Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36674
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    204

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Większość badań pokazuje, że kastracja wydłuża życie psów. Nasze jest jednym z pierwszych, które wykazało coś przeciwnego, mówi doktor Carolynne Joone z Uniwersytetu Jamesa Cooka. Uczona i jej zespół analizowali dane medyczne z lat 1994–2021 dotyczące 4100 kastrowanych rottweilerów i porównali je z danymi 3085 zwierząt, u których takiego zabiegu nie przeprowadzono. Okazało się, że kastrowane psy żyły o 1,5 roku krócej, a suki o 1 rok. Byliśmy zaskoczeni wynikami. Mieliśmy szczęście, że zyskaliśmy dostęp do danych, z których wiedzieliśmy, kiedy zwierzę wykastrowano i kiedy umarło dodaje Joone. Naukowcy podejrzewają jednak, że skrócenie długości życia bierze się otyłości, która często jest skutkiem kastracji. Dlatego też zachęcają do kastrowania psów i dbania o ich zdrowie. Konsekwencje niekastrowania psów są poważne: ropomacicze, nowotwory gruczołów mlecznych, niechciane szczenięta. Istnieją poważne podejrzenia, że skrócenie życia po kastracji ma więcej wspólnego z masą ciała niż z samą kastracją. Dlatego zachęcam właścicieli psów do ich kastrowania i dbania o prawidłową wagę swoich pupili, mów Joone. W tej chwili nie wiadomo, czy istnieje optymalny wiek, w którym należy kastrować rottweilery. Badania wykazały bowiem skrócenie wieku zwierzęcia zarówno, gdy zostało wykastrowane przed 1. rokiem życia, jak i wówczas, gdy wykastrowano je przed osiągnięciem wieku 4,5 lat. Wiadomo jednak, że na zdrowie i długie życie psów wpływa wiele czynników, jak ich genetyka, odżywianie, odpowiednia ilość ruchu czy czynniki środowiskowe. Doktor Joone zapowiada, że chce rozszerzyć swoje badania na inne rasy, jak greyhoundy i golden retrivery, by sprawdzić, czy i w ich wypadku zauważy skrócenie życia po kastracji. « powrót do artykułu
  2. Amerykańscy astronomowie od lat liczą na powstanie dwóch wielkich teleskopów – Giant Magellan Telescope w Chile i Thirty Meter Telescope na Hawajach. Budowa pierwszego się rozpoczęła, na potrzeby drugiego produkowane są podzespoły, a rozpoczęcie prac budowlanych opóźnia się w związku z wątpliwościami dotyczącymi wznoszenia teleskopu na świętym szczycie Maunakea. Oba teleskopy finansowane są przez międzynarodowe grupy sponsorów, jednak żaden nie zebrał całości potrzebnych funduszy. Dlatego też liczono, że brakujące kwoty dołoży amerykańska Narodowa Fundacja Nauki (NSF). W ubiegłym tygodniu zebrała się National Science Board, która nadzoruje NSF i uznała, że na wielkie teleskopy Fundacja powinna przeznaczyć nie więcej niż 1,6 miliarda dolarów. A i to może być zbyt dużo. To zaś może oznaczać, że NSF będzie skłonna sfinansować tylko jeden z projektów. Oczywiście teleskopy mogą powstać i bez udziału NSF o ile znajdą się pieniądze. Jednak amerykańskim naukowcom zależy na udziale finansowym państwa, gdyż wówczas mieliby do dyspozycji określony czas obserwacyjny na teleskopach. W przypadku finansowania ich z innych źródeł, czas obserwacyjny zostanie przydzielony przede wszystkim naukowcom związanym ze sponsorami. NFS mogłaby wystąpić do Kongresu o przyznanie dodatkowych funduszy, jednak jest mało prawdopodobne, że politycy przychylili by się do prośby. Tym bardziej, że mogliby argumentować, iż szybko postępuje budowa europejskiego 39-metrowego Extremely Large Telescope w Chile, więc światowa nauka tak czy inaczej będzie dysponowała wielkim nowoczesnym teleskopem naziemnym. Niektórzy z amerykańskich astronomów argumentują, że utrzymanie przewagi USA w dziedzinie astronomii wymaga wybudowania dwóch wielkich teleskopów, tym bardziej, że wspomniane urządzenia miałyby znajdować się na różnych półkulach i pracując w tandemie objęłyby znaczną część nieboskłonu. Inni zaś cieszą się, że w sprawy w końcu nabrały tempa. Giant Magellan Telescope i Thirty Meter Telescope były początkowo postrzegane jako rywale. Sześć lat temu stojące za nimi konsorcja zawarły sojusz i wspólnie zwróciły się do NSF z prośbą o finansowanie. Przez te lata nic się nie działo, więc ważne, że NSF wreszcie zajęła się propozycją. Jednak w tej chwili wszystko wskazuje na to, że oba projekty znowu staną się rywalami i będą musiały walczyć o przetrwanie. Giant Magellan Telescope jest finansowany przez GMTO Corporation, utworzoną przez 8 amerykańskich instytucji naukowych oraz instytucje z Australii, Izraela, Tajwanu, Korei i Brazylii. Za Thirty Meter Telescope stoją zaś instytucje z USA, Indii, Japonii i Kanady. « powrót do artykułu
  3. Odyseusz, pierwszy prywatny pojazd, który miękko lądował na powierzchni Księżyca, został wyłączony. Misja została uznana za sukces, chociaż nie wszystko poszło zgodnie z planem. Sukcesem było przede wszystkim samo miękkie lądowanie pierwszego w historii prywatnego pojazdu na innym niż Ziemia ciele niebieskim. Misja miała potrwać około 10 dni. Odyseusza nie zaprojektowano tak, by przetrwał księżycową noc. Jednak w związku z tym, że nie wszystko odbyło się tak, jak planowano, Odyseusz pracował krócej, ale – być może – nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Odyseusz, gdy zbliżył się do powierzchni Księżyca, zamiast nad nią zawisnąć, powoli się przemieszczał. Gdy w końcu dotknął Srebrnego Globu, jedna z nóg się złamała i po wyłączeniu silnika pojazd spoczął odchylony około 30 stopni od pionu. Mimo to był w stanie generować energię z paneli słonecznych i dostarczać ją do zabranych na pokład instrumentów naukowych. Już w trakcie lotu w stronę Srebrnego Globu okazało się, że popełniono błąd podczas podłączania laserowego dalmierza, podstawowego instrumentu nawigacyjnego. Dlatego lądowanie opóźniono. W tym czasie przekierowano dane z dalmierza. Po lądowaniu dowiedzieliśmy się, że metoda nie zadziałała, gdyż inżynierowie... zapomnieli oznaczyć napływające z nietypowego miejsca dane jako prawidłowe. W wyniku tego Odyseusz lądował 1,5 kilometra od wyznaczonego miejsca na wyżej położonym i bardziej nachylonym terenie. To również mogło przyczynić się do złamania nogi i przechylenia pojazdu. Awarię jednak przekuto w sukces. Okazało się bowiem, że zastosowany algorytm lądowania jest na tyle skuteczny, że pojazd – sterowany za pomocą obrazu z kamer i inercyjnych czujników ruchu, a pozbawiony dalmierza – zdołał mimo wszystko wylądować. Odyseusz miał pracować na Księżycu przez 10 dni. Koniec jego misji miał wyznaczać zachód Słońca nad obszarem, w którym wylądował. Jako że lądowanie nie przebiegło zgodnie z planem, a jego panele słoneczne nie były optymalnie oświetlane przez naszą gwiazdę, po 6 dniach zdecydowano o wprowadzeniu Odyseusza w stan uśpienia. Za trzy tygodnie Słońce znajdzie się bezpośrednio nad Odyseuszem i wówczas operatorzy spróbują ponownie uruchomić lądownik i przekonać się, czy podejmie on pracę. « powrót do artykułu
  4. Tylko 10 z 408 studentów medycyny z Uniwersytetu Vita-Salute San Raffaele w Mediolanie poradziło sobie z dopuszczającym do egzaminu testem z mikrobiologii. W mediach społecznościowych wybuchła burza, a oliwy do ognia dolewa fakt, że egzaminatorem jest znany mikrobiolog profesor Roberto Burioni. Studenci oskarżają uczonego o zastosowanie niewłaściwej metodologii, a niektórzy szukają prawnika, który im pomoże. Tymczasem Burloni odpowiada: Byłem bardzo dobrym studentem na Katolickim Uniwersytecie Najświętszego Serca w Mediolanie. Ale oblałem egzamin z oftalmologii. Więc przyłożyłem się do nauki i go zdałem. Tak właśnie działają uniwersytety. Roberto Burioni, profesor mikrobiologii i wirusologii, stał się powszechnie znany we Włoszech w 2016 roku, gdy wziął udział w talk show „Virus” w telewizji Rai 2. Większość czasu antenowego dziennikarze przydzielili dwójce znanych celebrytów antyszczepionkowców, Burloni miał tylko kilka minut, by im odpowiedzieć. Po programie opublikował na Facebooku post, w którym wyjaśniał wszelkie wątpliwości. W ciągu jednego dnia został on przeczytany przez 5 milionów osób, a Burloni prowadzi od tamtej pory działalność edukacyjną. Skandal w mediach społecznościowych wybuchł, gdy jedna ze studentek opublikował na Tik Toku film, w którym skarżyła się, że tylko 10 z 408 osób zdało wstępny test z mikrobiologii. Test składał się z 8 pytań wielokrotnego wyboru, a studenci mieli 15 minut na jego rozwiązanie. Tylko ci, którzy dobrze odpowiedzieli na wszystkie pytania będą mogli podejść do właściwego egzaminu z mikrobiologii. Okazało się, że zdało mniej niż 3% studentów. A część z tych, którzy nie zdali, obwiniają o to Burloniego. Ten, odpowiadając na krytykę, poinformował, że 17% zdających nie wiedziało, co powoduje szkarlatynę, a 44% nie odpowiedziało na pytanie, jak diagnozuje się grypę. Uczę od ponad 20 lat. Każdy wykładowca może przeprowadzać egzaminy w wybrany sposób. Niektórzy robią tylko egzaminy ustne, ja robię pisemne. I robię takie testy od bardzo dawna. Jeśli student się nauczył, to osiągnie w teście 100%, mówi uczony. I rzeczywiście. Niektórzy z jego byłych studentów wspominają, że około 10 lat temu nikt nie zdał podobnego testu. Wszyscy oblali. I nikt się nie skarżył. Burioni wykorzystywał wcześniej swój test na wydziale dentystycznym oraz biotechnologicznym. Miał on jednak otwarte pytania. Teraz po raz pierwszy użył go na wydziale medycznym, gdyż dotychczas zajęcia z mikrobiologii prowadził tam inny wykładowca. Sam uczony nie przejmuje się zbytnio wynikami testu. Wie, że to motywuje studentów do dalszej nauki i w końcu większość z nich sobie poradzi. « powrót do artykułu
  5. Nowy Jork znajduje się wśród 15% najbezpieczniejszych miast w USA pod względem przemocy z użyciem broni palnej, donoszą Rayan Succar i Maurizio Porfiri z New York University (NYU). To sugeruje, że polityka władz miasta, której celem jest zapobieganie przestępstwom, przynosi skutki. Naukowcy przeanalizowali ponad 800 amerykańskich miast. Z badań, opublikowanych na łamach Nature Cities, wynika, że nie istnieje prosta zależność pomiędzy liczebnością populacji, odsetkiem zabójstw, posiadaczy broni palnej czy sklepów ją sprzedających. Często podaje się odsetek przestępstw z użyciem broni palnej na liczbę mieszkańców, by sprawdzić, czy prawo działa, a nawet by porównywać miasta między sobą. Ale to niewłaściwe podejście, mówi profesor Maurizio Porfiri, który jest dyrektorem Tandom Center for Urban Science and Progress na NYU. Nasze badania pokazują, że niektóre wielkie miasta z wyższym odsetkiem przestępstw z użyciem broni palnej mogą w rzeczywistości lepiej radzić sobie z obniżaniem liczby takich przestępstw, niż mniejsze miejscowości o niższym odsetku, dodaje. Profili i Succar przeanalizowali dane dotyczące zabójstw i napadów z użyciem broni palnej, liczby posiadaczy oraz licencjonowanych sprzedawców w około 800 miastach zamieszkanych przez 10 000 do 20 milionów osób. Z analiz wynika, że z większych miastach jest powyżej średniej zabójstw i napadów z bronią w ręku, a jednocześnie odsetek osób posiadających broń palną jest w nich niższy od średniej. Przestępczość z użyciem broni palnej jest nieproporcjonalnie duża w większych miastach, gdyż występują w nich dodatkowe czynniki jak większe nierówności społeczne czy większe zagęszczenie ludności. Analiza odchyleń od trendów dla każdego z miast wykazała też, że rosnąca liczba zabójstw prowadzi do zwiększania się liczby posiadanych sztuk broni. Również łatwiejszy dostęp do sklepów z bronią – a ten jest znacznie łatwiejszy w małych miastach – przyczynia się do wzrostu liczby posiadanych sztuk broni. Nasze badania potwierdzają teorię, że ludzie kupują broń palną, gdyż obawiają się o życie swoje i swoich bliskich, mówi Succar. W przypadku Nowego Jorku, skąd pochodzą badacze, okazało się, że liczba zabójstw w przeliczeniu na liczbę mieszkańców jest zdecydowanie niższa niż wynikałoby to z trendów biorących pod uwagę wielkość miasta czy dostępność do broni. Wiele osób nie czuje się bezpiecznie w Nowym Jorku, jednak nasze analizy pokazują, że miasto radzi sobie znacznie lepiej pod względem zapobiegania zabójstwom niż można by się było spodziewać. Jest w pierwszej dziesiątce najbezpieczniejszych wielkich miast, mówi Profiri. Teraz obaj naukowcy planują zastosować swoją metodologię do miast na całym świecie. Uczeni ułożyli też listę najbezpieczniejszych i najmniej bezpiecznych miast. I tak miastami, w których ma miejsce więcej zabójstw niż wynikałoby to tylko z ich wielkości są Helena-West Helena (AR), Clarksdale (MS) czy Selma (AL). Tymi, gdzie jest mniej zabójstw niż wynika z wielkości są Mount Pleasant (MI), Rexenburg (ID) i Huntington (PA). Więcej sztuk broni niż wynika z samej wielkości miasta posiadają mieszkańcy Natchitoches (LA), Bastrop (LA) i Cleveland (MS), a mniej: Gallup (NM), Kahului-Wailuku-Lahaina (HI) i Auburn (NY). Z kolei wyjątkowo dużo licencjonowanych sprzedawców broni jest w Prineville (OR), Spearfish (SD) i Fredericksburgu (TX), a wyjątkowo mało w Pecos (TX), Raymondville (TX) i Eagle Pass (TX). « powrót do artykułu
  6. Ponad połowa palaczy w Anglii błędnie uważa, że palenie e-papierosów jest tak samo szkodliwe lub bardziej szkodliwe niż palenie tytoniu, wynika z badań przeprowadzonych przez naukowców z University College London. Dane takie zebrano na podstawie ankiet prowadzonych w latach 2014–2023 wśród 28 393 angielskich palaczy. Naukowcy odkryli, że postrzeganie e-papierosów znacząco pogorszyło się ciągu ostatniej dekady, a od 2021 roku widoczny jest wzrost odsetka osób przekonanych o szkodliwości palenia e-papierosów. Zjawiska te zbiegają się z gwałtownym wzrostem popularności e-papierosów wśród młodych ludzi. W czerwcu 2023 roku aż 34% respondentów odpowiadało, że palenie e-papierosów tak samo szkodliwe, a 23%, że bardziej szkodliwe niż palenie tytoniu. Jedynie 27% badanych uważało, że jest mniej szkodliwe. Te badania mają olbrzymie znaczenie dla zdrowia publicznego. Ryzyko związane z używaniem e-papierosów jest znacznie mniejsze od używania tradycyjnych papierosów i nie zostało to wyraźnie społeczeństwu zakomunikowane. To zaś stwarza zagrożenie dla zdrowia publicznego, gdyż może zniechęcać palaczy do przejścia na e-papierosy i zmniejszenia tym samym ryzyka. Ponadto niektórzy ludzie palący e-papierosy mogą zostać w ten sposób zachęceni do sięgnięcia po tytoń, jeśli będą uważać, że ryzyko jest porównywalne, mówi główna autorka badań, doktor Sarah Jackson z Instytutu Epidemiologii i Opieki Zdrowotnej. Na potrzeby badań naukowcy wykorzystują dane ze Smoking Toolkit Study, z którego co miesiąc wyodrębniają różną – reprezentatywną dla społeczeństwa – próbkę około 1700 dorosłych palaczy z Anglii i proszą ich o odpowiedzi na pytania ankietowe. Jeszcze w 2014 roku 44% palaczy uważało, że e-papierosy są mniej szkodliwe od tytoniu, a jedynie 11% stwierdziło, że są bardziej szkodliwe. Zatem od tamtej pory odsetek osób przekonanych, że e-papierosy są bardziej szkodliwe, zwiększył się dwukrotnie, a liczba osób uważających, że e-papierosy są mniej szkodliwe spadła o 17 punktów procentowych. Do gwałtownego pogorszenia opinii o e-papierosach doszło pod koniec 2019 i na początku 2020 roku. W tym czasie w USA wśród palaczy e-papierosów pojawiły się przypadki ostrej choroby układu oddechowego, odnotowano też zgony. Początkowo uważano, że choroba i zgony mają związek z paleniem liquidów zawierających tytoń. Wielomiesięczne badania i śledztwo wykazały jednak, że ofiary paliły nielegalne liquidy zawierające marihuanę, do których dodano octan witaminy E i to właśnie on zabijał palaczy. Później opinia o e-papierosach się polepszyła, by ponownie pogarszać się od roku 2021, na co prawdopodobnie miała wpływ rosnąca ich popularność wśród młodych ludzi. E-papierosy to nowość, więc przyciągają uwagę mediów, a te mają tendencję do sensacji i przeszacowywania ryzyka odnośnie rzeczy nowych. Ponadto opinia publiczna jest przyzwyczajona do tego, co zna od dziesięcioleci, więc kilkadziesiąt tysięcy ofiar tytoniu rocznie nie przyciąga takiej uwagi, jak jedna ofiara e-papierosów. Brytyjski rząd ma zamiar zaoferować palaczom tytoniu milion bezpłatnych e-papierosów oraz pomoc psychologiczną, by pomóc im rzucić tytoń. Inicjatywa taka może odnieść niewielki skutek, jeśli dużo osób będzie uważało, że e-papierosy są równie szkodliwe, co tytoń. « powrót do artykułu
  7. W rzymskiej Nidzie – znajdującej się obecnie pod dzielnicą Frankfurtu nad Menem, Heddernheim – znaleziono wyjątkowo dobrze zachowane pozostałości piwnicy wraz z klatką schodową. Odkrycia dokonano przed rokiem, a obecnie piwnicę wydobyto i odrestaurowano. Była ona częścią rzymskiego domu mieszkalnego, który pod koniec I wieku stał przy głównej ulicy Nidy. Z samego budynku nic nie pozostało. Tym cenniejsze są świetnie zachowane szczątki piwnicy. Wejście do piwnicy skierowane było na południe od głównej ulicy. Na drewnie widać ślady intensywnego pożaru, który w starożytności strawił budynek. Archeolodzy znaleźli między innymi roztopiony szklany słój oraz żelazne narzędzia.  To pokazuje, że mieszkańcy budynku nie mieli czasu na zabranie czegokolwiek. Jakiś czas po pożarze budynek wzniesiono ponownie, ale piwnicy więcej nie używano. Eksperci jeszcze nie zakończyli szczegółowego datowania zabytku, na razie więc nie wiadomo, kiedy wzniesiono pierwszy budynek, kiedy doszło do pożaru i kiedy na ocalałej piwnicy ponownie zbudowano dom. Wciąż też trwają zabiegi konserwatorskie przy znalezionych artefaktach, w tym ceramicznych i szklanych naczyniach oraz nietypowych przedmiotach z żelaza. To nie pierwsza piwnica ze śladami pożaru, którą znaleziono w Nidzie. W ciągu ostatnich 100 lat wielokrotnie trafiano na tego typu zabytki, jednak były one gorzej zachowane i nie można było ich zbadać równie dobrze, jak tej piwnicy, do analizy której stosuje się najnowsze osiągnięcia techniki. Pierwsze ślady rzymskiego osadnictwa w tym miejscu pochodzą z czasu rządów Wespazjana (69–79). W szczycie rozwoju Nida miała około 10 000 mieszkańców, a w 110 roku została oficjalnie stolicą Civitas Taunensium. Wiemy, że znajdowały się tam m.in. trzy świątynie Mitry. W drugiej połowie III wieku w wyniku najazdów Alemanów miasto upadło. Jego szczątki były jeszcze dobrze widoczne w XV wieku, kiedy to miejscowa ludność zaczęła wykorzystywać je do budowy domów. Pozostały jednak rozległe części podziemne. Nigdy nie zostały one dobrze przebadane. W 3. dekadzie XX wieku rozpoczęto na tamtejszym terenie budowę osiedli mieszkaniowych, a dzieła zniszczenia Nidy dokonano podczas kolejnych projektów budowlanych z lat 60. i 70. XX wieku. Obecnie z Nidy niewiele pozostało. Tym cenniejsza jest zachowana rzymska piwnica. « powrót do artykułu
  8. Po raz pierwszy zidentyfikowano zestaw około 20 mikroorganizmów, które powszechnie biorą udział w rozkładzie ciała. Praca będzie miała znaczący wpływ na przyszłość kryminalistyki, szczególnie na precyzję, z jaką będzie można określić czas zgonu. Odkrycia dokonano podczas badań 36 ciał, które umieszczono w trzech różnych lokalizacjach, w tym na słynnej „Trupiej farmie” należącej do University of Tennessee. Zwłoki, rozkładające się w różnych warunkach klimatycznych, pozostawiono o różnych porach roku i w ciągu pierwszych 21 dni pobierano próbki ze skóry i gruntu. Okazało się, że niezależnie od lokalizacji, rodzaju podłoża, pory roku i warunków klimatycznych w próbkach znaleziono ten sam zestaw około 20 mikroorganizmów. To niesamowite, że mikroorganizmy te zawsze pojawiają się podczas rozkładu ciała. Mam nadzieję, że w ten sposób otworzyliśmy nowy obszar badawczy w dziedzinie ekologii, stwierdziła współautorka badań, Jessica L. Metcalf z Colorado State University i Canadian Institute of Advanced Research. Rozkład materiału biologicznego to jeden z podstawowych procesów toczących się na Ziemi. Nauka dość dobrze rozumie rozkład roślinności. Niewiele jednak wiadomo o ekologii rozkładu kręgowców, w tym ludzi. A lepsze zrozumienie tego procesu będzie miało znaczenie dla rozwoju kryminalistyki. Badacze przeszukali bazy danych i odkryli, że w skład wspomnianego stałego zestawu mikroorganizmów biorących udział w rozkładzie ciał, wchodziły bakterie i grzyby, które zwykle nie występują na ludzkiej skórze, w glebie ani jelitach. Co więcej, okazało się, że populacja tych mikroorganizmów zasiedla rozkładające się zwłoki w konkretnych punktach czasowych w badanym 21-dniowym okresie. Naukowcy zaczęli więc podejrzewać, że są one przynoszone przez owady, takie jak muchówki z rodziny plujkowatych czy chrząszcze z rodziny omarlicowatych. Podejrzenia potwierdziły się, gdy przeanalizowali informacje dotyczące mikroorganizmów występujących na owadach. Uczeni zauważyli też, że populacje tych mikroorganizmów zwiększają się i zmniejszają w czasie. Przypomina to falowanie. Gdy połączyli wszystkie zebrane dane i wprowadzili je do maszynowego modelu uczenia się, stwierdzili, że model ten pozwala obliczyć, jak długo ciało rozkłada się w konkretnym miejscu. Dostarczyliśmy modelowi informacje o mikroorganizmach, zmianach ich liczebności w czasie oraz lokalizacji. Jednak za każdym razem okazywało się, że najważniejsze jest to, jakie mikroorganizmy obecnie znajdują się na zwłokach, mówią naukowcy. Mimo, że w zależności od miejsca i warunków ciało i glebę zasiedlały różne mikroorganizmy, model skupiał się na tych, które były obecne zawsze i na ich podstawie dokonywał obliczeń. Autorzy badań uważają, że przydadzą się one nie tylko policji, ale będą miały też olbrzymie znaczenie dla rolnictwa czy przemysłu spożywczego. W najbliższym zaś czasie Metcalf i jej koledzy chcą sprawdzić, czy istnieją różnice w składzie mikroorganizmów zasiedlających rozkładające się ciała dużych i małych kręgowców. « powrót do artykułu
  9. Podczas wykopalisk średniowiecznego stanowiska szkutniczego w Smallhythe w hrabstwie Kent odkryto nieznaną wcześniej osadę rzymską, zamieszkiwaną między I a III wiekiem. Jednym ze znalezionych artefaktów jest wykonana z glinki kaolinowej głowa Merkurego, rzymskiego bóstwa handlu, zysku i kupiectwa. O ile Merkury był najpopularniejszym bóstwem przedstawianym w formie metalowych figurek, o tyle egzemplarze z glinki kaolinowej są bardzo rzadkie; dotąd odkryto mniej niż 10 egzemplarzy z rzymskiej Brytanii. Figurki wytwarzano z glinek ze środkowej Galii oraz regionu Mozeli i Renu, a następnie importowano. Większość takich figurek znalezionych w Brytanii przedstawia bóstwa kobiece, przeważnie Wenus. Podczas wykopalisk trafiliśmy na ślady nieznanej wcześniej działalności z okresu rzymskiego, datowane na I-III wiek. Znaleźliśmy dachówki oznaczone symbolami Floty Brytanii (Classis Britannica), ceramikę, pozostałości budynków oraz inne elementy, jednoznacznie wskazujące na przeznaczenie tego miejsca. Wykonana z glinki kaolinowej głowa Merkurego to niezwykle rzadkie odkrycie, mówi Nathalie Cohen, archeolog z National Trust. Zabytek ma 5 centymetrów wysokości i po charakterystycznym kapeluszu ze skrzydłami od razu można poznać, że to Merkury. Głowa została odłamana, z pewnością jednak stanowiła część większej całości. Doktor Matthew Fittock, który specjalizuje się w rzymskich ceramicznych figurkach z terenu Brytanii, mówi, że figurki z glinki były używane głównie w kulcie prywatnym oraz w grobach chorowitych dzieci, rzadko używano ich w świątyniach. Zdobyte dotychczas dowody wskazują, że odłamywanie głów takim figurkom było częścią praktyk religijnych. Głowy były składane w darze bogom. Do grobów trafiały zaś kompletne figurki. Pieczę nad stanowiskiem Smallhythe Place sprawuje National Trust. Prace archeologiczne w stoczni nad brzegiem rzeki Rother są prowadzone od paru lat (stocznia ta była jednym z najważniejszych królewskich centrów szkutniczych średniowiecznej Anglii). W ostatnich 3 latach znaleziono tam pochodzące z XIII–XV wieku dowody na budowę nowych oraz rozbiórkę starych statków i okrętów. Z czasem miejsce to uległo zamuleniu i stocznię porzucono. Badania geofizyczne prowadzone przez Hastings Area Archaeological Research Group (HAARG) pozwoliły na wytyczenie wykopów archeologicznych i odwiertów, dzięki którym można było odtworzyć średniowieczną linię brzegową. Główkę Merkurego oraz inne znaleziska z wykopalisk, np. fragmenty ceramiki samijskiej, będzie można od 28 lutego zobaczyć na wystawie w Smallhythe Place. « powrót do artykułu
  10. Nauka do dzisiaj nie rozumie oddziaływania grawitacji na poziomie kwantowym. Sam Einstein nie wiedział, w jaki sposób można połączyć jego ogólną teorię względności (OTW) z mechaniką kwantową. Naukowcy od 100 lat próbują zunifikować mechanikę kwantową i opisywane przez nią oddziaływania z oddziaływaniami grawitacyjnymi w skali makro, opisanymi OTW. Gdyby udało się stworzyć spójną teorię grawitacji kwantowej, to być może powstałaby tzw. teoria wszystkiego, opisująca wszystkie znane oddziaływania. Ostatnio przeprowadzony eksperyment przybliża nas do tego celu. Udało nam się zmierzyć oddziaływanie grawitacyjne na najmniejszą badaną masę. To oznacza, że zbliżyliśmy się do zrozumienia wzajemnych zależności grawitacji i mechaniki kwantowej, cieszy się główny autor badań, profesor Tim Fuchs z University of Southampton. Wykorzystamy użytą przez nas technikę do zmniejszania skali źródła, aż dojdziemy do rozmiarów świata kwantowego, zapowiada uczony. Zrozumienie kwantowej grawitacji może pomóc w opisaniu początków wszechświata czy wnętrza czarnych dziur. Badacze z Southampton University we współpracy z naukowcami z Uniwersytetu w Lejdzie (Holandia) oraz włoskiego Instytutu Fotoniki i Nanotechnologii wykorzystali pułapki magnetyczne, nowoczesne czujniki oraz zaawansowane techniki izolacji eksperymentu od warunków zewnętrznych. Dzięki temu udało im się zmierzyć oddziaływanie grawitacyjne na schłodzony niemal do zera absolutnego lewitujący fragment materii o masie 0,43 mg. Siła oddziałująca na badany fragment wynosiła 30 aN (attoniutonów). Przesuwamy granice nauki, co może doprowadzić nas do zorganizowania eksperymentu dotyczącego grawitacji w świecie kwantowym. To pozwoli na odkrycie kolejnych tajemnic wszechświata, od najmniejszych cząstek po największe struktury w kosmosie, cieszy się Fusch. « powrót do artykułu
  11. Zespół profesora Bryana Fry'a z University of Queensland dotarł do regionu, w którym prawdopodobnie żyją największe anakondy na świecie i opisał nowy gatunek tych węży – anakondę zieloną północną (Eunectes akayima). Ekspedycja, zorganizowana przez National Geographic, nagrywała kolejny odcinek serii Pole to Pole with Will Smith, a badania w regionie Bameno na Baihuaeri Waorani Territory w Ekwadorze można było przeprowadzić dzięki temu, że profesor Fry otrzymał zaproszenie od wodza ludu Waorani Pentiego Baihauy. To jedno z niewielu zaproszeń dla ludzi z zewnątrz od czasu, gdy Waorani nawiązali kontakt w 1958 roku. Amazonia podzielona jest na dwa baseny: Amazonki na północy i Orinoko na południu. Znana dotychczas anakonda zielona (Eunectes murinus), którą badacze postulują nazwać anakonda zielona południowa, zamieszkuje Brazylię, Boliwię, Peru i część Gujany Francuskiej. Nowo opisana anakonda zielona północna (Eunectes akayima sp.nov.) spotykana jest w Kolumbii, Ekwadorze, Gujanie, Surinamie, Trynidadzie, Wenezueli i części Gujany Francuskiej. Wszystko wskazuje też na to, że anakonda zielona północna jest większa od południowej. Od dawna krążyły pogłoski, że w Ekwadorze żyją największe anakondy na świecie, jednak przed ekspedycją Fry'a nikt tego nie zweryfikował. Było to niemożliwe zarówno z powodu niedostępności tych terenów, jak i dlatego, że jest to region autonomiczny, należący do Waorani. Fry i jego zespół przez 10 dni podróżowali po dżungli w towarzystwie myśliwych Waorani. Największy wąż, jakiego zmierzyli miał 6,3 metra długości i ważył około 360 kilogramów. Uczony przypomina, że największa zmierzona dotychczas anakonda miała 6,4 metra długości. Tymczasem Waorani mówią, że regularnie widują większe anakondy niż ta zmierzona. Syn Pentiego, Marcelo Tepeña Baihua, ma na ramieniu blizny pozostawione przez węża, którego długość Waorani ocenili na 7,5 metra, a wagę na ponad 500 kilogramów. Biorąc pod uwagę, jak dokładnie potrafili oni oszacować rozmiary węży zanim je mierzyliśmy w czasie naszej ekspedycji – byli w tym znacznie lepsi niż my – to jeśli oni mówią o 7,5 metrach, to im wierzymy. Zresztą te blizny z pewnością pochodziły od wielkiego zwierzęcia, mówi profesor Fry. To jednak nie wszystko. Krajowcy mówią, że czasami widują olbrzymy, których długość szacują na ponad 8 metrów, a wagę na ponad 800 kg. Jest więc jasne, że na terenach Waorani żyją największe anakondy na świecie. Indianie uznają je za święte, nic więc dziwnego, że gatunek może w spokoju żyć i osiągać duże rozmiary. Badania genetyczne wykazały, że anakonda zielona północna i anakonda zielona południowa oddzieliły się niemal 10 milionów lat temu. Różnią się od siebie 5,5% genomu. To naprawdę duża różnica. Ludzi od szympansów dzieli około 2% genomu. Członkowie ekspedycji porównali też genom Eunectes akayima z danymi genetycznymi innych węży zebranymi przez czołowego światowego eksperta od anakond, doktora Jesusa Rivasa z New Mexico Highlands University i wykorzystali te dane do oceny stanu zdrowia populacji anakondy zielonej północnej. Profesor Fry alarmuje, że Amazonia jest coraz bardziej zagrożona. Wycinanie drzew pod pola uprawne już spowodowała utratę 20–30 procent habitatów, a do roku 2050 odsetek ten może zwiększyć się do 40%. Innym poważnym problemem jest niszczenie habitatów przez fragmentację terenu powodowaną przez uprzemysłowione rolnictwo oraz zanieczyszczenie środowiska metalami ciężkimi przez górnictwo. [...] Te rzadkie anakondy i inne gatunki, które dzielą z nimi ich odległy ekosystem, są coraz bardziej zagrożone, mówi Fry. Uczony zapowiada, że w ramach kolejnego projektu naukowego będzie badał zanieczyszczenie Amazonii metalami ciężkimi. Podkreśla też, że co prawda odkrycie nowego gatunku jest niezwykle ekscytujące, konieczne są jednak dalsze badania nad anakondą zieloną północą. Szczególnie pilne jest sprawdzenie, jak wycieki ropy naftowej wpływają na zdolności reprodukcyjne tego i innych kluczowych gatunków Amazonii, dodaje uczony. Grupa Fry'a uważa też, że anakondę boliwijską (Eunectes beniensis) oraz anakondę ciemną (Eunectes deschauenseei) należy włączyć do gatunku anakonda żółta (Eunectes notaeus). « powrót do artykułu
  12. Duży rozbudowany mózg możemy zawdzięczać... retrowirusom. To wnioski płynące z badań brytyjsko-francuskiego zespołu naukowego, który stwierdził, że fragment kodu genetycznego retrowirusa, retrotranspozon, jest niezbędny do wytwarzania mieliny u ssaków, płazów i ryb. Odkryta przez nich sekwencja genetyczna, którą nazwali RetroMieliną, to najprawdopodobniej wynik infekcji retrowirusem. Gdy zaś naukowcy porównali RetroMielinę u ssaków, płazów i ryb stwierdzili, że do infekcji doszło oddzielnie u każdej z tych gromad zwierząt. Retrowirusy były niezbędne do rozpoczęcia ewolucji kręgowców. Jeśli nie byłoby retrowirusów, których genom łączył się z genomem kręgowców, nie doszłoby do mielinizacji, a bez niej cała obecna różnorodność kręgowców nie miałaby miejsca, mówi neurolog Robin Franklin z Altos Labs-Cambridge Institute of Science. Osłonka mielinowa pozwala na szybsze przesyłanie impulsów pomiędzy komórkami nerwowymi, gęstsze ich upakowanie, dzięki niej neurony mogą być dłuższe. Naukowcy odkryli rolę RetroMieliny w wytwarzaniu mieliny podczas badań nad genami używanymi przez oligodendrocyty, komórki wytwarzające mielinę. Szczególnie skupiali się na roli regionów niekodujących, w których znajdują się retrotranspozony, które stanowią około 40% genomu, ale niewiele wiadomo o ich roli w nabywaniu różnych cech przez organizmy. Badacze zauważyli, że u gryzoni RetroMielina reguluje ekspresję genu MBP (Myelin Basic Protein), który koduje podstawowe białko otoczki mielinowej. Gdy zahamowali działanie RetroMieliny w oligodendrocytach, przestały one wytwarzać mielinę. Uczeni zaczęli więc poszukiwać RetroMieliny u innych kręgowców. Okazało się, że podobna sekwencja genetyczna występuje u żuchwowców, a nie u bezżuchwowców i bezkręgowców. Później przyjrzeli się 22 gatunkom żuchwowców, porównując sekwencje RetroMieliny. Zauważyli, że były one bardziej podobne w ramach gatunku, niż pomiędzy gatunkami, co sugeruje, że RetroMielina pojawiła się wielokrotnie w czasie ewolucji. Wykazali też, że u ryb i płazów pełni ona tę samą rolę, co u ssaków. « powrót do artykułu
  13. Lodowiec Thwaites to olbrzymi fragment lądolodu Antarktydy Zachodniej. Ten najszerszy (120 km) lodowiec na świecie ma 192 000 km2 powierzchni. Każdego roku traci około 50 miliardów ton lodu i odpowiada za 4% wzrostu poziomu oceanów. Zawiera on 483 000 km3 lodu i gdyby całkowicie się roztopił światowy poziom oceanów zwiększyłby się o 65 cm. Wiemy, że od 30 lat utrata jest 2-krotnie szybsza niż wcześniej. Dotychczas jednak zagadką było, kiedy rozpoczął się proces topnienia tego giganta. Teraz naukowcy z Teksasu stwierdzili, że został on zapoczątkowany w latach 40. XX wieku. To zaś zgadza się z wcześniejszymi badaniami dotyczącymi Pine Island Glacier. Szczególnie ważnym wnioskiem płynących z naszych badań jest stwierdzenie, że zmiana ta nie była ani przypadkowa, ani nie dotyczyła jednego lodowca. To część szerszego kontekstu zmian klimatu, mówi główna autorka badań, Rachel Clark. Uczona i jej zespół uważają, że topnienie lodowców zostało zapoczątkowane przez ekstremalnie silne zjawisko El Niño, które ogrzało Antarktykę Zachodnią. Od tamtego czasu topnienie lodowców nie ustaje. To niezwykle ważne, że El Niño trwało zaledwie kilka lat, ale dwa lodowce – Thwaites i Pine Island – nie przestały tracić masy od tamtej pory. Gdy równowaga systemu została zachwiana, lodowce ciągle się cofają, dodaje profesor Julia Wellner, która jest główną amerykańską badaczką międzynarodowego projektu THOR (Thwaites Offshore Research). Odkrycie, że zarówno Thwaites Glacier jak i Pine Island Glacier mają wspólną historię wycofywania się i utraty masy, potwierdza pogląd mówiący, że zmniejszanie pokrywy lodowej na Morzu Amundsena ma przyczyny zewnętrzne, w tym zmiany w cyrkulacji oceanów i atmosfery, a nie wewnętrzne, jak wewnętrzne zmiany dynamiki lodowca, topnienie u podstawy czy akumulacja śniegu, dodaje Claus-Dieter Hillenbrand z British Antarctic Survey. Naukowcy z THOR dokonali swojego odkrycia badając rdzenie osadów morskich pobranych w 2019 roku bliżej Thwaites niż kiedykolwiek wcześniej. Podczas badań wykorzystali tomografię komputerową oraz geochronologię. Badali ołów-210, który znajduje się w osadach morskich i jest radioaktywny. Izotop ten ma okres półrozpadu wynoszący zaledwie 20 lat, co zapewnia badaczom bardzo precyzyjną podziałkę czasową. Lodowiec Thwaites odgrywa kluczową rolę w stabilizowaniu lądolodu Antarktydy Zachodniej, a tym samym ma olbrzymi wpływ na poziom oceanów. On jest ważny nie tylko dlatego, że sam przyczynia się znacząco do zmiany poziomu oceanów, ale również dlatego, że działa jak korek, utrzymujący cały lód, który się za nim znajduje. Jeśli Thwaites zostanie zdestabilizowany może dojść do utraty stabilności przez cały lód Antarktydy Zachodniej, wyjaśnia Wellner. « powrót do artykułu
  14. Utrata wzroku w niektórych chorobach genetycznych może być powodowana przez... bakterie jelitowe i potencjalnie można jej zapobiegać antybiotykami, sugerują ostatnie badania przeprowadzone przez naukowców z Uniwersytetu Sun Jat-sena w Kantonie oraz University College London. Naukowcy zauważyli, że w gałkach ocznych, w których doszło do utraty wzroku w wyniku pewnej mutacji genetycznej, w zniszczonych częściach oka żyją bakterie z jelit. Zdaniem badaczy, może to sugerować, że mutacja genetyczna osłabiła układ odpornościowy, przez co bakterie mogły dostać się do gałek ocznych i spowodować ślepotę. Nasze jelita zasiedla gigantyczna liczba bakterii. Tworzą mikrobiom, niezbędny nie tylko do prawidłowego trawienia, ale decydujący też o zdrowiu całego organizmu. Rola mikrobiomu jest słabo poznana, ale ostatnie badania wskazują, że może on mieć wpływ na zespół chronicznego zmęczenia, nowotwory piersi, kluczowe funkcje mózgu, a nawet odrzucenie dziecka przez matkę. Naukowcy przyjrzeli się genowi CRB1 (Crumbs homolog 1). Do jego ekspresji dochodzi w siatkówce. Gen ten koduje białko zlokalizowane w wewnętrznych warstwach fotoreceptorów oraz bierze udział w tworzeniu bariery krew-siatkówka, która reguluje, co może dostać się do oka. Mutacje genu CRB1 są przyczyną wrodzonej amaurozy Lebera i retinopatii barwnikowej. Odpowiadają za – odpowiednio – 10 i 7 procent przypadków tych chorób. Autorzy badań, pracując na modelach mysich, odkryli, że gen CRB1 jest ważnym elementem kontroli integralności dolnej części przewodu pokarmowego. Decyduje on, co może przedostawać się pomiędzy jelitami, a resztą organizmu. Uczeni zauważyli, że jeśli dojdzie do pewnej szczególnej mutacji, która zmniejsza ekspresję tego genu, to bariery ochronne zarówno w jelitach, jak i siatkówce ulegają uszkodzeniu. Przez to bakterie z jelit mogą przedostać się do oczu i uszkodzić siatkówkę. Leczenie takich myszy antybiotykami zapobiegało postępującej utracie wzroku, chociaż nie przywracało szczelności barier w oczach. Odkryliśmy niespodziewany związek pomiędzy jelitami, a oczami, który może być przyczyną ślepoty u niektórych pacjentów. Nasze badania mogą mieć olbrzymie znaczenie dla chorób oczu powodowanych mutacją CRB1. Chcielibyśmy przeprowadzić badania kliniczne, by przekonać się, czy ten sam mechanizm utraty wzroku występuje u ludzi i czy leczenie nacelowane na bakterie zapobiegnie utracie wzroku, mówi współautor badań Richard Lee. Ponadto, jako że odkryliśmy zupełnie nieznany mechanizm łączący degenerację siatkówki z jelitami, może mieć to znaczenie dla znacznie szerszego spektrum chorób oczu. Ten aspekt również chcielibyśmy zbadać w przyszłości. « powrót do artykułu
  15. Odpowiednia koordynacja to jeden z najważniejszych elementów polowań grupowych. Marlin pasiasty (Kajikia audax) jest jednym z najszybszych zwierząt na Ziemi – osiąga prędkość 80 km/h – a jego ulubionym pożywieniem są sardynki, na które poluje w grupie. To bardzo niebezpieczne zajęcie, bowiem kości górnej szczęki marlina są wyciągnięte w długi szpic. Jak zatem ryby to robią, że polując w grupie nie poranią się lub nie pozabijają nawzajem? Okazuje się, że sygnalizują atak... rozświetlając się. Po raz pierwszy udokumentowaliśmy szybką zmianę koloru u drapieżnika polującego w grupie – marlina pasiastego – podczas polowania na ławice krewetek. Odkryliśmy, że atakująca ryba w czasie ataku „rozświetla się” i staje się znacznie jaśniejsza niż jej współtowarzysze w grupie, a po zakończeniu ataku natychmiast przechodzi do ciemniejszej kolorystyki, mówi Alicia Burns z Uniwersytetu Humblodta w Berlinie. Burns i jej zespół postanowili zbadać za pomocą dronów taktykę poruszania się i polowania marlinów. Gdy przeglądali nagrania zauważyli coś, czego się nie spodziewali. Paski na atakującej rybie stawały się znacznie jaśniejsze niż na innych marlinach. Zaraz po ataku znowu stawały się ciemniejsze. Chcąc się upewnić, że chodzi o komunikację, naukowcy przeanalizowali 12 nagrań w wysokiej rozdzielczości. Na każdym z nich widać było dwa ataki na ławicę sardynek przeprowadzone przez dwa różne marliny. Badacze szczegółowo zbadali poziom kontrastu na paskach atakujących marlinów i porównali go z kontrastem pasków marlinów, które nie atakowały sardynek. Badania jednoznacznie wykazały, że bezpośrednio przed atakiem drapieżniki gwałtownie zmieniają kolor, co może służyć jako skuteczna informacja dla reszty biorących udział w polowaniu. Burns przyznaje, że już wcześniej wiedziano, iż marliny potrafią zmieniać kolor, jednak dotychczas nie łączono tego z żadnym konkretnym zachowaniem. Teraz okazuje się, że komunikacja między drapieżnikami jest bardziej złożona, niż się wydawało. Uczeni nie wykluczają też, że zmiana koloru ma również na celu zmylenie ofiar. Będą teraz chcieli sprawdzić tę hipotezę. Mają zamiar przyjrzeć się, czy marliny zmieniają kolory w innych sytuacjach, czy zmieniają kolory gdy polują same i jak zmiana koloru wpływa na ich ofiary. Będą też badali zmiany koloru u innych ryb drapieżnych. Mamy już nagrania żaglicy pacyficznej oraz koryfeny, na których zmiana koloru jest jeszcze bardziej oczywista, niż u marlina, mówi Burns. « powrót do artykułu
  16. W miejscowości Emmerlev w południowo-zachodniej Jutlandii detektorysta odkrył rzadki złoty pierścień merowiński z ok. 500-600 r. Wykonano go z 22-karatowego złota, w którym osadzono granat. Od spodu widać 4 spirale. W miejscach mocowania szyny pierścienia znajdują się guzki w kształcie koniczyny. Takie pierścienie nosiła elita państwa rządzonego przez Merowingów, a to, zdaniem historyków, wskazuje, że na tym terenie mógł mieszkać nieznany dotychczas ród powiązany z władcami państwa Franków. Gdy pewnego wiosennego dnia 39-letni Lars Nielsen natrafił na złotą biżuterię, wiedział, że to odkrycie życia. Byłem tak podekscytowany, a zarazem przytłoczony, że co dla mnie nietypowe, ledwo mogłem mówić. [...] To wielki zaszczyt móc dołożyć taką cegiełkę do naszej wspólnej historii, zarówno tej lokalnej, jak i narodowej - podkreśla detektorysta. Jego znalezisko pogłębia naszą wiedzę nie tylko o lokalnej historii, ale o szerszej perspektywie oddziaływania państwa Franków, które w znacznej mierze zdecydowało o kształcie współczesnej Europy. Pierścień znaleziono w odległości około 10 kilometrów od miejsca, w którym w przeszłości odkryto słynne złote rogi z IV wieku oraz dwa kilometry od grodu Trælbanken z I wieku, który wciąż mógł być zamieszkany w V-VI wieku. Zabytek łączy obszar Emmerlev z jednym z najpotężniejszych europejskich ośrodków władzy tego okresu. Prawdopodobnie jest to pierścień kobiety, która została wydana za lokalnego władcę z okolic Emmerlev. Nie można wykluczyć, że ród zamieszkujący Emmerlev kontrolował tereny dzisiejszej Danii pomiędzy Ribe a Hedeby. Merowingowie byliby więc zainteresowani rozszerzeniem swoich wpływów na te tereny, a mogli to zrobić na przykład za pomocą małżeństwa. Archeolodzy nie sądzą, by pierścień został po prostu zgubiony przez pochodzącego z innego regionu członka elity. Świadczy o tym po pierwsze fakt, że na tym samym obszarze znaleziono dwie złote monety, siedem srebrnych oraz ceramikę z Fryzji, co potwierdza kontakty z państwem Merowingów. Po drugie zaś, konstrukcja pierścienia jest typowa dla elit Franków tego okresu, jednak o ile elity Merowingów nosiły takie pierścienie ozdobione złotą monetą lub plakietką, przez co pierścienie przypominały sygnety, tutaj mamy granat – symbol władzy wśród ludów nordyckich. A to oznacza, że pierścień powstał w warsztacie Merowingów dla nordyckiego władcy. Posiadacz tego pierścienia prawdopodobnie wiedział o ludziach, którzy byli właścicielami złotych rogów. Może oba rody były powiązane. Wszystkie te znaleziska razem pokazują, że południowa Jutlandia miała większe znaczenie, niż dotychczas sądzono oraz że w okolicy Morza Watowego mieszkały możne rody, które nawiązywały istotne kontakty handlowe z południem, stwierdza Andres Hartvig z Museum Sønderjylland. Wspomniane złote rogi z Gallehus to jedno z najsłynniejszych znalezisk z duńskiej prehistorii. Powstały około 400 roku i ozdobiono je motywami nordyckimi i rzymskimi. W 1802 roku zostały ukradzione i przetopione. Ich wygląd znamy tylko z rysunków wykonanych w XVII i XVIII wieku. W latach 1859–1860 wykonano ich kopie (zbyt duże), w latach 70. XX wieku powstały kopie dokładnie oddające ich wielkość. « powrót do artykułu
  17. Kilka miesięcy po rozpoczęciu epidemii SARS-CoV2 pojawił się termin „długi COVID”. Jest stosowany na określenie zespołu objawów pojawiających się kilkanaście tygodni po zachorowaniu na COVID, których nie można wyjaśnić inaczej, niż przebytą wcześniej infekcją. Ocenia się, że na długi COVID cierpi kilkadziesiąt milionów ludzi. Dotychczas zidentyfikowano około 200 objawów z nim związanych. Jednymi z nich są trudności poznawcze, zwane powszechnie mgłą mózgową. Badacze z Trinity College Dublin i FutureNeuro donoszą na łamach Nature Neuroscience o znalezieniu przyczyn tych objawów. Uszkodzenie naczyń krwionośnych jest powiązane z patogenezą COVID-19 i może być przyczyną zespołu objawów powiązanych z długim COVID. Wciąż jednak nie jest jasne, w jaki sposób stan ten wpływa na funkcjonowanie bariery krew-mózg, czytamy w artykule. Badacze wykazali, że u osób, które przeszły ostrą infekcję SARS-CoV-2, po której pojawił się długi COVID z upośledzeniem funkcji poznawczych (mgłą mózgową), występuje uszkodzenie bariery krew-mózg. Badania transkryptomiczne komórek jednojądrzastych krwi obwodowej (PBMC) dowiodły, że u osób z mgłą mózgową występuje rozregulowanie krzepnięcia krwi oraz osłabienie odpowiedzi odpornościowej swoistej. W badaniach in vitro komórki jednojądrzaste krwi obwodowej wykazywały zwiększoną adhezję do komórek śródbłonka naczyń krwionośnych mózgu, a jednocześnie wystawienie komórek śródbłonka naczyń krwionośnych mózgu na surowicę krwi pacjentów z długim COVID indukowało ekspresję markerów prozapalnych. Łącznie uzyskane przez nas dane sugerują, że głównym elementem mgły mózgowej przy długim COVID jest utrzymujący się systemiczny stan zapalny oraz i trwała miejscowa dysfunkcja bariery krew-mózg, stwierdzają autorzy badań. Profesor genetyki Matthew Capbell, szef Wydziału Genetyki w Trinity College i główny badacz FutureNeuro powiedział: Po raz pierwszy wykazaliśmy, ze przeciekające naczynia krwionośne w mózgu w połączeniu z nadaktywnym układem odpornościowym, mogą być głównymi czynnikami występowania mgły mózgowej związanej z długim COVID. To niezwykle ważne odkrycie, gdyż zrozumienie przyczyn tego schorzenia pozwoli na opracowanie w przyszłości metod jego leczenia. « powrót do artykułu
  18. Naukowcom pracującym przy eksperymencie AEgIS w CERN-ie udało się, jako pierwszym w historii, schłodzić pozytronium (krążące wokół siebie elektron i pozyton) za pomocą wiązki lasera. To pierwszy krok w kierunku stworzenia lasera emitującego promieniowanie gamma. Urządzenie takie pozwoliłoby zajrzeć fizykom do wnętrza jądra atomu i znalazłoby zastosowanie również poza fizyką. Osiągnięcie przybliża też zespół AEgIS do przeprowadzenia bardzo precyzyjnych pomiarów, które mają dać odpowiedź na pytanie, czy materia i antymateria opadają na Ziemię w ten sam sposób. AEgIS to jeden z kilku eksperymentów prowadzonych w Fabryce Antymaterii (Antimatter Factory) w CERN-ie. Wytwarzane są tam atomy antywodoru, które służą badaniom nad antymaterią. Żeby stworzyć atom antywodoru – czyli pozyton krążący wokół antyprotonu – AEgIS kieruje wiązkę pozytronium w chmurę spowolnionych antyprotonów. Gdy dochodzi do spotkania antyprotonu i pozytonium,  pozyton z pozytonium jest przekazywany antyprotonowi i powstaje antywodór. Ten sposób wytwarzania antywodoru oznacza, że AEgIS może badać też samo pozytronium. Pozytronium ma niezwykle krótki czas życia, wynoszący zaledwie 142 miliardowe części sekundy. Po tym czasie dochodzi do jego anihilacji i pojawienia się promieniowania gamma. Jako że jest to prosty system, złożony zaledwie z dwóch elementów, powinien być prosty do zbadania. Pod warunkiem jednak, że uda się schłodzić próbkę pozytronium do temperatury wystarczająco niskiej, by dokonać precyzyjnych pomiarów. I właśnie to udało się zespołowi AEgIS. Naukowcy zastosowali technikę chłodzenia laserowego i obniżyli temperaturę swojej próbki z 380 do 170 kelwinów, czyli z niemal 107 do poniżej -103 stopni Celsjusza. I, co więcej, zapowiadają, że mają zamiar pokonać barierę 10 kelwinów (-263,15 C). Laserowe schłodzenie pozytronium otwiera nowe perspektywy w badaniach nad antymaterią. Daje nadzieję na przeprowadzenie precyzyjnych pomiarów właściwości i zachowania w polu grawitacyjnym tego niezwykłego, a jednocześnie prostego układu materia-antymateria, jakim jest pozytronium. Przy osiągnięciu odpowiednio niskiej temperatury można będzie utworzyć kondensat Bosego-Einsteina złożony z pozytronium. A taki kondensat, jak przewidują teoretycy, powinien pozwolić na wytworzenie spójnej wiązki gamma dzięki wzajemnej anihilacji składowych pozytronium. Kondensat Bosego-Einsteina złożony z antymaterii byłby niezwykłym narzędziem badawczym zarówno dla fizyki badań podstawowych, jak i stosowanych. Tym bardziej, gdybyśmy dzięki niemu mogli zbudować laser na promieniowanie gamma, który pozwoliłby zajrzeć do wnętrza jądra atomowego, wyjaśnia Ruggero Caravita, rzecznik prasowy AEgIS. Lasera do schłodzenia antymaterii użyto po raz pierwszy zaledwie przed trzema laty. Zwykle w takich przypadkach wykorzystuje się laser wąskopasmowy. Naukowcy z CERN użyli lasera szerokopasmowego, co pozwoliło im schłodzić znaczną część próbki. Ponadto eksperyment przeprowadzono bez użycia zewnętrznego pola elektrycznego czy magnetycznego, co uprościło cały eksperyment i wydłużyło czas życia pozytronium. « powrót do artykułu
  19. Mieszkańcy miast, którzy mieszkają w bardziej zielonej okolicy, rzadziej cierpią na problemy natury psychicznej, donoszą naukowcy ze School of Public Health na Texas A&M University. Wyniki badań prowadzonych pod kierunkiem profesora Jaya Maddocka we współpracy ze specjalistami z Center for Health and Nature, zostały opublikowane w piśmie International Journal of Environmental Research and Public Health. Naukowcy zbadali stopień zazielenienia przestrzeni miejskich za pomocą współczynnika NatureScore, którzy bierze pod uwagę takie czynniki jak zanieczyszczenie powietrza, zanieczyszczenie dźwiękiem i światłem czy przestrzeń pokrywaną przez korony drzew dla każdego adresu na terenie USA i niektórych innych krajów. Dane takie porównali z danymi z Texas Hospital Outpatient Public Use Data Files za lata 2014–2019. Dane te zawierają informacje o związanych ze zdrowiem psychicznym wizytach lekarskich pacjentów identyfikowanych na podstawie kodu pocztowego. Znane są więc dość dokładne miejsce zamieszkania pacjenta, jego wiek, płeć, rasa, status zawodowy, poziom wykształcenia, status ekonomiczny oraz diagnoza. W sumie przeanalizowano informacje o niemal 61 milionach 400 tysiącach wizyt lekarskich mieszkańców Teksasu, które były związane z depresją, zaburzeniami afektywnymi dwubiegunowymi, stresem i niepokojem. Pacjenci mieszkali w miastach, pod 1169 kodami pocztowymi. Mediana NatureScore dla tych kodów wynosi 85,8. około połowy z nich ma wysoki, powyżej 80, NatureScore, a w około 22% było to poniżej 40. Wśród analizowanych osób kobiety stanowiły 63%, a 30% pacjentów miało co najmniej 65 lat. Ponadto 27% miało co najmniej stopień licencjata, 58% miało stałą pracę, 14% żyło poniżej granicy ubóstwa, a 17% nie posiadało ubezpieczenia zdrowotnego. Analiza wykazała, że osoby żyjące w okolicach o wyższym NatureScore miały mniej problemów psychicznych. Ich liczba była o około 50% niższa tam, gdzie NatureScore było wyższe niż 60. Osoby, które żyły w okolicach, w których było najwięcej miejskiej zieleni, miały znacząco mniej problemów psychicznych niż osoby, których okolica zamieszkania otrzymała najmniejszą liczbę punktów. Wydaje się, że granicą, powyżej której możemy mówić o dobrym zdrowiu psychicznym populacji jest 40 punktów NatureScore. U osób mieszkających w takich miejscach ryzyko rozwoju depresji jest o 51% niższe, a choroby dwubiegunowej afektywnej spada aż o 63% w porównaniu z okolicami, gdzie NatureScore jest poniżej 40, mówi Maddock. Odkrycie może wpłynąć na sposób planowania miast. Zwiększenie ilości terenów zielonych w miastach może poprawiać dobrostan i zdrowie psychiczne społeczeństwa. To niezwykle ważne, szczególnie w obliczu faktu, że ponad 22% dorosłych mieszkańców USA zmaga się z różnymi problemami natury psychologicznej, stwierdza współautor badań, Omar M. Makram. « powrót do artykułu
  20. Krótko po północy czasu polskiego na powierzchni Księżyca wylądował Odyseusz firmy Intuitive Machines. To pierwsze w historii udane lądowanie prywatnego pojazdu poza Ziemią. I pierwsze od 1972 roku lądowanie na Srebrnym Globie przeprowadzone z terenu USA. Odyseusz, lądownik klasy NOVA-C, dotknął księżycowego gruntu w kraterze Malapert A znajdującym się 300 kilometrów od bieguna południowego Księżyca. Misja odbywa się ramach prowadzonego przez NASA programu Commercial Lunar Payload Services (CLPS). Firma Intuitive Machines otrzymała od NASA zlecenie w ramach CLPS w 2019 roku. Dzisiaj, w ramach misji IM-1 (Intuitive Machines 1) firmowy lądownik dostarczył na Księżyc sześć instrumentów naukowych NASA. Jeden z nich zbierał dane podczas podchodzenia do lądowania. Zadaniem innego było badanie interakcji spalin lądującego pojazdu z gruntem księżycowym. Jeszcze inny przeprowadzał eksperymenty dotyczące pozycjonowania lądownika, co w przyszłości ma pomóc w stworzeniu dla Srebrnego Globu systemu nawigacji podobnego do GPS. Misja zabrała ze sobą też fragment materiału izolacyjnego firmy Columbia Sportswear, który ma zostać przetestowany w warunkach pozaziemskich, rzeźby Jeffa Koonsa oraz „bezpieczne repozytorium księżycowe”, w którym ma być zachowana ludzka wiedza. IM-1 jest planowana na siedem dni. Zakończy się, gdy słońce zajdzie nad Malapert A. Odyseusza nie budowano bowiem z myślą o przetrwaniu dwutygodniowej zimnej księżycowej nocy. Misja już jest sukcesem, gdyż dowiodła, że prywatne firmy są w stanie wybudować pojazd zdolny do miękkiego lądowania na Srebrnym Globie. Nie jest to jednak proste, o czym niedawno przekonało się przedsiębiorstwo Astrobotic. W jego pojeździe, Peregrine, krótko po starcie pojawił się wyciek paliwa, w związku z czym zrezygnowano z próby lądowania, a pojazd skierowano w stronę Ziemi i 18 stycznia spłonął w atmosferze. W ostatnich latach szczęścia na Księżycu próbowały też prywatne firmy z Izraela i Japonii. Izraelski Bersheet rozbił się na Księżycu w 2019 roku, a japoński Hakuto-R w 2023. Sukces Intuitive Machines to kolejny ważny krok w kierunku budowy amerykańskiego, i nie tylko, prywatnego przemysłu kosmicznego. Prywatne przedsiębiorstwa od lat dysponują rakietami, które wynoszą ładunki w przestrzeń kosmiczną, wybudowały też kapsuły załogowe, którymi poza Ziemię podróżują ludzie. Teraz jedna z nich dowiodła, że jest w stanie przeprowadzić miękkie lądowanie poza naszą planetą. Tymczasem firma Intuitive Machines już przygotowuje dwie kolejne misje. IM-2, która ma odbyć się jeszcze w bieżącym roku, wyląduje na Biegunie Południowym. Jej celem będzie demonstracja technologii wykorzystania księżycowych zasobów. Misja wykorzysta wiertło oraz spektrometr mas do zbadania składu substancji lotnych znajdujących się pod powierzchnią Księżyca. Natomiast IM-3 wyląduje w regionie Reiner Gamma, w którym występuje anomalia magnetyczna. To jeden z najlepiej widocznych z Ziemi „wirów” na Księżycu. Te anomalie magnetyczne są słabo rozumiane. Dlatego IM-3 zostanie wyposażona w magnetometr, kamerę, spektrometr jonowy i elektronowy oraz niewielki łazik z magnetometrem i mikroskopem wielospektralnym. Zadaniem misji będzie zbadanie właściwości anomalii i jej magnetosfery. Zadaniem IM-3 będzie też zademonstrowanie technologii rojów robotów. Dlatego zabierze na pokład cztery niewielkie autonomiczne łaziki, które mają wspólnie działać. Lądownik dostarczy też na Księżyc urządzenie z Korei Południowej, które będzie badało promieniowanie przy powierzchni Księżyca, oraz retroreflektor Europejskiej Agencji Kosmicznej, za pomocą którego ESA chce dokonać bardzo dokładnych pomiarów odległości pomiędzy Księżycem a Ziemią. « powrót do artykułu
  21. Odkryty pod koniec 1963 roku Skarb z Villeny w hiszpańskiej prowincji Alicante to jeden z największych i najważniejszych w Europie skarbów epoki brązu. Składa się z kilkudziesięciu przedmiotów ze złota, srebra, bursztynu i żelaza. Wspanialsze od niego są tylko skarby znalezione w grobach władców Myken. Mimo że został odkryty ponad 60 lat temu nowe techniki badawcze wciąż dostarczają nam na jego temat nowych wiadomości. Na łamach Trabajos de Prehistoria ukazał się artykuł, którego autorzy donoszą, że żelazne przedmioty wchodzące w skład skarbu wykonano z żelaza pochodzącego z meteorytu. Datowanie skarbu od początku budziło spory wśród specjalistów, a proponowane daty wahały się od XVI po VIII wiek przed Chrystusem. Powodem, dla którego niektórzy eksperci przesuwali czas powstania skarbu na przełom epoki brązu i epoki żelaza, jest obecność dwóch przedmiotów z żelaza. Jednym z nich jest żelazna półkula pokryta złotem, interpretowana jako zakończenie królewskiego berła lub innego symbolu władzy albo fragment rękojeści miecza. Drugi to półotwarta bransoleta. W 2007 roku pojawił się pomysł, by wspomniane żelazne przedmioty przeanalizować pod kątem pozaziemskiego pochodzenia materiału, z którego zostały wykonane. Pierwsze analizy przeprowadzono dopiero 10 lat później, po uzyskaniu zgody na pobranie z wierzchu niewielkich próbek materiału. Niedawno badania powtórzono, a ich wyniki zostały właśnie opublikowane. Naukowcy skupili się głównie na zbadaniu stosunku żelaza do niklu i niklu do kobaltu. Względne stosunki tych metali odpowiadają składowi meteorytów. Autorzy badań zauważają jednak, że próbki były pobierane jedynie ze skorodowanej powierzchni, a korozja prowadzi do utraty pierwiastków, której nie jesteśmy w stanie oszacować. Wydaje się jednak, że odsetek niklu rośnie w głąb obiektów, co potwierdza hipotezę o pozaziemskim pochodzeniu metalu. Również obecność śladowych ilości galu, germanu i rutenu wskazuje na pochodzenie wykorzystanego żelaza z meteorytu. Wyniki naszej analizy wskazują z dużym prawdopodobieństwem, że żelazne przedmioty ze Skarbu z Villeny pochodzą z materiału z meteorytu, stwierdzają autorzy pracy ¿Hierro meteorítico en el Tesoro de Villena?. Większą pewność można by uzyskać albo przeprowadzając badania inwazyjne, na które nie uzyska się zgody, lub też kosztowne badania nieinwazyjne za pomocą spektrometrii promieniowania gamma czy indukowanej cząstkami emisji promieni X. Skoro więc jest niemal pewne, że żelazo pochodzi z meteorytu, oba przedmioty mogły zostać wykonane przed epoką żelaza. Kiedy? Autorzy badań wskazują na położone w odległości 5 kilometrów stanowisko Cabeza Redondo. Było to centrum handlowe epoki brązu, które zostało opuszczone przed rokiem 1200 p.n.e. Kilka miesięcy przed okryciem Skarbu z Villeny również tam znaleziono niewielki skarb. Jako że oba miejsca były ze sobą powiązane, można przypuszczać, że Skarb z Villeny pochodzi z okresu sprzed opuszczenia Cabeza Redondo. « powrót do artykułu
  22. Udało się wykonać pierwsze zdjęcie ptaka, który przez American Bird Conservancy był klasyfikowany jako „ptak zaginiony”. Mowa tutaj o czołoczubie żółtogłowym (Prionops alberti), którego nie widziano od ponad 20 lat. Ptak został odnaleziony przez ekspedycję zorganizowaną przez University of Texas w El Paso i kongijskie Centre de Recherche en Sciences Naturelles. Naukowcy przez sześć tygodni przemierzali góry Itombwe w Demokratycznej Republice Kongo, dokumentując tamtejsze ptaki, płazy i gady. Udało im się schwytać i sfotografować ptaka, który dotychczas znany był jedynie z opisów i rysunków. Doktor Cameron Rutt, odpowiedzialna w American Bird Conservancy za projekt Lost Birds potwierdziła następnie, że to zaginiony gatunek. Czołoczub żółtogłowy jest gatunkiem endemicznym dla zachodnich stoków Wielkiego Rowu Zachodniego. Od długiego czasu region ten był niedostępny z powodu wojen i braku możliwości zapewnienia bezpieczeństwa badaczom. Ostatnio jednak sytuacja się na tyle poprawiła, że zapadła decyzja o zorganizowaniu ekspedycji badawczej. W jej trakcie naukowcy zauważyli w sumie 18 czołoczubów żółtogłowych. To daje nadzieję, że być może w odległych lasach tego regionu żyje zdrowa populacja. Niestety ludzie coraz bardziej wdzierają się na te tereny, prowadząc działalność górniczą, wycinając lasy by pozyskać drewno oraz tereny rolnicze. Obecnie naradzamy się z innymi naukowcami oraz organizacjami ochrony przyrody, w jaki sposób można uchronić lasy tego regionu, mówi profesor Michael Harvey, który stał na czele zespołu badawczego. Mamy obecnie wyjątkową okazję, by uchronić ten fragment lasów tropikalnych. Być może dzięki temu nie utracimy gatunków takich jak czołoczub, zanim zdążymy je poznać i zbadać, dodaje uczony. Drugim z kierowników ekspedycji był profesor Eli Greenbaum, jeden z najlepszych na świecie ekspertów w dziedzinie herpetologii Afryki Subsaharyjskiej. To dla niego już 11. wyprawa naukowa do Demokratycznej Republiki Kongo. Swoje wcześniejsze przeżycia uczony opisał w książce Emerald Labyrinth: A Scientist's Adventures in the Jungles of the Congo. « powrót do artykułu
  23. W Afganistanie systematycznie niszczy się buldożerami dziesiątki stanowisk archeologicznych, donoszą naukowcy z University of Chicago. Zniszczenia dokonywane są, by ułatwić plądrowanie stanowisk. Amerykańscy naukowcy zauważyli na zdjęciach satelitarnych, że niszczone są m.in. stanowiska z końca epoki brązu i początku epoki żelaza. Niektóre z nich mają ponad 3000 lat. Wiele zniszczeń odnotowano w regionie Balkh, który w starożytności stanowił serce Baktrii. Baktria odgrywała ważną rolę w latach ok. 600 p.n.e. – 600 n.e. jako miejsce, gdzie spotykał się Wschód z Zachodem, dochodziło do wymiany handlowej, przepływały idee artystyczne i religijne. Baktrię podbił w VI wieku p.n.e. władca Persów Cyrus Wielki i przez 200 lat pozostawała ona pod władzą Achemenidów. Została im odebrana przez Aleksandra Wielkiego, a po jego śmierci stała się niezależnym państwem, które z czasem rozszerzyło swoje posiadłości w kierunku Indii. To grecko-indyjskie królestwo w szczycie swej potęgi obejmowało niemal cały Afganistan, duże części Azji Środkowej i Pakistanu. To stamtąd kultura hellenistyczna promieniowała i miała znaczy wpływ na kultury Azji Środkowej i Indii. Koniec rządów Greków w Baktrii położyły najazdy Saków i Kuszanów w II wieku n.e. To z Baktrii pochodziła żona Aleksandra Wielkiego, Roksana, i to tam urodził się Zaratustra, jedna z najważniejszych postaci w dziejach religii. Eksperci z Center for Cultural Heritage University of Chicago udokumentowali przez lata ponad 29 000 stanowisk archeologicznych na terenie Afganistanu. Teraz obserwują, jak niektóre z nich sa niszczone. Są one zrównywane z ziemią za pomocą buldożerów, a następnie rozkopuje w poszukiwaniu zabytków i kosztowności. W latach 2018–2021 zniszczono co najmniej 162 stanowiska. Dosłownie zniknęły one w oczach w tempie jednego tygodniowo. Po przejęciu władzy przez Talibów ciągle trwa niszczenie 37 z nich. Nie wiemy, niestety, co mogli znaleźć złodzieje. Większość z tych stanowisk była jedynie wstępnie udokumentowana. Wiemy na przykład, ze były to wzgórza, pod którymi prawdopodobnie istniały osady czy budynki, pozostałości fortyfikacji, systemów kanałów czy karawanserajów. Niecałe 100 kilometrów od miejsc, gdzie prowadzona jest intensywna grabież, znajduje się Tillya Tepe, gdzie w 1978 roku znaleziono baktryjski złoty skarb, składający się z 20 000 przedmiotów. Niszczenie historii trwa w Afganistanie od lat. Dokonują go ludzie na tyle bogaci i wpływowi, że mogą wynająć sprzęt budowlany i nikt im nie przeszkadza. Trudno powiedzieć, jaki udział mają w tym talibowie. Pamiętajmy, że w 2001 roku zaszokowali świat, wysadzając w powietrze dwie starożytne posągi Buddy w Bamianie. Po powrocie do władzy w 2021 roku zapowiedzieli, że będą szanowali dziedzictwo kulturowe kraju. Teraz zaprzeczają, by dochodziło do niszczenia stanowisk archeologicznych, a gdy zostają im przedstawione dowody w postaci zdjęć satelitarnych twierdzą, że wysyłają na miejsce ludzi i zapewniają, że nic takiego nie miało miejsca. Trudno powiedzieć, dlaczego zaprzeczają faktom. Warto jednak zauważyć, że niszczenie i grabież stanowisk archeologicznych trwa jeszcze od czasów poprzednich rządów, popieranych przez państwa zachodnie. « powrót do artykułu
  24. Członkowie międzynarodowego zespołu naukowego przeanalizowali dane DNA dotyczące dawno zmarłych niemal 10 000 osób, poszukując w nich śladów zespołu Downa. Choroba ta spowodowana jest obecnością dodatkowego chromosomu 21 (trisomia 21. chromosomu). Analizy wykonane przez naukowców z Instytutu Antropologii Ewolucyjnej im. Maxa Plancka w Lipsku pozwoliły na zidentyfikowanie sześciorga dzieci z zespołem Downa. Pięcioro z nich zmarło ponad 2000 lat temu. Żyły nie dłużej niż 12 miesięcy. Wszystkie zostały pochowane, czasami z dobrami grobowymi. To wskazuje, że dzieci były uznawane za członków społeczności, w których żyły. Badacze z Lipska od lat sekwencjonują DNA ludzi, którzy żyli w ciągu ostatnich dziesiątków tysięcy lat. Zbieranie takich danych pozwala na poznanie tras migracji, mieszania się różnych populacji, historii rozprzestrzeniania się patogenów i chorób nimi powodowanych. Dotychczas jednak nie próbowano wykorzystać tych danych do analizy rzadkich schorzeń genetycznych. Jedną z nich jest właśnie zespół Downa. Wykonana analiza 9855 genomów ujawniła, że nadmiarowy materiał genetyczny w chromosomie 21 – który może być wyjaśniony wyłącznie istnieniem dodatkowej jego kopii – występował u 6 osób. Jedna z nich została pochowana na cmentarzu przy kościele w Finlandii w XVIII wieku. Pięć pozostałych żyło pomiędzy 5000 a 2500 lat temu na terenie dzisiejszej Grecji, Bułgarii i Hiszpanii. Obecnie, dzięki postępom medycyny, osoby z zespołem Downa mogą żyć przez dziesiątki lat. Najwyraźniej jednak w przeszłości tak nie było. Wśród sześciu zidentyfikowanych zmarłych tylko jedno dziecko przeżyło około 12 miesięcy. Wszystkich pięć prehistorycznych pochówków znaleziono w obrębie osad. Niektórym ze zmarłych towarzyszyły dobra grobowe, jak naszyjniki, pierścienie z brązu czy muszle. Te pochówki pokazują, że o dzieci te dbano i były one uznawane za część społeczeństwa, mówi główny autor badań, Adam Rohrlach. Badacze co prawda szukali śladów zespołu Downa, ale znaleźli też osobę z innym schorzeniem genetycznym. W jednym z badanych genomów – należących do dziecka płci żeńskiej – odkryto trzy kopie chromosomu 18. Trisomia chromosomu 18. to cecha charakterystyczna zespołu Edwardsa. Obecnie schorzenie to występuje średnio raz na 3000 urodzeń i związane jest z poważniejszymi anomaliami rozwojowymi niż w przypadku zespołu Downa. Szczególnie interesujący jest fakt, że trzy pochówki z trisomią 21 (zespół Downa) i pochówek z trisomią 18 (zespół Edwardsa) zostały znalezione na dwóch stanowiskach z Hiszpanii z epoki żelaza, datowanych na lata 800–400 p.n.e. Najstarszy zidentyfikowany przypadek trisomii 21 to 6-miesięczna dziewczynka pochowana w ceramicznym naczyniu pod podłogą domu z wczesnej epoki brązu w Bułgarii. Datowanie radiowęglowe wykazało, że wiek pochówku to 2898–2700 p.n.e. Dziecko pochowano bez dóbr grobowych. Młodszy (1398–1221 p.n.e.) pochówek dziewczynki w wieku 12–16 miesięcy został odkryty na mykeńskim stanowisku archeologicznym Lazarides na wyspie Egina. Tutaj zmarłej towarzyszył naszyjnik z 93 koralików, m.in. z fajansu i karneolu. Trzy kolejne prehistoryczne pochówki z lat 801–400 p.n.e. odkryto na dwóch protomiejskich stanowiskach Alto de la Cruz i Las Eretas w Hiszpanii. Znaleziono tam szczątki 28-tygodniowej dziewczynki pochowanej z bogato wyposażonym grobie wraz z pierścieniami z brązu i muszlami. W ofierze złożono też trzy owce lub kozy. Zmarłą pogrzebano w dużym, dekorowanym miejscu, w którym palono ogień, prawdopodobnie było to miejsce rytualne. Dwa pozostałe pochówki z trisomią 21 z Hiszpanii to chłopcy w wieku 38 i 26 tygodni. Spoczęli w standardowych pochówkach pod podłogami domostw. Ponadto w Alto de la Cruz zidentyfikowano, pochodzący z lat 600–400 p.n.e. pochówek dziecka zmarłego w wieku około 40 tygodni, które cierpiało na zespół Edwardsa. Najmłodszym z pochówków z trisomią 21 jest pochówek z Finlandii znaleziony pod obecnym Placem Senackim w Helsinkach. W przeszłości znajdował się tam cmentarz przykościelny. Pochówek miał miejsce w latach 1640–1790 w drewnianej trumnie. Ze zmarłą osobą złożono szpilki i kwiaty z brązu, co było standardowym wyposażeniem grobów w tym czasie. Liczba 6 przypadków zespołu Downa na 9855 przeanalizowanych genomów wskazuje, że częstotliwość występowania tego schorzenia wynosi 1:1643. To znacząco mniej niż obecne 1:705. Wiadomo jednak, że częstotliwość trisomii 21 u dziecka jest ściśle powiązane z wiekiem matki. U współczesnych kobiet w wieku poniżej 20 lat częstotliwość wystąpienia zespołu Downa u dziecka wynosi 1:1282. Musimy jednak wziąć pod uwagę, omawiane badania mogą niedoszacowywać liczby niemowląt z zespołem Downa, gdyż pochówki takie są niedoreprezentowane w zapisie archeologicznym. Ze szczegółami badań można zapoznać się na łamach Nature Communications. « powrót do artykułu
  25. Naukowcy z Wydziału Medycznego Uniwersytetu Stanforda opracowali model sztucznej inteligencji, który na podstawie danych o aktywności mózgu potrafi z ponad 90% trafnością określić, czy ma do czynienia z mózgiem kobiety, czy mężczyzny. Zdaniem badaczy osiągnięcie to pozwala rozstrzygnąć spór o to, czy istnieją różnice między mózgami kobiet a mężczyzn. Sugeruje również, że zbadanie tych różnic pozwoli na lepsze zrozumienie schorzeń centralnego układu nerwowego, które w różny sposób wpływają na kobiety i mężczyzn. Płeć odgrywa zasadniczą rolę w rozwoju ludzkiego mózgu, w procesie starzenia się oraz w manifestowaniu się zaburzeń psychiatrycznych i neurologicznych. Zidentyfikowanie stałych i powtarzalnych różnic pomiędzy płciami w zdrowym dorosłym mózgu to najważniejszy krok na drodze ku zrozumieniu specyficznych dla płci schorzeń, mówi profesor psychiatrii Vinod Menon, dyrektor Stanford Cognitive and Systems Neuroscience Laboratory. Naukowcy od dawna starali się połączyć płeć z konkretnymi różnicami w ludzkim mózgu. Jednak poszczególne struktury w mózgach kobiet i mężczyzn wyglądają bardzo podobnie, a podczas wcześniejszych badań nad sposobem pracy każdej z tych struktur zwykle nie udawało się odnaleźć stałych, wiarygodnych i specyficznych dla płci cech charakterystycznych. Menon i jego zespół rozpoczęli od stworzenia systemu sztucznej inteligencji, który był następnie trenowany na danych z badań obrazowych. Za każdym razem model był informowany, czy dane ze skanu, które są mu dostarczane, dotyczą skanu mózgu kobiety czy mężczyzny. W ten sposób model uczył się wyłapywać subtelne różnice. Miał tę przewagę nad wcześniejszymi modelami, że opierał się na sieciach neuronowych, które analizowały dynamiczne skany z rezonansu magnetycznego. Dzięki temu model ze Stanforda mógł porównywać też, jak poszczególne regiony mózgu ze sobą współpracują. Model został następnie sprawdzony na około 1500 skanów, z którymi wcześniej nie miał do czynienia i okazało się, że z ponad 90-procentową trafnością potrafi określić, który skan wykonano na mózgu kobiety, a który na mózgu mężczyzny. Tak wysoka trafność wskazuje, że istnieją możliwe do wykrycia różnice w mózgach kobiet i mężczyzn. Co więcej, naukowcy użyli dodatkowego narzędzia, dzięki któremu przeanalizowali dane ze swojego modelu, co pozwoliło im na wyjaśnienie, w jaki sposób ich model podejmował decyzję podczas klasyfikowania skanów. Dowiedzieli się, że najważniejsze dla określenia płci mózgu było badanie sieci domyślnej mózgu (DMN) – czyli jednej z głównych sieci neuronowych w ludzkim mózgu, prążkowia oraz układu limbicznego. Naukowcy zaczęli następnie zastanawiać się, czy są w stanie stworzyć model, który będzie przewidywał, jak dobrze uczestnicy badań poradzą sobie z konkretnymi zadaniami, opierając się przy tym na zauważonych przez poprzedni model różnicach w mózgach kobiet i mężczyzn. Stworzyli więc dwa modele, po jednym dla każdej z płci. Jeden dobrze przewidywał wydajność poznawczą mężczyzn, ale nie kobiet, a drugi radził sobie z przewidywaniem wydajności poznawczej kobiet, ale nie mężczyzn. Uzyskane z obu modeli wyniki wskazują, że zauważone różnice funkcjonalne w mózgach obu płci mają znaczący wpływ na różnice w zachowaniu pomiędzy kobietami a mężczyznami. Nasze modele świetnie się sprawdziły, pozwalając nam wyraźnie określić wzorce pracy mózgu dla obu płci. To pokazuje, że nie zwracając uwagi na różnice w organizacji mózgu u obu płci tracimy z oczu kluczowe elementy leżące u podstaw schorzeń neuropsychiatrycznych, dodaje Menon. Twórcy badań mówią, że ich modele mogą posłużyć nie tylko do określania różnic pomiędzy płciami, ale również do badania, w jaki sposób połączenia w mózgu mogą wpływać na zachowanie czy zdolności poznawczej. Dlatego planują publiczne ich udostępnienie. Nasze modele sztucznej inteligencji mają bardzo szerokie zastosowania. Badacz może wykorzystać je do przyjrzenia się różnicom w mózgu powiązanym z problemami z uczeniem się czy funkcjonowaniem społecznym, stwierdza Menon. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...