-
Liczba zawartości
37640 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
247
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Prokuratorzy stanowi w stanie Waszyngton wycofali wszelkie zarzuty wysunięte przeciwko podejrzanemu o pedofilię. Sprawa United States vs. Jay Michaud dotyczy mężczyzny, który korzystał z witryny Playpen. Jest jedną z niemal 200 postępowań, w których pojawia się pytanie o to, jak bardzo prowadzący śledztwo mogą angażować się w działania hakerskie. Sprawa przeciwko Michaudowi jest drugą, w której prokuratura wycofuje zarzuty. Przed sądem konieczne byłoby bowiem ujawnienie szczegółów dotyczących sposobu zdobycia dowodów przeciwko oskarżonemu. Departament Sprawiedliwości uznał, że woli na razie zrezygnować z ukarania pedofila niż ujawnić tajne techniki śledcze. Rząd musi wybrać pomiędzy ujawnieniem tajnych informacji a rezygnacją z zarzutów. Ujawnienie informacji nie wchodzi obecnie w grę. Zrezygnowanie ze sprawy zanim jeszcze zapadły w niej jakiekolwiek decyzje daje możliwość ponownego wniesienia oskarżeń w wyznaczonym przez prawo czasie, gdy rząd będzie gotów, by dostarczyć danych na temat wykorzystanych technik – napisała we wniosku do sądu prokurator Annette Hayes. Obecnie Departament Sprawiedliwości ściga w USA ponad 135 osób, które korzystały z Playpen. Obecnie wiadomo, że w ramach prowadzonego śledztwa FBI przejęło i przez 13 dni prowadziło pedofilską witrynę. W tym czasie zainstalowano na niej specjalny kod, który pozwolił śledczym na zidentyfikowanie adresów IP tych, którzy łączyli się z Playpen za pośrednictwem sieci Tor. Dzięki temu ich śledzenie i zidentyfikowanie było banalnie proste. DoJ nazywa swój kod „sieciową techniką śledczą” (NIT), ale specjaliści ds. bezpieczeństwa nie mają wątpliwości, że mamy tutaj do czynienia z tym, co zwykle nazywa się malware'em. Obrońcy oskarżonych domagali się dostępu do kodu źródłowego wspomnianego kodu. W podobnej sprawie w stanie Nowy Jork FBI opisuje zarówno rodzaje pornografii dziecięcej, jaka była udostępniana 150 000 użytkowników Playpen oraz możliwości swojego kodu. W ubiegłym roku sędzia Robert Bryan nakazał przekazanie obrońcom Michauda kodu źródłowego oprogramowania, ale rząd go utajnił i na razie opiera się próbom przekazania go obrońcom w ponad 100 toczących się sprawach. Dotychczas wielu oskarżonych przyznało się do winy, a prokuratorzy zrezygnowali z niewielkiej liczby spraw. Problem informatycznych technik śledczych i możliwości włamywania się przez organa ścigania do komputerów podejrzanych dotyczy wolności osobistych i obywatelskich. Stał się on a USA tym bardziej palący, że w międzyczasie przyjęto nowe zasady działania sądów federalnych i rozszerzono uprawnienia asystentów sędziów. Teraz mogą wydawać oni zgodę na użycie narzędzi takich jak NIT nie tylko na terenie działania ich sądu, ale dla całego kraju. Obawiam się, jeśli rząd zyska prawo do włamania się do komputerów wystarczającej liczby obywateli, to stanie się to nie tylko atrakcyjnym narzędziem śledczym, ale będzie wykorzystywane do szpiegowania. [...] Szpiegowanie stanie się wówczas niezwykle łatwe i tanie – mówi Christopher Soghoian z American Civil Liberties Union, który doradza też Kongresowi USA w kwestiach technologicznych. Wielu prawników uważa, że organa ścigania powinny mieć prawo do dokonywania włamań do sieci i komputerów, szczególnie tam, gdzie podejrzany używa technik i narzędzi służących do ukrywania się. « powrót do artykułu
-
W ciągu ostatnich dwóch lat przeglądarka Safari poszła w ślady Internet Explorera i straciła znaczną część użytkowników. Ci, którzy porzucili przeglądarkę Apple'a najprawdopodobniej zaczęli używać Chrome'a. Z danych Net Applications wynika, że przed dwoma laty, w marcu 2015 roku z Safari korzystało 69% użytkowników komputerów Mac. Obecnie odstetk ten wynosi 56%. To niemal 20-procentowy spadek w ciągu zledwie 2 lat. Spadek, chociaż duży, jest i tak znacznie mniejszy niż w przypadku IE, którego udziały w ciągu dwóch lat zmniejszyły się z 62 do 27 procent, spadając o ponad 50%. Obserwując statystyki można było zaobserwować wzrost udziałów google'owskiego Chrome'a. Jeszcze w marcu 2015 roku korzystało z niego 25% internautów, obecnie używa go niemal 60%. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przypuszczać, że Chrome zyskał na coraz mniejszej popularności IE oraz Safari. Widać zatem, że to, co w przeszłości było największą siłą IE oraz Safari – powiązanie z systemem operacyjnym – straciło obecnie na znaczeniu. Wniosek taki jest tym bardziej prawdziwy, gdy rzucimy okiem na statystyki dotyczące Firefoksa. Jego udziały niewiele się zmieniają. Trudno orzec, dlaczego użytkownicy porzucają Safari. Apple nie popełniło przecież tego samego błędu co Microsoft, który wezwał użytkowników do porzucenia starszych wersji IE i skorzystania z IE11. Znaczna część użytkowników posłuchała wezwania tylko częściowo. Porzucili starego Internet Explorera, ale zaczęli korzystać z Chrome'a. « powrót do artykułu
-
Minerały potwierdzają istnienie antropocenu
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Jakiś czas temu pojawiła się propozycja uznania nowej epoki geologicznej – antropocenu. Jej zwolennicy argumentują, że człowiek wywiera tak wielki wpływ na Ziemię, że mamy do czynienia właśnie z nową epoką geologiczną. Teraz zyskali oni kolejny argument potwierdzający ich hipotezę. Robert Hazen z Carnegie Institution for Science opublikował w American Mineralogist artykuł, w którym informuje o zidentyfkowaniu 208 minerałów, które powstały głównie lub wyłącznie za sprawą człowieka. Te przypisywane Homo sapiens minerały stanowią więc 4% z 5200 minerałów oficjalnie uznawanych przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Mineralogiczne (IMA). Większość z minerałów, których powstanie przypisywane jest człowiekowi, wiąże się z górnictwem. Znaleziono je w składowiskach rud metali, powstają podczas wietrzenia żużlu, w kopalnianych tunelach, wodzie i drewnie wykorzystywanym w kopalniach czy wskutek pożarów. Sześć ze wspomnianych minerałów odkryto na ścianach pieców hutniczych, a trzy w instalacjach geotermalnych. Niektóre z takich minerałów powstają również w sposób naturalny. Są wśród nich minerały odkryte na skorodowanych ołowianych fragmentach zatopionego tunezyjskiego okrętu, dwa na egipskim brązie, a dwa na kanadyjskiej cynie. Cztery znaleziono w miejscach prehistorycznego pochówku w austriackich Alpach. Ze wspomnianego artykułu dowiadujemy się, że pierwszy ważny moment w pojawianiu się nowych minerałów na Ziemi miał miejsce przed ponad 2 miliardami lat, gdy zwiększenie ilości tlenu w atmosferze doprowadziło do powstania 2/3 ze wspomnianych 5200 rodzajów minerałów. Ewolucja minerałów ma miejsce przez całe istnienie Ziemi. Przez 4,5 miliarda lat pierwiastki łączyły się, były poddawane oddziaływaniu różnych czynników i powstało ponad 5200 rodzajów różnych minerałów, jakie obecnie znamy. Większość z nich pojawiła się w ciągu ostatnich 2 miliardów lat. Wśród tych 5200 minerałów mamy 205, które pojawiły się pośrednio lub bezpośrednio wskutek działalności człowieka. Większość z nich po raz pierwszy pojawiła się po roku 1750 i sądzimy, że obecnie ciągle powstają nowe, a proces ten odbywa się w równie błyskawicznym tempie. Różnica pomiędzy 250 lat a 2 miliardami lat jest jak różnica pomiędzy mrugnięciem oka a jednym miesiącem - mówi doktor Hazen. Żyjemy w epoce bezprecedensowego różnicowania się materii nieorganicznej. Jeśli pojawienie się tlenu było kropką w historii Ziemi, to szybkość i zasięg zmian zachodzących w antropocenie są wykrzyknikiem - dodaje uczony. W lutym 2017 roku na oficjalna lista IMA wymieniała 5208 znanych minerałów. Część z nich to dzieło człowieka. Ludzie nie tylko przyczyniają się do powstawania nowych rodzajów minerałów, ale też transportują olbrzymie ilości skał, osadów i minerałów. Przesuwamy ich tak dużo, że możemy w tym względzie rywalizować ze skalą ich naturalnej redystrybucji dokonywanej np. przez lodowce. Działalność górnicza, budowa dróg, tuneli i umacnianie brzegów rzek to kolejny przykład, jak zmieniamy geologię planety. Po całej Ziemi redystrybuujemy też cenne minerały i metale, jak diamenty czy złoto. Naukowcy przypuszczają zresztą, że – biorąc pod uwagę zasięg i intensywność ludzkiej działalności – istnieją setki minerałów nieznanych jeszcze nauce, do których powstania się przyczyniliśmy. Te minerały pozostaną w warstwach geologicznych jako odróżniająca się od innych warstwa, znak, że czasy, w których żyjemy, sa odmienne od wcześniejszych. Dlatego też zasadne jest oficjalne uznanie, że mamy obecnie do czynienia z epoką antropocenu. « powrót do artykułu -
Zanieczyszczenie powietrza zmienia zachowanie bakterii i ich potencjał w zakresie powodowania chorób. Naukowcy z Uniwersytetu w Leicester odkryli, że zanieczyszczenie powietrza bezpośrednio wpływa na bakterie wywołujące infekcje dróg oddechowych, np. na dwoinki zapalenia płuc (Streptococcus pneumoniae), zwiększając ich potencjał infekcyjny. Oddziałuje to także na skuteczność antybiotyków. Naukowcy badali, jak zanieczyszczenie wpływa na bakterie żyjące w/na naszych ciałach, a zwłaszcza w drogach oddechowych: nosie, gardle i płucach. Głównym składnikiem zanieczyszczenia powietrza jest czarny węgiel. Powstaje on przy niepełnym spalaniu paliw kopalnych, biomasy i biopaliw. Badania pokazują, że zmienia on sposób, w jaki bakterie rosną i tworzą społeczności. To z kolei może wpływać na ich przeżywalność na nabłonku dróg oddechowych, a także na zdolność ukrywania się i walki z układem odpornościowym. Przy każdym oddechu wszyscy ludzie na świecie stykają się z zanieczyszczeniami powietrza. [...] Musimy zrozumieć, co się w związku z tym z nami dzieje, w jaki sposób to nam szkodzi i jak można zahamować tego skutki - podkreślają doktorzy Shane Hussey i Jo Purves. Badania koncentrowały się na gronkowcu złocistym (Staphylococcus aureus) i dwoince zapalenia płuc, które wywołują choroby dróg oddechowych i wykazują wysoki poziom lekooporności. Okazało się, że czarny węgiel zmienia tolerancję antybiotyków w społecznościach gronkowca złocistego i znacząco zwiększa oporność dwoinek zapalenia płuc na penicylinę. Eksperymenty pokazały także, że pod wpływem czarnego węgla S. pneumoniae rozprzestrzeniały się z nosa do dolnych dróg oddechowych, co stanowi kluczowy etap rozwoju choroby. Interdyscyplinarny zespół, którego artykuł ukazał się w piśmie Environmental Microbiology, podkreśla, że rozwój megamiast ze skrajnymi poziomami zanieczyszczenia stanowi poważny czynnik ryzyka, zagrażający zdrowiu ludzi z różnych stron świata. Zanieczyszczeniu przypisuje się co najmniej 7 mln zgonów rocznie. « powrót do artykułu
-
Eksperci z niemieckiego Instytutu Fraunhofera przeanalizowali 9 najpopularniejszych menedżerów haseł dla Androida i odkryli luki bezpieczeństwa w każdym z nich. Niektóre z analizowanych programów przechowywały hasła w formie otwartego tekstu lub też zawierały w kodzie źródłowym klucze, pozwalające na odszyfrowanie haseł. Badane programy to My Passwords, Informaticore Password Manager, LastPass, Keeper, F-Secure KEY, Dashlane, Hide Pictures Keep Safe Vault, Avast Passwords oraz 1Password. W każdym z nich znaleziono co najmniej jeden błąd. Najbardziej chyba zaskakującym odkryciem, jest wspomniany już fakt przechowywania haseł w postaci otwartego tekstu czy obecność kluczy deszyfrujących w kodzie oprogramowania. Inne popularne błędy to umożliwienie dostępu do haseł za pomocą narzędzi informatyki śledczej. Okazało się też, że większość menedżerów haseł nie chroni przed atakiem na schowek. A to oznacza, że hasła nie są usuwane ze schowka po ich skopiowaniu przez użytkownika. Badacze uznali swoje odkrycie za alarmujące i zauważają, że niektóre z tych menedżerów reklamowane są jako zapewniające bezpieczeństwo na poziomach wymaganych w bankowości czy wojskowości. To, jak się okazuje, nieprawdziwe stwierdzenia. Eksperci z Fraunhofera poinformowali twórców programów o swoim odkryciu. Obecnie wszystkie znalezione podczas badań błędy zostały poprawione. « powrót do artykułu
-
Przestępcy od dwóch lat włamują się na pocztę Yahoo!
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Bezpieczeństwo IT
Wewnętrzne śledztwo Yahoo! wykazało, że w ciągu ostatnich 2 lat cyberprzestępcy dostali się do 32 milionów kont pocztowych, wykorzystując w tym celu podrobione pliki cookie. Przedsiębiorstwo oświadczyło, że niektóre z ostatnich ataków można połączyć ze zorganizowanym przez jedno z państw atakiem z 2014 roku, podczas którego ucierpiało co najmniej 500 milionów kont pocztowych. Na podstawie wyników śledztwa sądzimy, że nieautoryzowana trzecia strona zdobyła dostęp do naszego kodu, by nauczyć się, w jaki sposób można podrobić cookies, stwierdziło Yahoo! w swoim najnowszym rocznym raporcie dla amerykańskiej komisji giełd (SEC). Podrobione cookie dają dostęp do konta bez konieczności podawania hasła użytkownika. W 2014 roku dokonano dużego ataku na Yahoo!. Gdy sprawa się wydała, portal powołał niezależny komitet śledczy. Wykazał on, że osoby odpowiedzialne za bezpieczeństwo oraz wysocy rangą menedżerowie wiedzieli, iż konta niektórych użytkowników zostały zaatakowane. Jednak poza zawiadomieniem 26 użytkowników i dodaniu nowych zabezpieczeń, nie przeprowadzono wówczas pełnego śledztwa. W wyniku tych zaniechań przypadek ten nie został odpowiednio wówczas zbadany, przyznaje Yahoo! w raporcie dla SEC. W grudniu ubiegłego roku firma przyznała, że podczas ataku z sierpnia 2013 ucierpiało ponad miliard kont pocztowych, co czyni ten przypadek największym w historii atakiem na system pocztowy. W związku z ujawnieniem tak licznych wpadek zdecydowano, że szefowa firmy Marissa Mayer nie otrzyma premii za rok 2016, a Verizon Communications, który obecnie kupuje główne aktywa Yahoo! obniżył swoją ofertę o 350 milionów dolarów. « powrót do artykułu -
Naukowcy wykorzystują słodzik acesulfam K do określania, ile moczu znajduje się w wodzie na basenach. Ostatnie badania wykazały, że związki azotu z moczu i potu (np. mocznik) reagują z chlorem, tworząc tzw. produkty uboczne dezynfekcji wody (ang. disinfection byproducts, DBPs). Należy do nich trichlorek azotu (NCl3), który może wywoływać podrażnienia oczu i problemy z oddychaniem. Xing-Fang Li, Lindsay K. Jmaiff Blackstock i inni podkreślają, że pokazało to, że trzeba lepiej zrozumieć chemię basenu, by móc zwiększyć świadomość i edukować społeczeństwo odnośnie do znaczenia pływackich praktyk higienicznych. Chcąc oszacować, ile moczu (i potencjalnie DBPs) może sie znajdować w danym basenie, zespół Li musiał stwierdzić, jaki związek może być stale obecny w urynie. Wybór padł na acesulfam K, który często występuje w produktach przetworzonych, np. napojach i wypiekach, jest powszechnie spożywany, chemicznie stabilny i ulega wydaleniu w niezmienionej postaci. Autorzy publikacji z pisma Environmental Science & Technology Letters opracowali szybką, wysokoprzepustową metodę analityczną, by zbadać ponad 250 próbek wody z 31 basenów i jacuzzi z 2 kanadyjskich miast. Dla porównania zbadali też ponad 90 próbek czystej wody z kranu, którą napełniano baseny. Okazało się, że stężenie acesulfamu K w basenach i jacuzzi wynosiło od 30 do 7110 nanogramów na litr i było nawet 570-krotnie wyższe niż w próbkach wody z kranu. W oparciu o stężenia słodzika naukowcy stwierdzili, że w przypadku pewnego basenu o pojemności 416,4 m3 użytkownicy wydalili ponad 7 galonów (26,5 l) moczu, a w przypadku drugiego basenu o wielkości circa 1/3 basenu olimpijskiego prawie 20 galonów, czyli 75,7 l. « powrót do artykułu
-
NASA i SSL planują wspólną misję na Psyche
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Astronomia i fizyka
NASA połączyła siły z firmą Space Systems Loral i wspólnie planują misję na asteroidę. W ramach Programu Discovery, którego celem jest lepsze zrozumienie Układu Słonecznego poprzez badanie planet, księżyców i innych obiektów, zdecydowano o przeprowadzeniu w przyszłej dekadzie dwóch misji na asteroidy. Budżet każdej z nich ustalono na 450 milionów dolarów. Celem jednej z misji będzie zbudowana z metalu asteroida Psyche. Metalowe asteroidy to jedne z ostatnich obiektów w Układzie Słonecznym, którym naukowcy jeszcze nie przyjrzeli się z bliska. Badaliśmy już planety skaliste, gazowe olbrzymy, lodowe planety, skaliste asteroidy, komety, ale nigdy nie badaliśmy niczego podobnego do Psyche, mówi profesor Jim Bell z Arizona State University, gdzie pracuje zespół odpowiedzialny za misję. Naukowcy przypuszczają, że Psyche może być jądrem planety, która miliardy lat temu została pozbawiona zewnętrznych skalistych warstw. Jeśli mają rację, to misja na Psyche jest jedynym możliwym sposobem na odwiedzenie jądra planety. Psyche ma ponad 200 kilometrów średnicy, a dotarcie do asteroidy zajmie 5-7 lat. Kolejny rok będzie trwało zbieranie danych przez pojazd pozostający na orbicie Psyche. Satelita badający asteroidę zostanie wyposażony w kamerę, wykrywacz promieniowania gamma, który pozwoli na określenie składu asteroidy, oraz w magnetometr do pomiaru pola magnetycznego. Budową satelity o wymiarach busa zajmie się Jet Propulsion Laboratory we współpracy ze Space Systems Loral (SSL), firmą, która ma 60-letnie doświadczenie w budowie i wystrzeliwaniu satelitów. SSL wygrała w styczniu przetarg o wartości 127 milionów dolarów. Początek misji na Psyche zaplanowano na rok 2023. « powrót do artykułu -
Bezprzewodowa opaska na ramię, na którą składają się gumowe elektrody i chip, może uwolnić chorych od migren. Jak wyjaśnia dr David Yarnitsky, szef neurologii w Rambam Medical Center w Hajfie, gdy zaczyna się migrena, intensywność generowanych impulsów elektrycznych można kontrolować za pomocą aplikacji na smartfony. Ludzie cierpiący na migreny szukają rozwiązań niefarmakologicznych, a to urządzenie jest łatwe w obsłudze [można je stosować także w pracy czy podczas spotkań] i nie daje efektów ubocznych. Czuje się tylko mrowienie w górnej części ramienia. Yarnitsky jest konsultantem medycznym w firmie Theranica Ltd., która produkuje urządzenie. Wkrótce zaczną się testy kliniczne z udziałem blisko 200 pacjentów. Naukowiec ma też nadzieję, że w przyszłym roku uda się uzyskać pozwolenie amerykańskiej Agencji ds. Żywności i Leków (FDA). Jak wyjaśniają specjaliści, mózg dysponuje systemem modulowania chronicznego bólu. Stymulacja ramienia aktywuje mechanizmy regulacji bólu i w ten sposób pomaga zwalczyć atak migreny. Oceniając skuteczność plastra, zespół Yarnitsky'ego zebrał grupę 71 osób, u których występowało od 2 do 8 ataków migreny w miesiącu. Przez co najmniej 2 ostatnie miesiące nie przyjmowały one żadnych leków przeciwmigrenowych. Ochotnicy naklejali plaster krótko po rozpoczęciu ataku migreny. Używali go przez 20 min i przez 2 godziny nie przyjmowali leków. Urządzenie zaprogramowano w taki sposób, by losowo generowało symulowany impuls o bardzo niskiej częstotliwości albo prawdziwy impuls na jednym z czterech poziomów. Podczas eksperymentu leczono 299 migren. Na trzech najwyższych poziomach stymulacji 2 godziny po zabiegu aż 64% osób doświadczało zelżenia bólu o co najmniej 50% (w porównaniu do 26% ludzi z symulowaną stymulacją). Po zastosowaniu najsilniejszej możliwej stymulacji u 58% osób z umiarkowanym-silnym bólem odnotowano całkowite wyeliminowanie bólu lub ograniczenie bólu do lekkiego (przy symulowanej stymulacji udawało się to tylko w 24% przypadków). Wyniki są podobne do zastosowania tryptanów - podkreśla Yarnitsky. Autorzy publikacji z pisma Neurology zauważyli, że najskuteczniejsze było zastosowanie plastra w ciągu 20 minut od rozpoczęcia migreny; gdy zabieg rozpoczynano wcześnie, ból zmniejszał się u 47% pacjentów, gdy po 20 min - tylko u 25%. Jak opowiada Yarnitsky, jednym z ograniczeń badania było to, że w czasie fałszywej stymulacji ochotnicy często kończyli zabieg przed upływem 20 min, co może wskazywać, że zdawali sobie sprawę, że stymulacja nie jest aktywna. Przez to studium przestawało być ślepe [...]. « powrót do artykułu
-
Popularne leki na osteoporozę zwiększają ryzyko mikropęknięć kości
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Medycyna
Bisfosfoniany, leki stosowane w leczeniu osteoporozy, zwiększają ryzyko wystąpienia w kościach mikropęknięć. Jak tłumaczą naukowcy z Imperial College London, mogą one zmniejszać mechaniczną wytrzymałość kości. W ramach studium Brytyjczycy analizowali próbki kości 16 pacjentów z osteoporozą. U wszystkich wystąpiło złamanie biodra. Połowa przyjmowała bisfosfoniany. By zobrazować budowę kości w dużej rozdzielczości, zbadano je w Diamond Light Source. Choć to bardzo małe, pilotażowe badanie, wyniki są dość zdumiewające, co uprawomocnia kolejne studia. Mikropęknięcia są jak drobne szczelinki, które pojawiają się po wielokrotnym wygięciu plastikowej linijki. Stopniowo osłabiają strukturę i potencjalnie mogą zwiększać jej podatność na złamanie - tłumaczy dr Richard Abel. Bisfosfoniany spowalniają tempo rozkładu kości, redukując aktywność osteoklastów. Rocznie na świecie wypisuje się na nie ok. 190 mln recept. W ostatnich latach lekarze zaczęli jednak podejrzewać, że zapobiegają rozkładowi do takiego stopnia, że w rzeczywistości niekiedy zwiększają ryzyko złamań. Miałoby się tak dziać, bo osteoklasty (komórki kościogubne) usuwają starą, zniszczoną kość, tak by mogła zostać zastąpiona nową. Gdy stają się za bardzo rozleniwione, kości nie są odnawiane, a przez to stają się bardziej podatne na uszkodzenie. Chcąc się jakoś odnieść do postulatów lekarzy, Brytyjczycy analizowali pęknięcia i perforacje w mikrostrukturze kości. Mikrostruktury nie da się uwidocznić za pomocą standardowej aparatury rtg., dlatego naukowcy posłużyli się akceleratorem. Badali 16 próbek od osób ze złamaniem biodra: połowę pobrano od pacjentów, którzy przyjmowali bisfosfoniany, a resztę chorych, którzy ich nie zażywali. Próbki pozyskano w trakcie wstawiania endoprotezy. Wiek pacjentów wynosił 60-90 lat. Zespół analizował także próbki kości od grupy kontrolnej: osób, które nie miały osteoporozy i nie przeszły złamania biodra. Autorzy publikacji z pisma Scientific Reports testowali także mechaniczną wytrzymałość kości. Okazało się, że w kościach osób zażywających bisfosfoniany występowało o 24% więcej mikropęknięć niż w kościach chorych, którzy ich nie przyjmowali i o 54% więcej niż w zdrowo starzejących się kościach. Z drugiej strony, tak jak podejrzewano, w kościach osób przyjmujących bisfosfoniany było mniej otworów. Tak czy siak generalnie były one o 33% słabsze niż kości ludzi nieprzyjmujących tych leków. By potwierdzić, że różnice są istotne statystycznie, naukowcy uciekli się do różnych modeli matematycznych. Badanie sugeruje, że u niewielkiej liczby pacjentów zamiast chronić przed złamaniami, bisfosfoniany mogą w rzeczywistości zwiększać kruchość kości. By zweryfikować te ustalenia, pilnie potrzebujemy większych badań - podkreśla Abel i dodaje, że w przyszłości trzeba też będzie sprawdzić, czy istnieje idealna długość okresu przyjmowania bisfosfonianów. Może istnieć kluczowy czas, kiedy już udaje się zapobiec perforacjom, a jeszcze nie tworzą się mikropęknięcia. Jeśli się tego dowiemy, personalizując czas terapii, będziemy się mogli upewnić, że bisfosfoniany zapewniają maksymalną ochronę przed złamaniami. Niewykluczone, że kiedyś będziemy musieli opracować nowe terapie osteoporozy, które polegają raczej na budowie nowej kości, a nie na spowalnianiu rozkładu starej. Abel ujawnia, że jego zespół zajmie się też innym zagadnieniem: czy u chorych zażywających bisfosfoniany, u których nie pojawiają się złamania, także tworzą się mikropęknięcia. Nasze studium nie tylko objęło małą liczbę osób. Dodatkowo byli to wyłącznie pacjenci, którzy doznali złamania biodra. « powrót do artykułu -
Rozpalone do czerwoności głowy komentujących, wyzwiska, komentarze odbiegające od tematu to codzienność internetu. A bardziej uważni czytelnicy oraz dziennikarze wiedzą, że wielu komentujących nawet nie czyta tekstu, który komentują. Dlatego też norweski wydawca NRK postanowił przeprowadzić interesujący eksperyment. Postanowił sprawdzić, czy zabierający się do komentowania internauta w ogóle przeczytał tekst, do którego ma zamiar się odnieść. Jak to zrobić? W prosty sposób. Umieszczając quiz pod artykułami. Na razie eksperyment prowadzony jest na niewielkiej liczbie tekstów. Pytania umieszczono jedynie pod najważniejszymi newsami. Nie są one zbyt wymagające, ale pozwalają upewnić się, że ten, kto ma zamiar napisać komentarz, przynajmniej przejrzał artykuł. W ten sposób można uniknąć nie tylko ewidentnych pomyłek, gdy komentujący odnosi się do nie tego tekstu, do którego miał zamiar oraz wyeliminować osoby mające w zwyczaju wypowiadać się na tematy, z którymi nawet pobieżnie się nie zapoznały. Czas pokaże, czy metoda NRK się upowszechni. « powrót do artykułu
-
Potrójnie ujemny rak piersi ma słabą stronę, którą można zaatakować
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Medycyna
Badacze z Beth Israel Deaconess Medical Center (BIDMC) znaleźli piętę achillesową potrójnie ujemnego raka piersi (TNBC). Ten typ nowotworu występuje u około 20% chorych i bardzo trudno go leczyć, gdyż nie występują w nim receptory estrogenowe i progesteronowe oraz nie dochodzi do nadekspresji receptora HER2. Z tego też powodu nie istnieją terapie celowane przeciwko temu typowi nowotworu, pozostaje standardowa chemioterapia, radioterapia i zabiegi chirurgiczne. Biorąc pod uwagę brak terapii celowanych przeciwko TNBC zaczęliśmy się zastanawiać, jak znaleźć słabą stronę komórek tego nowotworu. Jeśli moglibyśmy ją znaleźć, to być może udałoby się opracować sposób na jej wykorzystanie. Niewykluczone, że zadziałałyby już istniejące i zatwierdzone leki w połączeniu z istniejącymi lekami przeciwnowotworowymi – mówi Alex Toker z BIDMC. Toker i jego koledzy dowiedli, że w odpowiedzi na standardową chemioterapię w komórkach TNBC dochodzi do zwiększonej produkcji nukleotydów zwanych pirymidynami. Jako, że pirymidyny to bardzo istotny składnik DNA uczeni wywnioskowali, że zwiększona biosynteza tych związków to odpowiedź komórek nowotworu na szkodzące im chemioterapeutyki. Podążający tym tropem naukowcy potraktowali komórki TNBC wykorzystywaną w terapii antynowotworowej doksorubicyną. Jak się spodziewali, komórki zwiększyły produkcję pirymidyn. Wyniki takie uzyskano zarówno in vitro, jak i in vivo, u myszy z wszczepionymi komórkami ludzkiego TNBC. Następnie TNBC poddano działaniu doksorubicyny w połączeniu z leflunomidem. Ten drugi lek stosowany jest w reumatoidalnym zapaleniu stawów i wiadomo, że blokuje biosyntezę pirymidyn. I znowu odpowiedź była taka, jak się spodziewano. Połączone leki doprowadziły do znaczącego zmniejszenia się guza TNBC u myszy. Kolejne eksperymenty wykazały, że ani doksorubicyna ani leflunomid samodzielnie niemal nie szkodzą komórkom TNBC. Są jednak skuteczne, gdy działają w tandemie. Taka połączona terapia nie działa jednak w przypadku innych nowotworów piersi, w których występują receptory estrogenowe, progesteronowe i HER2. Teraz Toker i jego koledzy chcą rozpocząć testy kliniczne nowej terapii. Mają zamiar wykorzystać w nich zarówno leki już zatwierdzone, jak i najnowsze środki, które działają w podobny sposób do doksorubicyny i leflunomidu. Uczeni nie ograniczą się tylko do badań nad TNBC ale mają zamiar wziąć na cel inne nowotwory, które w sposób podobny co TNBC radzą sobie z działaniem chemioterapeutyków. Skupimy naszą uwagę na szlaku biosyntezy pirymidyn, gdyż chcemy opracować nowe strategie leczenia bez konieczności opracowywania nowych leków. Obecnie istnieje już jeden zatwierdzony lek, który blokuje kluczowy enzym tego szlaku. Jeśli okaże się on skuteczny, to dopuszczenie go również do terapii antynowotworowej będzie szybsze niż opracowywanie nowych leków - stwierdza Toker. « powrót do artykułu -
Dzikie słonie afrykańskie śpią najkrócej ze wszystkich lądowych ssaków. Naukowcy przez 35 dni śledzili w Parku Narodowym Chobe w Botswanie 2 słonie, by dowiedzieć się więcej o naturalnych wzorcach snu tych zwierząt. Okazało się, że o ile w zoo słonie śpią przez 4-6 godzin na dobę, w naturalnym otoczeniu odpoczywają tylko 2 godziny, głównie nocą. Samice - obie były przywódczyniami stada - czuwały niekiedy przez kilka dni (do 46 godzin). W tym czasie pokonywały duże dystanse (ok. 30 km), być może umykając lwom bądź kłusownikom. Faza REM pojawiała się u nich co 3-4 dni, kiedy spały, leżąc, a nie na stojąco. Słonie są najkrócej śpiącymi ssakami - wydaje się to mieć związek z ich dużymi rozmiarami. Sądzimy, że słonie śnią co 3-4 dni. Biorąc pod uwagę ich świetną pamięć, podaje to w wątpliwość teorie kojarzące sen REM z konsolidacją pamięci - podkreśla prof. Paul Manger z University of the Witwatersrand. Biolodzy z Johannesburga postanowili uzupełnić lukę w wiedzy na temat wzorców snu dzikich słoni. Pod skórę trąby samic wszczepiono actiwatch - urządzenie monitorujące aktywność (gdy trąba leżała nieruchomo przez 5 lub więcej minut, wiadomo było, że zwierzę śpi). Na szyję założono im zaś obroże z żyroskopami., które z kolei pozwalały ocenić pozycję, w jakiej przywódczynie spały. Podejrzewaliśmy, że słonie powinny być najkrócej śpiącymi ssakami, bo są największe. Nie jesteśmy do końca pewni, czemu tak się dzieje, ale generalnie mniejsze ssaki śpią dłużej niż większe. Dla porównania: o ile leniwce przesypiają ok. 14 godzin dziennie, o tyle ludzie już tylko ok. 8. Nie wiadomo, jak słonie mogą przetrwać z tak małą ilością snu. Naukowcy planują już badania z udziałem większej liczby zwierząt, w tym samców. Zależy im m.in. na zdobyciu kolejnych informacji na temat snu REM (większość ssaków przechodzi tę fazę snu każdego dnia). « powrót do artykułu
-
Naukowcy z University of North Carolina alarmują, że z raf koralowych Morza Karaibskiego zniknęło ponad 90% drapieżnych ryb. Zostały one odłowione przez ludzi, a ich brak ma negatywny wpływ na cały ekosystem oraz gospodarkę. Dobra wiadomość jest taka, że zidentyfikowano rafy, które mogą utrzymać duże populacje drapieżników. Jeśli więc ludzie reintrodukują tam wytępione gatunki, ryby powinny sobie poradzić i doprowadzą do odnowienia ekosystemu i gospodarki nadbrzeżnych miejscowości. Autorzy badań postulują więc, by rafy te – charakteryzujące się wieloma kryjówkami – już teraz objąć ochroną. One są odpowiednikiem np. parku Yellowstone, który ma zdolności do podtrzymania różnorodności dzikich gatunków i dlatego jest chroniony przez rząd federalny, mówi John Bruno, biolog morski z UNC. Naukowcy zbadali 39 raf w pobliżu Bahamów, Kuby, Florydy, Meksyku i Belize. Sprawdzali, ile ryb utracono porównując biomasę ryb w dziewiczych miejscach oraz na badanych rafach. Z badań wynika, że ludzie odłowili ponad 90% drapieżników. Nadzieją na odzyskanie utraconych zwierząt jest niewielka liczba raf, w których panują świetne warunki pozwalające na odrodzenie gatunków. Jeszcze niedawno duże ryby powszechnie występowały na rafach koralowych. Dzisiaj jednak zostały zdziesiątkowane i wymagają ochrony. Naukowcy zauważają, że na terenach chronionych występuje obecnie więcej ryb i są one większe, niż na terenach niechronionych. Niestety, nawet w niektórych rezerwatach ma miejsce załamanie populacji ryb, gdyż państwa, które rezerwaty ustanowiły, nie chronią ich przed kłusującymi rybakami. Ochrona wielkich drapieżników do bardzo opłacalny biznes. Żywy rekin jest wart ponad milion dolarów. Tyle bowiem w ciągu kilkudziesięcioletniego życia rekina zapłacą turyści, którzy podróżują po to, by móc zanurkować i zobaczyć tę rybę z bliska. Odnowienie populacji rekinów i innych dużych drapieżników to świetny interes – mówi Abel Valdivia z Center for Biological Diversity. « powrót do artykułu
-
Wraz ze wzrostem wysokości nasze zmysły smaku i węchu ulegają przytępieniu. Dla linii lotniczych to poważny kłopot, z którym próbują sobie jakoś poradzić. Jedna z nich ogłosiła właśnie opracowanie specjalnego piwa przeznaczonego do spożywania na wysokości 10 000 metrów. Betsy Beer zostało stworzone przy użyciu składników, aromatu i niezbędnego dwutlenku węgla tak, by smakowało wspaniale zarówno na ziemi jak i w powietrzu. Piwo jest wspólnym dziełem linii lotniczych Cathay Pacific z Hongkongu oraz firmy McCann Worldgroup. Piwo nazwano po pierwszym samolocie Cathay Pacific. Napój produkowany jest przez firmę Hong Kong Beer Co. z brytyjskiego, miodu z Hongkongu oraz z rośliny longan. Wiemy, że podczas lotu Twój smak się zmienia. Linie powietrzne mają na to swoje sposoby. Jednak nikt nie próbował udoskonalić smaku piwa spożywanego na dużych wysokościach. To dla nas wspaniała okazja, by znaleźć uznanie w oczach pasażerów lubiących piwo – oświadczył rzecznik prasowy Cathay Pacific. Przedstawiciele firmy zapewniają, że Betsy Beer to nie jest chwyt marketingowy, ale piwo, które rzeczywiście lepiej smakuje na dużej wysokości. Ilość dwutlenku węgla zwiększono w piwie o 10%, gdyż wiadomo, że CO2 pobudza kubki smakowe, co może być bardzo przydatne na wysokości 10 000 metrów. Betsy Beer to piwo pszeniczne, dzięki czemu zredukowano goryczkę, znacznie bardziej odczuwaną na dużej wysokości. Jest to też piwo niefiltrowane, a więc bogatsze w smaku, co dodatkowo wzmacnia wrażenia podczas jego spożywania. Besty Beer jest już dostępne dla pasażerów klas pierwszej i biznesowej latających pomiędzy Hongkongiem a Wielką Brytanią. Będzie je można kupić też na lotniskach oraz w wybranych restauracjach w Hongkongu. « powrót do artykułu
-
Od bakterii glebowych do nowego lekarstwa na gruźlicę
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Medycyna
Związki wzorowane na substancjach antybakteryjnych bakterii glebowych można wykorzystać do walki z gruźlicą. W skład międzynarodowego zespołu, który prowadził badania, wchodzili m.in. specjaliści z Uniwersytetów w Sydney i Warwick. Autorzy raportu z pisma Nature Communications podkreślają, że podczas eksperymentów inspirowano się związkami, za pomocą których bakterie glebowe nie dopuszczają, by wokół nich rosły inne bakterie. Choć wiele osób uważa, że gruźlica to relikt minionych stuleci, powoduje ona więcej zgonów niż jakakolwiek inna choroba zakaźna, w tym AIDS. W 2015 r. odnotowano np. 10,4 mln nowych przypadków gruźlicy i 1,4 mln zgonów z jej powodu. Co ważne, prątki gruźlicy (Mycobacterium tuberculosis) stają się coraz bardziej lekooporne. W 2015 r. w ok. 480 tys. przypadków wystąpiła niewrażliwość na 2 podstawowe leki. Podczas studium odtwarzano związki - sansanmycyny - bakterii glebowych Streptomyces sp., wprowadzając pewne zmiany strukturalne (w ten sposób powstały ich silniej działające analogi). Obierają one na cel enzym M. tuberculosis o nazwie MraY. Katalizuje on kluczowy krok budowy ściany komórkowej a bez ściany komórkowej bakteria umiera. Enzym ten nie jest celem dostępnych obecnie leków - podkreśla prof. Richard Payne z Uniwersytetu w Sydney. Akademicy zauważyli, że analogi skutecznie zabijały prątki wewnątrz makrofagów, a więc w komórkach, w których żyją one w ludzkich płucach. Teraz naukowcy planują dalsze testy i badania nad bezpieczeństwem proponowanych rozwiązań. « powrót do artykułu -
W wielu częściach świata chleb jest podstawowym produktem spożywczym. Nic więc dziwnego, że naukowcy postanowili się przyjrzeć wpływowi środowiskowemu bochenka chleba i sprawdzić, na którym etapie jego produkcji powstaje najwięcej gazów cieplarnianych. Interdyscyplinarna grupa z Uniwersytetu w Sheffield analizowała cały proces: wzrost i zbiory pszenicy, mielenie ziarna, produkcję mąki, pieczenie i wytwarzanie produktu gotowego do sprzedaży. Okazało się, że stosowana jako nawóz saletra amonowa odpowiada za niemal połowę (43%) emisji gazów cieplarnianych. Konsumenci są zazwyczaj nieświadomi wpływu środowiskowego kupowanych produktów, zwłaszcza spożywczych, gdzie największy nacisk jest kładziony na kwestie zdrowotne lub dobrostan zwierząt. Istnieje zapewne świadomość skażenia powodowanego przez plastikowe opakowania, ale wielu ludzi jest zaskoczonych szerszym wpływem środowiskowym ujawnionym w naszym studium - wyjaśnia dr Liam Goucher. Naukowiec dodaje, że duży wpływ ekologiczny nawozu wiąże się z energochłonnością jego produkcji i z uwalnianiem tlenku diazotu podczas rozkładu w glebie. Autorzy publikacji z pisma Nature Plants ujawniają, że nawet 60% światowych upraw zasila się obecnie nawozami. Nawozy pozwalają co prawda zwiększyć wzrost i sprostać olbrzymiemu zapotrzebowaniu globalnej populacji, ale uwalniany z nich metan czy dwutlenek węgla przyczyniają się do efektu cieplarnianego. Prof. Peter Horton podkreśla, że współczesne systemy rolnożywnościowe mają służyć celom ekonomicznym, a nie zapewnieniu nienaruszającego równowagi ekologicznej bezpieczeństwa żywności. Wysoka produktywność - konieczna, by zapewniać zyski rolnikom, agrobiznesowi i sprzedawcom i jednocześnie utrzymać niskie ceny dla konsumentów - wymaga stosowania relatywnie tanich nawozów. W ramach studium dane analizowano za pomocą narzędzia SCEnAT (jego autorem jest prof. Lenny Koh). Identyfikuje ono procesy wywierające największy wpływ, tzw. hotspoty. « powrót do artykułu
-
Biolodzy badają niezamierzone konsekwencje znakowania zwierząt tagami RFID i obrożami z nadajnikami. Okazuje się, że w przypadku zagrożonych gatunków, np. rekinów czy wilków, sygnały radiowe bądź satelitarne są namierzane przez kłusowników. Zachowanie niezagrożonych gatunków także ulega zaburzeniu, bo miłośnicy przyrody i fotografowie bazują na sygnałach, by zbliżyć do dzikich zwierząt. Kanadyjsko-amerykański zespół opublikował w piśmie Conservation Biology artykuł na ten temat. Naukowcy apelują o wprowadzenie zmian w systemie, tak by uniemożliwić lub przynajmniej utrudnić nadużycia. Prof. Steven Cooke z Carleton University podkreśla, że coraz więcej biologów wykorzystujących tagi w badaniach coraz bardziej się martwi o niezamierzone skutki wprowadzenia technologii. Prowadzimy badania terenowe, gromadzimy informacje i zakładamy, że wszystko jest w porządku, tymczasem proces ten może zostać skorumpowany czy zaburzony na wiele sposobów. Jak wyjaśnia Cooke, tagi przydają się do poznawania biologii czy trybu życia różnych gatunków, monitorowania małych populacji zagrożonych zwierząt oraz śledzenia poczynań dużych grup, np. ryb wypuszczanych do cieków/zbiorników wodnych. Kanadyjczyk ujawnia, że w samych Wielkich Jeziorach żyje ponad 5 tys. oznakowanych ryb. Przeszukując Internet, strony z wiadomościami i mniej tradycyjne źródła, naukowcy trafili na wiele przykładów niewłaściwego korzystania ze znaczników. Okazało się, że żarłacze białe oznakowane w ramach programu ochrony w zachodniej Australii zostały znalezione i zabite przez ludzi naprowadzanych sygnałami radiowymi. W Indiach kłusownicy próbowali zaś zhakować dane GPS, wysyłane przez obroże tygrysów bengalskich. Biolodzy zorientowali się też, że rybacy wykorzystują dane radiowe, by znaleźć ryby, które żerują w pobliżu gatunków, które chcą schwytać. Wygląda też na to, że grupy ścigające w USA wilki odkodowują sygnał, by znaleźć drapieżniki. Cooke opowiada, że pewne parki narodowe podjęły już kroki zapobiegawcze i wprowadziły zakaz wykorzystywania odbiorników radiowych, które wychwytują sygnały wysyłane przez tagi. Agencja Parks Canada zakazała np. odbiorników UKF w Parku Narodowym Banff. Profesor dodaje, że dzięki artykułowi jego zespołu inni biolodzy zaczęli się dzielić informacjami nt. kolejnych sposobów nadużywania danych ze znaczników. « powrót do artykułu
-
To tak, jakby diament Hope znaleźć w Peorii, a nie w Nowym Jorku, mówi archeolog Geoffrey Braswell o odkrytym przed dwoma laty naszyjniku z epoki Majów. Czegoś takiego można by się spodziewać w jednym z wielkich miast świata Majów. A znaleziono go z dala od takich centrów - dodaje. Jadeitowy naszyjnik noszony przez władcę w czasie najważniejszych ceremonii religijnych został znaleziony w 2015 roku i jest obecnie przechowywany w skarbcu Banku Centralnego Belize. Geoffrey Braswell z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego opublikował właśnie dwa artykuły opisujące zabytek oraz prowadzone prace wykopaliskowe. Profesor Braswell zauważa, że jest do rugi pod względem wielkości majański zabytek z jadeitu znaleziony na terenie Belize. Ma on 19 centymetrów szerokości, 10,5 centymetra szerokości i 0,8 centymetra grubości. To jedyny naszyjnik, na którym umieszczono historyczny tekst. Wyryto na nim bowiem 30 hieroglifów opowiadających historię pierwszego właściciela. Bardzo ważny jest też fakt, że naszyjnik nigdy nie padł łupem złodziei. Został wykopany przez profesjonalistów, przeprowadzono odpowiednie badania kontekstu, w jakim go znaleziono. Niezwykły zabytek znaleziono na stanowisku Nim Li Punit w okręgu Toledo, w pobliżu współczesnej wioski Indian Creek znajdującej się u podnóża gór Maya. Miejsce znalezienia naszyjnika nigdy nie odgrywało większej roli w dziejach Majów. Nim Li Punit było zamieszkane w latach 150-850. Braswell i jego studenci, Maya Azarova i Mario Borrero, prowadzili wykopaliska na miejscu, w którym znajdował się pałac wzniesiony około roku 400, kiedy znaleźli zapadnięty, ale nienaruszony przez złodziei, grobowiec datowany na około 800 rok naszej ery. Wewnątrz odkryto 25 naczyń, duży kamień, któremu nadano kształt bóstwa i cenny jadeitowy naszyjnik. Oprócz kilku zębów w środku nie było żadnych ludzkich szczątków. Naszyjnik ma kształt litery T. Jeden z hieroglifów – ik – oznacza „oddech i wiatr”. Naszyjnik złożono na platformie w kształcie litery T, a jedno z zakopanych wraz z nim naczyń przedstawia prawdopodobnie twarz boga wiatru. Wiatr odgrywał ważną rolę w kulturze Majów. Przynosił on opady deszczu, dzięki którym rosły rośliny zapewniające pożywienie. A majańscy królowie odprawiali rytuały przywołujące wiatr i deszcze. Inskrypcja na odwrocie niezwykłego naszyjnika informuje nas, że po raz pierwszy został on użyty w roku 672 po Chrystusie, właśnie podczas takich rytuałów. Co więcej, dwie płaskorzeźby znalezione w Nim Li Punit przedstawiają władcę, który odprawia rytuały, a na szyi ma ten właśnie naszyjnik. Rzeźby pochodzą z roku 721 i 731. Jednak, jak wykazały badania, przed rokiem 800 naszyjnik został pochowany. I to nie ze swoim ludzkim właścicielem, ale w towarzystwie różnych przedmiotów. Braswell uważa, że naszyjnik miał potężną moc i został pochowany w ofierze bogowi wiatru. Około roku 800 królestwa Majów w Gwatemali i Belize upadały jedno po drugim. Zmniejszało się zaludnienie, w końcu opuszczone zostało też Nim Li Punit. Obecnie uważa się, że doszło do susz spowodowanych zmianą klimatu. To z kolei doprowadziło do upadku rolnictwa i cywilizacji Majów. Poświęcenie grobowca bogowi wiatru, który przynosił opady, wspiera teorię o suszach i pokazuje nam niebezpieczeństwa związane ze zmianami klimatu - mówi uczony. Najbardziej intrygującym elementem naszyjnika jest jego inskrypcja. Wciąż trwają jej analizy. Z napisu dowiadujemy się, że naszyjnik wykonano dla króla imieniem Janaab'Ohl K'inich i że po raz pierwszy został on użyty w roku 672 podczas ceremonii religijnej. Tekst opisuje też pochodzenie króla. Jego matka pochodziła z odległego Cahal Pech w zachodnim Belize, a jego ojciec zmarł przed 20. rokiem życia i mógł pochodzić z dzisiejszej Gwatemali. Tekst opisuje też ceremonię intronizacji króla, która miała miejsce w roku 647, a kończy się fragmentem, który być może łączy Janaab'Ohl K'inicha z potężnym majańskim miastem Caracol. Braswell uważa, że naszyjnik świadczy o przybyciu osoby z rodziny królewskiej do Nim Li Punit i założeniu tam nowej dynastii. Napis na nim nie jest zbyt stary, ale jest najstarszym napisem znalezionym w Nim Li Punit. Mógł on zatem zapoczątkować pojawienie się pisma w tej miejscowości. Niewykluczone, że to sam król Janaab'Ohl K'inich przeniósł się do Nim Li Punit. Możliwe też, że jakieś potężne majańskie miasto szukało sprzymierzeńców i w ramach zawartego sojuszu podarowano naszyjnik władcy Nim Li Punit. Tak czy inaczej, naszyjnik zdradza powiązania, o istnieniu których nie mieliśmy pojęcia. « powrót do artykułu
-
W najnowszym Windows 10 Insider Preview znalazł się mechanizm, który pozwala na zablokowanie instalowania klasycznych aplikacji Win32. Pozwala on wybrać, skąd mogą pochodzić instalowane aplikacje. Użytkownik ma do dyspozycji trzy opcje. Pierwsza pozwala na instalowanie dowolnych programów, druga również, ale ze wskazaniem na aplikacje z Windows Store, a trzecia opcja umożliwia wyłącznie instalowanie programów z Windows Store. Wspomniana opcja jest domyślnie wyłączona, jednak użytkownik może ją łatwo włączyć. Nowy mechanizm może zostać wykorzystany jako dodatkowe zabezpieczenie przed złośliwym oprogramowaniem. Wielu użytkowników nie będzie z niego korzystało, ale tam, gdzie dostęp do komputera mają dzieci czy osoby dopiero uczące się obsługi zablokowanie możliwości instalowania programów z nieznanych źródeł będzie z pewnością przydatna. Z nowej funkcji będą mogły też korzystać np. szkoły czy przedsiębiorstwa. W Windows Store użytkownik znajdzie większość potrzebnych mu aplikacji, a jednocześnie korzystanie z autoryzowanego sklepu zmniejsza niebezpieczeństwo pobrania programu zarażonego złośliwym kodem. « powrót do artykułu
-
Impulsowe lasery zbudowane w całości na światłowodach są coraz chętniej stosowane przez przemysł. Optycy z warszawskiego Centrum Laserowego Instytutu Chemii Fizycznej PAN i Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego wytworzyli w światłowodzie ultrakrótkie impulsy o dużej energii, używając w tym celu sposobu, który dotychczas uchodził za niemożliwy do zrealizowania. Rozwiązanie okazało się nie tylko użyteczne, ale także zaskakująco proste! W Centrum Laserowym Instytutu Chemii Fizycznej Polskiej Akademii Nauk (IChF PAN) i Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego (FUW) powstała nowatorska odmiana lasera światłowodowego. Za pomocą pomysłowego i prostego w realizacji rozwiązania warszawscy optycy „zmusili” jedną z odmian światłowodów do generowania ultrakrótkich impulsów o dużej energii. Szczególnie ciekawy jest przy tym fakt, że użyta metoda była uznawana przez specjalistów za niemożliwą do zrealizowania! Nowy laser jest przy tym pozbawiony mechanicznie wrażliwych części zewnętrznych, co czyni go atrakcyjnym rozwiązaniem dla przemysłu. Zgłoszony do opatentowania wynalazek już niedługo powinien wielokrotnie skrócić czas obróbki materiałów w obrabiarkach laserowych. Laser światłowodowy można skonstruować tak, żeby wszystkie procesy ważne dla powstania i kształtowania ultrakrótkich impulsów zachodziły w samym światłowodzie. Takie urządzenia, pozbawione zewnętrznych, mechanicznie wrażliwych elementów, działają bardzo stabilnie i idealnie nadają się do pracy w trudnych warunkach – mówi dr hab. Yuriy Stepanenko (IChF PAN). Akcja laserowa w światłowodzie prowadzi do powstania ciągłego strumienia światła. Uwalnianie energii w jak najkrótszych impulsach jest jednak znacznie korzystniejsze, ponieważ oznacza duży wzrost ich mocy. Za generowanie impulsów w laserach światłowodowych odpowiada układ nazywany nasycalnym absorberem. Gdy natężenie światła jest małe, absorber blokuje światło, gdy jest ono duże – przepuszcza. Ponieważ w impulsach femtosekundowych (a więc trwających milionowe części jednej miliardowej sekundy) natężenie światła jest znacznie większe niż w ciągłej wiązce, parametry absorbera można tak dobrać, żeby ten przepuszczał wyłącznie impulsy. W światłowodach jako nasycalny absorber stosowano m.in. płatki grafenu, nakładane cienką warstwą na końcówkę światłowodu. Ale światłowody mają średnice rzędu pojedynczych mikronów. Nawet niewielka energia upchnięta w tak małym przekroju ma znaczną gęstość na jednostkę powierzchni, co wpływa na żywotność materiałów. Dlatego gdy próbowano zwiększać moc impulsów femtosekundowych, grafen nałożony na czoło złączki ulegał zniszczeniu. Inne absorbery, na przykład z nanorurek węglowych, także mogą ulec degradacji – wyjaśnia mgr Jan Szczepanek, doktorant z Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego i pierwszy autor publikacji w czasopiśmie Optics Letters. W celu wygenerowania w światłowodzie impulsów femtosekundowych o wyraźnie większej energii warszawscy fizycy postanowili usprawnić nasycalne absorbery innego typu, działające nie dzięki wyjątkowym właściwościom materiałów, a wskutek sprytnego wykorzystania takich zjawisk optycznych jak efekty nieliniowe, powodujące zmianę współczynnika załamania szkła. Światło jest falą elektromagnetyczną, której pola elektryczne i magnetyczne zwykle drgają w przypadkowych, wzajemnie prostopadłych kierunkach. Gdy pola drgają cały czas w tej samej płaszczyźnie, falę nazywa się spolaryzowaną liniowo. W zwykłej optyce przyjmuje się, że gdy taka fala przemieszcza się przez ośrodek, odczuwa stały współczynnik załamania, niezależnie od natężenia światła. W optyce nieliniowej jest inaczej: przy dostatecznie dużym natężeniu światła współczynnik załamania zaczyna nieco rosnąć, tym bardziej, im większa jest wartość natężenia. Nasycalny absorber zbudowany dzięki zmianom stanu polaryzacji w wyniku efektów nieliniowych działa następująco. Na wejściu spolaryzowane liniowo światło jest dzielone na część o małym natężeniu i część o dużym natężeniu. Ośrodek absorbera można tak dobrać, by obie części odczuwały nieco inny współczynnik załamania, a więc by się poruszały z nieco innymi prędkościami (fazowymi). Wskutek różnicy prędkości płaszczyzna polaryzacji zaczyna się obracać. Na wyjściu z absorbera znajduje się filtr polaryzacyjny przepuszczający wyłącznie fale drgające prostopadle do płaszczyzny polaryzacji światła wchodzącego. Gdy laser pracuje w trybie ciągłym, światło w wiązce ma względnie małe natężenie, różnica dróg optycznych się nie pojawia, polaryzacja się nie zmienia i filtr na wyjściu blokuje światło. Przy odpowiednio dużym natężeniu, typowym dla impulsów femtosekundowych, obrót polaryzacji spowoduje, że impuls przeleci przez polaryzator. Aby nasycalny absorber z obrotem polaryzacji działał stabilnie, światłowód nie tylko musi mieć różne współczynniki załamania w dwóch kierunkach (a więc być dwójłomny), ale oba te współczynniki muszą być stałe. Problem w tym, że w zwykłych światłowodach dwójłomność pojawia się przypadkowo, np. wskutek naprężeń wywołanych naciśnięciem palca. Lasery zbudowane z takich światłowodów są niezwykle wrażliwe na czynniki mechaniczne. Z kolei światłowody zachowujące polaryzację są tak silnie dwójłomne, że impuls rozchodzi się w nich praktycznie tylko w jednym kierunku i skonstruowanie absorbera z obrotem polaryzacji przestaje być fizycznie możliwe. Na świecie produkuje się już dwójłomne światłowody zachowujące stan polaryzacji wpuszczanego do nich światła. My jako pierwsi zademonstrowaliśmy, jak z ich użyciem skonstruować nasycalny absorber: tniemy światłowód na segmenty o odpowiedniej długości i łączymy je ponownie, każdy kolejny obracając o 90 stopni względem poprzedniego – mówi doktorant Szczepanek. Obrót powoduje, że jeśli w jednym segmencie impuls o polaryzacji powiedzmy pionowej przemieszczał się wolniej, w kolejnym będzie biegł szybciej i dogoni drugi impuls, spolaryzowany prostopadle. Prosty zabieg pozwolił nam zatem wyeliminować główną przeszkodę na drodze do zwiększenia energii, czyli dużą różnicę prędkości między impulsami o różnych polaryzacjach, typową dla światłowodów zachowujących polaryzację – wyjaśnia dr Stepanenko. Im więcej obróconych segmentów, tym lepsza jakość impulsów generowanych w światłowodzie. W laserze zbudowanym w warszawskim laboratorium nasycalny absorber składał się ze światłowodu długości ok. 3 m, podzielonego na 3 segmenty, oraz filtrującego elementu polaryzacyjnego. Potencjalnie liczbę obróconych segmentów można zwiększyć nawet do kilkunastu. Nowy laser wytwarza impulsy femtosekundowe o wysokiej jakości i dużej energii, nawet tysiąc razy większej niż w laserach z absorberami materiałowymi. Z kolei w porównaniu do dotychczasowych laserów z absorberami z obrotem polaryzacji urządzenie warszawskich fizyków ma znacznie prostszą konstrukcją, a więc i większą niezawodność. « powrót do artykułu
-
Psy mogą być bardziej podobne do ludzi niż szympansy
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Humanistyka
Większość właścicieli psów uważa te zwierzęta za członków rodziny. I najwyraźniej mają rację, gdyż najnowsze badania wykazały, że psy są znacznie bardziej podobne do ludzi niż nam się wydaje. Okazuje się bowiem, że pod względem inteligencji społecznej psy są znacznie bardziej podobne do 2-letnich dzieci niż nasi najbliżsi kuzyni, szympansy. Wyniki tych badań pozwolą lepiej zrozumieć nam społeczną ewolucję człowieka. Evan MacLean, dyrektor Arizona Canine Cognition Center na University of Arizona, przeprowadził wraz z zespołem serię eksperymentów. W ich czasie sprawdzano, jak 2-letnie dzieci, psy i szympansy radzą sobie z testami mierzącymi różne rodzaje zdolności poznawczych. Uczeni dowiedzieli się, że o ile szympansy dobrze wypadają w testach dotyczących środowiska fizycznego i odczuwania przestrzeni, to już słabiej radzą sobie w testach wymagających komunikacji i współpracy, takich jak podążanie za wskazującym coś palcem czy ludzkim spojrzeniem. W badaniach tych psy i dzieci wypadały lepiej niż szympansy, a naukowcy zauważyli podobne wzorce różnorodności wyników występujące pomiędzy poszczególnymi psami jak i poszczególnymi dziećmi. Profesor MacLean przypomina, że od dekady naukowcy poszukują tego, co czyni ludzi wyjątkowymi. Wydaje się, że pojawiające się u ludzi około 9 miesiąca życia zdolności do komunikacji społecznej odróżniają nas od innych gatunków. Wiele badań pokazuje, że pewne zdolności społeczne niekoniecznie znajdziemy u szympansów, ale występują one u psów i istnieje jakieś podobieństwo pomiędzy dziećmi i psami. Postanowiliśmy pójść dalej i zbadać, czy rzeczywiście takie podobieństwo występuje, czy też oba badane gatunki wykazują różny rodzaj inteligencji społecznej. Odkryliśmy, że istnieje pewien wzorzec. Gdy psy dobrze radzą sobie w jakimś obszarze społecznym, to zwykle są dobre też w powiązanych obszarach społecznych. I tak samo jest w przypadku dzieci, ale już nie w przypadku szympansów - stwierdza uczony. Uczeni postawili więc hipotezę, zgodnie z którą psy i ludzie ewoluowali pod wpływem podobnych czynników środowiskowych, które faworyzowały przeżywalność bardziej przyjacielskich osobników, nagradzając ich gotowość do współpracy. Nasza hipoteza robocza mówi, że te same zdolności pojawiły się u psów i ludzi w trakcie podobnych procesów ewolucyjnych, to co działo się z ludźmi w czasie ewolucji było podobne do tego, co działo się z psami w procesie udomowienia. Potencjalnie więc badając psy i proces ich udomowienia możemy nauczyć się czegoś o ewolucji człowieka - mówi MacLean. Uczony nie wyklucza też, że możemy się więcej dowiedzieć też o ludzkich ułomnościach, takich jak autyzm, który wiąże się z upośledzeniem kontaktów społecznych. Pomysł MacLeana i jego kolegów jest nowatorski. Zwykle, chcąc dowiedzieć się czegoś o ewolucji człowieka, uczeni badają szympansy, bonobo czy goryle. Badanie w tym celu psów to coś niezwykłego. Istnieją różne rodzaje inteligencji. Uważamy, że dla człowieka niezwykle ważna jest inteligencja społeczna, a to jest ten rodzaj inteligencji, którą psy rozwinęły w niezwykle wysokim stopniu. Bierzemy pod uwagę, że psy pod względem fizycznym są od nas całkowicie odmienne. Nigdy zatem nie będziemy twierdzili, że psy są lepszym modelem do badania ludzkiego mózgu. Są lepsze tylko w pewnym aspekcie zdolności społecznych. W badaniach MacLeana wzięły udział 552 psy, w tym psy domowe, psy trenowane do pomocy niepełnosprawnym czy psy wykrywające materiały wybuchowe. Uzyskane przez nie wyniki porównano z wynikami 150 dzieci w iweku 2 lat oraz 106 szympansów żyjących w rezerwatach w Afryce. « powrót do artykułu -
Promień ze światłowodu zastępuje badania krwi w czasie operacji
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Medycyna
Prof. Aristide Dogariu z Uniwersytetu Środkowej Florydy opracował metodę monitorowania krwi pacjenta w czasie rzeczywistym w czasie operacji. Amerykanin posługuje się światłowodem, by w ten sposób przepuścić promień światła przez krew i zinterpretować sygnał, który ulega odbiciu. Wg specjalistów, dzięki temu nie trzeba będzie czekać na wyniki badań laboratoryjnych. Podczas operacji chirurdzy zwracają szczególną uwagę na zbyt szybkie krzepnięcie krwi chorego. Skrzepy mogą bowiem prowadzić do zagrażających życiu stanów, np. udaru lub zatorowości płucnej. Krzepnięcie stanowi problem zwłaszcza przy operacjach kardiologicznych, bo skrzep może zablokować tzw. płucoserce. By zapobiec krzepnięciu, stosowane są leki rozrzedzające krew. Tak czy siak, co 20-30 min trzeba jednak oddawać próbki krwi do badania laboratoryjnego, a testy mogą zająć do 10 minut. Dogariu rozwiązał ten problem, opracowując aparaturę ze światłowodem, który kieruje promień przez krew płynącą rurkami płucoserca. Sprzęt wykrywa odbite od niej światło. Maszyna stale interpretuje sygnał, by określić, jak szybko drgają erytrocyty. Wolne wibracje wskazują, że krew krzepnie i trzeba podać lek przeciwzakrzepowy. Technologia może powiadamiać lekarzy o pierwszych objawach krzepnięcia i zapewniać ciągłość danych w czasie długich operacji. Na tym właśnie polega nowość. Stały monitoring w czasie rzeczywistym jest dziś nieosiągalny [...]. Dr William DeCampli, szef pediatrii kardiochirurgicznej ze Szpitala Dziecięcego Arnolda Palmera, przez rok testował technologię podczas operacji 10 niemowląt. « powrót do artykułu -
Latem 2016 roku archeolodzy odkopujący zasypaną studnię z okresu Wikingów dokonali niespodziewanego odkrycia. Wśród ziemi, którymi właściciele zasypali studnię, znaleziono starannie wyrzeźbiony miniaturowy okręt, którym bawiło się dziecko. Zabawka była kopią okrętu Wikingów, a na środku miała wywierconą dziurę, w której zapewne znajdował się maszt. Ta zabawka sporo nam mówi o ludziach, którzy tutaj mieszkali. Po pierwsze, niezbyt często znajdujemy przedmioty, które należały do dzieci. Ale to pokazuje, że dzieci na tej framie mogły się bawić, że pozwalano robić im coś innego poza pomocą w gospodarstwie domowym - mówi Ulf Fransson, archeolog z Norweskiego Uniwersytetu Nauki i Technologii. Znalezienie liczącej 1000 lat zabawkowej łodzi to rzadkie wydarzenie. Nie jest jednak wyjątkowe. W 1900 roku w Trondheim znaleziono podobną zabawkę z okresu Wikingów. Jednak to zupełnie inna historia. W średniowieczu Trondheim – zwane wówczas Nidaros – było ważnym punktem handlowym, siedzibą władców i stolicą Norwegii. W bogatym mieście z pewnością byli ludzie, których stać było na zabawki dla dzieci i których dzieci miały czas się bawić. Inna warunki panowały na farmie w Ørland. Średniowieczna farma położona jest z dala od wybrzeża, nie jest też strategicznie ulokowana. W Ørland znajdują się lepiej położone farmy, stwierdziła archeolog Ingrid Ystgaard. Oznacza to, że farma, na której znaleziono łódź, zapewne nie była najbogatszą w okolicy. Mimo to, poziom życia na niej był wystarczająco wysoki, by ktoś znalazł czas, żeby wykonać zabawkę, a dziecko miało czas i możliwości, by się nią bawić. Zabawka z pewnością podobała się dziecku. Łodzie były jednymi z najbardziej zaawansowanych technologicznie obiektów Wieków Średnich. A ktoś włożył dużo, by zabawka wyglądała podobnie, jak oryginał. Dzięki temu była zapewne postrzegana jak naprawdę fajna. To tak jak dzisiejsze dzieci uważają, że realistycznie wyglądający miniaturowy samolot czy samochód są świetne - dodaje Fransson. « powrót do artykułu
-
Pracują nad klejami tkankowymi inspirowanymi 'korkami' kleszczy
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Medycyna
Dzięki substancji przypominającej cement kleszcz może się na kilka dni zakotwiczyć w skórze. Naukowcy z 2 uniwersytetów w Wiedniu chcą ją odtworzyć chemicznie i wykorzystać w badaniach biomateriałowych. Można sobie spokojnie wyobrazić, że w przyszłości będzie się wykorzystywać tę substancję do wytwarzania biologicznego kleju do ludzkich tkanek, np. by przymocować ścięgna i więzadła do kości bez uciekania się do metalu - wyjaśnia Sylvia Nürnberger z Wydziału Chirurgii Urazowej Wiedeńskiego Uniwersytetu Medycznego. By zbadać skład "korka" kleszczy, Nürnberger współpracuje z Martiną Marchetti-Deschmann z Wiedeńskiego Uniwersytetu Technologicznego. Kleje tkankowe wykorzystywane obecnie w chirurgii, np. do zespalania poważnych urazów skóry czy perforacji wątroby, są w pewnym stopniu toksyczne. Ponieważ inne nie są wystarczająco wytrzymałe, trwają poszukiwania alternatyw biologicznych. Obecnie naukowcy badają 300 kleszczy z Austrii. W ramach eksperymentu pajęczaki wbijają się w przypominającą skórę błonę, co prowadzi do wydzielania cementu. Planowane są także badania na kleszczach-gigantach z RPA. Mimetyki białek adhezyjnych omułków (ang. mussel adhesive proteins, MAPs), w których skład wchodzi L-3,4-dihydroksyfenyloalanina (DOPA), aminokwas odpowiadający, wg naukowców, zarówno za właściwości przylepne, jak i sieciujące MAPs, zapewniają za słabe wiązanie i nie nadają się do celów medycznych, dlatego naukowcy nadal szukają nowych klejów. Obiecującą inspiracją mogą być strzykwy, które wystrzeliwują ze swojego wora powłokowo-mięśniowego lepkie nici. Naukowcy wspominają też o gatunku salamandry, wydzielającym podczas ataku błyskawicznie schnący klej. Nie można też zapominać o larwach owadów czy krabach. « powrót do artykułu