Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36874
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    221

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Nadwiślańska Grupa Poszukiwawcza Stowarzyszenia „Szansa” przeprowadziła w ubiegłym roku poszukiwania zabytków we wsi Daromin w powiecie sandomierskim. Poszukiwacze trafili na nieznane stanowisko archeologiczne, na którym znaleziono niezwykle interesujące przedmioty. Zabytki wciąż znajdują się w Delegaturze w Sandomierzu Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Kielcach. Po ich pełnym opracowaniu trafią do Muzeum Zamkowego w Sandomierzu. Już teraz wiemy, co się wśród nich znajduje. W Darominie znaleziono m.in. pozostałości miedzianej siekierki z epoki brązu, zapinkę i denary z czasów rzymskich oraz liczne zabytki z XI i XII wieku. Mamy więc denary Bolesława Śmiałego, ozdoby ze srebra, ołowiu oraz stopów miedzi, krzyżyki z ołowiu i brązu oraz noże, krzesiwa czy odważniki. Z ziemi wydobyto również fragmenty broni czy oprzyrządowania jeździeckiego. Część z nich to import z Rusi oraz terenów nadbałtyckich, w tym ze Skandynawii. Naukowców szczególnie zainteresowały przedmioty, które należały do elity. To ołowiana głowica buławy oraz niewielki konik z brązu. Trzeba tutaj przypomnieć, że buława to nie tylko broń, ale przede wszystkim oznaka władzy wojskowej. A niewielki konik był prawdopodobnie elementem zdobiącym ostrogę typu Lutomiersk. Ostrogi takie nosiła elita rycerska za wczesnych Piastów. Niezwykle interesującym znaleziskiem, jedynym takim na terenie Polski, jest ołowiana zawieszka, na której z jednej strony przedstawiono ludzką postać, a na drugiej widzimy tajemniczy znak czy tez symbol. Znaleziska skłoniły naukowców do wysunięcia hipotezy, że w XI-XII wieku w Darominie mógł znajdować się dwór rycerski. Świadczyć o tym mogą nie tylko przedmioty o charakterze elitarnym, ale też znalezione odważniki żelazne powlekane brązem. W tym czasie używane były one w handlu długodystansowym i służyły do odważania srebra. Jednak z relacji Ibrahima ibn Jakuba, który w latach 60. X wieku przybył z Półwyspu Iberyjskiego do Polski wiemy, że Mieszko I zbierał podatki w formie takich odważników i wypłacał nimi żołd. Odkrycie w Darominie, podobnie jak niezwykłe odkrycia w pobliskim Zawichoście-Trójcy – gdzie znaleziono srebrny skarb oraz lokalizację jednego z największych zwycięstw oręża polskiego – rzucają nowe światło na kontakty mieszkańców Sandomierza ze światem zewnętrznym oraz na początki rycerstwa sandomierskiego, w którego powstaniu mogli wziąć udział przybysze z zewnątrz. « powrót do artykułu
  2. Po latach debat uzgodniono, że zostanie podpisany Traktat o Otwartym Oceanie, którego zadaniem będzie ochrona bioróżnorodności i nadzór nad otwartymi wodami oceanicznymi. Zapowiedź ucieszyła przede wszystkim naukowców, którzy od dawna apelowali o uregulowanie kwestii dotyczących korzystania z otwartego oceanu. Finałowa sesja Międzyrządowej Konferencji ds. Morskiej Różnorodności Biologicznej Obszarów poza Krajową Jurysdykcją (BBNJ) trwała bez przerwy 38 godzin. Obecnie międzynarodowe wody oceaniczne podlegają niewielu regulacjom. Istnieją pewne przyjęte przez ONZ przepisy dotyczące np. ruchu statków, polowania na wieloryby czy wydobywania zasobów z dna oceanu, ale – generalnie rzecz biorąc – niewiele regulacji dotyczy otwartych wód, szczególnie zaś niewiele chroni bioróżnorodność. Tymczasem zachowanie odpowiedniej jakości środowiska przyrodniczego w oceanach, które pokrywają 70% Ziemi, jest kluczowe dla zachowania całej planety. Pierwsze rozmowy na ten temat rozpoczęły się już w 2004 roku, a w 2017 ONZ formalnie powołała BBNJ, na której forum miały toczyć się rozmowy o przyszłym traktacie. Przez lata nie dawały one żadnych rezultatów. W końcu przed kilkoma dniami uzgodniono, że traktat zostanie podpisany. Stanie się to w najbliższym czasie, podczas specjalnie zwołanego spotkania BBNJ. Międzynarodowa umowa będzie przewidywała m.in. powołanie różnych grup naukowo-technicznych, które opracują szczegółowe rozwiązania poszczególnych kwestii i będą proponowały zmiany w zależności od zmieniających się warunków. Bardzo mocno podkreślono też potrzebę zabezpieczenia interesów krajów rozwijających się. Chodzi tutaj szczególnie o korzystanie z „genetycznych zasobów morskich”. Świat naukowy uważa, że w oceanach kryją się niezwykle cenne zasoby genetyczne, w tym molekuły, które można będzie wykorzystać w medycynie. Jednak nie wszystkie kraje mają zasoby pozwalające z tego bogactwa korzystać. Ubogie państwa obawiały się, że kraje bogatsze będą eksploatowały tego typu zasoby zaraz za granicami ich wód terytorialnych i zagarniały dla siebie całość zysków. Traktat powołuje do życia 15-osobową grupę ekspertów, którzy mają zdecydować, w jaki sposób tego typu zasoby można eksploatować by nie zaszkodzić bioróżnorodności oraz jak dzielić się zyskami. Jako naukowiec z Karaibów, jestem bardzo zadowolona z tego rozwiązania. Od dawna obserwowaliśmy obce statki badawcze, które w nocy podpływały pod nasze wody, wydobywały stamtąd organizmy morskie i odpływały, mówi ekolog morska Judith Gobin z Uniwersytetu Indii Zachodnich w St. Augustine na Trynidadzie i Tobago. Umowa przewiduje, że dane genetyczne i biologiczne pozyskane z organizmów morskich powinny zostać publicznie udostępnione w ciągu roku od pozyskania organizmu i mają być oznaczone kodem kreskowym opisującym miejsce pozyskania organizmu. Podobny identyfikator będzie dołączony do każdego patentu uzyskanemu dzięki organizmom morskim. Traktat opisuje też mechanizm ustanawiania obszarów chronionych na otwartym oceanie. Co więcej, przewidziano, że zgoda na ustanowienie takiego obszaru nie musi być jednomyślna, dzięki czemu uniknie się sytuacji, że jeden kraj zablokuje ochronę istotnych obszarów. Zwykle największym przeciwnikiem ustanawiania oceanicznych obszarów chronionych jest przemysł rybacki i kraje, w których odgrywa on dużą rolę. Badania jednak wykazały, że ustanowienie przez prezydentów Busha i Obamę dwóch wielkich obszarów chronionych na Hawajach nie tylko nie zaszkodziło, ale pomogło rybakom. « powrót do artykułu
  3. Zespół Thiago Ferreiry z Uniwersytetu w São Paulo poinformował o odkryciu dwóch egzoplanet okrążających gwiazdę podobną do Słońca. Zwykle egzoplanety wykrywa się metodą tranzytu, badając zmiany jasności gwiazdy macierzystej, na tle której przechodzą. Tym razem odkrycia dokonano rejestrując zmiany prędkości radialnej gwiazdy spowodowane oddziaływaniem grawitacyjnym planet. Tą metodą odnaleziono dotychczas około 13% z ponad 5000 znanych nam egzoplanet. Naukowcy obserwowali gwiazdę HIP 104045. To gwiazda typu G5V, należy do ciągu głównego, a jej rozmiary i masa są zaledwie kilka procent większe od rozmiarów i masy Słońca. Temperatura powierzchni gwiazdy wynosi 5825 kelwinów, a jej wiek to 4,5 miliarda lat. Jest więc bardzo podobna do Słońca, gwiazdy typu G2V o temperaturze 5778 kelwinów i wieku ok. 4,6 miliarda lat. Planeta HIP 104045 c to super-Neptun położony blisko gwiazdy. Jej masa jest około 2-krotnie większa od masy Neptuna, znajduje się w odległości 0,92 jednostki astronomicznej od gwiazdy, którą obiega w ciągu 316 dni. Z kolei HIP 104045 b ma masę co najmniej połowy Jowisza, położona jest w odległości 3,46 j.a. od gwiazdy i obiega ją ciągu 2315 dni. Okazuje się, że gwiazda HIP 104045 jest podobna do Słońca również pod względem składu chemicznego, chociaż istnieją pewne różnice mogące wskazywać, że HIP 104045 mogła wchłonąć nieco materiału z planety skalistej. « powrót do artykułu
  4. Górnośląskie Centrum Zdrowia Dziecka pochwaliło się, że jego lekarze jako pierwsi w Polsce przeprowadzili operację bariatryczną metodą gastric bypass u pacjenta pediatrycznego. Wykonano ją u 17-latki, która już po raz drugi trafiła w ręce chirurgów z Zabrza. Kilka lat wcześniej wykonali u niej zabieg zmniejszenia żołądka techniką resekcji rękawowej. Jednak po 5 latach konieczna była kolejna operacja, gdyż po pierwszej pacjentka powróciła do pierwotnej wagi. To jedyny taki przypadek, że pacjentka po operacji bariatrycznej w GCZD wróciła do swojej wagi sprzed zabiegu. Zabieg typu gastric bypass był więc u niej wykonany jako operacja drugiego rzutu. Tego typu operacje będziemy wykonywać, jeśli u pacjenta, który przeszedł resekcję rękawową, zabieg nie przyniósł oczekiwanego rezultatu, powiedział profesor Tomasz Koszutski, szef Oddziału Chirurgii i Urologii GCZD. Gastric bypass polega na połączeniu żołądka bezpośrednio z jelitem cienkim. Omija się dwunastnicę i ok. 150 cm jelita czczego, co skraca czas trawienia i wchłaniania, dzięki czemu pacjent chudnie. U 17-latki pierwszą operację przeprowadzono w 2018 roku. Dziewczyna ważyła wówczas 135 kg. Po zabiegu jej waga prawidłowo się zmniejszała. W sumie straciła 40 kg. Przestała jednak pojawiać się na wizytach kontrolnych, wróciła do złych nawyków żywieniowych i wróciła do wagi sprzed operacji. Na szczęście utrzymały się u niej inne pozytywne skutki pierwszej operacji. Wycofały się cukrzyca i nadciśnienie. Oczywiście lekarze mieli wątpliwości, czy jest sens przeprowadzania kolejnego zabiegu, gdyż operacja to nie wszystko. Pacjent musi przestrzegać odpowiedniej diety i trybu życia. Przekonała ich jednak determinacja nastolatki. Po starannej kwalifikacji do zabiegu zdecydowano się więc na pierwszy w Polsce gastric bypass u osoby nieletniej. Od zabiegu minął miesiąc. Pacjenta regularnie zjawia się na wizytach kontrolnych i straciła już 8 kilogramów. Górnośląskie Centrum Zdrowia Dziecka to jeden z dwóch ośrodków w Polsce, gdzie przeprowadzane są operacje bariatryczne u pacjentów pediatrycznych. Trafiają tam osoby, u których BMI przekracza 40 lub 35 i współwystępują choroby powodowane przez otyłość. Pacjentami zajmują się tam nie tylko chirurdzy, ale też psycholodzy, dietetycy, endokrynolodzy czy rehabilitanci. « powrót do artykułu
  5. W wielkiej tajemnicy, przez 8 miesięcy 2021 roku, archeolodzy prowadzili wykopaliska, w wyniku których światło dzienne ujrzał najwspanialszy złoty skarb Danii, skarb z Vindelev. Tworzą go m.in. duże złote brakteaty wielkości spodka. Na jednym z nich odczytano właśnie runiczny napis, dzięki któremu możemy przesunąć datę powstania nordyckiej mitologii o 150 lat wstecz. Widnieje tam bowiem najstarsze na świecie odniesienie do Odyna. Lisebeth Imer i Krister Vashuss, którzy badają skarb, odczytali na jednym z brakteatów napis runiczny, brzmiący „To wyznawca Odyna”. Tym samym mamy tu do czynienia z najstarszym, bo pochodzącym z początku V wieku, wspomnieniem tego boga. Niezwykłego odkrycia dokonało na krótko przed świętami Bożego Narodzenia 2020 roku dwóch detektorystów. Powiadomili oni władze i do sierpnia 2021 archeolodzy z Vejle Museums w tajemnicy odkopywali złoty skarb. W sumie złote zabytki ważą 800 gramów. To zaś wskazuje, że na początku V wieku w okolicy dzisiejszej wsi Vindelev istniał silny ośrodek władzy. Tylko bowiem lokalny możny mógł zgromadzić tyle złota i wynająć rzemieślników, którzy przetworzyli je na piękne przedmioty. Badania wykazały, że skarb został zakopany w długim domu. Nie wiadomo, dlaczego trafił do ziemi. Czy chodziło o zabezpieczenie na wypadek wojny, czy też była to ofiara dla bogów. Trzeba jednak wiedzieć, że w X wieku w odległym o 8 kilometrów Jelling znajdowało się centrum władzy wikingów w dzisiejszej Danii. Rodzi się pytanie, czy właściciel skarbu z Vindelev był wśród pierwszych rodzimych władców tych terenów. Wiemy, że ci pierwsi królowie pojawiają się w źródłach pisanych w V wieku. Zakres ich władzy jest przedmiotem sporów, jednak trzeba zauważyć, że początki Dannevirke, systemu umocnień na południu dzisiejszej Danii, sięgają V wieku, zatem musiała wówczas istnieć władza zdolna do zorganizowania takich robót. Historycy zwracają też uwagę, że królowa Thyra, żona pierwszego historycznego króla Danii Gorma Starego, musiała pochodzić z miejsca znajdującego się w promieniu nie większym niż 40 kilometrów od Vindelev. Być może zatem jej rodzina przez wieki budowała tutaj są pozycję i Gorm poślubił kobietę z lokalnej wpływowej dynastii. Jednak na pytanie o to, czy istnieje związek pomiędzy ośrodkiem w Vindelev z V wieku, a ośrodkiem władzy wikingów i Gormem Starym rządzącym w X wieku w Jelling, być może odpowiedzą dopiero kolejne badania. « powrót do artykułu
  6. Za drzwiami pewnego domu na północy Francji od lat wisiał obraz nazywany przez rodzinę Breughlem. Uważano jednak, że to tania reprodukcja dzieła flamandzkiego malarza. Gdy właściciele poprosili jakiś czas temu o ocenę, ku zaskoczeniu wszystkich okazało się, że to XVII-wieczny oryginał pędzla Pietera Breughla Młodszego. Pod koniec marca ma on zostać sprzedany przez dom aukcyjny Daguerre Val de Loire. Dzieło określa się mianem wyjątkowego. Mierzy 112 na 184 cm. Szacuje się, że obraz może zostać sprzedany nawet za 800 tys. euro. Uważa się, że De betaling van de tienden (Zapłata dziesięciny, obraz jest również znany pod innymi tytułami, w tym Biuro poborcy podatkowego, Chłopi w domu prawnika czy Wiejski prawnik) został ukończony między 1615 a 1617 r. To jedna z licznych wersji tej samej sceny malowanej przez Breughla Młodszego. Obraz odkrył Malo de Lussac - zaproszony przez pragnących zachować anonimowość właścicieli specjalista z domu aukcyjnego Daguerre Val de Loire. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jak się okazało, obraz znajdował się w posiadaniu rodziny od 1900 r., nikt nie znał jednak jego wcześniejszych losów. Gdy wysłaliśmy dzieło do oceny eksperckiej i potwierdzono, że to Breughel [w grudniu ubiegłego roku autentyczność stwierdził Klaus Ertz], właściciele poprosili, by zrobić im zdjęcie przed obrazem, z którym mieszkali przez tak długi czas. To było zarówno śmieszne, jak i poruszające - powiedział cytowany przez Guardiana de Lussac. Kilka wersji opisywanego obrazu znajduje się w słynnych muzeach, w tym w Luwrze, Museum voor Schone Kunsten w Gandawie czy Musées royaux des Beaux-Arts de Belgique w Brukseli. Ta znaleziona w domu na północy Francji wyróżnia się jednak rozmiarami. Wg domu aukcyjnego, może być największym formatem tej sceny. Jak już wspominaliśmy, mierzy 112x184 cm, podczas gdy inne przedstawienia mieszczą się zwykle w zakresie 55x75 cm-100x120 cm. Aukcję obrazu, który zachował się w naprawdę dobrym stanie, zaplanowano na 28 marca w Hôtel Drouot w Paryżu. Od 11 do 17 marca w hotelu odbędzie się wystawa przedaukcyjna tego i szeregu innych dzieł. « powrót do artykułu
  7. Na oficjalnym Twitterze należącego do NASA Biura Koordynacji Obrony Planetarnej (Planetary Defense Coordination Office) pojawiła się informacja o odkryciu niewielkiej, 50-metrowej asteroidy, która z prawdopodobieństwem ok. 1:600 może uderzyć w Ziemię w roku 2046. To niewielkie ryzyko, ale wciąż znacznie większe niż przeciętne dla obserwowanych obecnie asteroid. Obiekt 2023 DW znajduje się na liście potencjalnie groźnych, a jego orbita jest monitorowana. Zwykle musi minąć kilka tygodni od odkrycia, zanim specjaliści dokładnie określą orbitę asteroidy i wyliczą ryzyko zderzenia z Ziemią. Nowa asteroida została zauważona 27 lutego, a 8 marca ryzyko zderzenia z Ziemią określono na 1:625. Wkrótce poznamy dokładniejsze dane, tymczasem asteroida została umieszczona w serwisie Eyes on Asteroids i można ją – oraz inne asteroidy – na bieżąco śledzić na trójwymiarowej interaktywnej wizualizacji. Obecnie znajduje się ona w odległości 0,154 j.a., czyli około 23,1 milionów kilometrów, od Ziemi. Asteroida tej wielkości nie jest zagrożeniem dla planety. Mogłaby jednak poczynić wielkie szkody, gdyby spadła na miasto lub nad gęsto zaludnione tereny. Dość przypomnieć, że w 2013 roku 30 kilometrów nad Czelabińskiej rozpadła się meteoryt o połowę mniejszy, a wywołana tym wydarzeniem fala uderzeniowa uszkodziła tysiące budynków, a rany odniosło około 1500 osób. Wiemy też, że dysponujemy odpowiednimi środkami technicznymi, by uniknąć zagrożenia ze strony asteroid. Dowiodła tego udana misja DART oraz opublikowane już pierwsze artykuły naukowe na jej temat. « powrót do artykułu
  8. Chiny rozpoczęły największy na świecie program walki z inwazyjnym gatunkiem zagrażającym mokradłom. Wzdłuż wybrzeży Państwa Środka rozrasta się zielony najeźdźca – trawa z gatunku Spartina alterniflora. Rośnie na słonych mokradłach strefy pływowej i zagraża habitatom zagrożonych ptaków migrujących, zarasta kanały żeglugowe, niszczy farmy mięczaków. Chińskie władze twierdzą, że do 2025 roku pozbędą się 90% traw. To kolejny raz, gdy człowiek gorączkowo szuka rozwiązania problemów, które sam stworzył. Zdaniem specjalistów pozbycie się inwazyjnych traw będzie ani łatwe, ani obojętne dla środowiska. Inwazyjne trawy będą wykopywane za pomocą koparek, zalewane i trute. Wszystkie te działania niosą ze sobą skutki uboczne. A koszty będą liczone w setkach milionów dolarów. Spartina alterniflora pochodzi ze wschodnich wybrzeży Ameryki Północnej. Została sprowadzona do Chin w 1979 roku, by ustabilizować watty, osuszyć je i przeznaczyć pod uprawę. To się udało, ale trawa zaczęła się rozrastać i obecnie pokrywa 68 000 hektarów, a czynione przez nią szkody są znacznie większe niż uzyskane korzyści. Spartina zagłuszyła rodzimą roślinność, zdominowała ją, przez co miejscowe gatunki ptaków utraciły źródła pożywienia i ich liczebność spadła. Z tego samego powodu Spartina stała się największym zagrożeniem dla ptaków migrujących na chińskie wybrzeża. Chiny już przeprowadziły mały pilotażowy program walki z inwazyjnym gatunkiem. Został on wdrożony w Chongming Dongtan National Nature Reserve. Spartina, celowo wprowadzona na teren rezerwatu w 2001 roku zrujnowała habitaty dziesiątków gatunków ryb i ptaków. W ramach walki z najeźdźcą wybudowano zaporę i zalano mokradła, by utopić trawę. W ten sposób z powierzchni 2400 hektarów wyeliminowano 95% populacji trawy, a rodzime gatunki zaczęły się odradzać. Pozostałe 5% usunięto ręcznie. Koszty takich działań były olbrzymie, wyniosły 150 milionów dolarów. Tego typu lokalne działania nic jednak nie dają, bo Spartina alterniflora bardzo łatwo się rozprzestrzenia. Koniecznie stało się wdrożenie działań na skalę krajową. Eksperci wciąż jednak nie opracowali planu, który będzie skuteczny w różnych habitatach. W przypadku niektórych roślin inwazyjnych sprawdzało się wypuszczanie owadów, które je zjadają. Jednak dotychczas nie znaleziono takiego organizmu, który byłby skuteczny przeciwko Spartina w Chinach. Zalewanie mokradeł grozi pozbawieniem tlenu osadów dennych i zabiciem żyjących tam organizmów, niezbędnych do podtrzymania habitatów. Eksperci opowiadają się przeciwko takiemu rozwiązaniu. Proponowano też zagrzebanie traw w mule. To jednak grozi ubiciem osadów przez pracujące maszyny. Ponadto to strategia krótkoterminowa, gdyż trawa odrasta. Dobrze działają herbicydy, pod warunkiem, że są stosowane rok po roku, a to oznacza ciągłe zatruwanie środowiska. W Nowej Zelandii, gdzie trawa ta również stanowi problem, do wyszukiwania ocalałych – nawet pojedynczych roślin – wykorzystuje się drony i psy. Eksperci uważają, że najlepiej sprawdzi się połączenie różnych metod. Nikt wcześniej nie próbował walczyć ze Spartina alterniflora na tak wielką skalę. Chiny staną się więc dla specjalistów wielkim poligonem doświadczalnym, dzięki któremu być może nauczymy się choć częściowo naprawić szkody, jakie wyrządziliśmy. « powrót do artykułu
  9. UWAGA: artykuł opisujący te badania został wycofany z Nature w związku z podejrzeniami o manipulowanie danymi. Naukowcy z University of Rochester poinformowali o osiągnięciu nadprzewodnictwa w temperaturze pokojowej. Nadprzewodnictwo to stan, w którym ładunek elektryczny może podróżować przez materiał nie napotykając żadnych oporów. Dotychczas udawało się je osiągnąć albo w niezwykle niskich temperaturach, albo przy gigantycznym ciśnieniu. Gdyby odkrycie się potwierdziło, moglibyśmy realnie myśleć o bezstratnym przesyłaniu energii, niezwykle wydajnych silnikach elektrycznych, lewitujących pociągach czy tanich magnesach do rezonansu magnetycznego i fuzji jądrowej. Jednak w mamy tutaj nie jedną, a dwie łyżki dziegciu. O nadprzewodnictwie wysokotemperaturowym mówi się, gdy zjawisko to zachodzi w temperaturze wyższej niż -196,2 stopni Celsjusza. Dotychczas najwyższą temperaturą, w jakiej obserwowano nadprzewodnictwo przy standardowym ciśnieniu na poziomie morza jest -140 stopni C. Naukowcy z Rochester zaobserwowali nadprzewodnictwo do temperatury 20,6 stopni Celsjusza. Tutaj jednak dochodzimy do pierwszego „ale“. Zjawisko zaobserwowano bowiem przy ciśnieniu 1 gigapaskala (GPa). To około 10 000 razy więcej niż ciśnienie na poziomie morza. Mimo to mamy tutaj do czynienia z olbrzymim postępem. Jeszcze w 2021 roku wszystko, co udało się osiągnąć to nadprzewodnictwo w temperaturze do 13,85 stopni Celsjusza przy ciśnieniu 267 GPa. Drugim problemem jest fakt, że niedawno ta sama grupa naukowa wycofała opublikowany już w Nature artykuł o osiągnięciu wysokotemperaturowego nadprzewodnictwa. Powodem był użycie niestandardowej metody redukcji danych, która została skrytykowana przez środowisko naukowe. Artykuł został poprawiony i obecnie jest sprawdzany przez recenzentów Nature. Profesor Paul Chig Wu Chu, który w latach 80. prowadził przełomowe prace na polu nadprzewodnictwa, ostrożnie podchodzi do wyników z Rochester, ale chwali sam sposób przeprowadzenia eksperymentu. Jeśli wyniki okażą się prawdziwe, to zdecydowanie mamy tutaj do czynienia ze znaczącym postępem, dodaje uczony. Z kolei James Walsh, profesor chemii z University of Massachusetts przypomina, że prowadzenie eksperymentów naukowych w warunkach wysokiego ciśnienia jest bardzo trudne, rodzi to dodatkowe problemy, które nie występują w innych eksperymentach. Stąd też mogą wynikać kontrowersje wokół wcześniejszej pracy grupy z University of Rochester. Ranga Dias, który stoi na czele zespołu badawczego z Rochester zdaje sobie sprawę, że od czasu publikacji poprzedniego artykułu jego zespół jest poddawany bardziej surowej ocenie. Dlatego też prowadzona jest polityka otwartych drzwi. "Każdy może przyjść do naszego laboratorium i obserwować, jak dokonujemy pomiarów. Udostępniliśmy recenzentom wszystkie dane", dodaje. Uczony dodaje, że podczas ponownego zbierania danych na potrzeby poprawionego artykułu współpracowali z przedstawicielami Argonne National Laboratory oraz Brookhaven National Laboratory. Dokonywaliśmy pomiarów w obecności publiczności, zapewnia. Materiał, w którym zaobserwowano nadprzewodnictwo w temperaturze ponad 20 stopni Celsjusza, to wodorek lutetu domieszkowany azotem. Profesor Eva Zurek ze State University of New York mówi, że potrzebne jest niezależne potwierdzenie wyników grupy Diasa. Jeśli jednak okaże się, że są one prawdziwe, uczona uważa, że opracowanie nadprzewodnika ze wzbogaconego azotem wodorku lutetu pracującego w temperaturze pokojowej lub opracowanie technologii nadprzewodzących pracujących przy umiarkowanym ciśnieniu powinno być stosunkowo proste. « powrót do artykułu
  10. Przy katedrze w Leicester, pod wyburzonym budynkiem Old Song School, znaleziono ślady rzymskiej świątyni sprzed 1800 lat. Prace archeologiczne ujawniły piwnicę rzymskiego budynku, w której znajdowała się podstawa kamiennego ołtarza. Wskazuje to, że w tym miejscu znajdowała się świątynia lub pomieszczenie kultu. W 2015 roku w katedrze pochowano odnalezione ciało Ryszarda III, jedynego króla Anglii, którego miejsce pochówku nie było wcześniej znane. Od kilkunastu miesięcy przy katedrze trwają zaś prace nad budową nowego centrum historycznego i edukacyjnego. Dotychczas archeolodzy znaleźli ponad 1100 pochówków z okresu od XI do XIX wieku oraz ślady z czasów anglosaskich. Teraz, gdy archeolodzy dotarli do warstwy z okresu rzymskiego, znajdującej się około 3 metrów pod powierzchnią gruntu, znaleźli częściowo wpuszczoną w ziemię strukturę z pomalowanymi ścianami i kamienną podłogą. Dekoracje na ścianach wskazują, że pomieszczenie o wymiarach 4x4 metry służyło raczej przyjmowaniu gości, a nie jako magazyn. Pomieszczenie powstało w II wieku i zostało celowo zburzone w III lub IV wieku. Wśród kamiennych szczątków znaleziono pozostałości podstawy ołtarza. Fragment o wymiarach 25x15 cm jest zdobiony z trzech stron. Strona niezdobiona przylegała do ściany. Eksperci przypuszczają, że w przeszłości podstawa miała około 60 centymetrów wysokości. Biorąc pod uwagę, że mamy tutaj malowane ściany oraz ołtarz sądzimy, że znaleźliśmy tutaj prywatne miejsce kultu. Rodzinna świątynia lub pokój, w którym odprawiano obrzędy. Takie podziemne pomieszczenia często wiązały się z kultem płodności i z tajemniczymi kultami Mitry, Cybele, Bachusa, Dionizjosa czy Izis. Niestety, na ołtarzu nie mamy żadnych inskrypcji, mówi Mathew Morris, który kieruje pracami archeologicznymi. To pierwszy rzymski ołtarz znaleziony na terenie Leicester. Przez wieki opowiadano, że w miejscu katedry znajdowała się wcześniej rzymska świątynia. Przekaz ten został szeroko zaakceptowany w XIX wieku, gdy podczas przebudowy wieży kościoła znaleziono rzymskie ruiny. Początek tej historii nie jest jasny, ale biorąc pod uwagę fakt, że prawdopodobnie znaleźliśmy rzymską świątynię nad którą, już po je zburzeniu, grzebano ludzi i postawiono kościół, widzimy, że pamięć o tym, iż jest to miejsce szczególne przetrwała od czasów rzymskich do dnia dzisiejszego, dodaje. Leicester to jedno z najstarszych miast na Wyspach Brytyjskich. Gdy w I wieku przybyli tu Rzymianie, zastali wcześniejszą osadę. Założyli w jej miejscu jedno z najważniejszych miast w prowincji Britannia – Ratae Corieltauvorum. Kilka wieków po wycofaniu się Rzymian, w roku 679 lub 680, miasto stało się siedzibą biskupa. W Domesday Book z 1086 roku, katastru zarządzonego przez Wilhelma Zdobywcę, miasto pojawia się jako Ledecestre, a obecna katedra jest niemal na pewno jednym z 6 wymienianych tam kościołów. Najstarsze zachowane jej fragmenty pochodzą z XII-wiecznego normańskiego kościoła. Obecna bryła katedry jest w większości wiktoriańska. Od czasu sensacyjnego odnalezienia i pochowania szczątków Ryszarda III liczba odwiedzających katedrę znacznie wzrosła, stąd też pomysł na budowę centrum historyczno-edukacyjnego. « powrót do artykułu
  11. Technicy z Fermi National Accelerator Laboratory ukończyli prototyp specjalnego nadprzewodzącego kriomodułu, jedynego takiego urządzenia na świecie. Projekt PIP-II, w którym udział biorą też polscy naukowcy, ma na celu zbudowanie najpotężniejszego na świecie źródła neutrin. Zainwestowała w nie również Polska. HB650 będzie najdłuższym i największym kriomodułem nowego akceleratora liniowego (linac). Wraz z trzema innymi będzie przyspieszał protony do 80% prędkości światła. Z linac protony trafią do dwóch kolejnych akceleratorów, tam zostaną dodatkowo przyspieszone i zamienione w strumień neutrin. Neturina te zostaną wysłane w 1300-kilometrową podróż przez skorupę ziemską, aż trafią do Deep Underground Neutrino Experiment and the Long Baseline Neutrino Facility w Lead w Dakocie Południowej. Prace nad nowatorskim kriomodułem rozpoczęły się w 2018 roku, w 2020 jego projekt został ostatecznie zatwierdzony i rozpoczęła się produkcja podzespołów. W styczniu 2022 roku w Fermilab technicy zaczęli montować kriomoduł. HB650 to 10-metrowy cylinder o masie około 12,5 tony. Wewnątrz znajduje się szereg wnęk wyglądających jak połączone ze sobą puszki po napojach. Wnęki wykonano z nadprzewodzącego niobu, który podczas pracy będzie utrzymywany w temperaturze 2 kelwinów. W tak niskiej temperaturze niob staje się nadprzewodnikiem, co pozwala efektywnie przyspieszyć protony. Żeby osiągnąć tak niską temperaturę wnęki będą zanurzone w ciekłym helu, nad którym znajdzie wiele warstw izolujących, w tym MLI, aluminium oraz warstwa próżni. Całość zamknięta jest w stalowej komorze próżniowej, która zabezpiecza wnęki przed wpływem pola magnetycznego Ziemi. Linac będzie przyspieszał protony korzystając z pola elektrycznego o częstotliwości 650 MHz. Wnętrze wnęk musiało zostać utrzymane w niezwykle wysokiej czystości, gdyż po złożeniu urządzenia nie ma możliwości ich czyszczenia, a najmniejsze nawet zanieczyszczenie zakłóciłoby pracę akceleratora. Czystość musiała być tak wysoka, że nie wystarczyło, iż całość prac przeprowadzano w cleanroomie. Wszelkie przedmioty znajdujące się w cleanroomie oraz stosowane procedury były projektowane z myślą o utrzymaniu jak najwyższej czystości. Pracownicy nie mogli na przykład poruszać się zbyt szybko, by nie wzbijać w powietrze ewentualnych zanieczyszczeń. Obecnie trwa schładzanie kriomodułu do temperatury 2 kelwinów. Naukowcy sprawdzają, czy całość wytrzyma. Nie bez powodu jest to prototyp. Chcemy dzięki niemu zidentyfikować wszelkie problemy, zobaczyć co do siebie nie pasuje, co nie działa, mówi Saravan Chandrasekaran z Fermilab. Po zakończeniu chłodzenia urządzenie zostanie poddane... testowi transportu. Kriomoduł trafi do Wielkiej Brytanii, a gdy wróci do Fermilab zostaną przeprowadzone testy, by upewnić się, że wszystko nadal działa. Gdy HB650 przejdzie pomyślnie wszystkie testy, rozpocznie się budowa właściwego kriomodułu. Wezmą w nim udział partnerzy projektu PIP-II (Photon Improvement Plan-II) z Polski, Indii, Francji, Włoch, Wielkiej Brytanii i USA. « powrót do artykułu
  12. Uczniowie jednej z kanadyjskich szkół podstawowych odkryli, że astronauci narażeni są na niebezpieczeństwo, o którym NASA nie miała pojęcia. Dzieci przeprowadziły badania, z których wynika, że EpiPen, autostrzykawka z epinefryną (adrenaliną) jest nieskuteczna poza atmosferą Ziemi. W nagrodę w czerwcu uczniowie pojadą do Wirginii, gdzie przedstawią swoje wyniki naukowcom z NASA. Uczniowie z St. Brother André Elementary School’s Program for Gifted Learners wzięli udział w inicjatywie NASA o nazwie „Cubes in Space”. Jedną z części tego projektu jest prowadzenie w przestrzeni kosmicznej badań zaprojektowanych przez uczniów. Młodzi Kanadyjczycy w wieku 9–12 lat postanowili dowiedzieć się czy EpiPen działa w kosmosie. Epinefryna może bowiem uratować życie np. w przypadku nagłej ostrej reakcji alergicznej. Projekt polegał na wysłaniu w przestrzeń kosmiczną zarówno próbki czystej epinefryny, jak i EpiPen. Jednak przesyłka musiała zmieścić się w opakowaniu o wymiarach 4x4 cm, nie było więc mowy o wysłaniu EpiPen. Po konsultacji z ekspertem z University of Ottawa, chemikiem Paulem Mayerem, dzieci opracowały odpowiedni sposób na wstrzyknięcie roztworu z EpiPen do małej próbówki. Jeden z zestawów składających się z czystej epinefryny i roztworu z EpiPen wysłano balonem, drugi zaś poleciał rakietą NASA. Próbki przeanalizowano przed wysyłką w kosmos, jak i po powrocie. Mayer przyznaje, że sceptycznie podchodził do pomysłu, by promieniowanie kosmiczne mogło wpłynąć na epinefrynę. Okazało się jednak, że to dzieci miały rację. Po powrocie z przestrzeni kosmicznej okazało się, że czysta epinefryna przestała być czysta. W próbce epinefryna stanowiła jedynie 87%, reszta zamieniła się w bardzo toksyczne pochodne kwasu benzoesowego. Z kolei w roztworze EpiPen nie stwierdzono w ogóle obecności epinefryny po jego powrocie z przestrzeni kosmicznej. Okazuje się zatem, że EpiPen będzie nieskuteczny, a czysta epinefryna może być toksyczna, gdyby trzeba było zastosować je poza atmosferą Ziemi. Uczniowie nie osiadają jednak na laurach. Już zapowiedzieli powtórzenie swojego eksperymentu, by potwierdzić jego wyniki. Pracują też nad kapsułą, która ochroni zawartość EpiPen w przestrzeni kosmicznej. « powrót do artykułu
  13. Nowotwory kości, w przeciwieństwie do nowotworów, które dały przerzuty do kości, dotykają głównie dzieci. Ich leczenie jest niezwykle uciążliwe, polega na chemioterapii z jej licznymi skutkami ubocznymi, często dochodzi do amputacji kończyny. Mimo to mediana 5-letniego przeżycia wynosi 42%, głównie dlatego, że nowotwory te szybko dają przerzuty do płuc. Nadzieją dla chorych dzieci może być nowy lek nazwany roboczo CADD522. U myszy laboratoryjnych z zaimplementowanym ludzkim rakiem kości blokuje on gen powiązany z rozprzestrzenianiem się nowotworu. Nowy lek, opracowany na Uniwersytecie Wschodniej Anglii (University of East Anglia), zwiększa szanse przeżycia o 50% bez potrzeby chemioterapii czy interwencji chirurgicznej. Co więcej, nie ma on skutków ubocznych chemioterapii, nie zaobserwowano wypadania włosów, zmęczenia czy nudności. Doktor Darrell Green z Norwich Medical School, który stoi na czele grupy badawczej, ma osobiste doświadczenia z rakiem kości. Jego najlepszy przyjaciel zmarł na tę chorobę w wieku 13 lat. Pierwotny rak kości to nowotwór, który zaczyna się w kościach. To trzeci najbardziej rozpowszechniony rodzaj guzów litych u dzieci, po nowotworach mózgu i nerek. Każdego roku na całym świecie notuje się około 52 000 przypadków. Może on szybko dawać przerzuty i to właśnie jest najbardziej problematycznym jego aspektem. Gdy byłem w szkole średniej, mój najlepszy przyjaciel, Ben Morley, zachorował na pierwotnego raka kości. Jego choroba zainspirowała mnie do zrobienia z tym czegoś. Na studiach zdałem sobie sprawę, że rak kości jest bardzo zaniedbany pod względem badawczym i dostępnych terapii w porównaniu z innymi nowotworami. Studiowałem i zrobiłem doktorat po to, by pracować nad rakiem kości, mówi Green. Naukowcy zebrali próbki kości i guzów od 19 pacjentów z Królewskiego Szpitala Ortopedycznego w Birmingham. To wystarczyło, by zaobserwować pewne oczywiste zmiany. Dzięki sekwencjonowaniu genetycznemu badacze zauważyli, że w pierwotnym nowotworze kości dochodzi do aktywowania genu RUNX2 i że gen ten odpowiada za rozprzestrzenianie się choroby. Uczeni opracowali więc lek CADD522, niewielką molekułę blokującą proteinę RUNX2 i przetestowali go na myszach. W badaniach przedklinicznych średni czas przeżycia myszy bez przerzutów zwiększył się o 50%, bez potrzeby stosowania chemioterapii i chirurgii. Sądzę, że przy połączeniu CADD522 z innymi sposobami leczenia, np. z zabiegiem chirurgicznym, jeszcze bardziej wydłuży czas przeżycia. Bardzo ważny jest fakt, że RUNX2 zwykle nie jest potrzebny zdrowym komórkom, zatem lek nie wywołuje skutków ubocznych. To przełom, gdyż metody leczenia pierwotnego raka kości nie zmieniły się od 45 lat, cieszy się Greene. Nowy lek działa na wszystkie podtypy pierwotnego raka kości. Obecnie dokonywana jest formalna ocena jego toksyczności. Po jej zakończeniu zespół Greene'a chce wystąpić o zgodę na rozpoczęcie testów klinicznych. « powrót do artykułu
  14. Astrofizyk Stephen Kane z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Riverside przeprowadził symulacje komputerowe, w których uzupełnił dwie rzucające się w oczy luki w Układzie Słonecznym. Pierwsza z nich to brak super-Ziemi, druga zaś to jej lokalizacja. Z symulacji wynika, że ich uzupełnienie zakończyło by historię życia na Ziemi. Największą planetą skalistą Układu Słonecznego jest Ziemia. Najmniejszym gazowym olbrzymem jest zaś Neptun o 4-krotnie większej średnicy i 17-krotnie większej masie. Nie ma żadnej planety o pośrednich cechach. W innych układach znajduje się wiele planet o wielkości i masie pomiędzy Ziemią a Neptunem. Nazywamy je super-Ziemiami, wyjaśnia Kane. Druga z luk to odległość od Słońca. Merkury położony jest o 0,4 jednostki astronomicznej (j.a.) od naszej gwiazdy, Wenus dzieli od niej 0,7 j.a., Ziemię – 1 j.a., a Marsa – 1,5 j.a. Kolejna planeta, Jowisz, znajduje się już 5,2 j.a. od Słońca. Kane w swoich symulacjach postanowił wypełnić tę lukę. Symulował więc istnienie tam planety o różnej masie i sprawdzał, jak jej obecność wpływała na inne planety. Wyniki symulacji – w ramach których Kane badał skutki obecności planety o masie 1-10 mas Ziemi na orbicie odległej od Słońca o 2-4 j.a. – opublikowane na łamach Planetary Science Journal, były katastrofalne dla Układu Słonecznego. Taka fikcyjna planeta wpłynęłaby na orbitę Jowisza, co zdestabilizowałby cały układ Słoneczny. Jowisz, największa z planet, ma masę 318-krotnie większa od Ziemi. Jego grawitacja wywiera więc duży wpływ na otoczenie. Jeśli super-Ziemia lub inny masywny obiekt zaburzyłby orbitę Jowisza, doszłoby do znacznych zmian w całym naszym otoczeniu. W zależności od masy i dokładnej lokalizacji super-Ziemi jej obecność – poprzez wpływ na Jowisza – mogłaby doprowadzić do wyrzucenia z Układu Słonecznego Merkurego, Wenus i Ziemi. Podobny los mógłby spotkać Urana i Neptuna. Jeśli zaś super-Ziemia miałaby znacznie mniejszą masę niż ta prowadząca do katastrofy i znajdowałaby się dokładnie po środku pomiędzy Marsem a Jowiszem, układ taki mógłby być stabilny. Jednak każde odchylenie w jedną lub drugą stronę skończyłoby się katastrofą. Badania Kane'a to nie tylko ciekawostka. Pokazują, jak delikatna jest równowaga w Układzie Słonecznym. Ma też znaczenie dla poszukiwania układów planetarnych zdolnych do podtrzymania życia. Mimo że podobne do Jowisza, odległe od swoich gwiazd, gazowe olbrzymy znajdowane są w zaledwie 10% układów, to ich obecność może decydować o stabilności orbit planet skalistych. « powrót do artykułu
  15. Liczba korzyści, jakie niesie za sobą wykorzystanie w biznesie możliwości oferowanych przez systemy ERP, jest naprawdę ogromna. Jest to nowoczesne oprogramowanie pozwalające na kompleksowe zarządzanie przedsiębiorstwem. Dostęp do wszystkich informacji możliwy jest w czasie rzeczywistym dla wszystkich uprawnionych osób, co znacząco poprawia obieg informacji w przedsiębiorstwie. Co dokładnie wnoszą do biznesu systemy ERP? Szczegółowo tłumaczymy to w niniejszym artykule. Definicja systemów ERP Skrót ERP pochodzi z języka angielskiego - Enterprise Resource Planning. Oznacza to nowoczesne, w pełni profesjonalne oprogramowanie, które służy do zarządzania wszystkimi zasobami przedsiębiorstwa w sposób kompleksowy. Odpowiednio wykorzystując systemy ERP można efektywniej zorganizować pracę w poszczególnych działach, szybko identyfikować różnego rodzaju zagrożenia i podejmować właściwe działania naprawcze. Systemy ERP to narzędzia modułowe i w pełni otwarte. Oznacza to, że zakres, którym objęte jest działanie oprogramowania w ramach konkretnej firmy, całkowicie zależy od decyzji podjętych przez kadrę kierowniczą danego podmiotu. Dzięki temu istnieje możliwość podzielenia implementacji ERP na etapy. ERP to jeden z elementów tzw. Business Management Systems. Więcej informacji o specyfice tych systemów znajduje się na stronie https://mindboxgroup.com/pl/business-managment-systems/. Gdzie można zastosować systemy ERP? System ERP może być zastosowany w zasadzie w każdym dziale przedsiębiorstwa, np. w finansach, księgowości, marketingu, sprzedaży, dystrybucji itd. Wszystkimi procesami realizowanymi w ramach przedsiębiorstwa można zarządzać wykorzystując jedną, uniwersalną bazę danych. To z kolei sprawia, że komunikacja pomiędzy różnymi działami firmy jest bardzo efektywna i wydajna. Każdy z pracowników może w czasie rzeczywistym analizować i reagować na różne zmiany wprowadzane przez współpracowników z innych działów. Ten element jest szczególnie ważny, jeśli chodzi o zapobieganie rozmaitym sytuacjom kryzysowym a także odnotowywanie wzrostów sprzedaży. Dysponowanie systemem ERP jest także ważne, jeśli chodzi o wprowadzanie zmian na poziomie strategicznym. Przedsiębiorstwa mające dostęp do tak wielu informacji i danych są w stanie podejmować trafniejsze decyzje, a co za tym idzie - mają większe szanse na to, iż modyfikacja dotychczasowej polityki przyczyni się do wzrostu uzyskiwanych dochodów. Wyróżnikiem nowoczesnych systemów ERP jest również fakt, iż są one wyposażone w bardzo wygodny i łatwy w obsłudze interfejs. Dzięki temu nawet ci pracownicy, którzy nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z takim oprogramowaniem, stosunkowo szybko nauczą się jego obsługi. Co systemy ERP wnoszą do biznesu? Przedsiębiorstwa, które decydują się na wdrożenie systemów ERP, odnoszą szereg korzyści. Mowa tutaj m.in. o tym, że cały proces komunikacji między pracownikami a także między firmą a klientami i jej partnerami biznesowymi jest znacznie usprawniony. Warto wiedzieć, że jedną z funkcjonalności systemów ERP jest możliwość stworzenia bazy danych osobowych, co później pozwala na szybkie i sprawne przesyłanie dedykowanych informacji do poszczególnych osób. Systemy ERP przekładają się również na wydajniejszą obsługę klienta. Z racji tego, iż pracownicy dysponujący systemem ERP, mają pełną wiedze na temat asortymentu i stanów magazynowych, mogą bardzo szybko i dokładnie odpowiadać na pytania zadawane przez klientów. Omawiane oprogramowanie może też być wykorzystywane do prognozowania sprzedaży. W ERP mamy bardzo szeroką bazę danych, która może stanowić cenne źródło wskazówek. Przewidywanie sprzedaży jest możliwe, ponieważ wykorzystuje się do tego historyczne dane nt. zakupów a także wzorce zakupowe klientów. Warto nadmienić, że ręczne wykonywanie tego typu analiz byłoby bardzo czasochłonne. System ERP służy także do zautomatyzowania procesu wystawiania faktur. Oprogramowanie z tą funkcjonalnością pozwala na wystawianie faktur bez konieczności ręcznego wpisywania danych klientów, co jest ogromną oszczędnością czasu. Wiele firm stawia także na implementację systemów ERP w chmurze. O korzyściach płynących z takiego rozwiązania można przeczytać na https://mindboxgroup.com/pl/co-zyskuja-firmy-ktore-wdrozyly-system-erp-w-chmurze/. Jak wybrać właściwy system ERP? Zanim podejmiemy ostateczną decyzję dotyczącą zakupu systemu ERP, powinniśmy dokładnie przeanalizować szereg kwestii. Chodzi tutaj m.in. o: koszt implementacji systemu, koszt rozszerzenia systemu w przyszłości o dodatkowe funkcjonalności, liczba funkcjonalności systemu oferowanych na starcie, opłaty z tytułu aktualizacji systemu, opłaty za wprowadzenie modyfikacji, wsparcie techniczne od usługodawcy po zaimplementowaniu oprogramowania, opłaty za prowadzenie szkoleń pracowników z obsługi ERP. « powrót do artykułu
  16. Liczba korzyści, jakie niesie za sobą wykorzystanie w biznesie możliwości oferowanych przez systemy ERP, jest naprawdę ogromna. Jest to nowoczesne oprogramowanie pozwalające na kompleksowe zarządzanie przedsiębiorstwem. Dostęp do wszystkich informacji możliwy jest w czasie rzeczywistym dla wszystkich uprawnionych osób, co znacząco poprawia obieg informacji w przedsiębiorstwie. Co dokładnie wnoszą do biznesu systemy ERP? Szczegółowo tłumaczymy to w niniejszym artykule. Definicja systemów ERP Skrót ERP pochodzi z języka angielskiego - Enterprise Resource Planning. Oznacza to nowoczesne, w pełni profesjonalne oprogramowanie, które służy do zarządzania wszystkimi zasobami przedsiębiorstwa w sposób kompleksowy. Odpowiednio wykorzystując systemy ERP można efektywniej zorganizować pracę w poszczególnych działach, szybko identyfikować różnego rodzaju zagrożenia i podejmować właściwe działania naprawcze. Systemy ERP to narzędzia modułowe i w pełni otwarte. Oznacza to, że zakres, którym objęte jest działanie oprogramowania w ramach konkretnej firmy, całkowicie zależy od decyzji podjętych przez kadrę kierowniczą danego podmiotu. Dzięki temu istnieje możliwość podzielenia implementacji ERP na etapy. ERP to jeden z elementów tzw. Business Management Systems. Więcej informacji o specyfice tych systemów znajduje się na stronie https://mindboxgroup.com/pl/business-managment-systems/. Gdzie można zastosować systemy ERP? System ERP może być zastosowany w zasadzie w każdym dziale przedsiębiorstwa, np. w finansach, księgowości, marketingu, sprzedaży, dystrybucji itd. Wszystkimi procesami realizowanymi w ramach przedsiębiorstwa można zarządzać wykorzystując jedną, uniwersalną bazę danych. To z kolei sprawia, że komunikacja pomiędzy różnymi działami firmy jest bardzo efektywna i wydajna. Każdy z pracowników może w czasie rzeczywistym analizować i reagować na różne zmiany wprowadzane przez współpracowników z innych działów. Ten element jest szczególnie ważny, jeśli chodzi o zapobieganie rozmaitym sytuacjom kryzysowym a także odnotowywanie wzrostów sprzedaży. Dysponowanie systemem ERP jest także ważne, jeśli chodzi o wprowadzanie zmian na poziomie strategicznym. Przedsiębiorstwa mające dostęp do tak wielu informacji i danych są w stanie podejmować trafniejsze decyzje, a co za tym idzie - mają większe szanse na to, iż modyfikacja dotychczasowej polityki przyczyni się do wzrostu uzyskiwanych dochodów. Wyróżnikiem nowoczesnych systemów ERP jest również fakt, iż są one wyposażone w bardzo wygodny i łatwy w obsłudze interfejs. Dzięki temu nawet ci pracownicy, którzy nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z takim oprogramowaniem, stosunkowo szybko nauczą się jego obsługi. Co systemy ERP wnoszą do biznesu? Przedsiębiorstwa, które decydują się na wdrożenie systemów ERP, odnoszą szereg korzyści. Mowa tutaj m.in. o tym, że cały proces komunikacji między pracownikami a także między firmą a klientami i jej partnerami biznesowymi jest znacznie usprawniony. Warto wiedzieć, że jedną z funkcjonalności systemów ERP jest możliwość stworzenia bazy danych osobowych, co później pozwala na szybkie i sprawne przesyłanie dedykowanych informacji do poszczególnych osób. Systemy ERP przekładają się również na wydajniejszą obsługę klienta. Z racji tego, iż pracownicy dysponujący systemem ERP, mają pełną wiedze na temat asortymentu i stanów magazynowych, mogą bardzo szybko i dokładnie odpowiadać na pytania zadawane przez klientów. Omawiane oprogramowanie może też być wykorzystywane do prognozowania sprzedaży. W ERP mamy bardzo szeroką bazę danych, która może stanowić cenne źródło wskazówek. Przewidywanie sprzedaży jest możliwe, ponieważ wykorzystuje się do tego historyczne dane nt. zakupów a także wzorce zakupowe klientów. Warto nadmienić, że ręczne wykonywanie tego typu analiz byłoby bardzo czasochłonne. System ERP służy także do zautomatyzowania procesu wystawiania faktur. Oprogramowanie z tą funkcjonalnością pozwala na wystawianie faktur bez konieczności ręcznego wpisywania danych klientów, co jest ogromną oszczędnością czasu. Wiele firm stawia także na implementację systemów ERP w chmurze. O korzyściach płynących z takiego rozwiązania można przeczytać na https://mindboxgroup.com/pl/co-zyskuja-firmy-ktore-wdrozyly-system-erp-w-chmurze/. Jak wybrać właściwy system ERP? Zanim podejmiemy ostateczną decyzję dotyczącą zakupu systemu ERP, powinniśmy dokładnie przeanalizować szereg kwestii. Chodzi tutaj m.in. o: koszt implementacji systemu, koszt rozszerzenia systemu w przyszłości o dodatkowe funkcjonalności, liczba funkcjonalności systemu oferowanych na starcie, opłaty z tytułu aktualizacji systemu, opłaty za wprowadzenie modyfikacji, wsparcie techniczne od usługodawcy po zaimplementowaniu oprogramowania, opłaty za prowadzenie szkoleń pracowników z obsługi ERP. « powrót do artykułu
  17. Weteran badań Marsa, łazik Curiosity, od pewnego czasu wykonuje zdjęcia chmur na Czerwonej Planecie. Niedawno przysłał na Ziemię wyjątkowe obrazy, w tym pierwszą sfotografowaną na Marsie tak wyraźną śreżogę, czyli promienie słoneczne przeświecające przez warstwę chmur. Większość chmur na Marsie znajduje się na wysokości nie większej niż 60 km. Jednak chmury na najnowszych obrazach wydają się być znacznie wyżej, gdzie jest wyjątkowo zimno. Dlatego naukowcy przypuszczają, że tworzy je zamarznięty dwutlenek węgla. Obserwując kiedy, gdzie i na jakich wysokościach formują się marsjańskie chmury, naukowcy mogą dowiedzieć się więcej na temat składu atmosfery Czerwonej Planety, jej temperatury oraz wiejących w niej wiatrów. Przed kilkoma tygodniami łazik sfotografował nawet chmury iryzujące. Iryzacja oznacza, że cząstki znajdujące się w danej części chmury są identycznej wielkości. Patrząc na zmiany koloru, widzimy zmiany wielkości cząstek, a to pokazuje nam ewolucję chmury w czasie, wyjaśnia Mark Lemmon ze Space Science Institute w Boulder. Łazik Curiosity trafił na Marsa w sierpniu 2012 roku. Pracuje w kraterze Gale i dotychczas przebył ponad 29 kilometrów po powierzchni Czerwonej Planety. Bada tam pierwiastki niezbędne do powstania życia, poszukuje śladów procesów biologicznych, przygląda się składowi powierzchni Marsa, prowadzi badania ewolucji atmosfery, obiegu wody i promieniowania na powierzchni planety. To czwarty z pięciu łazików, jakie NASA wysłała na Marsa i, obok Perseverance, jeden z dwóch obecnie działających. « powrót do artykułu
  18. Kajetan Grzelka, młody naukowiec z Uniwersytetu Medycznego (UMW) im. Piastów Śląskich we Wrocławiu, pracuje nad aeroponiczną uprawą tarczycy bajkalskiej, rośliny coraz powszechniej stosowanej w przemyśle farmaceutycznym. Hoduje ją bez ziemi i przy mniejszym zużyciu wody. Co więcej, planuje opracować metodę, dzięki której jedna roślina będzie mogła być wielokrotnie wykorzystywana do pobierania z niej substancji leczniczych - podkreślono w komunikacie UMW. Tarczyca bajkalska (Scutellaria baicalensis Georgi) jest coraz szerzej wykorzystywana w przemyśle medycznym. Jak wyjaśnia Grzelka, student prowadzący w ramach projektu Dojenie korzeni za pomocą naturalnych rozpuszczalników eutektycznych (DES) i elektroporacji (PEF) jako innowacyjna metoda pozyskiwania związków aktywnych roślin leczniczych, wytwarza ona sporo związków o ogromnym potencjale farmaceutycznym. Chcemy przede wszystkim stymulować wzrost jej korzenia, w którym zawarte są najbardziej interesujące nas związki oraz wielokrotnie izolować substancje z tej samej rośliny - opowiada. W uprawie aeroponicznej roślina dojrzewa w niewielkim pojemniku. Zwisający swobodnie korzeń ma ułatwiony wzrost (takie warunki sprzyjają również jego napowietrzeniu). Zrasza się go specjalną pożywką. W Ogrodzie Botanicznym Roślin Leczniczych UMW w kuwetach do hodowli aeroponicznej znajduje ok. 100-120 egzemplarzy tarczycy. Związki lecznicze z ich korzeni będą izolowane za pomocą odwracalnej elektroporacji. Jest to stymulacja przy użyciu impulsów elektrycznych, dzięki którym w komórkach tworzą się mikroskopijne otwory – tzw. pory, zamykające się w czasie od kilku do kilkunastu minut po zaprzestaniu dostarczania prądu. Sprzyja to wymianie substancji z wnętrza komórek rośliny z jej środowiskiem oraz dodatkowo stanowi bodziec stresowy, dzięki któremu roślina szybciej rośnie i zwiększa się ilość zawartych w niej związków aktywnych - podano w komunikacie. Grzelka dodaje również, że zgodnie z dostępnymi informacjami, naukowcy z UMW jako jedyni na świecie badają aeroponiczną metodę uprawy tarczycy bajkalskiej, połączoną z przeżyciową ekstrakcją związków aktywnych przy użyciu elektroporacji oraz specjalnych rozpuszczalników [solwentów]. Także i tutaj naukowcy chcą dokonać innowacji. Zwykle w roli solwentów wykorzystywane są metanol, etanol i inne szkodliwe dla ludzi i środowiska związki. Zamierzamy opracować taki skład solwentu, który zapewni właściwe przewodzenie impulsów elektrycznych i izolację cennych dla nas związków roślinnych, a jednocześnie będzie nietoksyczny i nie uszkodzi rośliny. W przeciwieństwie do konwencjonalnego sposobu ekstrakcji, zakładającego wyhodowanie, wysuszenie i zmielenie materiału, a następnie sporządzenie ekstraktu, chcemy z jednej rośliny wielokrotnie wyciągać substancje lecznicze w miarę jej ciągłego wzrostu. To jest właśnie „dojenie korzeni”, zawarte w tytule projektu, mówi Grzelka. Tarczyca bajkalska naturalnie występuje m.in. w Chinach i Mongolii. To wieloletnia roślina zawierające liczne flawonoidy wykazujące działania przeciwnowotworowe, przeciwzapalne, antyoksydacyjne czy przeciwlękowe. Są one wykorzystywane w chorobach układu odpornościowego i układu krążenia oraz w stomatologii i przemyśle kosmetycznym. « powrót do artykułu
  19. Ostatnie badania przynoszą pierwszy dowód, że w rzymskiej Brytanii odbywały się walki gladiatorów. Dotychczas nie mieliśmy żadnych informacji, ani pisemnych, ani archeologicznych, dotyczących tej najbardziej znanej rozrywki Rzymian w prowincji Britannia. Nowe analizy Wazy z Colchester, znalezionej w 1853 roku w rzymskim grobie, dostarczają pierwszych dowodów, że na Wyspach Brytyjskich odbywały się walki gladiatorów. Spektakularna waza to jedno z najwspanialszych rzymskich naczyń znalezionych na terenie Wielkiej Brytanii. Przedstawiono na niej dwóch mężczyzn walczących z niedźwiedziem oraz pogoń psa za dwoma jeleniami oraz zającem. Trzecia scena to walka pomiędzy dwoma gladiatorami. Secutor, uzbrojony w tarczę i hełm, wznosi miecz nad głową. Przed nim stoi retiarius. W lewej dłoni trzyma wciąż sieć, ale porzucił trójząb. Unosi jeden z palców prawej dłoni, na znak, że się poddaje. Gladiatorzy są podpisani. Secutor to Memnon, a retiarius – Valentinus. Naczynie jest tak wysokiej jakości, że dotychczas uważano, iż nie jest miejscowym wyrobem, a widoczne na niej imiona gladiatorów zostały dodane już po wykonaniu. Wewnątrz wazy znaleziono ludzkie szczątki należące do osoby w wieku ponad 40 lat, która mogła pochodzić z zagranicy. Autorzy nowej analizy dowiedli jednak, że pochodzący z lat 160–200 zabytek został wykonany z miejscowej gliny, a imiona wyryto przed wypaleniem naczynia. To najsilniejszy dowód, że w Brytanii walczyli gladiatorzy. Waza mogła zaś zostać zamówiona na pamiątkę przez organizatora walki, a z czasem posłużyła jako naczynie pogrzebowe. Co prawda w Colchester nie znaleziono amfiteatru, ale walki mogły odbywać się w jednym z dwóch teatrów. Wbrew powszechnemu przekonaniu, gladiatorzy rzadko ginęli na arenie. Byli celebrytami, ich trening i utrzymanie były kosztowne. Dlatego właściciele nie chcieli ich śmierci. Na rzymskich arenach zginęły tysiące ludzi, ale byli to głównie przestępcy i jeńcy wojenni. Gladiatorzy nie ginęli tak masowo, jak przedstawia to kultura popularna. « powrót do artykułu
  20. „Na lewo od Oriona” zawiera listę najciekawszych obiektów do obserwacji za pomocą małego teleskopu, ułożoną według miesięcy, w których są one najlepiej widoczne, oraz ich lokalizacji. To zrozumiały przewodnik po nocnym niebie dla osób zafascynowanych Wszechświatem, ale błądzących wśród tysięcy jasnych plamek. Z książki tej dowiesz się, m.in.: 1) jak działa podstawowy teleskop i na co zwrócić uwagę przy wyborze konkretnego modelu i akcesoriów, 2) w której fazie Księżyca najlepiej obserwować jego powierzchnię, 3) w którym miesiącu najlepiej obserwować Mgławicę Oriona, 4) jak na mapie nieba odnaleźć planetę, która Cię interesuje danej nocy. Premiera książki miała miejsce 13 lutego. Zawiera ona wiele rysunków i rycin, pomagających obserwatorowi w znalezieniu szukanych obiektów. Odwołuje się również do strony internetowej Cambridge University z mapami oraz interaktywnymi dodatkami. Jest to 5. wydanie tego atlasu.
  21. Niedawno odbyło się pierwsze spotkanie robocze projektu Timeless. Zrzeszeni w nim naukowcy chcą zachować i przybliżyć społeczeństwu cenne obiekty, znalezione podczas prac nad serialem dokumentalnym o polskich wynalazcach pt. „Geniusze i marzyciele”. W projekcie biorą udział specjaliści z różnych szkół wyższych. Celem zespołu jest m.in. utworzenie ogólnodostępnego wirtualnego muzeum. Seria „Geniusze i marzyciele” przywołała historie zapomnianych polskich wynalazców, m.in. Piotra Szczepanika, Jana Czochralskiego, Antoniego Kocjana czy Stefana Bryły. Inspirujący research Pomysł projektu [Timeless] zrodził się podczas produkcji filmów dokumentalnych - w trakcie szukania dokumentów, notatek, zdjęć, klisz filmowych i memorabiliów pozostałych po ikonach polskiej wynalazczości, które znajdują się w dużej mierze w prywatnych zbiorach rodzinnych i mniejszych lokalnych kolekcjach. Wiele z nich to cenne obiekty dziedzictwa kulturowego, których nie objęto opieką konserwatorską ani nie udostępniono szerszemu gronu odbiorców - podkreślono w komunikacie Uniwersytetu Jagiellońskiego (UJ) oraz Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie (UEK). Poza oceną ryzyka deterioracji pamiątek, zarządzaniem jakością powietrza w miejscu ich przechowywania, a także pasywną i aktywną konserwacją, celem projektu Timeless jest również przybliżenie spuścizny polskich wynalazców społeczeństwu. Dlatego też naukowcy zamierzają przeprowadzić digitalizację obiektów i planują udostępnić je we wspomnianym na początku wirtualnym muzeum. Skoro nie może powstać muzeum fizyczne, powstanie muzeum wirtualne Większość pamiątek po wynalazcach znaleźli twórcy serii „Geniusze i marzyciele”. To kolekcja rozproszona, pamiątki rodzinne. Nie może z nich więc powstać fizyczne muzeum. Stąd pomysł na muzeum wirtualne. Jak tłumaczy Monika Koperska, współzałożycielka Stowarzyszenia Rzecznicy Nauki, doktor nauk chemicznych w dziedzinie chemii w konserwacji sztuki/spektroskopii, niektóre pamiątki - te w przypadku których będzie to miało uzasadnienie - zostaną zeskanowane w 3D. Twórcom zależy, by była to jak najpełniejsza interakcja z zabytkami. Wystawa i informacje zgromadzone podczas jej przygotowania posłużą też naukowcom, którzy w przyszłości będą prowadzili badania. Aspekt emocjonalny również ma znaczenie Na obecnym etapie projektu naukowcy sprawdzają, które z pamiątek wymagają pilnych prac konserwatorskich, a także zastanawiają się, jak ratować rozproszone kolekcje (specjaliści z Katedry Mikrobiologii UEK mają np. zbadać jakość powietrza w miejscu przechowywania obiektów, a także opracować strategie zarządzania ryzykiem ich skażenia mikrobiologicznego). Później, wraz ze specjalistami od neuromarketingu, będą testować na grupie wybranych osób, które z tego typu pamiątek wzbudzają największe emocje. Zwykle gdy muzea tworzą wystawę, kierują się aspektem estetycznym czy historycznym. Tutaj jednak twórcy chcą uwzględnić aspekt emocjonalny. Ma to ułatwić naukowcom wejście w przestrzeń społeczną. Jeśli bowiem ludzie wskażą, które z obiektów wywołują największe emocje, które należy otoczyć największą opieką, jest też szansa, że się wystawą zainteresują i będą ją odwiedzać. Miejsce poza czasem Wystawa/muzeum Timeless to miejsce poza czasem, które z jednej strony umożliwi podróż w przeszłość, a z drugiej pozwoli podpatrywać współczesnych naukowców i zabiegi, które trzeba wykonać, by pamiątki dotrwały do przyszłych pokoleń. Znajdą się tam też rady, jak opiekować się cennymi zbiorami w naszych domach. Zakończenie projektu zaplanowano na wrzesień przyszłego roku. Jego liderem jest Stowarzyszenie Rzecznicy Nauki. « powrót do artykułu
  22. W Bazylice Grobu Świętego w Jerozolimie poświęcono olej, którym podczas koronacji zostanie namaszczony król Karol III. Namaszczenie świętym olejem było jednym z najważniejszych elementów koronacji w tradycji europejskich monarchii. Obecnie zachowało się podczas koronacji brytyjskich monarchów. Jednak uświęcony tysiącleciami tradycji rytuał został dopasowany do czasów współczesnych. Czasów, w których większą wagę niż przed wiekami przykłada się też do dobrostanu zwierząt. Dlatego olej przygotowany dla Karola III nie zawiera żadnych produktów zwierzęcych. Oleje stosowane przy wcześniejszych koronacjach zawierały np. wydzielinę z gruczołów cywet czy też ambrę. Tym razem obędzie się bez wykorzystywania zwierząt. Wiadomo, że olej dla Karola III zawiera olejki eteryczne róży, jaśminu, cynamonu, sezamu, kwiatu pomarańczy i żywicy benzoesowej. Oliwa stanowiąca podstawę świętego oleju, została wytłoczona z oliwek pochodzących z Cerkwi św. Marii Magdaleny w Jerozolimie, gdzie pochowana jest babka Karola. Olej został poświęcony przez patriarchę Jerozolimy oraz anglikańskiego arcybiskupa Jerozolimy. Arcybiskup Canterbury pochwalił użycie olejku ze Wzgórza Oliwnego, co ma pokazywać "głęboki związek pomiędzy koronacją, Biblią a Ziemią Świętą". Pochodząca ze średniowiecza łyżeczka, która używana jest podczas namaszczenia, to jedno z niewielu brytyjskich regaliów, jakie przetrwały rządy Oliviera Cromwella. Namaszczenie olejem jest tak świętym momentem, że podczas koronacji Elżbiety II nie transmitowano go w telewizji. « powrót do artykułu
  23. Wiemy, że już w IV tysiącleciu przed naszą erą ludzie udomowili konie. Zagadką jednak pozostaje, kiedy po raz pierwszy zaczęto wykorzystywać je w celach transportowych. W kurhanach z Rumunii, Bułgarii i Węgier archeolodzy znaleźli najstarsze szczątki ludzi, którzy prawdopodobnie jeździli konno. To pięciu przedstawicieli kultury grobów jamowych, którzy żyli pomiędzy ok. 3000 a ok. 2500 lat przed naszą erą. Obecnie uważa się, że konia udomowił około 5500 lat temu lud Botai zamieszkujący północ dzisiejszego Kazachstanu, a na Ziemi nie ma już dzikich koni. Wszystkie są potomkami koni udomowionych. Jednak udomowienie nie oznacza, że ludzie koni dosiadali. Botai zjadali konie i korzystali z ich mleka. Wykorzystanie koni w celach transportowych było jednym z najważniejszych momentów w dziejach rozwoju kultury i cywilizacji. Konie pozwoliły na znaczne przyspieszenie handlu, wymiany kulturowej, umożliwiły przemieszczanie się na większe odległości, pomagały w wojnach i migracjach. Najstarsze znane nam szczątki rydwanu pochodzą z około 2000 roku p.n.e. Wiemy więc, że już wówczas ludzie zaprzęgali konie. Kiedy jednak jeździli na nich wierzchem? Najstarsze figuratywne przedstawienia jeźdźców pochodzą z Mezopotamii z okresu 3. dynastii z Ur, na krótko przed 2000 rokiem p.n.e. Jednak mogą one równie dobrze przedstawiać jeźdźca na ośle lub mule. Niepodważalne dowody zarówno z przedstawień figuratywnych jak i z zapisów pisma klinowego mamy z państwa starobabilońskiego z II tysiąclecia p.n.e. Wtedy już na pewno ludzie dosiadali koni. Z ostatniego numeru Science Advances dowiadujemy się, że ludzie jeździli wierzchem niedługo po tym, jak udomowili konia. Jazda wierzchem to wymagająca czynność fizyczna, a w jej wyniku – w odpowiedzi na specyficzne obciążenia biomechaniczne – pojawiają się zmiany adaptacyjne w układzie mięśniowo-szkieletowym, czytamy w artykule. W kurhanach z Rumunii, Bułgarii i Węgier znaleziono 5 szkieletów, a na każdym z nich widocznych jest co najmniej 4 z 6 charakterystycznych deformacji spowodowanych jazdą konną, w tym zmiany w kościach ud, miednicy czy dolnym odcinku kręgosłupa. Punktem wyjścia do badań był szkielet mężczyzny w wieku 30–40 lat z kurhanu w Rumunii. Nosił on ślady 6 deformacji, z których każda mogła być spowodowana jazdą konną. Dlatego też naukowcy uznali, że często dosiadał on konia. Dwa bardzo dobrze zachowane szkielety, jeden z Bułgarii, a drugi z Węgier, należały do mężczyzn w wieku 25–35 lat oraz 40–50 lat. Na nich znaleziono pięć z sześciu deformacji. Ostatnie z pięciu szkieletów znaleziono w Malomirowie (Bułgaria) oraz Balmazújváros (Węgry). Pierwszy z nich  należał do mężczyzny, który zmarł w wieku 65–75 lat u którego wystąpiły co najmniej 4 deformacje. Podobną liczbę oznak jazdy konnej znaleziono na szkielecie z Węgier. Autorzy badań przeanalizowali też wyniki badań 217 innych szkieletów z V-II tysiąclecia p.n.e. i znaleźli wśród nich 15 osób – w tym 9 należących do kultury grobów jamowych – u których stwierdzono 3 deformacje mogące wskazywać na jazdę konną. Nasze badania stanowią silny argument za uznanie, że już ok. 3000 roku p.n.e. przed naszą erą niektórzy przedstawiciele kultury grobów jamowych często dosiadali koni. To zaś łączy się z innymi dowodami z III tysiąclecia wskazującymi na jazdę wierzchem. Jednak, ze względu na brak wyspecjalizowanej uprzęży i dość krótki okres jaki minął od udomowienia, wczesne konie były prawdopodobnie trudnymi zwierzętami. [...] Dlatego też korzyści wojskowe z jazdy konnej były prawdopodobnie ograniczone. Niemniej jednak szybki transport z i na miejsca najazdu dawał przewagę, nawet jeśli sama walka odbywała się pieszo. Jazda wierzchem była z pewnością użyteczna przy patrolowaniu dużych obszarów i pozwalała kontrolować większe stada zwierząt. Z pewnością więc przyczyniła się do sukcesu pasterzy kultury grobów jamowych, czytamy w artykule First bioanthropological evidence for Yamnaya horsemanship. « powrót do artykułu
  24. W Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu po raz pierwszy w Polsce przeszczepiono serce pobrane za granicą. Zespół z Zabrza pobrał narząd w jednym ze szpitali w Czechach. Jak podkreślono we wspisie ŚCCS na Faceboooku, to efekt współpracy zespołu koordynatorów ze Śląskiego Centrum Chorób Serca [...], dr Anny Pszenny z Centrum Organizacyjno-Koordynacyjnego ds. Transplantacji „Poltransplant” oraz Koordinační středisko transplantací - KST. W transporcie pomogła czeska policja. Chirurgiem pobierającym organ był dr Piotr Pasek, a ocenę echograficzną serca przeprowadził dr Tomasz Niklewski. Oprócz tego w wyjątkowej akcji wzięli udział pielęgniarz anestezjologiczny Krzysztof Tkocz (będący również koordynatorem transplantacyjnym w ŚCCS), pielęgniarka instrumentacji Danuta Tichy oraz kierowca Marian Miller. Za koordynację transplantacyjną odpowiadała mgr Bogumiła Król. Biorcą był 46-letni Pan Marcin z województwa świętokrzyskiego z ciężką niewydolnością serca. Pacjent został wpisany na Krajową Listę Oczekujących w 2017 r. W komunikacie ŚCCS wyjaśniono, że chory wymagał wcześniej mechanicznego wspomagania krążenia. W ostatnich miesiącach konieczne były [...] hospitalizacje w Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu. Operację transplantacji, która przebiegła planowo, przeprowadził zespół docenta Tomasza Hrapkowicza. Po przeszczepie pacjent czuje się dobrze. Przechodzi rehabilitację, a rokowania są dobre. Mamy nadzieję, że to milowy krok w rozwoju polskich programów transplantacyjnych. Obecnie, kiedy mamy w kraju już siedem ośrodków transplantacji serca, musimy szukać nowych rozwiązań w dziedzinie donacji narządów do transplantacji - podkreśliła Król, kierowniczka Biura koordynacji transplantacji ŚCCS. Koordinační středisko transplantací - KST pochwaliła się współpracą z polskimi specjalistami na FB. Przypomniano, że do sukcesu przyczyniło się wykorzystanie FOEDUS-EOEO - teletechnicznej platformy wymiany narządów pomiędzy krajami UE. « powrót do artykułu
  25. Od 20 lat naukowcy obserwują w pobliżu Sagittariusa A* – centralnej czarnej dziury Drogi Mlecznej – tajemniczy szybko ewoluujący obiekt X7. Specjaliści zastanawiali się, czym on jest. Czy został wyciągnięty z większej pobliskiej struktury, czy jego niezwykły kształt to skutek oddziaływania wiatrów gwiazdowych, a może ukształtował go strumień cząstek z czarnej dziury? X7 ma masę 50-krotnie większa od masy Ziemi, a pełen obieg wokół czarnej dziury zajmie mu 170 lat. Po analizie danych z 20 lat astronomowie z UCLA Galactic Center Group oraz Keck Observatory uważają, że X7 może być chmurą pyłu i gazu wyrzuconą podczas zderzenia dwóch gwiazd. Z czasem chmura została rozciągnięta i jest powoli rozrywana przez siły pływowe czarnej dziury. Autorzy badań sądzą, że w ciągu najbliższych dekad dojdzie do rozpadu X7, a szczątki mogą zostać wciągnięte przez Sgr A*. Żaden obiekt w tym regionie nie podlega tak ekstremalnej ewolucji. Rozpoczęło się od kształtu przypominającego kometę i dlatego sądzono, że obiekt został ukształtowany przez wiatry gwiazdowe lub strumień cząstek z czarnej dziury. Jednak analiza danych pokazała, że obiekt stał się bardziej rozciągnięty. Coś musiało ustawić tę chmurę na takim konkretnym kursie i z tą orientacją, mówi Anna Ciurlo, główna autorka badań. Na podstawie trajektorii obiektu naukowcy obliczyli, że około 2036 roku chmura znajdzie się najbliżej czarnej dziury. Wówczas prawdopodobnie zacznie być przez nią wciągana i zniknie. Przewidujemy, że siły pływowe rozerwą X7 zanim w pełni obiegnie ona czarną dziurę, mówi współautor badań, profesor Mark Morris z UCLA. Niektóre cechy X7 są podobne do cech innych obiektów znajdujących się w pobliżu Sagittariusa A*. Te tak zwane obiekty G wyglądają jak chmury gazu, ale zachowują się jak gwiazdy. Jednak X7 podlega znacznie szybszej, bardziej dramatycznej ewolucji niż obiekty G. Znacznie bardziej przyspiesza też w kierunku czarnej dziury. Obecnie prędkość X7 wynosi około 1130 km/s. Badacze przypuszczają, że obiekt powstał z gazu i pyłu wyrzuconego podczas zderzenia dwóch gwiazd. Powstała w wyniku tego zderzenia gwiazda ukryta jest za powłoką pyłu oraz gazu i może odpowiadać opisowi obiektu G. A wyrzucony gaz utworzył X7, mówi Ciurlo. Uczona dodaje, że do połączeń gwiazd dochodzi często, szczególnie w pobliżu czarnych dziur. Ze szczegółami badań można zapoznać się na łamach The Astrophysical Journal. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...