońca. Są pozostałościami po formowaniu się planet, więc ich badania powinny dostarczyć nowych informacji na temat początków Układu Słonecznego. Lucy doleci do nich za 12 lat. Asteroidy trojańskie, zwane trojanami Jowisza lub po prostu Trojanami, tworzą dwie grupy. Jedna z nich znajduje się w punkcie libracyjnym L4 orbity Jowisza, a druga w punkcie L5. Przyjęło się, że asteroidy z punktu L4 nazywa się imionami greckich bohaterów, dlatego też cała grupa zyskała nieoficjalną nazwę „Greków”. Z kolei asteroidy z punktu L5 zwane są „Trojańczykami”. Obie grupy poruszają się po orbicie Jowisza, a kierunek ruchu powoduje, że Trojańczycy gonią Greków. Co interesujące, zanim taki podział na grupy został ustalony dwie wcześniej odkryte asteroidy – Patroklus i Hektor – zostały już nazwane. W efekcie, w grupie Trojańczyków znajduje się grecki szpieg, a w grupie Greków jest szpieg trojański. Lucy najpierw przeleci dwukrotnie w pobliżu Ziemi. Następnie poleci do L4, czyli Greków. Tam w latach 2027–2028 spotka się z Eurybatesem i jego satelitą Polimele, a następnie z Leukusem i Orusem. Później podąży w kierunku L5 (Trojańczyków). Po drodze odwiedzi Donaldjohansona, asteroidę z głównego pasa, nazwaną tak na cześć odkrywcy szczątków hominina Lucy, od którego misja wzięła nazwę. Ponownie przeleci też w pobliżu Ziemi. Po dotarciu do Trojańczyków w roku 2033 Lucy przeleci obok podwójnego układu Patroclus-Menoetius. Po wykonaniu zadania Lucy będzie krążyła pomiędzy obiema grupami asteroid trojańskich, odwiedzając każdą z nich co sześć lat. Co ciekawe, pojazd zasilany będzie przez energię słoneczną, a że będzie to najdalsza od Słońca misja zasilana w ten sposób, wyposażono ją w gigantyczne rozkładane panele słoneczne. Są tak wielkie, że mogłyby przykryć kilkupiętrowy budynek. Gdy są złożone ich grubość wynosi zaledwie 10 cm. Po rozłożeniu każdy z paneli ma średnicę 7,3 metra, waży 77 kilogramów i... nie jest w stanie utrzymać własnej wagi w polu grawitacyjnym Ziemi.   « powrót do artykułu
  24. W pobliżu miasteczka Kotelwa w obwodzie połtawskim na wschodzie Ukrainy znaleziono unikatowe szklane wisiorki w kształcie amfor. Przedstawiciele Bilskiego Rezerwatu Archeologicznego i Historycznego poinformowali, że miejscem wyjątkowego odkrycia jest Barvinkova Gora. Wykopaliska w nekropolii znajdującej się w pobliżu grodziska położonego pomiędzy Kotlewem a Bilskiem rozpoczęły się w 2018 roku. Podczas 4. sezonu prac w pochówku dziecka odkryto wspomniane już wisiorki, duży koralik i kolczyki z brązu. Specjaliści datują pochówek na IV wiek przed naszą erą. Dyrektor wykopalisk Denis Greczko z Instytutu Archeologii Narodowej Akademii Nauk Ukrainy poinformował Kopalnię Wiedzy, że tego typu znaleziska są częste w pochówkach scytyjskich ze stepu, ale rzadko występują na terenie lasostepu. Obecne prace wykopaliskowe prowadzone są w ramach jedynej na Ukrainie letniej szkoły archeologicznej. Doroczny międzynarodowy projekt został zainaugurowany w 2015 roku przez Bilski Rezerwat Archeologiczny i Historyczny, Instytut Archeologii Narodowej Akademii Nauk Ukrainy i Unię Archeologów Ukrainy. Prehistoryczna osada Bilsk datowana jest na VIII–III wiek p.n.e. Gród ten był największą ufortyfikowaną osadą wczesnej epoki żelaza w Europie Wschodniej. Rozwijał się przez około 450 lat, stanowiąc centrum związku plemiennego. Zajmował obszar około 5000 hektarów, otoczony fortyfikacjami o długości ponad 35 kilometrów. Dotychczasowe badania wykazały, że Bilsk utrzymywał kontakty zarówno z greckimi koloniami na północnym wybrzeżu Morza Czarnego, jak i ze Scytami. Archeologom udało się wyróżnić w Bilsku aż 11 klas społecznych. Na ich szczycie stali konni wojownicy. Po szczegółowych badaniach znalezione artefakty trafią na ekspozycję do lokalnego Muzeum Bilskiego Osadnictwa. « powrót do artykułu
  25. Nowe „robotyczne” włókno ułatwi sportowcom trening odpowiedniego oddechu, a osobom po zabiegach chirurgicznych może pomóc w poradzeniu sobie ze zmianami w sposobie oddychania. Włókno, stworzone przez naukowców z USA i Szwecji, czuje na ile zostało rozciągnięte lub ściśnięte natychmiast reaguje, generując nacisk, rozciągając się lub wibrując. Wielowarstwowe włókno zawiera wewnątrz kanał z cieczą. System kontroluje geometrię włókna sterując przepływem cieczy, jak sprężone powietrze czy woda, przez co tkanina z takich włókien zachowuje się jak mięsień. Jest ona również wyposażona w elastyczne czujniki, pozwalające określić, jak bardzo została rozciągnięta. Tkanina złożona z takich włókien jest na tyle cienka i elastyczna, że być zszywana czy tkana na standardowych maszynach. OmniFiber to dzieło naukowców z MIT oraz szwedzkiego KTH (Kungliga Tekniska högskolan – Królewski Instytut Technologiczny). Nowe włókno wykonane zostało z tanich materiałów, którym łatwo jest nadawać różny kształt. Jako, że jego zewnętrza warstwa została wykonana z tworzywa przypominającego poliester, może mieć ono długotrwały kontakt ze skórą. A jego szybki czas odpowiedzi na bodziec, siła i różnorodność reakcji powodują, że otrzymujemy szybką wyraźną odpowiedź na nasze działania. Doktorantka Ozgun Kilic Afsar, jedna z twórczyń włókna mówi, że dotychczas stosowane rozwiązania mają sporo wad. Część z nich jest aktywowana termicznie i przy kontakcie ze skórą mogą się przegrzewać, inne są mało wydajne energetycznie lub wymagają długiego treningu. Często też ich czasy reakcji są bardzo powolne, co poważnie ogranicza ich możliwość użycia. Naukowcy przetestowali swój wynalazek szyjąc rodzaj bielizny, którą śpiewacy mogliby nosić, by monitorować i odtwarzać ruch swoich mięśni oddechowych. Włókno reagowało też na ruchy ich mięśni tak, by przybierali odpowiednią postawę i odpowiednio oddychali w czasie śpiewania. Nic zresztą dziwnego, że twórcy włókna pomyśleli o takich zastosowaniach. Matka Afsar jest śpiewaczką operową. Dlatego też podczas prac nad włóknem naukowcy współpracowali ze śpiewaczką Kelsey Cotton. Cotton miała na sobie bieliznę wykonaną z nowych włókien i rejestrowali dane pochodzące ze znajdujących się w niej czujników. Następnie dane te były automatycznie przekładane na odpowiednią odpowiedź zwrotną bielizny. W końcu osiągnęliśmy oczekiwany przez nas poziom czułości i reakcji. Dzięki temu będziemy mogli np. rejestrować i zapisywać to, co dzieje się z ciałem doświadczonego śpiewaka, a następnie wspomóc w ten sposób kogoś, kto się dopiero uczy. Nie tylko możemy więc zbierać dane os eksperta, ale dotykowo przekazać je nowicjuszowi, cieszy się Afsar. Mimo, że wstępne badania nad tkaniną wykonywano pod kątem nauki śpiewu, to samo podejście może znaleźć zastosowanie u sportowców. Dzięki niej możliwe byłoby szybsze przekazanie początkującemu biegaczowi informacji o prawidłowym oddechu czy pracy mięśni pozyskanych od starszego doświadczonego zawodnika. W końcu zaś, jak przewidują twórcy tkaniny, możliwe będzie wykorzystanie jej do rekonwalescencji po chorobach czy zabiegach wpływających na układ oddechowy. Taka tkanina mogłaby też posłużyć jako alternatywna metoda leczenia bezdechu sennego. Fizjologia oddechu jest skomplikowana. Nie mamy świadomości, jakich mięśni używamy, stwierdza Afsar. Dlatego też tkanina potrafi monitorować działanie różnych grup mięśni, rejestrować je i stymulować ich ruch. Twórcy nowatorskiego włókna pracują nad dalszą miniaturyzacja elektroniki i systemu sterowania przepływem skompresowanego powietrza, by jak najmniej były one odczuwalne oraz nad technologią produkcji jeszcze dłuższych włókien. W ciągu najbliższych miesięcy chcą rozpocząć eksperymenty z wykorzystaniem tkaniny do uczenia początkującego adepta śpiewu prawidłowej pracy z oddechem. Później zaś tkanina będzie wykorzystywana do ćwiczeń z innymi rodzajami ruchu, wykonywanymi przez choreografów czy tancerzy. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...