Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37619
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    246

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. W Kompleksie Archeologicznym Ollape w peruwiańskiej prowincji Chachapoyas odkryto dwie rzeźbione głowy i ponad 200 nieznanych prehiszpańskich struktur. Odkrycie pozwala lepiej zdać sobie sprawę z zasięgu osadnictwa w tym regionie. Najbardziej interesujące są wspomniane głowy, które zostały znalezione przy ścianie jednej z okrągłych struktur. To pierwsze tego typu zabytki znalezione w kontekście archeologicznym, a ich pozycja wskazuje, że stanowiły dekorację murów. Nazwa kompleksu pochodzi od miejscowości Ollape, ufortyfikowanej osada kultury Chachapoya. Na pewno była ona zasiedlona w późnym okresie przejściowym, datowanym na lata 1000–1470, natomiast dowody znalezione w Kompleksie wskazują, że Chachapoya zasiedlali ten region co najmniej od roku 900. Według niektórych specjalistów w Ollape znajdowało się centrum ceremonialne. Badaniami kompleksu i kultury Chachapoya zajmują się naukowcy z Instituto de Investigación de Arqueología y Antropología Kuélap znajdującego się na Universidad Nacional Toribio Rodríguez de Mendoza. Kultura Chachapoya często dekorowała mury, jednak zwykle dekorację stanowią geometryczne freski, a nie rzeźby mocowane do ścian. Już wcześniej znajdowano rzeźbione głowy przypisywane tej kulturze. Jednak dopiero teraz odkryto tego typu zabytki w kontekście, który pozwala określić ich przeznaczenie. Oprócz głów archeolodzy trafili też na inne wyjątkowe znalezisko, fresk z motywem zygzakowatym. Oba znaleziska pozwolą na lepsze poznanie tajemniczej kultury Chachapoya. Terminem Chachapoya określa się dawne andyjskie społeczności zamieszkujące pasma górskie pomiędzy rzekami Marañón i Huallaga. Około połowy XV wieku region ten został podbity przez Inków, którzy narzucili swój język, co obecnie utrudnia rekonstrukcję oryginalnego języka lub języków regionu, a co za tym idzie, utrudnia określenie obszaru zamieszkiwanego przez Chachapoya. Nie wiemy nawet, czy na terenie tym istniał jeden organizm polityczny. Widoczne są ślady podobnej kultury, oddawania czci podobnym bogom, podobne zwyczaje czy stroje, jednak niewykluczone, że Chachapoya nigdy nie utworzyli żadnych zalążków państwowości, a jedynie zawierali doraźne sojusze w obliczu zewnętrznego zagrożenia. Archeolodzy dokumentują ślady istniejących hierarchii społecznych, jednak nie można być do końca pewnym, czy nie powstały one dopiero podczas inkaskiego lub hiszpańskiego podboju. Nawet nazwa Chachapoya została prawdopodobnie nadana przez Inków na określenie obszaru i zamieszkujących ją ludzi, których dołączyli do swojego państwa. Niektórzy badacze uważają, że Chachapoya zaczęli wznosić monumentalne grobowce i osady około 800 roku naszej ery. Prawdopodobnie wpływ na nich miała kultura imperium Huari. Widać go w ceramice i strojach. W późnym okresie przejściowym Chachapoya doświadczyli wzrostu liczby ludności, rozprzestrzeniania osadnictwa i rozkwitu artystycznego. Przyczyny tego zjawiska nie są znane, jednak z pewnością ma to związek z procesami toczącymi się w okresie Horyzontu Środkowego (600–1000), kiedy wśród kultur andyjskich dochodziło do centralizacji władzy, ekspansji politycznej i kulturowej. To wówczas powstały imperia Huari i Tiahuanaco. Kultura Chachapoya wciąż pozostaje tajemnicą. Nie jest i nie była ona nigdy całkowicie nieznana. Informacje o nich pozostawili Juan de Betanzos (1551), Pedro Cieza de León (1553) czy Cristóbal de Molina (1575). Są to jednak relacje obcych. Poznanie tej kultury w sposób możliwie obiektywny wymaga kolejnych badań archeologicznych. « powrót do artykułu
  2. Zdaniem naukowców z Chin i USA, niektóre bakterie mikrobiomu mogą odpowiadać za bezsenność, podczas gdy inne wspomagają zdrowy sen. Dotychczasowe badania skupiały się na wpływie mikrobiomu na różne cechy snu, jednak nie przynosiły one odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób mikrobiom wpływa na ryzyko bezsenności. Tymczasem jest to ważne pytanie, gdyż na bezsenność cierpi od 10 do 20 procent ludzi. Naukowcy z Uniwersytetu Nankińskiego oraz George Mason University wykorzystali dane 386 533 osób z bezsennością, których genom został przeanalizowany w ramach wcześniejszych badań oraz 26 548 osób, które wzięły udział w dwóch różnych badaniach nad mikrobiomem. Uczeni przeprowadzili analizę statystyczną metodą randomizacji Mendla i odkryli, że istnieje związek pomiędzy pewnymi bakteriami a bezsennością. Okazało się, że 14 grup bakterii było dodatnio skorelowanych z bezsennością, zwiększając jej ryzyko od 1 do 4 procent, a 8 grup bakterii zmniejszało ryzyko wystąpienia bezsenności o 1 do 3 procent. Ponadto sam fakt, że dany pacjent cierpiał na bezsenność związane było ze zmianami mikrobiomu. U takich osób zaobserwowano spadek liczebności 7 grup bakterii, w przypadku których liczba mikroorganizmów zmniejszyła się o 49 do 79 procent, a w przypadku 12 grup bakterii liczba mikroorganizmów zwiększyła się od 65 do ponad 400 procent. Szczególnie silnie z ryzykiem wystąpienia bezsenności powiązane był rodzaj Odoribacter. Autorzy badań zauważają, że zgadzają się one z wnioskami z wcześniejszych prac naukowych, co tylko wzmacnia przypuszczenie, że mikrobiom odgrywa rolę w jakości snu. Jednocześnie przypominają, że pod uwagę brano tylko dane osób o europejskich korzeniach. Nie można więc wprost przekładać uzyskanych przez nich wyników na całą ludzkość, gdyż skądinąd wiadomo o występowaniu różnic w składzie mikrobiomu u ludzi o różnym pochodzeniu etnicznym. Z całością pracy można zapoznać się na łamach General Psychiatry. « powrót do artykułu
  3. Wiadomo że rośliny i zwierzęta wydają dźwięki, reagują na nie i za ich pomocą się komunikują. Komunikacja taka zachodzi też pomiędzy zwierzętami a roślinami i odwrotnie. Czy jednak organizmy należące do innych królestw domeny eukariontów w jakiś sposób reagują na dźwięki? Okazuje się, że tak. Reakcję taką zauważono u drożdży piwowarskich. Co więcej można to wykorzystać w produkcji złocistego napoju. Naukowcy z nowozelandzkiego Uniwersytetu w Otago donoszą, że odtwarzanie szumu białego – rodzaju szumu akustycznego – podczas warzenia piwa pozwala skrócić proces produkcji złocistego napoju. Z badań przeprowadzonych pod kierunkiem doktora Parise'a Adadiego wynika, ze dzięki białemu szumowi proces fermentacji można skrócić o 21 do 31 godzin bez pogarszania jakości napoju. W ten sposób browary mogą znacząco zwiększyć produkcję. Naukowcy wykorzystali aktuator liniowy, który generował biały szum w zakresie 800–2000 Hz o głośności 140 dB. Zastosowanie stymulacji dźwiękowej zwiększyło wzrost drożdży poprzez utrzymywanie wyższego stężenia komórek drożdży w zawiesinie. Energia dźwiękowa pobudzała procesy komórkowe i szlaki metaboliczne, wzmacniając wzrost i aktywność drożdży. To prowadziło do szybszego zużywania cukrów z brzeczki i wytwarzania alkoholu, ale co istotne – nie zmieniało w sposób istotny składu smakowego gotowego piwa, stwierdził doktor Adadi. Szczegółowy opis eksperymentu został opublikowany na łamach Food Research International. « powrót do artykułu
  4. Około 15 lat temu immunolog Dusan Bogunovic z Columbia University natrafił na pacjentów cierpiących na rzadką chorobę genetyczną. Pierwotnie sądzono, że mutacja zwiększa ich podatność na niektóre infekcje bakteryjne. Jednak im więcej takich pacjentów identyfikowano, im szerzej zakrojone badania można było przeprowadzić, tym bardziej jasne stawało się, że osoby takie mają niezwykłą cechę – ich organizmy wyjątkowo skutecznie radziły sobie z wirusami. Naukowiec odkrył, że u wszystkich pacjentów występuje niedobór białka ISG15, pełniącego funkcję regulatora odporności. Towarzyszył mu charakterystyczny dla infekcji wirusowej stan zapalny – łagodny, ale przewlekły i obejmujący cały organizm. Analiza komórek układu odpornościowego wykazała, że pacjenci zetknęli się z wieloma wirusami, w tym grypy, odry, świnki czy ospy wietrznej. Zaskakujące było jednak to, że osoby z mutacją nigdy nie zgłaszały objawów typowych dla tych infekcji.  Wyniki badań skłoniły naukowców do postawienia pytania, czy mechanizm związany z ISG15 można wykorzystać do opracowania uniwersalnej terapii przeciwwirusowej. Taki środek mógłby w przyszłości stanowić ochronę przed kolejnymi epidemiami i pandemią. Przed tygodniem w Science Translational Medicine ukazał się artykuł An mRNA-based broad-spectrum antiviral inspired by ISG15 deficiency protects against viral infections in vitro and in vivo. Bogunovic i jego koledzy informują w nim o opracowaniu uniwersalnej eksperymentalnej terapii antywirusowej. Gdy stworzony przez siebie środek podawali w postaci kropli do nosa myszom i chomikom, powstrzymywał on replikowanie wirusów grypy oraz SARS-CoV-2 i łagodził objawy choroby. Te dwa wirusy zostały przetestowane in vivo. Natomiast żaden wirus badany in vitro nie poradził sobie z ochroną zapewnianą komórkom przez nowy środek. Nowa terapia naśladuje skutki niedoboru ISG15. Naukowcy nie wyłączają jednak genu ISG15, gdyż ma on związek z wytwarzaniem ponad 60 białek, a skupili się na 10 białkach odpowiedzialnych za ochronę antywirusową. Na obecnym etapie rozwoju konstrukcja ich środka przypomina szczepionki mRNA przeciwko COVID. W skład preparatu wchodzi 10 cząsteczek mRNA kodujących 10 białek. Zostały one zamknięte w lipidowej nanocząsteczce. Po podaniu komórki biorcy wytwarzają 10 białek chroniących organizm. Całość działa przez krótki czas, wywołuje znacznie mniejszy stan zapalny niż u osób z niedoborem ISG15, ale to wystarcza do zapobiegania chorobom wirusowym, zapewnia Bogunovic. Zdaniem naukowca, taka szczepionka może znakomicie przyczynić się do powstrzymania kolejnych pandemii. Można by ją podawać lekarzom, osobom w domach opieki i rodzinom chorych. W ten sposób osoby te byłyby chronione na wczesnym etapie rozwijającej się pandemii, bez względu na to, jaki wirus ją wywołuje. Uważamy, że zadziała to nawet jeśli czynnik chorobowy nie zostanie jeszcze zidentyfikowany, mów Bodunovic. Technologia wymaga jeszcze dopracowania, szczególnie droga podawania i dawka. Co prawda myszy i chomiki były chronione przed poważnym zachorowaniem, ale – zdaniem Bogunovica – ochrona nie była na tyle silna, by bezpiecznie mogły się one kontaktować z chorymi zwierzętami. Naukowcy muszą też określić, jak długo trwa ochrona. Obecnie szacują, że jest to 3-4 dni od podania środka. « powrót do artykułu
  5. W wyniku dojrzewania przeciętny chłopiec staje się znacznie silniejszy od przeciętnej dziewczynki. Z badań wiemy, że siła mięśni górnej części ciała przeciętnej nastolatki po przejściu dojrzewania stanowi 55 do 60 procent siły mięśni jej rówieśnika, który przeszedł dojrzewanie. Badania dotyczące okresu sprzed dojrzewania dawały sprzeczne wyniki, prawdopodobnie dlatego, że brano w nich pod uwagę dzieci w różnym wieku i badano różne partie mięśni. James L. Nuzzo z australijskiego Edith Cowan University przeprowadził metaanalizę badań dotyczących siły uścisku dłoni u dzieci od chwili urodzenia do osiągnięcia 16 roku życia. Podobna metaanaliza została przeprowadzona już w 1985 roku. Jej autorzy wzięli pod uwagę dzieci w wieku 5 lat i starsze. Opierała się ona na 4 badaniach i nie była aktualizowana. Nuzzo miał do dyspozycji znacznie większy materiał. W swojej analizie uwzględnił dane ze 169 badań przeprowadzonych w 45 krajach w latach 1961–2023. W sumie wzięło w nich udział 353 676 osób, w tym 178 588 chłopców i 175 088 dziewczynek. Z badań australijskiego naukowca wynika, że od urodzenia aż do 16 roku życia siła uścisku chłopców jest zawsze większa, niż dziewczynek. Jeszcze do 10. roku życia różnica jest od niewielkiej po umiarkowaną. Siła uścisku dłoni dziewczynek stanowi co najmniej 90% siły uścisku dłoni chłopców. W wieku 11 lat widać niewielkie zmniejszenie się tej różnicy, prawdopodobnie w związku z dojrzewaniem dziewczynek. Natomiast od wieku 13 lat różnica znacząco rośnie, po przejściu dojrzewania przez chłopców. Trzy lata później, w wieku 16 lat, średnia siła uścisku dłoni dziewczynek stanowi 65% siły ich rówieśników. Dodatkowe analizy wykazały, że różnice takie są niezależne od kraju i utrzymują się od lat 60. XX wieku. Jedynym wyjątkiem jest okres po roku 2010, od kiedy to zauważa się zmniejszanie różnicy siły uścisku pomiędzy obiema płciami w przedziale wiekowym 5–10 lat. Szczegóły badań zostały opublikowane na łamach European Journal of Sport Science. « powrót do artykułu
  6. Nikogo chyba nie trzeba przekonywać, jak ważny jest mikrobiom dla naszego zdrowia. A raczej mikrobiomy, bo w coraz większym stopniu odkrywamy znaczenie wszystkich mikroorganizmów występujących wewnątrz i na zewnątrz nas. Naukowcy z Michigan State University i Georgia State University poinformowali, że mikroorganizmy odgrywają ważną rolę we wczesnym rozwoju mózgu, szczególnie obszarów odpowiedzialnych za kontrolę stresu, zachowań społecznych i podstawowych funkcji organizmu. A skoro tak, to rodzi się podejrzenie, że współczesne techniki porodu, zmieniające mikrobiom matki lub wpływające na kontakt dziecka z nim, mogą wpływać na rozwój mózgu noworodka. Pierwszy masowy bezpośredni kontakt mikroorganizmami mamy podczas porodu. Zostajemy skolonizowali zarówno przez mikrobiom z kanału rodnego matki, jak i przez mikroorganizmy z otoczenia. Dochodzi do tego w czasie, gdy nasze mózgi doświadczają poważnego przemodelowania. Uczeni już wcześniej donosili – na podstawie badań na modelu mysim – że mikroorganizmy te mogą wpływać na rozwój mózgu. Tym razem skupili się na jądrze przykomorowym podwzgórza, jednym z najważniejszych regionów w mózgu ssaków. W ramach eksperymentów porównywali mózgi myszy urodzonych w standardowych warunkach z myszami urodzonymi w warunkach sterylnych. Okazało się, że u tych, które urodziły się w sterylnych warunkach występowało mniej komórek w jądrze przykomorowym podwzgórza, a zagęszczenie komórek było mniejsze. Zjawisko takie zaobserwowano nie tylko u mysich noworodków, ale i u dorosłych myszy. Wskazuje to nabywany przy porodzie mikrobiom długoterminowo może kształtować mózgi ssaków. Dodatkowo już podczas wcześniejszych badań naukowcy stwierdzili, że myszy urodzone w standardowych warunkach mają o 6% większe przodomózgowie, niż myszy urodzone w sterylnym środowisku. Teraz sprawdzili, czy efekt ten widoczny jest też u myszy dorosłych. Okazało się, że tak. Takie wyniki badań każą zastanowić się, czy takie współczesne praktyki jak okołoporodowe podawanie antybiotyków – co zmienia mikrobiom matki – lub cesarskie cięcie, które wpływa na kontakt noworodka z mikrobiomem kanału rodnego, nie wpływa na późniejszy rozwój mózgu dziecka. Podsumowując, nasze badania wykazały, że mikrobiom wpływa na rozwój jądra przykomorowego podwzgórza. Co więcej, może to wyjaśnić, dlaczego dorosłe myszy urodzone w sterylnych warunkach wykazują deficyty społeczne, mają podwyższony poziom stresu i niepokoju. Jądro przykomorowe podwzgórza decyduje o tych zachowaniach, stwierdzają naukowcy w artykule The microbiota shapes the development of the mouse hypothalamic paraventricular nucleus. « powrót do artykułu
  7. Naukowcy z Państwowego Instytutu Geologicznego-Państwowego Instytutu Badawczego i Uniwersytetu Jagiellońskiego dokonali przełomowego odkrycia, zmieniającego pogląd nauki na ewolucję kręgowców lądowych. W Górach Świętokrzyskich znaleźli najstarsze ślady poruszania się kręgowców na lądzie. Ślady pochodzą sprzed ponad 400 milionów lat i dowodzą, że pierwszymi kręgowcami, które próbowały wyjść na ląd, były ryby dwudyszne. Ta próba zasiedlenia nowego środowiska miała miejsce 10 milionów lat przed wyjściem na ląd terapodów – ostatecznych zwycięzców wyścigu o poruszanie się suchą stopą. Piotr Szrek, Katarzyna Grygorczyk, Sylwester Salwa, Patrycja Dworczak i Alfred Uchman znaleźli skamieniałe ślady, które nazwali Reptanichnus acutori czyli „Czołgający się pionier”. Całość terminologii naukowej brzmi Reptanichnus acutori igen. et isp. nov., gdzie „Reptanichus” to nazwa nowego ichnorodzaju, czyli rodzaju wyznaczonego na podstawie śladów kopalnych, a nie skamieniałych szczątków zwierzęcia; „acutori” to nazwa gatunku, a zapis „igen. et isp. nov.” oznacza nowy ichnorodzaj i nowy ichnogatunek. Ślad składa się z elementów o różnej morfologii. Badacze zidentyfikowali odciski płetw, tułowia, ogona i pyska, którym zwierzę podpierało się, by podciągnąć resztę ciała. Analiza śladów przyniosła dodatkowe sensacyjne odkrycie. Okazało się, że wędrujące po lądzie ryby niemal zawsze podpierały się pyskiem, przechylając głowę na lewą stronę. To sugeruje dominację prawej półkuli mózgu i jest najstarszym dowodem na lateralizację u kręgowców. Może to też oznaczać, że preferencja dla lewej strony, która u ludzi została wyparta przez praworęczność, pojawiła się ewolucyjnie wcześniej. Niezwykłe ślady najpierw zauważono w murach słynnego zamku Krzyżtopór. Wówczas naukowcy rozpoczęli badania w regionie i odkryli kolejne ślady w niewielkim opuszczonym kamieniołomie we wsi Ujazd. Interpretację odnośnie powstania skamieniałości potwierdzają eksperymenty ze współcześnie żyjącymi rybami dwudysznymi z Afryki. Pozostawiają one niemal identyczne ślady. Więcej na temat badań przeczytasz w artykule Traces of dipnoan fish document the earliest adaptations of vertebrates to move on land. « powrót do artykułu
  8. Rogówka to przezroczysta struktura w kształcie kopuły, która znajduje się z przodu oka. Jej celem jest skupianie światła na siatkówce. Jeśli kształt rogówki jest nieprawidłowy, prowadzi do zaburzeń widzenia. Tego typu problemy ma olbrzymia liczba osób i wiele z nich przechodzi zabieg LASIK, laserową korektę wzroku. Jak mówi profesor chemii Michael Hill z Occidental College, LASIK to tylko wyszukana forma tradycyjnej operacji. To wciąż wycinanie tkanki, tylko że przy użyciu lasera. Dlatego Hill we współpracy z profesorem chirurgii Brianem Wongiem z University of California w Irvine rozpoczęli prace nad korygowaniem kształtu rogówki bez potrzeby jej nacinania. O ich wynikach poinformowali podczas spotkania American Chemical Society. Naukowcy nazwali swój proces kształtowaniem elektromechanicznym (EMR). Przyznają, że odkryli go przypadkiem. Przyglądałem się tkankom jako materiałowi podatnemu na formowanie i odkryłem cały zestaw chemicznych modyfikacji, mówi Wong. Wiele zawierających tkanek naszego organizmu, w tym rogówka, jest utrzymywanych przez przyciąganie się przeciwnie naładowanych elementów. Takie tkanki zawierają dużo wody. Jeśli przepuści się przez nie ładunki elektryczne, dochodzi do obniżenia pH, a więc zwiększenia kwasowości. To osłabia oddziaływania wewnątrz tkanki i sprawia, że staje się ona podatna na formowanie. Gdy następnie przywrócimy pierwotne pH, tkanka zostaje w takim kształcie, w jaki ją uformowaliśmy. Hill i Wong prowadzili eksperymenty z różnymi tkankami, ale ich celem zawsze była rogówka. Skonstruowali więc platynowe „soczewki kontaktowe”, które stanowiły wzorzec dla pożądanego kształtu rogówki. Następnie nałożyli te „soczewki” na gałki oczne królika zanurzone w roztworze soli, który miał naśladować łzy. Platyna pełniła funkcję elektrody, umożliwiającej uzyskanie zmiany pH po przyłożeniu niewielkiego potencjału elektrycznego. Po około minucie rogówka przybrała pożądany kształt. Zmianę kształtu uzyskano więc równie szybko, co za pomocą LASIK, ale bez potrzeby nacinania rogówki i za pomocą znacznie tańszych urządzeń. Co więcej, naukowcy wykazali, że ich metoda można też odwrócić część chemicznych skutków zmętnienia rogówki. Wstępne eksperymenty wskazują, że EMR może być niezwykle obiecującą metodą leczenia wzroku. Jednak sami autorzy przyznają, że przed nimi jeszcze bardzo długa droga, zanim metoda taka będzie mogła zostać zastosowana na ludziach. Konieczne są liczne badania i eksperymenty, w tym na żywych zwierzętach, a na to najpierw muszą znaleźć się fundusze. Jeśli jednak EMR zda egzamin, możemy zyskać tanią i łatwo dostępną metodę leczenia. Niewykluczone nawet, że EMR byłaby całkowicie odwracalna. W razie niepowodzenia zabiegu można by go powtarzać do osiągnięcia pożądanych rezultatów. « powrót do artykułu
  9. Aromatyzowane e-papierosy są bardziej pociągające dla młodzieży i młodych dorosłych, dlatego też w wielu miejscach – w ramach walki na nałogiem – wprowadza się ograniczenia czy zakazy sprzedaży tego typu produktów. Naukowcy z Yale University. Boston University oraz University of Louisville porównali skutki wdychania „czystych” liquidów z aromatyzowanymi oraz z niepaleniem. I okazało się, że te „czyste” są pod pewnymi względami bardziej szkodliwe dla zdrowia. Naukowcy chcieli sprawdzić, jaki skutek przyniósł wprowadzony w 2020 roku w stanie Massachusetts zakaz sprzedaży aromatyzowanych liquidów. Po jego wprowadzeniu popularność zdobyły liquidy reklamowane jako środki o „naturalnym” smaku czy zapachu. Wbrew temu, co można by sądzić, w liquidach „clear” znajdują się środki aromatyzujące. Potwierdziły to zresztą badania metodą chromatografii gazowej. W badaniach Cardiovascular Injury due to Tobacco Products 2.0 wzięły udział osoby w wieku 18–45 lat, wśród których było 23 użytkowników niearomatyzowanych e-papierosów, 111 użytkowników e-papierosów aromatyzowanych marki JUUL oraz 73 osoby, które nie paliły. Eksperymenty odbywały się w specjalnej komorze, a ich uczestnicy mieli za zadanie przez 10 minut palić e-papierosy według schematu: jeden wdech trwający 3-4 sekundy, co 30 sekund. Osoby niepalące stanowiły grupę kontrolną, a ich zadaniem było powtarzanie tego schematu podczas wdychania powietrza przez słomkę. Naukowcy mierzyli u wszystkich zmiany ciśnienia krwi i tętna po użyciu ich ulubionych środków. Okazało się, że u osób palących „czyste” liquidy dochodzi do większych skoków tętna i ciśnienia krwi. Zdaniem naukowców, kwestia ta wymaga bardziej szczegółowych badań. Niewykluczone, że przyczyną są różnice w składzie chemicznym liquidów. Okazało się bowiem, że we wszystkich 19 „czystych” liquidach znajdował się syntetyczny czynnik chłodzący WS-23, a w 7 z 19 był też obecny WS-3. Dodanie tych środków chemicznych ma zapewnić użytkownikom „czystych” liquidów uczucie chłodu, jakie w liquidach aromatyzowanych zapewnia mentol. Ponadto zmniejsza też podrażnienie spowodowane wdychaniem nikotyny. W żadnym z 3 użytych w eksperymencie produktach aromatyzowanych JUUL czynniki chłodzące nie były obecne. Tam wystarczył mentol i był on jedynym środkiem aromatyzującym. Natomiast w „czystych” liquidach producenci stosowali jednocześnie wiele środków aromatyzujących: mentol wykryto w 18 z 19 badanych „czystych” liquidów, a 12 z 19 zawierało też inne dodatki jak alkohol benzylowy, karwon, laktony, izopulegol i wiele innych. Więcej informacji: Cardiovascular Health Effects and Synthetic Cooling Agents in E‐Cigarettes Labeled as “Clear” Marketed in Massachusetts After the Tobacco Product Flavoring Ban « powrót do artykułu
  10. Któż by się spodziewał, że kanapka z wołowiną może stać się przedmiotem dyskusji podczas uchwalania budżetu NASA przez Izbę Reprezentantów, a w jej sprawie będzie wypowiadał się sam szef NASA, James Webb (tak, tak, ten od Teleskopu Webba)? A jednak... Misja Gemini III (23 marca 1965) była pierwszą załogową misją w ramach projektu Gemini i 7. amerykańską misją załogową w historii. Udział w niej wzięli Virgil „Gus” Grissom i John Young. Trwała niecałe 5 godzin, ale w jej ramach NASA chciała przetestować m.in. system wyżywienia astronautów dla planowanych dłuższych misji. Astronauci mieli sprawdzić szczelność plastikowych torebek z liofilizowaną żywnością, system dostarczania wody do torebek, system pozbywania się śmieci. Już podczas treningu na Ziemi Grissom narzekał na okropny smak kosmicznego jedzenia. Sam Young określał niektóre dania jako „ledwie możliwe do przełknięcia”, a jeszcze inny astronauta opisywał posiłki serwowane załogom misji Gemini jako „dziwaczne”. Jedzenie było tak okropne, że podczas naziemnego treningu, który odbywał się m.in. w panamskiej dżungli, przez dwa pierwsze dni astronauci woleli w ogóle nie jeść. Trzeciego dnia pokonał ich głód. Sytuację pogarszał fakt, że liofilizowaną masę musieli najpierw nawodnić zimną wodą. Z ciepłą dałoby się to jeszcze jakoś przełknąć. Ale na pokładzie była tylko zimna. Young postanowił zrobić przyjemność bardziej doświadczonemu koledze. Przed startem poprosił innego astronautę, Waltera Schirrę, o kupno w pobliskim barze kanapki z marynowaną wołowiną. Gdy Grissom i Young szli w kierunku stanowiska startowego, Schirra podał Youngowi kanapkę, a ten schował ją do kieszeni skafandra. Dwie godziny po starcie Young miał za zadanie rozpocząć eksperyment z żywnością. Wyjął więc kanapkę z kieszeni i zaproponował ją swojemu dowódcy. To, co działo się w kabinie, zarejestrowały systemy komunikacji z Ziemią. Young zapytał Grissoma, czy chce. Grissom zapytał, co to i skąd to jest, na co Young odpowiedział, że zabrał ze sobą. Jednak gdy Grissom ugryzł kanapkę poczuł w ustach okruszki. Schował więc kanapkę do kieszeni, by okruszki nie zaczęły unosić się w kabinie. Dwa dni później, podczas konferencji prasowej, na której zgromadzili się dziennikarze z całego świata, padło pytanie o kanapkę. Young wydawał się zaskoczony. Najpierw zapytał, skąd dziennikarz o tym wie, a potem wybuchnął śmiechem i stwierdził, że Grissom ją zjadł. Astronauta z pewnością nie spodziewał się, że jego kanapką zajmie się niezwykle poważne grono. Dnia 5 kwietnia 1965 roku podkomitecie Izby Reprezentantów, który był częścią komitetu decydującego o wydatkowaniu pieniędzy budżetowych, trwała m.in. dyskusja na temat kolejnego budżetu NASA. Dyskusja zeszła na program Gemini. W pewnym momencie deputowany George E. Shipley zapytał dyrektora NASA, Jamesa Webba, dlaczego Agencja zmniejsza finansowanie programu. Odpowiedzi udzielił wicedyrektor ds. misji załogowych, George Mueller, który wyjaśnił, że w związku z zakończeniem testów naziemnych spadły też koszty misji. W pewnym momencie Shipley stwierdził: To bardzo udany program. Proszę mi powiedzieć o ostatniej misji oraz o kanapce, która znalazła się na pokładzie. Czy Pan to zatwierdził? [...] Myślę, że po wydaniu takich pieniędzy i przeznaczeniu takiej ilości czasu, wniesienie na pokład pojazdu kanapki jest czymś niewłaściwym. [...] Czytałem artykuł, z którego wynikało, że okruszki z kanapki latały po całej kabinie. Wiem, ze wszystko sterylizujecie i dokładnie czyścicie, że pojazd jest niemal jak sala operacyjna, a tutaj ktoś wnosi kanapkę. Co Pan o tym myśli?. Pomiędzy Shipleyem a urzędnikami NASA wywiązała się utarczka słowna, którą przerwał jeden z deputowanych pytaniem, czy kanapka zagroziła powodzeniu misji. Przedstawiciele NASA zapewnili, że nie. W końcu włączył się w to dyrektor Webb, który przyznał Shipleyowi rację, że takie rzeczy nie powinny mieć miejsca. Dodał, że program kosmiczny jest zbyt ważny, by można było pozwolić astronautom na samodzielne decydowanie, co mogą ze sobą zabrać. Webb miał rację, gdyż narażenie na niebezpieczeństwo dopiero rozwijającego się programu załogowych misji kosmicznych mogłoby stanowić poważne utrudnienie w realizacji tak ważnego celu, jakim było lądowanie człowieka na Księżycu. Szczególnie w obliczu ostrej rywalizacji ze Związkiem Radzieckim. Od czasu misji Gemini IV NASA wdrożyła ściślejsze reguły, zgodnie z którymi każdy astronauta ma obowiązek przedstawić do akceptacji listę przedmiotów, jakie chce ze sobą zabrać. Zabronione są kanapki czy ciężkie przedmioty z metalu. Pomimo krytycznej uwagi dyrektora Webba, Young nie dostał nawet nagany za swoje zachowanie. A kanapka nie przeszkodziła mu w jego rozwijającej się i – jak się z czasem okazało – wyjątkowej karierze. Był pierwszym astronautą w historii, który poleciał w kosmos sześciokrotnie (2xGemini, 2xApollo, 2xSTS), pierwszym dowódcą promu kosmicznego i przez 13 lat był dyrektorem Astronaut Office, które zarządza astronautami, a szef biura osobiście decyduje, kto zostanie dowódcą, pilotem czy specjalistą danej misji. Ciekawe, czy w tej roli uczulał swoich młodszych kolegów, by nie brali ze sobą kanapek. « powrót do artykułu
  11. Kamienie nerkowe to jedna z najbardziej rozpowszechnionych chorób układu moczowego. Cierpi na nie około 12% populacji. Obecnie usuwa się je za pomocą leków lub podczas zabiegów chirurgicznych. Jednak metody te są bardzo uciążliwe dla osób, które nie tolerują leków, albo też mają problem z wciąż nawracającymi kamieniami. Międzynarodowy zespół z Kanady, Hiszpanii i Niemiec pracuje nad niewielkimi robotami, których celem będzie rozpuszczanie kamieni nerkowych. Nowa minimalnie inwazyjna technika została już z powodzeniem przetestowana na wydrukowanym trójwymiarowym modelu nerki. Roboty mają trafić w pobliże kamienia i rozpuścić go do tego stopnia, że w ciągu kilku dni samodzielnie opuści układ moczowy. Testowane roboty mają około 1 centymetra długości, są wykonane z hydrożelu i zawierają mikromagnesy. Po wprowadzeniu do cewki moczowej, robotami można sterować za pomocą pola magnetycznego i umieścić je w pobliżu kamienia. Roboty zostały wyposażone w ureazę. To enzym, który odpowiada za rozkład mocznika na amoniak i dwutlenek węgla. Ureaza uwalnia się z hydrożelu i zwiększa zasadowość moczu, dzięki czemu znakomicie przyspiesza rozpuszczanie kamieni moczanowych i cystynowych, które w ciągu kilku dni opuszczają organizm. Dodatkową zaletą tej techniki jest fakt, że dzięki magnesom roboty są dobrze widoczne na USG, zatem przebieg leczenia można łatwo kontrolować. Roboty mają wymiary 1x1x12 mm, więc bez problemu powinny zmieścić się w każdym zakamarku układu moczowego i dotrzeć wszędzie tam, gdzie będą potrzebne. Nie od dzisiaj wiadomo, że proces rozpuszczania kamieni nerkowych znacząco przyspiesza przy pH > 6, a ideałem jest osiągnięcie pH 7,0–7,2. Leki stosowane w leczeniu kamieni nerkowych mają za zadanie zwiększyć alkaliczność moczu. Jest to jednak proces długotrwały, a leki muszą być ciągle przyjmowane. Autorzy badań, wykorzystując swoje roboty, zwiększyli zasadowość sztucznego moczu z pH 6 do pH 7 w ciągu zaledwie godziny, a pH 9 osiągnęli w ciągu 24 godzin. Oczywiście nie ma potrzeby, a nawet nie powinno się, zmieniać odczynu moczu na aż tak bardzo zasadowy. Nadmierna alkalizacja, pH > 7,5, sprzyja bowiem powstawaniu kamieni fosforanowych i struwitowych. Potwierdziły to zresztą badania. Najlepsze wyniki w redukcji masy kamienia – o 30% w ciągu 5 dni – osiągnięto przy pH 7. Z wynikami badań można zapoznać się na stronie Advanced Healthcare Materials. « powrót do artykułu
  12. Naukowcy z Virginia Tech wykazali, że lodowy dysk może sam się napędzać na odpowiednio przygotowanej powierzchni, podobnie do kropli wody, na którą działa zjawisko Leidenfrosta. Każdy z nas obserwował, że kropla wody upuszczona na gorącą powierzchnię, odparowuje przez długi czas, poruszając się po powierzchni. Amerykańscy uczeni odkryli, że kawałek lodu może samodzielnie napędzać się na powierzchni o wzorze przypominającym układ rybich ości. Badaczy z Virginia Tech zainspirowała rozwiązana ledwie przed 11 laty zagadka wędrujących głazów z Racetrack Playa z kalifornijskiej Doliny Śmierci. Tam kry, przesuwające się pod wpływem wiatru, przesuwają kamienie. Jonathan Boreyko postanowił stworzyć takie warunki, by lód samodzielnie się przesuwał. Wraz z zespołem przez trzy lata prowadził eksperymenty. Gdy zaś udało się doprowadzić do samodzielnego ruchu lodowego dysku, przez kolejne dwa lata naukowcy tworzyli model wyjaśniający obserwowane zjawisko. Kluczem do sukcesu była aluminiowa powierzchnia ponacinana we wzór rybich ości. Wystarczy, że powierzchnia zostanie rozgrzana powyżej temperatury topnienia – nie jest więc potrzebna, jak w zjawisku Leidenfrosta, bardzo wysoka temperatura – by lód zaczął się poruszać. Jest on napędzany przez kierunkowy przepływ wody w nacięciach na powierzchni. Początkowo kawałek lodu rusza bardzo wolno, by gwałtownie przyspieszyć. Niezwykle interesujące okazało się spryskanie powierzchni aluminium cieczą hydrofobową. Naukowcy spodziewali się, że spowoduje to przyspieszenie lodu. Tymczasem dysk w ogóle się nie przesunął. To pozwoliło badaczom wyjaśnić obserwowane zjawisko. Doszli do wniosku, że na powierzchni pokrytej płynem hydrofobowym woda z roztapiającego się lodu zostaje ściśnięta i lodowy dysk utyka na krawędziach wyżłobień. Woda ciągle płynie kanalikami, ale lód nie jest już w stanie się na niej unosić. Bez powłoki hydrofobowej woda po jednej stronie lodowego dysku tworzy kałużę, jej obecność powoduje nierównowagę napięcia powierzchniowego po obu stronach lodu, co powoduje, że zaczyna się on poruszać. Boreyko uważa, że odkryte przezeń zjawisko być może posłuży do celów praktycznych. Wyobraźmy sobie, że wzór na powierzchni tworzy okręgi, a nie proste linie. Wówczas roztapiający się obiekt kręciłby się w kółko. A teram wyobraźmy sobie, że na powierzchni lodu umieszczamy magnesy. One też by się obracały, co można by wykorzystać do produkcji energii, stwierdza uczony. Badania zostały opublikowane na łamach ACS Applied Materials & Interfaces. « powrót do artykułu
  13. O zadziwiające dziwidło olbrzymie zapytaliśmy pana Piotra Dobrzyńskiego, kuratora kolekcji roślin szklarniowych w Ogrodzie Botanicznym UW, opiekuna dziwidła olbrzymiego. Skąd wzięło się dziwidło olbrzymie w Warszawie? Ile ma lat? Roślina w Ogrodzie jest od ponad 20 lat i została przekazana nam przez kolekcjonera roślin. Ze względu na to, że została nieopatrznie przemrożona została uśpiona na kilka lat i w 2018 roku obudziła się na nowo wytwarzając nowy liść i odbudowując nową bulwę. Bulwa po 17 miesiącach uzyskała wagę 27 kg. Dlatego od 2018 roku liczę na nowo jej wiek, czyli 7 lat. Jak wygląda cykl życiowy tej rośliny?  Cykl życiowy składa się z 3 etapów – spoczynek, wzrost generatywny, czyli kwitnienie kończące się zapyleniem i powstaniem owocostanu w formie kolby z czerwonymi owocami oraz generatywny, czyli liść.  Każdy z tych etapów za każdym razem ma różną długość. Czy jest ona trudna w hodowli?  Nie jest to trudna roślina w uprawie. Problem stanowi jej wielkość, a mianowicie liść który osiąga 4-5 metrów wysokości i kwiatostan, który może osiągnąć wysokość 3,5 m. Z jaką częstotliwością dziwidło olbrzymie kwitnie zwykle w ogrodach botanicznych?  To jest trudne pytanie bowiem wszystko uzależnione jest od warunków uprawy. Przeciętnie roślina może kwitnąć co 4-8 lat. Dziwidło olbrzymie, © Ogród Botaniczny Uniwersytetu Warszawskiego Jak zbudowany jest kwiatostan? Kwiatostan Amorphophallus titanum, czyli dziwidła olbrzymiego, jest fascynujący i unikalny. Zbudowany jest z dwóch podstawowych elementów: Spadix – to główny, pionowy, cylindryczny element kwiatostanu, który pełni kilka zadań. W dolnej jego części w dwóch okółkach znajdują się kwiaty żeńskie i męskie. Na dole umiejscowione są kwiaty żeńskie, a nad nimi kwiaty męskie.   Rolą ww. kolby kwiatostanowej jest m.in. wabienie potencjalnych zapylaczy. Wydziela ona silny zapach i ciepło. Kolba kwiatostanowa w trakcie kwitnienia podgrzewana jest do temperatury nawet pow. 40°C. Przystosowanie to odpowiada za zwiększenie lotności zapachu na znaczne odległości.  Zapach wydzielany przez spadix to mieszanina rożnych substancji zapachowych. Zazwyczaj jest to nieprzyjemny zapach, przypominający zgniłe mięso. To celowe działanie mające na celu przyciąganie owadów takich jak: muchówki z rodziny plujkowatych i chrząszczy z rodziny omomiłkowatych, które są naturalnymi zapylaczami tego gatunku. Zapach jest najsilniejszy podczas kwitnienia, które trwa 2-3 dni. Spatha – to duża szeroka okrywa, która otacza spadix. U dziwidła olbrzymiego jest szeroka, czerwonobrązowa lub purpurowa. Wygląda jak ogromny liść lub płatek. Spatha nie tylko chroni kwiaty, ale także działa jako powabnia dla owadów latających w dzień, przyciągając je do zapylania. Jak to się dzieje, że wysoka temperatura nie szkodzi roślinie? [Najwyższa zanotowana temperatura na spadixie u Amorphophallus titanum wynosiła około 42 stopni Celsjusza. Thermoregulation in the Titan Arum (Amorphophallus titanum): A Review, Journal of Botanical Studies, 2010] Roślina ta jest do tego specjalnie przystosowana.  Adaptacje fizjologiczne – roślina posiada unikalne mechanizmy, które pozwalają jej kontrolować i tolerować podwyższoną temperaturę. Na przykład, podczas kwitnienia, spadix (główna część kwiatostanu) wytwarza ciepło, które jest rozpraszane w sposób kontrolowany, co pomaga w przyciąganiu owadów.   Termoregulacja – podobnie jak niektóre zwierzęta, roślina może regulować temperaturę swojego kwiatostanu, dzięki czemu nie dochodzi do przegrzania. Wytwarzanie ciepła jest możliwe dzięki intensywnemu metabolizmowi i procesom biochemicznym, które generują energię i ciepło.  Struktura i materiał – spadix i spatha mają specjalne właściwości fizyczne i chemiczne, które pomagają w odprowadzaniu nadmiaru ciepła i chronią tkanki roślinne przed uszkodzeniem.  Krótkie kwitnienie – kwiatostan kwitnie tylko przez kilka dni (24 do 48 godzin), więc roślina nie musi utrzymywać wysokiej temperatury przez długi czas, co minimalizuje ryzyko uszkodzeń.  Przystosowania genetyczne – roślina wykształciła się w środowiskach, gdzie takie ekstremalne warunki są możliwe, więc jej organizm jest na to przygotowany na poziomie genetycznym. Kwiatostan i bulwa dziwidła osiągają imponujące rozmiary. Czy te w ogrodach botanicznych są większe czy mniejsze niż w naturze? Z rekordów, które do tej pory zostały zanotowane w ogrodach botanicznych można wyróżnić kwiatostan w Ogrodzie Botanicznym w Meise z 13 sierpnia 2024 roku oraz bulwę w Królewskim Ogrodzie Botanicznym w Edynburgu z 2010 roku, która ważyła 153,9 kg.  Jeśli chodzi o środowisko naturalne to zazwyczaj kwiatostan sięga 3 metrów, ale jeśli chodzi o bulwy, to w naturalnym środowisku nie mamy dokładnych danych na temat ich wielkości. Z mojego doświadczenia i dostępnych informacji wynika, że w ogrodach botanicznych ta roślina może osiągać znacznie większe rozmiary, głównie dlatego, że chuchamy na nią – szczególnie chodzi o nawożenie i inne zabiegi uprawowe. To naprawdę ciekawe dla nas, jak warunki uprawy mogą znacząco wpływać na rozmiar rośliny! « powrót do artykułu
  14. W przeciwieństwie do włosów czy kości, szkliwo się nie regeneruje. Jeśli jest tracone, to na zawsze. Utrata szkliwa wiąże się zaś z nadwrażliwością zębów, bólem, może prowadzić do utraty zębów. Erozję szkliwa powodują kwasy zawarte w żywności, palenie papierosów czy zła higiena jamy ustnej. Jego stan pogarsza się też z wiekiem. Od dawna wiadomo, że stosowanie past z fluorem spowalnia proces erozji szkliwa. Naukowcy z King's College London i ich koledzy wykazali, że keratyna – obecna na przykład we włosach – całkowicie ten proces zatrzymuje. Ich zdaniem, pasta do zębów z keratyną mogłaby zrewolucjonizować stomatologię. W artykule opublikowanym na łamach Advanced Healthcare Materials, międzynarodowy zespół badaczy opisuje skutki użycia keratyny pochodzącej z owczej wełny. Eksperymenty wykazały, że gdy keratyna zostaje nałożona na powierzchnię zęba i wchodzi w kontakt z minerałami obecnymi w ślinie, tworzy wysoce zorganizowane krystaliczne rusztowanie, którgo struktura i funkcje są podobne do naturalnego szkliwa zębów. Z czasem rusztowanie to przyciąga jony wapnia i fosforu, dzięki czemu ząb zostaje pokryty ochronną warstwą podobną do szkliwa. Zdaniem autorów badań, keratyna zmieni stomatologię. Jest bowiem nie tylko powszechnie dostępna, występuje we włosach i skórze, ale może zastąpić obecnie używane żywice dentystyczne, które, szczególnie w stanie surowym, są toksyczne i mniej wytrzymałe od keratyny. Ponadto keratyna wygląda bardziej naturalnie od żywic, jej kolor jest bliższy kolorowi zębów. Obecnie badacze pracują nad regeneracyjnym żelem dentystycznym zawierającym keratynę. Ich zdaniem może on trafić na rynek w ciągu 2-3 lat. Wkraczamy w ekscytującą erę, w której biotechnologia pozwala nie tylko leczyć objawy, lecz także przywracać funkcje biologiczne z wykorzystaniem materiałów pochodzących z własnego ciała. Przy dalszym rozwoju i nawiązaniu współpracy z przemysłem być może wkrótce będziemy mogli tworzyć zapewnić zdrowsze uśmiechy z czegoś tak prostego, jak ścięte włosy, mówi jeden z autorów badań, doktor Sherif Elsharkawy. Pozostaje więc czekać, by keratyną zainteresowali się producenci past do zębów. « powrót do artykułu
  15. W VII wieku na dwóch różnych cmentarzach na południu Wielkiej Brytanii pochowano dwie niespokrewnione ze sobą osoby, których przodkowie pochodzili z Afryki Subsaharyjskiej. Obie zostały pochowane tak jak wszyscy inni zmarli, co dowodzi, że osoby te nie były niewolnikami, a równorzędnymi członkami swoich społeczności. Jedną ze wspomnianych osób jest dziewczynka w wieku 11-13 lat, która spoczęła na cmentarzu w Updown w Kent. Drugą młody mężczyzna w wieku 17–25 lat pochowany w Worth Matravers. Prace archeologiczne na anglosaskim cmentarzu w Updown prowadzone są od połowy lat 70. ubiegłego wieku. Dotychczas odkryto tam 78 pochówków, głównie z VII wieku. W grobach znaleziono ozdoby ubrań, broń, przedmioty osobiste, w tym pochodzenia frankijskiego czy nietypową bizantyjską sprzączkę, która była zabytkiem już w chwili złożenia jej do grobu. Cmentarz w Worth Matravers zawiera zaś 21 grobów, w których pochowano 26 osób. Początkowo uważano, że pochodzi z czasów rzymskich, jednak bardziej szczegółowe badania wskazały na epokę anglosaską. Jedynymi znalezionymi tutaj artefaktami są sprzączka przy miednicy dorosłej kobiety oraz prawdopodobnie kamienna kotwica, ułożona pod głową jednego ze zmarłych. Badania genetyczne dziewczynki z Updown wykazały, że jej afrykańskie geny pochodziły z linii ojca. U dziecka znaleziono komponent genetyczny z Czarnej Afryki, największe zaś powinowactwo wykazano w stosunku do dzisiejszych zachodnioafrykańskich ludów Joruba, Mende, Mandinka i Esan zamieszkujące regiony od Mali po Ghanę i od Senegalu po Nigerię. Z obszaru tego najprawdopodobniej pochodził dziadek dziewczynki. Na cmentarzu w Updown znaleziono kilkoro jej krewnych od strony matki: babkę, ciotkę oraz pradziadka. U pradziadka znaleziono komponent genetyczny charakterystyczny dla południowej Italii, Bałkanów i Grecji. Jednak żadne z krewnych dziewczynki nie było spokrewnione z mieszkańcami Afryki. To dodatkowo potwierdza, że subsaharyjski komponent genetyczny pochodzi u niej z linii ojca. Na cmentarzu z Updown badaniom genetycznym poddano jedynie kilka grobów i dotychczas nie znaleziono żadnych krewnych dziewczynki od strony ojca. Cmentarz w Updown to jeden z grupy anglosaskich cmentarzy we wschodniej części hrabstwa Kent. Znajduje się on w odległości kilku kilometrów od dużego cmentarza w Finglesham. Nazwa tej miejscowości pochodzi od staroangielskiego Þengelshām oznaczającego „siedzibę księcia”. Dostępne źródła wskazują, że już w VI wieku znajdował się tam jeden z głównych ośrodków władzy królewskiej. W VII wieku powstawały tam kodeksy prawne Kentu. Przepisy dotyczące żon, wdów, rozwódek czy ich dzieci pokazują, że podstawą tożsamości społecznej był patrylinearny system pokrewieństwa. Pochowanie dziewczynki na cmentarzu w pobliżu ośrodka królewskiego wskazuje, że jej ojciec, a może i dalsi przodkowie od strony ojca, był znany w tutejszej społeczności. U młodego mężczyzny z cmentarza w Worth Matravers afrykański komponent genetyczny wynosił – podobnie jak i u dziewczynki – od 20 do 40 procent. Nie byli oni jednak ze sobą spokrewnieni. Dotychczas też nie zidentyfikowano żadnych krewnych mężczyzny, a badania pokazały, że u niego do domieszki genów z zachodu Afryki doszło prawdopodobnie dwa pokolenia wcześniej. Mężczyzna spoczął w podwójnym grobie, wraz ze wspomnianym wcześniej – niespokrewnionym – mężczyzną, pod którego głową umieszczono kamienną kotwicę. Pochówek wraz z innym członkiem społeczności wskazuje, że był on w pełni akceptowany, traktowany jak swój. Znalezienie we wczesnośredniowiecznych anglosaskich pochówkach osób z dużym genetycznym komponentem z Afryki to ciekawostka, ale nie zaskoczenie. Ze źródeł historycznych i wykopalisk wiemy o kontaktach między Afryką a Wyspami Brytyjskimi. W skompilowanym ok. 1000 roku  manuskrypcie Junius 11, jednym z czterech najważniejszych kodeksów literatury staroangielskiej, znajduje się poemat Exodus, w którym opisano kobiety z Afryki. W Lincolnshire znaleziono kość słoniową z VI wieku, która pochodzi z Afryki, a afrykańskie kościoły odegrały ważną rolę w rozprzestrzenianiu się chrześcijaństwa. Teodor z Tarsu został arcybiskupem Canterbury (668–690) z rekomendacji opata Hadriana (Adriana), który – według Bedy Czcigodnego – był z pochodzenia Berberem. Sam Hadrian został później opatem w Opactwie św. Augustyna w Canterbury i wraz z Teodorem odegrał znaczącą rolę w organizacji anglosaskiego kościoła i chrystianizacji Wysp. Musimy pamiętać, że kontakty te nie wzięły się znikąd. Północnoafrykańskie prowincje były niezwykle ważnymi regionami Imperium Romanum, szczególnie jako źródła zboża i oliwy. W Mauretanii i Numidii Rzym rekrutował żołnierzy. Jednak wiedza Rzymian i Greków o Afryce – z wyjątkiem Doliny Nilu i okolic Morza Czerwonego – była ograniczona głównie do wybrzeży Morza Śródziemnego. Wiedzieli też co nieco o dalszych regionach. W V wieku p.n.e. Herodot wspominał o Saharze i mieszkających za nią „Etiopach”, w połowie I wieku Pliniusz Starszy wie już o rzece Niger, a 250 lat później Gajusz Juliusz Solinus opisuje afrykańskie zwierzęta i stwierdza, że Niger wpada do Nilu. Niektórzy historycy uważają, że złote monety wybijane w rzymskiej Kartaginie pochodziły z kruszcu transportowanego przez Saharę z Czarnej Afryki. Na pewno zaś w VII/VIII wieku powstawały rozległe sieci handlowe na Saharze. Nie możemy przy tym zapomnieć o północnoafrykańskim państwie Wandalów, które prowadziło handel między północną Afryką a Europą, czy o jego podboju w VI wieku przez Bizancjum. Badania pochówków zostały opisane w artykule West African ancestry in seventh-century England: two individuals from Kent and Dorset. « powrót do artykułu
  16. Poszukując życia na innych planetach naukowcy skupiają się na wodzie. Jest ona niezbędna dla życia na Ziemi, zatem jej obecność – lub przynajmniej warunki pozwalające na jej obecność – jest uważana za warunek sine qua non możliwości występowania życia na innych planetach. Badacze z MIT, Politechniki Wrocławskiej oraz innych uczelni proponują na łamach PNAS, by za ciała niebieskie zdolne do utrzymania życia uznać też i takie, na których mogą występować ciecze jonowe. A mogą one powstawać w warunkach, w jakich woda w stanie ciekłym nie może istnieć. Jeśli autorzy najnowszych badań mają rację, to liczba potencjalnych miejsc istnienia życia w przestrzeni kosmicznej może być znacznie większa, niż uważamy. Oczywiście nie będzie to takie życie, jakie znamy z Ziemi. Ciecze jonowe to substancje chemiczne składające się z jonów. To sole, które pozostają w stanie płynnym w temperaturze poniżej 100 stopni Celsjusza. Ciecze takie mają bardzo niską prężność par, co oznacza, że niemal się nie ulatniają. Z badań, w których brał udział doktor Janusz Pętkowski z Wydziału Inżynierii Środowiska Politechniki Wrocławskiej, wynika, że ciecze jonowe mogą z łatwością powstawać ze składników, których obecność jest spodziewana na niektórych planetach i księżycach. Badacze wykazali, że mieszanina kwasu siarkowego i niektórych składników organicznych zawierających azot, prowadzi do utworzenia cieczy jonowej. Kwas siarkowy jest emitowany przez wulkany, a składniki organiczne z azotem wykrywamy na asteroidach czy planetach, więc mogą być szeroko rozpowszechnione. Jak już wspomnieliśmy, ciecze jonowe mają niską prężność par, mogą powstawać i pozostawać stabilne przy wyższych temperaturach i niższym ciśnieniu atmosferycznym niż woda w stanie ciekłym. Zatem na tych ciałach niebieskich, na których woda nie może powstać lub się utrzymać, mogą istnieć ciecze jonowe. A, jak zauważają badacze, w cieczach takich niektóre biomolekuły – jak pewne białka – mogą być stabilne. Kierująca pracami zespołu badawczego doktor Rachana Agrawal zauważa, że jeśli w poszukiwaniu pozaziemskiego życia uwzględnimy ciecze jonowe, znacząco zwiększymy ekosferę, czyli obszar wokół gwiazd, w którym może istnieć życie. Badania nad cieczami jonowymi w kontekście istnienia życia rozpoczęto w związku z rozważaniem o obecności życia na Wenus. A raczej w górnych warstwach atmosfery, gdyż na powierzchni planety panuje temperatura rzędu 467 stopni Celsjusza, a ciśnienie atmosferyczne jest 90-krotnie większe niż na powierzchni Ziemi. Bardziej przyjazne warunki panują wśród chmur, w górnych warstwach atmosfery. Nie od dzisiaj mówi się o zorganizowaniu misji badawcza w te regiony. Chmury na Wenus składają się głównie z kwasu siarkowego. Naukowcy z MIT prowadzą eksperymenty, których celem jest opracowanie technik zbierania i badania próbek podczas misji. Jeśli takie próbki zostałyby zebrane, zbadanie istniejących w nich związków organicznych będzie wymagało najpierw odparowania kwasi siarkowego. Badacze stworzyli więc pracujący przy niskim ciśnieniu układ, w którym odparowywali kwas siarkowy z roztworu kwasu i glicyny. Jednak za każdym razem, gdy usunęli większość kwasu, w urządzeniu pozostawała warstwa cieczy. Uczeni szybko zdali sobie sprawę, że kwas siarkowy przereagował z glicyną, tworząc ciecz jonową, która utrzymywała się w szerokim zakresie temperatur i ciśnienia. Wtedy też zespół Agrawal wpadł na pomysł, by sprawdzić, czy ciecze jonowe mogą powstawać i utrzymywać się na planetach, na których panują zbyt wysokie temperatury lub zbyt niskie ciśnienie, by utrzymała się na nich woda w stanie ciekłym. Eksperymentatorzy przetestowali mieszaniny kwasu siarkowego z ponad 30 związkami organicznymi zawierającymi azot. Mieszaniny tworzyli m.in. na powierzchni skał bazaltowych, które istnieją na wielu planetach. Byliśmy zdumieni, w jak wielu różnych warunkach dochodzi do powstania cieczy jonowej. Jeśli umieścisz kwas siarkowy i związki organiczne na bazalcie, nadmiar kwasu siarkowego wsiąknie w bazalt, a na powierzchni pozostaną krople cieczy jonowej. Formowała się ona w każdych testowanych przez nas warunkach, mówi współautorka badań Sara Seager. Ciecze jonowe powstawały w temperaturze do 180 stopni Celsjusza przy ekstremalnie niskim ciśnieniu. To oznacza, że mogą powszechnie występować na skalistych planetach czy księżycach. Wyobraźmy sobie planetę gorętsza od Ziemi, na której nie ma wody, a na której występuje, lub kiedyś występował, kwas siarkowy z aktywności wulkanicznej. Wystarczy, że ten kwas będzie miał kontakt ze związkiem organicznym. A związki te są powszechne w Układzie Słonecznym, wyjaśnia Seager. Tak utworzona ciecz jonowa może teoretycznie istnieć przez tysiąclecia, stając się oazą prostych form życia. « powrót do artykułu
  17. Badania Maika Larooija i Pettera Törnberga z Uniwersytetu w Amsterdamie pokazują, że negatywny wpływ na społeczeństwo i polaryzacja w mediach społecznościowych nie wynikają wyłącznie z działania algorytmów, lecz mogą być zakorzenione w samej strukturze i dynamice platform. Nadzieje na to, że media społecznościowe staną się platformami prawdziwej debaty i wymiany poglądów rozwiały się już dawno. Coraz więcej dowodów wskazuje, że w praktyce sprzyjają one wzmacnianiu już posiadanych poglądów, polaryzacji, koncentracji wpływu w rękach wąskiej elity oraz nadreprezentacji głosów skrajnych. Larooij i Törnberg postanowili sprawdzić, czy zmiany w architekturze platform mogą ograniczyć te zjawiska. Chcąc uniknąć ograniczeń badań obserwacyjnych wynikających z angażowania ochotników, naukowcy stworzyli model, w którym udział wzięły boty utworzone w oparciu o ChatGPT-4o mini. Funkcjonowały one w uproszczonym środowisku przypominającym sieć społecznościową. Każdy z botów posiadał szczegółowy profil zbudowany na podstawie danych z American National Election Studies. Boty mogły publikować posty, udostępniać cudze treści i obserwować innych. Mimo prostoty, w modelu pojawiły się znane z rzeczywistości zjawiska: boty miały tendencję do obserwowania tych profili, z którymi dzieliły poglądy, a te boty, które wygłaszały bardziej radykalne opinie miały więcej obserwujących. To pokazuje, że nawet w bardzo uproszczonym środowisku społecznym istnieje tendencja do kierowania większej uwagi na radykałów, zatem do coraz większej polaryzacji. Sądziliśmy, że polaryzacja jest czymś napędzanym przez algorytmy platform społecznościowych, że platformy celowo tak zostały zaprojektowane, żeby maksymalizować zaangażowanie, żeby wkurzyć użytkownika. Dlatego zaprojektowaliśmy najprostszą z możliwych platform, a mimo to uzyskaliśmy takie wyniki – stwierdzają autorzy badań. Badacze postanowili przetestować sześć scenariuszy, które miały zaradzić występowaniu niekorzystnych zjawisk i poprawić jakość debaty publicznej. Pierwszy polegał na wyświetlaniu postów w porządku chronologicznym, podczas drugiego ograniczono widoczność postów o dużej liczbie udostępnień, a w trzecim promowano wpisy o przeciwnym zabarwieniu politycznym. Czwarty scenariusz polegał na preferowaniu treści o korzystnych cechach (jak np. empatia czy logiczne argumentowanie), w scenariuszu piątym ukryto statystyki postów i użytkowników, a w szóstym usunięto z systemu rekomendacji biogramy użytkowników. Mimo to znowu uzyskano niekorzystne wyniki. To sugeruje, że wynikają one z jakiegoś podstawowego zjawiska związanego z zachowaniem, z umieszczeniem postów, udostępnianiem ich, obserwowaniem innych – komentują naukowcy. Największy wpływ na działania botów miało chronologiczne wyświetlanie postów. Posty mniej popularne zyskały więcej uwagi. Paradoksalnie jednak doprowadziło to do wzmocnienia ekstremistycznego przekazu. Być może radykalne treści bardziej wyróżniały się na neutralnym tle innych postów. Również ograniczenie wyświetlania najpopularniejszych postów skutkowało zwiększeniem uwagi skierowanej na posty mniej popularne, ale nie miało to wpływu na żadne inne elementy. Podsuwanie użytkownikom postów o odmiennych poglądach politycznych nie wpłynęło na zachowania botów. Nadal angażowały się one w interakcje z wpisami zgodnymi z ich poglądami. Potwierdza to wnioski z innych badań pokazujące, że sama prezentacja odmiennych poglądów nie wystarcza, by przeciwnik brał je pod uwagę. Pewien pozytywny skutek miało promowanie postów wysokiej jakości. Zmniejszyło ono zaangażowanie botów po własnej stronie ideologicznej i w niewielkim stopniu zwiększyło zaangażowanie po stronie przeciwnej. Jednocześnie jednak doprowadziło to do zwiększenia nierówności w odbiorze postów - boty zaczęły zwracać uwagę na wysokiej jakości posty tworzone przez „elitę”. Ukrywanie statystyk postów i statystyk użytkowników skutkowało jedynie nieznacznym wzrostem uwagi w kierunku mniej popularnych postów i użytkowników. Jednostronne zaangażowanie ideologiczne nie uległo zmianie. Symulacja pokazała, że nawet bez skomplikowanych algorytmów optymalizujących zaangażowanie, podstawowe mechanizmy działania mediów społecznościowych mogą prowadzić do tych samych patologii, co w prawdziwych serwisach. Kluczowy okazał się mechanizm sprzężenia zwrotnego między emocjonalnie nacechowanym zaangażowaniem a wzrostem sieci kontaktów. Udostępnienia treści nie tylko zwiększały zasięg sieci danego użytkownika, ale też przyciągały nowych obserwujących, co w kolejnych iteracjach wzmacniało widoczność podobnych treści i użytkowników. W ten sposób utrwalała się polaryzacja, nierówny rozkład uwagi i przewaga głosów skrajnych. Badania sugerują, że popularne wyjaśnienie problemów mediów społecznościowych poprzez „winę algorytmów” jest uproszczone. Algorytmy mogą pogłębiać zjawiska, ale ich źródła tkwią głębiej — w sposobie, w jaki platformy są zaprojektowane do nagradzania i reprodukowania emocjonalnych interakcji. To oznacza, że kosmetyczne zmiany w logice rekomendacji czy układzie interfejsu prawdopodobnie nie wystarczą. Jeśli celem jest stworzenie przestrzeni sprzyjającej konstruktywnej wymianie poglądów, konieczne może być gruntowne przeprojektowanie mechaniki widoczności i interakcji, nawet kosztem spadku zaangażowania czy liczby aktywnych użytkowników. Autorzy podkreślają, że ich symulacja ma charakter wstępny i nie uwzględnia czynników takich jak doświadczenie użytkownika czy biznesowa opłacalność platform. Niemniej metoda generatywnej symulacji społecznej otwiera nowe możliwości testowania hipotetycznych scenariuszy w kontrolowanych warunkach. Choć wiąże się to z wyzwaniami — od kalibracji wyników po ryzyko stronniczości modeli — może być cennym narzędziem do badania tego, co naprawdę napędza dynamikę życia społecznego w sieci. Rozwiązanie problemów polaryzacji napędzanej przez platformy społecznościowe może wymagać odważnych, strukturalnych reform. Nie chodzi tylko o naprawianie algorytmów, ale o zmianę samej logiki, według której platformy społecznościowe kształtują i nagradzają ludzkie interakcje. To być może jedyne rozwiązanie, które daje realną szansę na poprawę jakości debaty publicznej online. Wyniki badań zostały opublikowane w serwisie arXiv. « powrót do artykułu
  18. Badacze z Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego znaleźli w Antarktyce zwłoki brytyjskiego naukowca, który zginął niemal równo 66 lat temu. W Zatoce Admiralicji na Wyspie Króla Jerzego cofający się lodowiec odsłonił ludzkie szczątki, a badania DNA potwierdziły, że to Dennis „Tink” Bell, 25-letni meteorolog, który pracował dla poprzedniczki British Antarctic Survey, Falkland Islands Dependencies Survey. Obok zwłok znajdowało się ponad 200 przedmiotów zmarłego, w tym pozostałości po walkie-talkie, latarka, kijki od nart, zegarek marki Erguel czy nóż szwedzkiej marki. Dennis Bell był najstarszy z trójki rodzeństwa. Po ukończeniu szkoły służył w Królewskich Siłach Powietrznych (RAF) jako radiooperator, a w 1958 roku został meteorologiem w FIDS. Otrzymał przydział do niewielkiej kilkuosobowej Stacji Zatoki Admiralicji (Admiralty Bay Station) na Wyspie Króla Jerzego. Koledzy zapamiętali go jako bardzo pogodnego człowieka. Dnia 26 lipca 1959 roku czterech pracowników bazy wyruszyło na badania terenowe. Bell i geodeta Jeff Stokes poszli pierwsi, pół godziny po nich ruszyła kolejna para. Bell i Stokes wspinali się na lodowiec w głębokim śniegu, na obszarze poprzecinanym szczelinami. Marsz był trudny, a ciągnące sanie psy zaczęły wykazywać oznaki zmęczenia. Bell, chcąc je zachęcić, poszedł przodem. Niestety, na nogach nie miał nart. Nagle zniknął, wpadł w szczelinę, której nie zauważył. Stokes zaczął go nawoływać i, ku swojej uldze, usłyszał odpowiedź. Opuścił aż 30 metrów liny, zanim Bell był w stanie jej dosięgnąć. Stokes przy pomocy psów zaczął wyciągać Bella. Meteorolog przywiązał jednak linę do paska od spodni, zamiast się nią obwiązać. Prawdopodobnie zrobił tak ze względu na kąt, pod jakim leżał w szczelinie. Gdy już dotarł do krawędzi szczeliny, zaklinował się, pasek pękł i Bell znowu spadł. Tym razem nie odpowiedział na wołania Stokesa. Geodeta oznaczył szczelinę, pobrał pomiary z pobliskich wzniesień i zaczął schodzić w dół lodowca. Po drodze spotkał drugi zespół – meteorologa Kena Gibsona i geologa Colina Bartona. Razem wrócili na górę. Pogoda zaczęła się pogarszać, zerwała się burza śnieżna. W tych warunkach nie mogli znaleźć ani oznaczeń Stokesa, ani wzniesień. Mimo olbrzymiego ryzyka wpadnięcia w szczelinę, mężczyźni kontynuowali poszukiwania miejsca wypadku. W końcu, po około 12 godzinach, znaleźli właściwą szczelinę. Doszli do wniosku, że ich kolega nie mógł tak długo przeżyć w takich warunkach. Ludzkie szczątki zostały zauważone przez Polaków 19 stycznia 2025 roku na Ecology Glacier. Nasi polarnicy oznaczyli miejsce i zebrali próbki. Po powrocie do Stacji Arctowskiego zapadła decyzja, że konieczne są dodatkowe badania archeologiczne. W wyprawie, która trwała od 9 do 13 lutego wzięli udział archeolodzy, geomorfolodzy, antropolodzy i glacjolodzy. Zebrane kości i przedmioty osobiste przewieziono na pokładzie statku Sir David Attenborough do stolicy Falklandów, Stanley. Następnie RAF przetransportował je do Londynu. Ich badaniami genetycznymi zajęła się profesor Denise Syndercombe Court z King's College London. Uczona właśnie potwierdziła zgodność genetyczną kości z rodzeństwem Dennisa, Davidem Bellem i Valerie Kelly. Prawdopodobieństwo, że kości nie należą do Dennisa Bella jest mniejsze niż jeden na miliard. Mieszkający obecnie w Australii David stwierdził: Gdy moja siostra Valerie i ja zostaliśmy poinformowani, że po 66 latach znaleziono naszego brata Dennisa, byliśmy w szoku. British Atrantic Survey i British Antarctic Monument Trust udzieliły nam ogromnego wsparcia, a dzięki wrażliwości polskiego zespołu mogliśmy sprowadzić do domu naszego wspaniałego brata, co pomogło nam uporać się z żałobą. David wspomina, że starszy od niego Dennis był jego bohaterem. Potrafił naprawiać silniki, fotografował i samodzielnie wywoływał zdjęcia, zbudował radio od podstaw i całymi godzinami korespondował zdalnie z innymi radioamatorami posługując się alfabetem Morse'a. Lubił wędrówki, teatr i jedzenie. Nie znosił za to zawodów sportowych. « powrót do artykułu
  19. Rozprzestrzenianie się wczesnych homininów poza kontynentalną Azję Południowo-Wschodnią to najstarszy przypadek przekraczania otwartego morza przez naszych przodków i krewniaków. Dotychczas najstarszymi śladami homininów w Wallacei były kamienne artefakty z Flores sprzed około 1,02 miliona lat. Wiemy też, że ponad 700 tysięcy lat temu homininy mogły dotrzeć na Luzon na Filipinach. Artykuł, opublikowany właśnie na łamach Nature, wskazuje, że wcześni ludzie trafili na Sulawesi (Celebes) w tym samym czasie, co na Flores, a być może zasiedlili tę wyspę znacznie wcześniej. Wallacea to biogeograficzny region obejmujący centralną Indonezję, z takimi wyspami jak Sulawesi (Celebes), Lombok, Timor czy Halmahera. Wyspy te leżą pomiędzy Borneo, Jawą i Bali na zachodzie, a wybrzeżami Australii i Nowej Gwinei na wschodzie. Dotarcie do Wallacei wymaga pokonania głębokich otwartych wód oceanicznych. Podczas badań na stanowisku Calio na Sulawesi znaleziono siedem kamiennych artefaktów z lokalnego krzemienia – od drobnych odłupków po większe formy, w tym retuszowany odłupek wykonany techniką Kombewa, która pozwalała uzyskać odłupki o wyjątkowo ostrych krawędziach, przydatne jako skrobaczki czy noże. Analiza technologiczna wskazuje na stosowanie prostych, ale świadomych metod obróbki. Analiza paleomagnetyczna – datowanie skał wykorzystujące fakt, że pole magnetyczne Ziemi zmienia się w czasie – wykazała, że warstwa z narzędziami musi być starsza niż 773 tys. lat. Z kolei datowanie fragmentów szczęki z zębami wymarłego ssaka Celebochoerus z rodziny świniowatych dały średni wynik 1,26 mln +/- 0,22 mln lat. Szczątki zwierzęcia znaleziono w warstwie nad najniższą warstwą z kamiennymi wytworami ludzkich rąk. Na tej postawie stwierdzono, że homininy przebywały w tym miejscu co najmniej 1,02 miliona lat temu, a być może byli tu już 1,48 miliona lat temu. Odkrycia z Calio sugerują, że homininy mogły dotrzeć na Sulawesi w tym samym czasie, co na Flores, a być może wcześniej. Jest to istotne w kontekście dyskusji o najstarszych migracjach ludzi w rejonie Wallacei, wymagających przepraw przez otwarte morze. Wcześniejsze znaleziska z Flores (co najmniej 1,02 mln lat) i Luzonu (ok. 709 tys. lat) wskazywały na zdolność wczesnych homininów do pokonywania barier wodnych. Calio to kolejny punkt na mapie tych pradawnych migracji. To odkrycie rodzi pytania o to, kim byli ci pierwsi mieszkańcy Sulawesi. W regionie znane są szczątki Homo floresiensis i Homo luzonensis, ale brak bezpośrednich dowodów pozwalających przypisać znaleziska z Calio do konkretnego gatunku. Możliwe, że byli to przedstawiciele Homo erectus lub ich bliscy krewni, którzy dotarli na wyspę w wyniku świadomej ekspansji bądź przypadkowo zaniesieni przez morze. Badania z Calio, łączące zaawansowane metody geochronologiczne z analizą technologiczną artefaktów, pokazują, że historia zasiedlenia wysp Wallacei jest znacznie dłuższa i bardziej złożona, niż dotąd przypuszczano. Wyniki te nie tylko przesuwają granicę obecności człowieka w tej części świata, ale także wzmacniają hipotezę o wczesnym rozprzestrzenianiu się homininów drogą morską, na setki tysięcy lat przed pojawieniem się Homo sapiens w regionie. « powrót do artykułu
  20. Badania przeprowadzone przez Laboratorium Bezpieczeństwa Żywności ANSES w Boulogne-sur-Mer wykazały, że napoje sprzedawane we Francji, niezależnie od rodzaju, zawierają mikroplastik. Co jednak zaskakujące, najwyższe stężenie stwierdzono w przypadku produktów pakowanych w butelki szklane. Analizie poddano wodę, napoje gazowane, herbaty mrożone, lemoniady, piwo oraz wino, przy czym porównywano różne typy opakowań – plastik, szkło, karton, puszki i pojemniki typu cubitainer. Wyniki badań tylko pozornie przeczą wynikom wielu wcześniejszych, których autorzy znajdowali setki tysięcy kawałków plastiku w wodzie z plastikowych butelek. Eksperci z Boulogne-sur-Mer przyznają, że zastosowana przez nich metoda nie wykrywała ani najmniejszych fragmentów mikroplastiku, ani nanoplastiku, a to właśnie ten drugi jest głównym źródłem zanieczyszczeń wody w plastikowych pojemnikach. Dlatego też Francuzi skupili się na mikroplastiku o rozmiarach od 30 do 500 mikrometrów. Średnie poziomy zanieczyszczenia były zróżnicowane: od kilku cząstek na litr w wodzie i winie po ponad sto w piwie, lemoniadach czy niektórych colach. Wyraźny wzrost stężenia w butelkach szklanych dotyczył niemal wszystkich badanych napojów poza winem, które zwykle zamykane jest korkiem. Analiza wskazała że głównym źródłem zanieczyszczeń mikroplastikiem w szklanych butelkach są kapsle. Na trop tego źródła badacze wpadli, gdy zauważyli, że mikroplastik wyizolowany z napojów miał tę samą barwę, co farba kapsli, a mikroskopowe obserwacje ujawniły na nich drobne zarysowania powstające prawdopodobnie w czasie przechowywania i transportu. Hipotezę tę potwierdziły eksperymenty z czystymi butelkami i nowymi kapslami. Woda w butelkach zamkniętych nieoczyszczonymi kapslami zawierała średnio blisko 300 cząstek na litr. Przedmuchanie kapsli sprężonym powietrzem zmniejszało tę liczbę trzykrotnie, a połączenie przedmuchu z płukaniem wodą i alkoholem powodowało dalszy spadek zanieczyszczeń. W zależności od tego, czy kapsle przed zamknięciem butelki czyszczono i w jaki sposób, liczba fragmentów mikroplastiku znajdowanych w napojach z butelek szklanych, była od 2 do nawet 50 razy większa niż w płynach z butelek plastikowych. W płynach po płukaniu znajdowano dziesiątki cząstek odpowiadających barwą kapslom, co potwierdzało skuteczność tej metody. Badacze podkreślają, że choć brak obecnie wystarczających danych toksykologicznych, by ocenić ryzyko zdrowotne związane z wykrytymi stężeniami mikroplastiku, to sama jego wszechobecność w żywności, wodzie i powietrzu stanowi powód do poszukiwania sposobów ograniczenia ekspozycji. W przypadku producentów napojów oznacza to możliwość modyfikacji warunków przechowywania kapsli, wprowadzenia procedur ich oczyszczania przed zakręceniem lub zmiany składu stosowanych farb. Więcej informacji: Microplastic contaminations in a set of beverages sold in France. « powrót do artykułu
  21. Socjalizowanie się w grupie nieznajomych może być trudne. Niejednokrotnie odmawiamy pójścia na spotkanie w ludźmi, których nie znamy lub też namawiamy kogoś znajomego, by poszedł z nami. Okazuje się, że nie jest to cecha typowo ludzka. Ponad dwie dekady badań na gorylach pokazały, że samice przechodząc do innej grupy, wybierają tę, w której znajdują się znane im wcześniej gorylice. U wielu gatunków zwierząt przedstawiciele jednej lub obu płci opuszczają swoją grupę rodzinną i dołączają do innej. Są też gatunki – jak ludzie czy goryle – gdzie grupy mogą być zmieniane wielokrotnie. Taka strategia zapobiega chowowi wsobnemu, ułatwia rozprzestrzenianie genów i kształtowanie więzi społecznych. Naukowcy z Dian Fossey Gorilla Fund w Rwandzie, po ponad 20 latach badań, informują, w jaki sposób samice goryli wybierają grupę, do której dołączą. Z badań wynika, że gorylice nie wybierają nowej grupy przypadkowo. Wydaje się, że takie czynniki jak wielkość grupy czy stosunek obu płci do siebie nie ma znaczenia. Okazuje się za to, że samice unikają grup, w których są samce, z którymi się wychowywały. Szukają za to grup z samicami, które znają z własnej grupy rodzinnej. Dzieje się tak, gdyż w przypadku goryli górskich – a właśnie one były badane – samice nie wiedzą na pewno, kim był ich ojciec. Stosują więc prostą strategię – unikają samców, z którymi się wychowywały, gdyż z większym prawdopodobieństwem mogą być z nimi spokrewnione, niż z samcami, z którymi się nie wychowywały. Jednak strategia ta jest bardziej skomplikowana niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Jako, że samice goryli mogą zmieniać grupę rodzinną wielokrotnie, poznają w tym czasie wielu samców. Jednak nie unikają wszystkich samców, a tylko tych, których znają ze swojej pierwszej grupy rodzinnej, ze swojego dzieciństwa. Innymi słowy, znaczenie ma tu nie tylko to, czy wcześniej znały samca, ale też w jakim kontekście go poznały. Drugim istotnym czynnikiem przy wyborze nowej grupy jest obecność w niej znajomej samicy. Przejście do nowej grupy jest bowiem trudnym doświadczeniem. Wchodząca w nią samica trafia zwykle na dół hierarchii społecznej. Gdy w grupie jest już znana wcześniej samica, może ona pomóc, działając jak sojusznik. Poza tym obecność znajomej samicy może działać też jak rekomendacja. Skoro pozostała ona w tej grupie, skoro z niej nie odeszła, może to dobrze świadczyć o samej grupie lub o samcu stojącym na jej czele. I ten mechanizm nie jest jednak taki prosty. Samice, wchodzące do nowej grupy, nie polegają jedynie na obecności tam dowolnej wcześniej poznanej samicy. Największy wpływ na podjęcie decyzji o dołączeniu do nowej grupy ma obecność tam samicy, z którą dołączająca spędziła w innej grupie co najmniej 5 lat i z którą widziała się ostatnio nie dawniej niż 2 lata wcześniej. Badania te jasno pokazują, jak ważne są więzi społeczne i znajomości wśród szympansów. Inwestowanie w ich budowę jest bardzo dobrą strategią, ułatwiającą i utrzymywanie znajomości na przyszłość i budowanie więzi społecznych z innymi gorylami, bez względu na granice grup. Bliźniaczo podobny mechanizm widzimy u ludzi. Również wśród H. sapiens istnieją silne więzi społeczne przekraczające granice grup. Zmieniamy miejsca zamieszkania i pracy, budujemy nowe relacje, bardzo często korzystając przy tym z rekomendacji czy pomocy już znanych osób. I utrzymujemy znajomości z ludźmi, których poznaliśmy będąc w tej samej grupie, czy to rodzinnej, czy zawodowej, sąsiedzkiej czy szkolnej. Jak widać, goryle nie różnią się od nas pod tym względem. Z wynikami badań można zapoznać się w piśmie Proceedings of the Royal Society B: Biological Sciences. « powrót do artykułu
  22. Szczątki sprzed 12 500 lat odkryte w jaskini Arene Candide we Włoszech noszą ślady modyfikacji czaszki. Szkielet AC12, należący do dorosłego mężczyzny, został znaleziony w latach 40. XX wieku w kontekście ceremonii pogrzebowych, złożono go w niszy nad innym grobem. Odkrywcy uznali, że wydłużona czaszka to wynik choroby lub urazu. Najnowsze badania opublikowane w czasopiśmie Scientific Reports wskazują jednak na coś zupełnie innego – świadome kształtowanie czaszki w dzieciństwie. Zespół naukowy, kierowany przez Tommaso Moriego, zastosował nowoczesne techniki obrazowania: tomografię i rekonstrukcję komputerową. Tak uzyskane dane porównano ze znanymi zmodyfikowanymi czaszkami oraz czaszkami z patologiami rozwojowymi. Badacze wykazali, że najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem kształtu czaszki z Arece Candide było celowe owijanie głowy tkaniną w okresie wzrostu dziecka. W ten sposób uzyskano trwałe odkształcenie. Datowanie radiowęglowe pokazało, że badany mężczyzna żył w późnym paleolicie, w latach 10 670–10 240 p.n.e. Mamy więc do czynienia z najstarszym znanym w Europie dowodem na sztuczną modyfikację kształtu czaszki. W Azji najstarszy dowód na takie modyfikacje to czaszka Songhuajiang Man I z lat 9307–9242 p.n.e. Natomiast najstarszym przykładem z Australii jest Nacurrie I z lat 11 788–11 122 p.n.e. Korzenie praktyki modyfikacji czaszek sięgają paleolitu, a czaszki takie występują w różnych częściach świata. Od dawna ciało było używane jako nośnik informacji kulturowej, tożsamości grupowej czy statusu społecznego. Naukowcy podkreślają jednak, że nie można jednoznacznie stwierdzić, czy tradycja ta narodziła się niezależnie w różnych regionach, czy też była między nimi przekazywana. Społeczność, która zamieszkiwała Arene Candide stosowała też ozdoby twarzy. Może to wskazywać na bardziej złożone rytuały pogrzebowe czy rozbudowaną symbolikę. Może na istnienie jakichś struktur społecznych. Dlatego autorzy badań prowadzą analizę DNA, licząc, że odkryją związki ze szczątkami ludzkimi z innych regionów, co mogłoby przybliżyć mechanizmy kulturowej transmisji takich zwyczajów. « powrót do artykułu
  23. Czerwone krwinki badane są od XVII wieku i wciąż potrafią zaskoczyć naukowców. Od dawna uważano je za biernych uczestników procesu krzepnięcia – elementy wypełniające skrzep, podczas gdy faktyczną pracę wykonywały płytki krwi i fibryna (włóknik). Utrwalony przez dekady obraz był prosty: płytki odpowiadają za zainicjowanie i zorganizowanie skrzepu, włóknik nadaje mu strukturę, a erytrocyty stanowią jedynie „pasażerów na gapę” zamkniętych w tej sieci. Najnowsze badania naukowców z University of Pennsylvania pokazują jednak, że rzeczywistość jest znacznie bardziej złożona, a czerwone krwinki są aktywnymi uczestnikami tego procesu. Zespół badawczy postanowił sprawdzić, co stanie się ze skrzepem, jeśli całkowicie wyłączy się z działania płytki krwi. W tym celu w kontrolowanych warunkach chemicznie zablokowano ich aktywność, a następnie obserwowano zachowanie skrzepu. Wynik był zaskakujący – mimo braku aktywnych płytek skrzep nadal się obkurczał, a jego objętość zmniejszała się nawet o ponad 20 procent. To obserwacja, której nie można było wytłumaczyć dotychczasowymi modelami krzepnięcia. Badania ujawniły, że kluczową rolę odgrywa tu zjawisko polegające na tym, że obecność dużych cząsteczek białkowych w osoczu powoduje różnice stężeń pomiędzy wnętrzem a otoczeniem skupiska krwinek. Te różnice prowadzą do powstania ciśnienia osmotycznego, które dosłownie „dociska” erytrocyty do siebie. Ponieważ w skrzepie otoczone są one gęstą siecią włóknika, efekt ten prowadzi do zagęszczenia jego struktury i zmniejszenia objętości. Co istotne, proces ten zachodzi niezależnie od aktywności płytek krwi, a jego siła wystarcza, aby wytłumaczyć obserwowane obkurczenie skrzepu. Wcześniej w literaturze naukowej pojawiała się hipoteza, że istotną rolę w agregacji erytrocytów może odgrywać bezpośrednie, słabe oddziaływania między powierzchniami krwinek. Jednak nowe badania wykazały, że efekt ten jest znacznie słabszy niż zjawisko „dociskania” erytrocytów przez ciśnienie osmotyczne. Okazało się bowiem, że gdy ograniczano wpływ ciśnienia osmotycznego, skurcz skrzepu praktycznie zanikał. Odkrycie to ma istotne konsekwencje praktyczne. W przypadku pacjentów z małopłytkowością, u których liczba płytek jest znacząco obniżona, aktywna rola czerwonych krwinek może częściowo kompensować ich niedobór, pomagając w ograniczeniu krwawień. Zrozumienie mechaniki tego procesu może także odegrać rolę w zapobieganiu zakrzepicy i zatorom, które stanowią poważne zagrożenie zdrowotne. Jeśli uda się przewidzieć, w jakich warunkach skrzepy są stabilne, a w jakich mogą się rozpadać, możliwe będzie opracowanie skuteczniejszych metod zapobiegania udarom mózgu czy zatorowości płucnej. Znaczenie badań wykracza poza medycynę kliniczną. Zasady rządzące zachowaniem erytrocytów w skrzepie mogą mieć wpływ na inżynierię biomateriałów. Materiały reagujące na bodźce mechaniczne w sposób podobny do skrzepu mogłyby znaleźć zastosowanie w opatrunkach, implantach czy urządzeniach medycznych wymagających dynamicznej adaptacji do warunków w organizmie. Więcej na ten temat: Red blood cell aggregation within a blood clot causes platelet-independent clot shrinkage. « powrót do artykułu
  24. Astronomowie z NASA przeprowadzili szczegółowe obserwacje międzygwiezdnej komety 3I/ATLAS – trzeciego znanego obiektu tego typu, który odwiedził Układ Słoneczny. Wykorzystano do tego Kosmiczny Teleskop Hubble’a oraz obserwatorium Neil Gehrels Swift. Celem było określenie rozmiaru jądra, charakteru aktywności i składu chemicznego tego niezwykle rzadkiego gościa spoza naszego systemu planetarnego. Hubble obserwował kometę od 21 lipca 2025 roku, kiedy znajdowała się w odległości około 450 milionów kilometrów od Ziemi. Na uzyskanych obrazach obiekt widoczny jest jako jasna, rozmyta „kropla” z otoczką pyłowo-lodową, stanowiącą komę, otaczającą jądro. Analiza danych fotometrycznych pozwoliła ustalić, że średnica skalistej części jądra musi być mniejsza niż 2,8 km, całe jądro – wraz z lodem – nie przekracza 5,6 km. Może być jednak znacznie mniejsze. Dolna granica jego średnicy to 320 metrów. Tak małe rozmiary sugerują, że obserwowana aktywność jest intensywna w stosunku do powierzchni obiektu. Zespół naukowców opublikował wyniki modelowania dynamiki wyrzutu pyłu. Analizy wykazały, że tempo utraty masy w postaci drobin o rozmiarach od mikrometrów do dziesiątek mikrometrów jest stosunkowo wysokie, co potwierdza silną aktywność sublimacyjną. Zależnie od rodzaju lotnych substancji odpowiedzialnych za napęd – czy jest to głównie dwutlenek węgla, czy mniej lotne składniki – uzyskane wartości promienia jądra mieszczą się w przedziale od kilkuset metrów do kilku kilometrów. Wyniki te są spójne z ograniczeniami wynikającymi z obserwacji Hubble’a. Kluczowym uzupełnieniem danych optycznych – Hubble pracuje głównie w zakresie światła widzialnego – okazały się pomiary wykonane przez obserwatorium Swift. Za pomocą teleskopu ultrafioletowego wykryto charakterystyczne pasma emisji cząsteczek OH, powstających w wyniku fotodysocjacji pary wodnej. Jest to pierwszy przypadek jednoznacznego potwierdzenia obecności wody w komecie międzygwiezdnej w tak dużej odległości od Słońca, wynoszącej ok. 3,8 jednostki astronomicznej. W tej strefie temperatura jest zbyt niska, by sublimacja wody w typowych kometach była intensywna, co czyni odkrycie wyjątkowym. Wyniki obserwacji mają istotne znaczenie dla badań materii międzygwiezdnej. Pokazują, że obiekty opuszczające swoje macierzyste systemy planetarne mogą zachowywać znaczne ilości wody w formie lodu, podobnie jak komety Układu Słonecznego. Oznacza to, że procesy formowania się planet i małych ciał w innych układach mogą prowadzić do powstania zasobów wody porównywalnych z tymi, które znamy z naszego kosmicznego otoczenia. 3I/ATLAS porusza się z prędkością 209 tys. km/h. To największa prędkość spośród wszystkich trzech międzygwiezdnych obiektów, które odwiedziły Układ Słoneczny. Przypomnijmy, że wcześniej były tutaj 1I/Oumuamua oraz 2I/Borisov. Prędkość 3I/Atlas do dowód, że kometa porusza się w przestrzeni międzygwiezdnej od miliardów lat. Gdy zbliżała się do gwiazd czy mgławic, korzystała z ich asysty grawitacyjnej, które ją przyspieszały. Im dłużej taki obiekt znajduje się w kosmosie, tym większą zyskuje prędkość. Połączenie obrazów Hubble’a, modelowania teoretycznego i detekcji chemicznej przez Swift dostarcza unikalnego wglądu w naturę ciał pochodzących spoza Układu Słonecznego. 3I/ATLAS stanowi swoiste laboratorium do badania składu, aktywności i historii ewolucji obiektów międzygwiezdnych. Każda taka obserwacja to nie tylko okazja do poznania egzotycznego gościa, ale także do porównania procesów zachodzących w różnych rejonach naszej Galaktyki. W obliczu rzadkości tego typu odkryć, dane uzyskane podczas obecnego przelotu mogą przez wiele lat pozostawać kluczowym źródłem wiedzy o kometach międzygwiezdnych i ich roli w kosmicznej wymianie materii. Zainteresowanych szczegółami zachęcamy do zapoznania się z artykułem Hubble Space Telescope Observations of the Interstellar Interloper 3I/ATLAS. « powrót do artykułu
  25. Mało który zabytek wzbudza tyle kontrowersji co Całun Turyński. Wiele osób uważa go za oryginalną tkaninę, w którą owinięte było ciało Chrystusa, zdaniem innych jest to dzieło sztuki, pochodzące ze średniowiecza, niektórzy twierdzą, że to średniowieczna fałszywka. Spór jest daleki od rozstrzygnięcia, gdyż zabytek udostępniono do badań jedynie wąskiej grupie naukowców i pobrano zeń niewiele próbek. W tej sytuacji trudno o naukową weryfikację wyników poszczególnych badań. Cicero Moraes z Arc Team Brasil, doświadczony projektant protez ludzkich twarzy i rekonstruktor wyglądu historycznych postaci, opisał na łamach Archaeometry swoje wyniki badań nad sposobem powstania obrazu na Całunie. Moraes przeprowadził komputerowe symulacje, w których płótno zostało owinięte wokół ludzkiego ciała. Wykazały one, że odbicie pozostawione na Całunie nie posiada zniekształceń, które musiałyby w takim wypadku powstań. Gdy jednak Moraes symulował ułożenie płótna na płaskorzeźbie, uzyskany obraz niemal dobrze odpowiadał temu, co widzimy na zabytku z Turynu. Podsumowując swoje badania, Cicero Moraes pisze, że jego badania zgadzają się z wnioskami jakie w artykule z 1987 roku zawarł W.S.A. Dale z University of Western Ontario, który stwierdził, niezwykłe płótno może być XI-wieczną ikoną i że Całun Turyński można uznać za jedno z arcydzieł sztuki chrześcijańskiej. Na zdjęciu analiza Cicero porównująca, jak wygląda Całun (w środku) w porównaniu z odciskami uzyskanymi z ludzkiego ciała (po lewej) i płaskorzeźby (po prawej). Na drugim zdjęciu analiza Cicero prezentująca zniekształcenia powstające na płótnie odciskanym z ciała i z płaskorzeźby. Całość dopełniliśmy materiałem wideo nagranym przez badacza. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...