Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37640
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    247

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Glenn Shotwell, prezes firmy SpaceX, poinformowała, że przedsiębiorstwo nie rozpocznie w roku 2018 misji na Marsa. Ma się ona odbyć w roku 2020. Przesunięcie terminu nie jest większym zaskoczeniem. Można się było spodziewać, że firma Muska będzie potrzebowała więcej czasu by przygotować się do realizacji tak ambitnego zadania. Celem misji Red Dragon jest przetestowanie systemów, które będą niezbędne do posadowienia na Marsie ciężkiego sprzętu oraz astronautów. "Początkowo założyliśmy rok 2018, jednak bardziej musimy skupić się na naszym programie załogowym oraz na Falcon Heavy. Obecnie zakładamy, że misja na Marsa odbędzie się w roku 2020" - stwierdziła Shotwell. Jeśli SpaceX zrealizuje swoje plany w 2020 roku, to start powinien odbyć się pomiędzy czerwcem a sierpniem, gdyż właśnie wówczas będzie otwarte okienko startowe na Marsa. Jeśli misja się powiedzie, co Red Dragon będzie najcięższym obiektem umieszczonym przez człowieka na Marsie. Sama kapsuła waży bowiem 6400 kilogramów i może ona pomieścić ładunek o wadze 2000 kilogramów. Łazik Curiosity, który jest ostatnim obiektem jak trafił na Marsa, waży 900 kilogramów. Masa Red Dragona jest większa, niż masa wszystkich obiektów, jakie dotychczas wylądowały na Czerwonej Planecie. « powrót do artykułu
  2. Silnik spalinowy o spalaniu wewnętrznym wykorzystany jako reaktor produkujący na bieżąco wodór dla ogniw paliwowych? To właśnie CHAMP (CO2/H2 Active Membrane Piston) opracowany przez profesora Andreia Fedorova z Georgia Institute of Technology. Mamy ogólnokrajową sieć dystrybucji gazu, więc znacznie łatwiej jest wykorzystać go do produkcji wodoru w miejscu, gdzie ma być użyty, niż zmagać się z dystrybucją wodoru. Nasza technologia pozwala na produkowanie wodoru wszędzie tam, gdzie jest dostępny gaz naturalny, rozwiązując jeden z główny problemów gospodarki wodorem - mówi uczony. Prace nad CHAMP-em trwają od 2008 roku. Fedorov i jego zespół wykorzystali ideę silnika czterosuwowego, dodali doń katalizator, membranę do separacji wodoru oraz pochłaniacz dwutlenku węgla. Uzyskali w ten sposób urządzenie produkujące wodór w dość niskiej temperaturze, które można dowolnie skalować w górę i w dół w zależności od potrzeb. Rozwiązanie takie można by stosować wszędzie tam, gdzie chcemy użyć wodorowych ogniw paliwowych - od budynków jednorodzinnych poprzez autobusy po samochody osobowe. System może pracować nie tylko na gazie naturalnym, ale również na metanolu czy gazie uzyskiwanym z odpadów i odchodów. Ponadto wychwytuje on dwutlenek węgla. W przeciwieństwie do konwencjonalnych silników z ich tysiącami obrotów na minutę CHAMP pracuje z prędkością kilku cykli na minutę. Wszystko zależy od jego wielkości i zapotrzebowania na wodór. Nie dochodzi w nim też do zapłonu, nie spala on bowiem żadnego paliwa. Kluczem do pojawienia się w CHAMP-ie pożądanej reakcji jest praca tłoków. Podobnie jak w konwencjonalnym silniku kontrolują one przepływ gazu. W pierwszym kroku gaz i para trafiają po obniżeniu tłoku do cylindra, który ulega zamknięciu, gdy tłok osiągnie najniższy poziom. Tłok unosi się, kompresuje metan i parę wodną, co prowadzi do ich podgrzania. Gdy temperatura osiąga około 400 stopni Celsjusza, zachodzi reakcja, w wyniku której powstaje wodór i dwutlenek węgla. Wodór przechodzi przez membranę, a CO2 jest wychwytywany przez sorbent zmieszany z katalizatorem. Tłok jest następnie obniżany, zmniejsza się ciśnienie, dwutlenek węgla jest uwalniany z sorbentu i trafia do cylindra. Tłok ponownie się unosi, wypychając CO2 z cylindra, który jest gotowy na kolejny cykl. Mamy wszystkie elementy układanki. Wyzwaniem jest ekonomika całego procesu. W najbliższym czasie wybudujemy pilotażowy reaktor CHAMP - mówi profesor Fedorov. Technologia ta ma być odpowiedzią na problemy związane z produkcją, przechowywaniem i dystrybucją wodoru. Obecnie gaz ten powstaje z pary wodnej i metanu w temperaturze około 900 stopni Celsjusza. Do uzyskania każdej molekuły wodoru konieczne jest użycie trzech molekuł wody. Później wyprodukowany gaz trzeba przechować i przetransportować w miejsce, w którym ma zostać użyty. A nie jest to łatwe zadanie. Grupa Fedorova przeprowadziła obliczenia, z których wynika, że można wykorzystać silnik czterosuwowy do produkcji na miejscu niewielkich ilości wodoru. Naukowcy postawili sobie za cel opracowanie procesu uzyskiwania wodoru w temperaturze 400-500 stopni Celsjusza, który będzie wykorzystywał dwie molekuły wody na każdą molekułę metanu, w wyniku czego mają powstawać cztery molekuły wodoru, który można będzie skalować oraz który będzie przechwytywał powstający CO2 w celu jego składowania lub późniejszego wykorzystania. Chcieliśmy całkowicie przebudować reaktor. Zdaliśmy sobie sprawę, że jeśli chcemy spełnić nasze założenia, to musimy stworzyć reaktor o dynamicznie zmieniającej się pojemności. Przyjrzeliśmy się istniejącym systemom mechanicznym i zauważyliśmy, że świetnie nadaje się do tego silnik o wewnętrznym spalaniu - mówi Fedorov. CHAMP jest bardzo elastyczny. Można go skalować tak, by produkował setki kilogramów wodoru dziennie, co może przydać się na stacji paliw, lub też by jego produkcja wynosiła kilka kilogramów, dzięki czemu może znaleźć zastosowanie w samochodzie lub domku jednorodzinnym. Reaktor jest skalowalny i modułowy. Można używać jednego lub setek modułów, w zależności od tego, ile wodoru potrzebujemy. Procesy reformingu paliwa, oczyszczania wodoru i przechwytywania dwutlenku węgla zachodzą w jednym niewielkim systemie - dodaje uczony. « powrót do artykułu
  3. Australijscy naukowcy stworzyli elastyczne urządzenie do magazynowania energii z żelu polimerowego impregnowanego polifenolami zielonej herbaty. Guruswamy Kumaraswamy i Kothandam Krishnamoorthy z CSIR podkreślają, że stworzenie miękkich urządzeń noszonych (wearables) z wystarczającym na długo źródłem energii nadal stanowi spore wyzwanie. Choć superkondensatory mogłyby potencjalnie spełniać tę funkcję (mają one bardzo dużą pojemność elektryczną i można je szybko rozładowywać i ładować), zwykle są one sztywne. Ściśliwe ultrakondensatory wykonuje się z powlekanych węglem gąbek polimerowych, ale materiał na powłokę zbija się, zmniejszając osiągi. Australijczycy postanowili podejść do zagadnienia w inny sposób. Z polietylenoiminy i ekstraktu z zielonej herbaty uzyskano makroporowaty usieciowany żel polimerowy ze ścianami impregnowanymi polifenolami. Ponieważ żel to izolator, należało na nim wytrącić coś, co przewodziłoby prąd. Wybrano złoto, a proces przeprowadzono w 2 etapach: 1) najpierw dzięki redukcji przeprowadzanej przez polifenole in situ z roztworu azotanu srebra tworzyły się nanocząstki srebra, 2) później na tym odkładał się złoty film. W następnym kroku powlekany złotem żel polimerowy stawał się elektrodą, na której wytrącał się poli(3,4-etyleno-1,4-dioksytiofen), czyli PEDOT. Uzyskany na tej drodze superkondensator miał gęstość mocy i energii rzędu, odpowiednio, 2715 W/kg i 22 Wh/kg. To wystarczy do zasilania pulsometru, LED-ów czy modułu Bluetooth. Co ważne, testy wykazały, że urządzenie sprawuje się dobrze nawet po ponad 100 cyklach ściśnięcia i rozszerzania. « powrót do artykułu
  4. Chińska policja prowadzi dochodzenie, czy na oficjalnym bankiecie nie podano krytycznie zagrożonych pangolinów. Impulsem do działania były posty z mediów społecznościowych. Łuski pangolinów pięciopalczastych są cenione w Wietnamie i Chinach (przypisuje im się właściwości lecznicze). Na Weibo pojawił się - i szybko zyskał olbrzymią popularność - wpis, że oficjele z Regionu Autonomicznego Kuangsi-Czuang poczęstowali inwestorów daniem z pangolina. W Chinach zwierzęta te są chronione, a za ich zjedzenie grozi kara 10 lat więzienia. Początkowo o zorganizowanie bankietu podejrzewano miejscową Agencję Promocji Inwestycji, ale komisja dyscyplinarna oczyściła ją z zarzutów. Jak poinformowano media, w prywatnym przyjęciu wziął udział tylko jeden urzędnik. « powrót do artykułu
  5. Biometryczny system rozpoznawania twarzy można wykorzystać do identyfikacji narażonych na wyginięcie lemurów z dżungli Madagaskaru. Zespół prof. Anila Jaina z Uniwersytetu Stanowego Michigan zmodyfikował istniejący program i uzyskał LemurFaceID, pierwszy system rozpoznawania fizjonomii lemurów, który z 98,7-proc. trafnością identyfikuje ponad 100 lemurów. Tak jak ludzie, lemury mają unikatowe cechy twarzy, które mogą zostać rozpoznane przez system. Po zoptymalizowaniu LemurFaceID może wspomagać długoterminowe badania zagrożonego gatunku, zapewniając szybką, tanią i dokładną metodę identyfikacji. Amerykanie wykorzystali 462 zdjęcia 80 lemurów czerwonobrzuchych (Eulemur rubriventer) oraz 190 fotografii innych gatunków lemurów. W ten sposób utworzono bazę danych dla systemu rozpoznawania twarzy. W wielu przypadkach zdjęcia powstały w Parku Narodowym Ranomafana. Ich autorkami są Rachel Jacobs z Uniwersytetu Jerzego Waszyngtona i Stacey Tecot z Uniwersytetu Arizony. Na potrzeby krótkoterminowych badań lemury identyfikuje się na podstawie różnic w rozmiarach i kształtach ciała, a także po obecności ran lub blizn. Ponieważ utrudnia to długoterminowe badania populacji, do tej pory prowadzono ich naprawdę mało. Badanie poszczególnych lemurów i grup na przestrzeni długiego czasu zapewnia kluczowe dane nt. długości życia na wolności, częstości rozmnażania, wskaźników śmiertelności niemowląt i młodych osobników i wreszcie dynamiki populacji. Używanie LemurFaceID może pomóc w rozwijaniu strategii ochrony lemurów, zagrożonej grupy ssaków - podkreśla Tecot. Autorzy publikacji z pisma BMC Zoology uważają, ze LemurFaceID zapewnia bardziej humanitarną, nieinwazyjną metodę identyfikacji. Dotąd zwierzęta łapano i zakładano im obroże GPS. Naraża to jednak na stres i ewentualne urazy i jest zdecydowanie droższe (do kosztów trzeba wliczyć usługi weterynarza i środki usypiające). Specjaliści podkreślają, że LemurFaceID przyda się też policjantom, naukowcom, a nawet turystom do monitorowania kłusownictwa i nielegalnego handlu lemurami. Jain uważa, że LemurFaceID uda się wykorzystać do identyfikacji innych gatunków zwierząt (nie tylko naczelnych) z różnymi wzorcami owłosienia i umaszczenia twarzy, w tym niedźwiedzi, leniwców czy pandek rudych. « powrót do artykułu
  6. Nowoczesna technologia może znaleźć najbardziej zaskakujące zastosowania. W okolicach Houston sukcesem zakończył się test „inteligentnych” pułapek na komary, w które wpadały niemal wyłącznie owady należące do konkretnego gatunku. Wyłapywały one gatunek zdolny do przenoszenia wirusa Zika i kilku innych chorób. Na razie nie wiadomo, czy tego typu działania mogą wpłynąć na poprawę zdrowia publicznego, ale urzędnicy odpowiedzialni za zdrowie są bardzo zainteresowani wynikami eksperymentu. Pułapka działa jak biolog, który podczas prac terenowych na bieżąco dokonuje wyboru, jaki gatunek owada chce złapać, mówi Ethan Jackson, główny badacz z Microsoftu, który prezentował pułapkę podczas spotkania Amerykańskiego Towarzystwa na rzecz Postępu w Nauce. Pułapki to część większego planu o nazwie Project Premonition, w ramach którego Microsoft próbuje dowiedzieć się, jak dostrzec wczesne zapowiedzi wybuchu epidemii. To pobudza wyobraźnię. Jednak dopiero musimy sprawdzić, czy pułapki takie rzeczywiście polepszą jakość badań polowych - mówi profesor entomologii medycznej Jonathan Day z University of Florida. Łapanie komarów to jedna z podstawowych metod badań i kontroli tych owadów. Jest ona niezwykle ważna tam, gdzie komary przenoszą choroby. Sposoby łapania owadów nie zmieniły się od dziesięcioleci. Zwykle pułapka składa się z sieci posmarowanej przynętą oraz urządzenia zasysającego, które wciąga owada gdy blisko podleci. Później entomolodzy ręcznie sortują owady. Do pułapek trafia więc dużo różnych gatunków. Opracowana przez Jacksona pułapka wykorzystuje podczerwień, czujniki i odpowiedni algorytm. Składa się ona z 64 komórek z zamykanymi drzwiami. Gdy owad przeleci przez strumień światła jego intensywność ulega zmianie, a zmiana taka z olbrzymim prawdopodobieństwem pozwala na odróżnienie gatunku. Gdy zidentyfikowany zostanie gatunek, który chcemy złapać, drzwi do komórki się zamykają i owad zostaje uwięziony. Podczas testów prowadzonych w Harris County w Teksasie ponad 90% złapanych owadów należało do tego gatunku, na który pułapkę zaprogramowano. Harris County ma bardzo rozbudowany program nadzorowania komarów. Tamtejsze władze poszukują Aedes aegypti przenoszących wirusa Zika. Na szczęście dotychczas nie pojawił się żaden zarażony komar. Mustapha Debboun, odpowiedzialny za program kontroli komarów, jest bardzo zainteresowany pułapką Microsoftu i ma nadzieję, że latem bieżącego roku firma rozpocznie szerzej zakrojone testy. Próbujemy schwytać komara przenoszącego wirusa Zika. Tę pułapkę można nauczyć, by łapała tylko określony gatunek komara - zachwyca się Debboun. Pułapka ma wiele innych zalet. Po zamknięciu drzwi za owadem, rejestrowany jest czas jego schwytania, temperatura powietrza, wilgotność i inne czynniki, które pozwalają specjalistom określić warunki, w jakich dany gatunek jest aktywny. To zaś umożliwia dokładne ustalenie terminu oprysków przeciwko temu gatunkowi. Twórca pułapki nie osiada na laurach. Jego następnym celem jest stworzenie szybkiego skanu genetycznego krwi komara, który pozwoli zbadać ją nie tylko pod kątem patogenów, ale umożliwi też stwierdzenie, jakie zwierzęta komar ugryzł. Dane takie pozwolą na przewidzenie ryzyka wybuchu epidemii. Mustapha Debboun podkreśla, że zastosowanie pułapek Microsoftu będzie zależne od ceny. Obecnie jego urząd wydaje około 350 USD na współczesną pułapkę. Te „inteligentne” nie mogą kosztować więcej. Jackson ma nadzieję, że użycie tanich podzespołów spowoduje, że pułapki nie będą zbyt drogie. Co więcej, chce przetestować przydatność dronów do umieszczania pułapek w odległych regionach. Można przypuszczać, że pułapki Microsoftu nie zastąpią obecnie stosowanych pułapek, ale świetnie sprawdzą się jako ich uzupełnienie. Niektóre gatunki komarów występują bardzo powszechnie i owady tysiącami wpadają w obecnie stosowane pułapki. Jednak inne, takie jak przenoszący różne choroby Aedes aegypti, są rzadko łapane. Tutaj świetnie sprawdzi się „inteligentna” pułapka, która dostarczy szczegółowych informacji na temat warunków, w jakich gatunek ten się pojawia. « powrót do artykułu
  7. Turbiny wiatrowe zapewniają 4% światowej energii. Jednak jej produkcja z wiatru nie jest tak prosta, jakby się mogło wydawać. Naukowcy z Sorbony stwierdzili, że wzorowanie się na owadach i stworzenie elastycznych turbin zwiększa ich efektywność o 35%. Do zwiększenia efektywności turbiny wiatrowej nie wystarczy, by była ona jak największa i jak najszybciej się obracała. Im większa turbina, tym większe ryzyko jej uszkodzenia. Ponadto przy szybko wiejących wiatrach efektywność turbin spada, gdyż działają one wówczas jak ściana. Wiatr nie może się przedostać przez szybko obracające się skrzydła. Turbiny wiatrowe działają najbardziej wydajnie przy wiatrach o średniej prędkości. Jednak to nie wszystko. Optymalna sytuacja ma miejsce, gdy wiatr uderza w turbinę pod odpowiednim kątem. Owady nie mają tego problemu. Ich skrzydła są elastyczne i kierują siłę w stronę, w którą owad się porusza, a jako że się uginają, zmniejszają też ryzyko uszkodzeń. Vincent Cognet i jego koledzy z Sorbony postanowili sprawdzić, czy elastyczne turbiny wiatrowe będą bardziej efektywne od tradycyjnych. Zbudowali więc prototypy o trzech różnych rotorach. Jeden był całkowicie sztywny, drugi nieco elastyczny, a ostatni bardzo elastyczny. Badania w tunelu aerodynamicznym wykazały, że najlepiej sprawują się nieco elastyczne rotory. Wytwarzały one o 35% energii niż inne konstrukcje i były bardziej wydajne w bardzo różnych warunkach wiejącego wiatru. Lepiej też radziły sobie przy szybciej wiejącym wietrze. Kolejnym wyzwaniem, jakie postawili przed sobą naukowcy, jest zbudowanie pełnowymiarowej turbiny. Musimy znaleźć materiał, który jest elastyczny, ale nie zbyt elastyczny - mówi Cognet. Asfaw Beyene, profesor z San Diego State University w Kalifornii, który nie brał udziału w pracach Franzuców, mówi, że ich wnioski zgadzają się z wynikami jego eksperymentów. Beyene stworzył rotor zmieniający kształt i również uzyskał 35% wzrost wydajności. Obecnie jego zespół pracuje nad stworzeniem większego prototypu. Z punktu widzenia mechaniki i fizyki płynów ma to sens. Nie ma powodu, dla którego nie moglibyśmy stworzyć turbin dostosowujących się do wiatru - stwierdza uczony. « powrót do artykułu
  8. Jest niepozorny. Liczy 80 wydłużonych kartek; formatem i objętością przypomina atlas samochodowy. To unikatowy fragment spisu ludności azteckiej z obszaru dzisiejszego Meksyku, który wykonano 500 lat temu. Dokument odkryto kilkanaście lat temu w... Bibliotece Jagiellońskiej UJ w Krakowie. Jego tłumaczenia i opracowania podjął się zespół pod kierunkiem dr Julii Madajczak z Wydziału Artes Liberales UW. Jest to jeden z najstarszych znanych tekstów zapisanych w języku Azteków - nahuatl, który przetrwał do naszych czasów i jedyny taki dokument, znajdujący się na terenie Polski. To, że spis trafił do Krakowa, zawdzięczamy tylko niesamowitemu zbiegowi okoliczności - opowiada PAP dr Julia Madajczak. Istotnie, już na kanwie samej historii "wędrówki" tego pisanego zabytku można by nakręcić film przygodowy. Wszystko zaczęło się w latach 1519-1524 wraz z podbiciem przez hiszpańskiego konkwistadora Fernando Corteza olbrzymiego imperium azteckiego, które zajmowało dużą część Mezoameryki. Cortez przez wiele lat sprawował władzę nad podbitymi terenami. Jego potęgi obawiała się jednak korona Hiszpanii, dlatego stopniowo odsuwano konkwistadora od zwierzchnictwa - mówi dr Madajczak. Hiszpanie mieli stałe, wypracowane procedury dotyczące podbijanych terenów. Po ujarzmieniu lokalnej ludności przez konkwistadorów standardem było mianowanie tzw. wicekróla i innych europejskich urzędników, którzy z nim mieli współrządzić nowo pozyskanymi ziemiami. Tymczasem Cortezowi było to w nie w smak, zaczął wykłócać się o należne mu ziemie i władzę. Wtedy też zapewne powstał badany przeze mnie dokument, czyli spis ludności - opowiada etnohistoryczka. Spis dotyczy olbrzymiej posiadłości ziemskiej - Marquesado del Valle, jaki Cortez otrzymał za swoje zasługi od hiszpańskiego króla. To nie było byle jakie nadanie - obszar posiadłości zajmował powierzchnię średniego europejskiego kraju! - dodaje badaczka. Dzisiaj ziemie te stanowią część meksykańskich stanów Oaxaca, Morelos, Veracruz, Michoacán i Meksyk. Madajczak przypuszcza, że wykonanie spisu zlecił sam Cortez, który chciał się dowiedzieć, jakimi zasobami dysponuje i jaki jest mu należny trybut. Badaczka nie kryje, że badany przez nią dokument nie należy do porywających dla przeciętnego odbiorcy, o którym można porozmawiać przy winie ze znajomymi. Zaznacza jednak, że można z niego pozyskać mnóstwo cennych informacji na temat Azteków i ich kultury tuż po przybyciu Europejczyków. Mimo że trzyletni projekt, finansowany przez Narodowe Centrum Nauki (w jego wyniku powstanie tłumaczenie dokumentu na język polski i angielski), dopiero się zaczyna, badaczka wskazuje na kilka wstępnych ustaleń. Spis składa się z ciągłego tekstu (to nie jest forma tabelki) zapisanego alfabetem łacińskim, ale w lokalnym języku Azteków - nahuatl. Dopiero Europejczycy wprowadzili znajomość takiego zapisu w Nowym Świecie. Pisarzami byli zapewne lokalni mieszkańcy przyuczeni w sztuce pisania i czytania przez europejskich duchownych - uważa badaczka. Zwraca uwagę, że spis wykonano w bardzo staranny sposób - tak pisali Indianie, natomiast pismo duchownych i hiszpańskich urzędników bywa wręcz nieczytelne. Spis podzielono ze względu na miejscowości - średnia wieś liczyła w tym rejonie w tym czasie ok. 200-250 osób. Dalej znajduje informacja o najważniejszej osobie we wsi, następnie charakterystyka poszczególnych gospodarstw domowych i liczby ich mieszkańców oraz pokrewieństwa. Wiadomo też kto jest panem bądź - co zdarzało się rzadziej - panią domu. W przypadku każdego z domów zapisano również, jakie trybuty zobowiązani byli do uiszczania władcy. Podczas lektury tekstu odkryłam nowy rodzaj podatku - oprócz dwóch znanych już nam trybutów, pojawił się jeszcze jeden określany enigmatycznie jako „ręcznik” - opowiada etnohistoryczka. Na „ręcznik” składały się płody w postaci m.in. jajek, kukurydzy i kakao. Każdy z trybutów był przeznaczany na inny cel - jeden z nich mógł utrzymywać wystawną rezydencję Corteza, inny - wojska, a kolejny przeznaczano na budowę, konserwację i budowę dróg czy kanałów. Badaczka spróbuje ustalić, do kogo miały trafić wszystkie daniny opisane w dokumencie. Dokument, którego zawartość można porównać do przecież niezbyt pasjonującej książki telefonicznej, przynosi jednak interesujące informacje na temat obyczajowości ówczesnych Azteków. Zdarza się, że gospodarze mieli kilka żon, albo - jak przypuszczamy - nałożnic, które figurują w spisie jako „służące z dzieckiem” - opowiada. W spisie odnotowano też, czy mieszkańcy byli ochrzczeni. Okazuje się, że w wielu przypadkach jest to faktem tylko w przypadku dzieci. Tymczasem misjonarze przekonywali w tekstach z tamtych czasów, że schrystianizowali całą populację dawnego państwa Azteków - dodaje badaczka. Co ciekawe, zupełnie akceptowane było przez chrześcijańskich duchownych powszechne - co również widoczne jest w spisie - niewolnictwo. Niektóre z gospodarstw domowych były zwolnione z jakichkolwiek trybutów - te należały albo do lokalnych szlachciców, których zadaniem była kontrola chłopów, albo do wdów. Hiszpańskim konkwistadorom nieobce były też odruchy serca. Zwolnienie z płacenia daniny można porównać do dania jałmużny żebrakowi, co było dobrze widziane wśród ówczesnych chrześcijan. Sam Cortez był osobą bardzo wierzącą i przejętą kwestią życia wiecznego - opowiada Madajczak. Konkwistador po zajęciu kolejnych miejscowości usuwał posągi z pogańskich świątyń i zastępował ich wizerunki podobiznami Matki Boskiej. Robił to tuż po wejściu do kolejnej miejscowości, nie zważając na zagrożenie ze strony rozsierdzonych mieszkańców, często też musiał salwować się ucieczką. Taka postawa bezsprzecznie świadczy, że był osobą przesiąkniętą wiarą i był gotów za nią nawet umrzeć - dodaje. Naukowcy nie wiedzą nic o losach spisu aż do XIX wieku, kiedy jego część - właśnie ta, która znalazła się ostatecznie w Krakowie - została odkupiona przez niemieckiego kupca z rąk handlarza starożytnościami w Meksyku. Kupiec podarował ją pruskiemu władcy, który przekazał ją z kolei do zbiorów Królewskiej Biblioteki w Berlinie (obecna Biblioteka Państwowa). W początkach XX w. Walter Lehmann pracował nad rozszyfrowaniem tekstu, ale swoich dokonań nigdy nie opublikował. Potem nadeszła pożoga II wojny światowej. Spis znalazł się wśród dokumentów ewakuowanych do podziemi zamku Książ, a później opactwa w Krzeszowie na Śląsku. Po odkryciu skrytki, w której znalazło się wiele innych cennych dokumentów, znajdujący się tam egzotyczny dokument trafił do Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie. Dopiero dzięki badaniom Brigidy von Mentz w 2003 r. świat dowiedział się, że tak nietypowy zabytek znajduje się w Polsce. Pozostałe fragmenty spisu są w kolekcjach w Meksyku i Paryżu, ale ten z UJ jest najbardziej obszerny. « powrót do artykułu
  9. Indie pobiły właśnie rekord świata w liczbie satelitów wyniesionych jednorazowo w przestrzeń kosmiczną. Z kosmodromu w Sriharikota wystartowała rakieta, która dostarczyła na orbitę 104 satelity. Był wśród nich 1 duży i 103 nanosatelity. Poprzedni rekord należał do Rosji, która w czerwcu 2014 roku wyniosła jednocześnie 39 satelitów. Na pokładzie Polar Satellite Launch Vehicle znalazł się ważący 714 kilogramów Cartosat-2 do obserwacji Ziemi oraz 103 nanosatelity o łącznej wadze 664 kilogramów. Niemal wszystkie nanosatelity należały do innych krajów, w tym do Kazachstanu, Izraela, Holandii, Zjednoczonych Emiratów Arabskich i Szwajcarii. Aż 96 satelitów to własność firm z USA, w tym 88 należy do kalifornijskiego startupu Planet Inc. Firma z San Francisco zamówiła umieszczenie swoich satelitów na wysokości 500 kilometrów, gdzie dołączyły do 12 już istniejących satelitów. Wspólnie stworzą one „kosmiczny skaner”, który codziennie będzie wykonywał fotografie całej Ziemi o łącznej rozdzielczości 50 bilionów pikseli. „Skaner” ma rozpocząć pracę już latem bieżącego roku. Indie starają się zostać znaczącym graczem na rynku komercyjnych lotów kosmicznych i w ostatnich latach odnotowały na tym polu wiele sukcesów. Jednym z największych dotychczasowych osiągnięć indyjskiej kosmonautyki jest umieszczenie satelity na orbicie Marsa. Wcześniej dokonały tego jedynie Stany Zjednoczone, ZSRR i Unia Europejska. Przed pobiciem omawianego tutaj rekordu Indie umieściły na orbicie 79 satelitów z 21 krajów. Klientami Indyjskiej Organizacji Badań Kosmicznych są m.in. Google i Airbus. ISRO ma jednak znacznie bardziej ambitne plany. Firma myśli o misji na Jowisza i Wenus. « powrót do artykułu
  10. Za pośrednictwem mikro-RNA komórki tłuszczowe (adipocyty) oddziałują na inne narządy, a naukowcy z Joslin Diabetes Center właśnie opisali umożliwiający to szlak. Ten mechanizm daje szansę na opracowanie całkiem nowego podejścia terapeutycznego - podkreśla C. Ronald Kahn. Autorzy publikacji z pisma Nature wspominają o wykorzystującej adipocyty terapii genowej, która wspomagałaby leczenie chorób metabolicznych czy nowotworów. Amerykanie pracowali na modelu mysim i ludzkich komórkach. Analizowali funkcję mikro-RNA, jednoniciowych cząsteczek RNA, które regulują ekspresję innych genów. Są one wytwarzane przez wszystkie komórki organizmu, a niektóre mogą być uwalniane do krwiobiegu. Nie wiadomo jednak dokładnie, na czym polega ich rola, gdy już się tam dostaną. Zespół Kahna skupił się na mikro-RNA, uwalnianych z adipocytów do krwiobiegu w egzosomach. Badania rozpoczęły się od myszy zmodyfikowanych genetycznie w taki sposób, że ich tkanka tłuszczowa nie wytwarzała mikro-RNA. Okazało się, że w takiej sytuacji ogólna populacja mikro-RNA krążącego w egzosomach znacznie spadła. Spadki te można było zniwelować, przeszczepiając gryzoniom prawidłowy tłuszcz. Ogólnie wyniki sugerują, że gros mikro-RNA we krwi pochodzi właśnie z tkanki tłuszczowej. W kolejnym etapie eksperymentu akademicy badali ludzi z 2 postaciami lipodystrofii (lipodystrofie to schorzenia, w których tłuszcz zanika albo jest nieobecny z przyczyn genetycznych). Okazało się, że w obu grupach poziom mikro-RNA krążącego w egzosomach znajdował się poniżej normy. Kahn sądzi, że biorąc to wszystko pod uwagę, można wykorzystać mikro-RNA tkanki tłuszczowej w diagnostyce zaburzeń metabolicznych, w tym otyłości, cukrzycy typu 2. czy stłuszczeniowej choroby wątroby. By stwierdzić, czy te mikro-RNA dostają się do innych tkanek i regulują tam ekspresję genów, Amerykanie skupiali się na genie, którego ekspresja nasila się w wątrobie myszy z lipodystrofią. Zauważyli, że można ją zmodyfikować za pomocą mikro-RNA z egzosomów uwalnianych przez tłuszcz. Tkanka tłuszczowa wykorzystuje to więc jako drogę dostarczania sygnału do wątroby. W następnym etapie studium naukowcy wyhodowali myszy z adipocytami wytwarzającymi mikro-RNA występujące u ludzi, ale nie u myszy. Okazało się, że ludzkie mikro-RNA także regulowało cel w wątrobie i że działo się to za pośrednictwem egzosomów. Wiedząc, że mechanizm oddziałuje na wątrobę, specjaliści sprawdzają, czy wpływa też na inne tkanki, np. mięśnie i neurony. W najbliższej przyszłości ekipa chce się też przyjrzeć jego zastosowaniom w terapii genowej. Tłuszcz jest łatwo dostępny, a to duży plus dla terapii genowej. Możemy pobrać podskórną tkankę tłuszczową pacjenta za pomocą igły do biopsji, zmodyfikować adipocyty, by wytwarzały pożądane mikro-RNA, wprowadzić komórki z powrotem do organizmu chorego i liczyć na to, że geny, których pacjent sam nie regulował, zostaną "okiełznane". « powrót do artykułu
  11. Pierwszy w historii mechaniczny metamateriał, który przenosi ruch w jednym kierunku, a blokuje w kierunku przeciwnym, jest dziełem naukowców i inżynierów z University of Texas oraz holenderskiego instytutu AMOLF. Materiał taki może być postrzegany jako mechaniczna tarcza, przepuszczająca energię tylko w jedną stronę, a blokująca ją w przeciwną. Złamanie symetrii ruchu może pozwolić na lesze kontrolowanie systemów mechanicznych oraz zwiększenie ich efektywności. Przyda się w robotyce czy protetyce. Przełomowy materiał narusza jedną z podstawowych zasad rządzących wieloma systemami fizycznymi, zasadę wzajemności. Opisuje ona, w jaki sposób poruszają się różnego rodzaju sygnały. Skoro na przykład, jesteśmy w stanie wysłać sygnał radiowy, jesteśmy też w stanie go odebrać. Jeśli do jakiegoś ciała przyłożymy po stronie A pewną siłę, która spowoduje przesunięcie strony B o określoną wartość, to spodziewamy się, że przyłożenie takiej samej siły po stronie B przesunie stronę A o identyczną wartość. Nowy materiał zaburza te zależności. Stworzony przez nas mechanicznym metamateriał daje nowe możliwości projektantom struktur mechanicznych. Znajdzie on zastosowanie tam, gdzie użyteczne jest złamanie naturalnej symetrii ruchu molekuł w strukturze materiału - mówi profesor Andrea Alu. Profesor Alu i jej koledzy dokonali już wielu ważnych odkryć na polu metamateriałów łamiących symetrię w systemach elektromagnetycznych i akustycznych. Po wizycie w instytucie AMOLF grupa pani Alu rozpoczęła współpracę z Corentinem Coulaisem, który od pewnego czasu interesuje się mechanicznymi metamateriałami. Współpraca ta doprowadziła do obecnego przełomu. Naukowcy rozpoczęli pracę od stworzenia gumowego materiału o szkielecie o takiej konstrukcji, by spełniał on wstępne założenia mechanicznej asymetrii. Ta struktura stała się dla nas inspiracją. Postanowiliśmy stworzyć drugi metamateriał, który znacznie silniej będzie zaburzał symetrię. Zastąpiliśmy prostą strukturę przypominającą rybie ości bardziej skomplikowaną, złożoną z kształtów przypominających sześciany i diamenty. Okazało się, że bardzo mocno zaburza ona symetrię. Nowa struktura jest homogeniczna na przestrzeni całego materiału, podobnie jak w zwykłym materiale. Jednak każdy element struktury jest w pewien ściśle określony sposób nieco obrócony względem innych i to tak subtelna różnica daje materiałowi tak niezwykłe właściwości. Po przyłożeniu siły z miękkiej strony sześciany i diamenty tworzące strukturę, bardzo łatwo ulegały rotacji. Efekt ten zachodził tylko w pobliżu miejsca przyłożenia siły, a jego skutek dla drugiej strony był minimalny. Gdy zaś przyłożyli taką samą siłę od strony sztywnej, struktura w pobliżu pozostała nieruchoma, jednak energia została przeniesiona i wywołała duże odkształcenia po stronie przeciwnej. « powrót do artykułu
  12. Metaanaliza badań z całego świata wykazała, że terapia dodana wysokimi dawkami witamin z grupy B, w tym B6, B8 i B12, pozwala skuteczniej niwelować objawy schizofrenii niż zastosowanie wyłącznie terapii standardowych. Przyglądając się danym z przeprowadzonych do tej pory testów klinicznych [wpływu] witamin i suplementów na schizofrenię, dostrzegamy, że w przypadku niektórych pacjentów witaminy B skutecznie poprawiają wyniki - opowiada Joseph Firth z Wydziału Psychologii i Zdrowia Psychicznego Uniwersytetu w Manchesterze. To duży postęp, zważywszy, że nowe metody leczenia tej choroby są na wagę złota. Specjaliści podkreślają, że choć zazwyczaj w pierwszych miesiącach terapii lekami antypsychotycznymi pacjenci doświadczają remisji objawów, np. omamów i urojeń, to wyniki długoterminowe są niedobre: aż 80% osób doświadcza nawrotu choroby. Autorzy publikacji z pisma Psychological Medicine analizowali wszystkie badania kliniczne z losowaniem do grup, w ramach których oceniano wpływ witamin lub suplementów mineralnych na symptomy psychiatryczne chorych ze schizofrenią. W sumie zidentyfikowano 18 takich testów. Objęły one 832 osoby (przyjmowały one leki antypsychotyczne). Okazało się, że o ile interwencje z wyższymi dawkami albo łączenie kilku witamin B skutecznie redukowały objawy psychotyczne, o tyle plany z niższymi dozami były nieefektywne. Dowody sugerują także, że suplementy z witaminami B są najskuteczniejsze, gdy wdraża się je wcześnie (z największym prawdopodobieństwem zmniejszały bowiem objawy w badaniach nad pacjentami z krótszym czasem trwania choroby). Choć wyniki poszczególnych studiów bardzo się różniły, wysokie dawki witamin B mogą być użyteczne w redukowaniu u schizofreników objawów resztkowych. Istnieją też wskazówki, że zaobserwowane efekty ogólne mogą mieć coś wspólnego z większymi korzyściami, odnoszonymi przez podgrupy pacjentów z odpowiednim podłożem genetycznym bądź niedoborami żywieniowymi. Opisywane wyniki pasują do rezultatów innych naszych badań, oceniających wpływ terapii z wykorzystaniem wielu składników odżywczych na zmniejszenie objawów np. depresji - dodaje prof. Jerome Sarris z Uniwersytetu Zachodniego Sydney. W przyszłości naukowcy zamierzają ustalić, za pośrednictwem jakiego mechanizmu składniki odżywcze działają na mózg, poprawiając zdrowie psychiczne. Planują też określić, jak terapie dietetyczne wpływają na działanie mózgu i zdrowie metaboliczne. « powrót do artykułu
  13. Wykorzystywanie jadu przez zwierzęta kojarzy nam się głównie z wężami, jednak – jak dowiadujemy się z PLOS One – to przodkowie ssaków jako pierwsi rozwinęli zdolność do używania trucizny. Przypominający psa terapsyd (gad ssakoształtny) Euchambersia żył przed 260 milionami lat na terenie dzisiejszej Afryki Południowej. W jego szczęce, zaraz za kłami, znaleziono głęboki okrągły dół, w którym powstawała trucizna. To najstarszy dowód na produkcję trucizny u kręgowców. Co zaskakujące, znaleźliśmy go nie u tego gatunku, u którego się spodziewaliśmy - mówi doktor Julien Benoit z University of Witwatersrand w RPA. Obecnie z wykorzystywania trucizny znane są węże, jednak ich skamieniałości zanikają w warstwach liczących około 167 milionów lat. Zatem Euchambersia sprzed 260 milionów lat korzystała z trucizny na 100 milionów lat przed pojawieniem się pierwszych węży. W przeciwieństwie do węży, Euchambersia nie wstrzykiwała trucizny za pośrednictwem zębów bezpośrednio do ciała ofiary. Trucizna wypływała do pyska zwierzęcia i wlewała się do ran ofiary. Euchambersia mogła wykorzystywać truciznę do obrony lub podczas polowania. Jako, że obecnie większość gatunków używa jej do polowania, przypuszczamy, że tak było i w przypadku Euchambersii - dodaje Benoit. Pierwsze skamieniałości Euchambersii znaleziono w 1932 roku, drugie w 1966. Odkryto je na farmie Vanwyksfontein w pobliżu Colesbergu. Mimo, że przez miliony lat leżały w odległości zaledwie kilku metrów od siebie, odnaleziono je wiele lat jedne po drugich. Pomiary skamieniałości wykazały, że Euchambersia mierzyła zaledwie 40-50 centymetrów. Gruczoły jadowe się nie zachowały, ale szczegółowe badania dołów w szczęce i zębów wykazały, że odpowiadają one temu, co wiemy na temat budowy innych jadowitych gatunków, w tym ssaków. Po pierwsze w szczęce występuje głęboki okrągły dół, w którym znajdował się gruczoł jadowy, był on połączony z kłami i pyskiem za pomocą sieci kanalików. Znaleźliśmy też nieopisane wcześniej zęby, dwa siekacze i dwa wielkie kły. Wszystkie one mają ostre krawędzie. To pomagało w przedostaniu się trucizny do ciała ofiary - stwierdza Benoit. « powrót do artykułu
  14. W miejscowości Colima w Meksyku odkryto nietknięty grobowiec sprzed 1700 lat, w którym znajdują się ułożone na sobie kości co najmniej 12 mężczyzn. Grobowiec ma owalny kształt, a jego wymiary to 1,60 metra w osi północ-południe i 2 metry w osi wschód-zachód. Badania ludzkich szczątków ujawniły deformacje czaszek, kości są zdrowe, czego nie można powiedzieć o zębach. Archeolodzy wyróżnili trzy warstwy pochówku. W drugiej z nich znaleziono cztery ceramiczne obiekty, w tym dwie bogato zdobione antropomorficzne figurki. Ułożono je twarzami w dół, zgodnie z ułożeniem czaszek. Pierwsza z figurek – o wysokości 39 i szerokości 14 centymetrów – przedstawia mężczyznę o mocnej budowie ciała. Jest ona bardzo starannie wykonana. Mężczyzna ma ozdobę głowy przypominającą róg, w rękach trzyma prawdopodobnie siekierę. Naukowcy przypuszczają, że jest to szaman. Druga figurka to przedstawienie kobiety o szerokim torsie, trójkątnej głowie i orlim nosie. Ręce ma skrzyżowane na piersiach, w prawej dłoni trzyma garnek. Wysokość tej figurki to 32 centymetry, a szerokość – 14 cm. Dwa pozostałe przedmioty to garnek i patelnia. Obecność tych przedmiotów ofiarnych daje nam wgląd w wierzenia ludzi, którzy w tym czasie zamieszkiwali dolinę Colima - mówi Rafael Platas Ruiz z Narodowego Instytutu Antropologii i Historii. Naukowców cieszy przede wszystkim fakt, że grobowiec pozostał nienaruszony przez wieki. Stwarza on rzadką okazję do zbadania kultur prekolumbijskich. Niewykluczone zresztą, że takich grobowców jest więcej. Dolina Colima była zamieszkiwana przez 3000 lat przed przybyciem Hiszpanów. Badany właśnie grobowiec odkryto w centrum miasta podczas przebudowy kościoła Adwentystów Dnia Siódmego. « powrót do artykułu
  15. Kate Thomas z Duke University rozwiązała zagadkę, czemu kałamarnica Histioteuthis heteropsis (i nie tylko ona) ma tak różne oczy: jedno jest ciemne, okrągłe i wklęsłe, a drugie, wyłupiaste, ma niemal 2-krotnie większą średnicę, żółty kolor i teleskopową budowę. Nie da się patrzeć na tę kałamarnicę, nie zastanawiając się, co się stało z jej oczami - twierdzi Amerykanka. Przejrzawszy ponad 150 nagrań tych kałamarnic z kolekcji Monterey Bay Aquarium Research Institute (MBARI), Thomas zdobyła dowody, że oczy H. heteropsis wyewoluowały, by radzić sobie z 2 bardzo różnymi źródłami światła w toni wodnej naraz (H. heteropsis żyje w strefie mezopelagicznej, na głębokości 200-1000 m). Obserwacje i symulacje pokazały, że duże oko jest przystosowane do patrzenia w górę w poszukiwaniu cienia innych zwierząt (drapieżników) na tle światła słonecznego, zaś małe oko służy do patrzenia w dół i skanowania głębokiej, ciemniejszej wody w poszukiwaniu rozbłysków bioluminescencji (czytaj: potencjalnych ofiar). Głębokie morze to niesamowite naturalne laboratorium, w którym eksperymentuje się z dizajnem oczu. Oczy potrzebne do widzenia bioluminescencji są inne od oczu koniecznych do postrzegania podstawowego światła otoczenia. W przypadku Histioteuthis jedno oko służy do tego, a drugie do tamtego - opowiada prof. Sönke Johnsen. Od odkrycia ponad 100 lat temu niedopasowane oczy kałamarnic z rodzaju Histioteuthis zastanawiały biologów. By rozwiązać zagadkę, Thomas "przekopała się" przez nagrania MBARI z 30 lat. Zostały one wykonane przez zdalnie kierowane pojazdy podwodne (ROV). Łącznie udokumentowano 152 spotkania z H. heteropsis i 9 z podobną, lecz rzadszą kuzynką - Stigmatoteuthis dofleini. Thomas zauważyła, że H. heteropsis lubią pływać w pozycji prawie pionowej, dzięki czemu duże oko jest ustawione stale ku górze, a małe ku dołowi. Symulacje wykazały, że skoro światło słoneczne dochodzi dokładnie z góry, oko skierowane ku dnu nie ma właściwie szans na dostrzeżenie sylwetki na tle światła słonecznego. Okazało się także, że o ile niewielkie zwiększenie rozmiarów górnego oka znacząco poprawiało wrażliwość na przyćmione światło, o tyle powiększenie oka skierowanego w dół właściwie nie oddziaływało na zdolność dostrzegania bioluminescencyjnych rozbłysków na ciemnym tle. Oko spoglądające w dół może wypatrywać wyłącznie bioluminescencji. Nie ma szans na wychwycenie kształtów na tle światła z otoczenia. Ponieważ skupia się na bioluminescencji, nie musi być szczególnie duże i zapewne jeszcze się trochę skurczy na przestrzeni życia następnych pokoleń. Oko patrzące w górę może jednak naprawdę skorzystać na lekkim powiększeniu. Wyniki analiz i doświadczeń ukazały się w piśmie Philosophical Transactions B.   « powrót do artykułu
  16. Autorzy artykułu opublikowanego w Earth and Planetary Science Letters donoszą o odkryciu głęboko pod powierzchnią naszej planety olbrzymiego obszaru zawierającego płynne węglany. Obszar o powierzchni 1,8 miliona kilometrów kwadratowych znajduje się na głębokości 350 km pod zachodnią częścią Stanów Zjednoczonych. Jego odkrycie każe naukowcom ponownie przemyśleć kwestię zawartości węgla w Ziemi. Jest go bowiem znacznie więcej niż dotychczas sądzono. Pod zachodnimi USA znajduje się olbrzymi zbiornik częściowo płynnych węglanów. Powstał on wskutek tego, że jedna z płyt tektonicznych Pacyfiku jest wtłaczana pod zachodnią część Ameryki Północnej i dochodzi do jej częściowego stopienia się - mówi doktor Sash Hier-Majumder. Dzięki nowemu odkryciu na nowo oszacowano ilość CO2 w górnej części płaszcza ziemskiego i ceniono ją na 100 biliardów ton. Węgiel ten może, bardzo powoli, przedostawać się do atmosfery ziemskiej za pośrednictwem wulkanów. Na co dzień możemy nie widzieć związku pomiędzy obszarami położonymi w głębi naszej planety a atmosferą. Jednak odkrycie to ma znaczenie nie tylko dla geologii ale również dla atmosfery w przyszłości. Na przykład jeśli tylko 1% tego gazu przedostanie się do atmosfery, będzie to odpowiednik spalenia 2,3 biliarda baryłek ropy. Istnienie tak głęboko położonego zbiornika węgla pokazuje, jak wielką rolę odgrywa wnętrze naszej planety w obiegu węgla - dodaje Hier-Majumder. « powrót do artykułu
  17. Na wystawie Unseen Museum w Narodowym Muzeum Archeologicznym w Atenach można do 26 marca oglądać 36-cm figurkę z ptasią głową, którą specjaliści nazywają enigmą sprzed 7 tys. lat. Nie wiadomo bowiem, czym jest ani skąd pochodzi. Rzeźba powstała w późnym neolicie (3300-4500 r. p.n.e.). Jej autor bardzo się napracował, bo tworzył bez pomocy metalowych narzędzi w granicie, bardzo twardej skale. Muzealnicy przypominają, że tylko 5% neolitycznych figurek mierzy powyżej 35 cm. Człowiek-ptak ma głowę z dziobem, wydatny brzuch i płaskie plecy. Nogi w postaci cylindrów są na pewnej wysokości odcięte, co utrudnia stabilne ustawienie. Szarawy kolor to efekt polerowania (w okolicy łonowej widać naturalny, jaśniejszy, kolor kamienia). Figurka jest aseksualna - nie widać piersi ani genitaliów. Trudno jednak powiedzieć, czy to skutek problemów z obróbką twardego materiału bez metalowych narzędzi, czy celowy zabieg, który może rzucić nieco światła na znaczenie płci w społeczeństwie neolitycznym. Owszem, to może być sylwetka ciężarnej [sugerowałby to powiększony brzuch], ale brakuje piersi, za pomocą których w neolicie przedstawiano kobiece ciało. Nie ma też narządów męskich [...] - wyjaśnia Katya Manteli i dodaje, że rzeźba może przedstawiać człowieka z ptasią twarzą albo ptasi byt, który nie ma nic wspólnego z człowiekiem i odnosi się raczej do ideologii i symbolizmu neolitu. Eksperci nie są też pewni pochodzenia figurki, bo należy ona do prywatnej kolekcji. Sugerują powiązania z północną Grecją - Tesalią lub Macedonią. « powrót do artykułu
  18. Na Harvard John A. Paulson School of Engineering and Applied Sciences (SEAS) powstał akumulator przepływowy, który przechowuje energię w molekułach rozpuszczonych w wodzie o obojętnym pH. Tym samym stworzono akumulator z bezpiecznym elektrolitem, który ma wyjątkowo długi czas życia i może być wyjątkowo tani w produkcji. Akumulatory przepływowe przechowują energię w cieczach znajdujących się w zewnętrznych pojemnikach. Im większy pojemnik tym więcej energii pomieści. Akumulatory tego typu mogą służyć np. przechowywaniu i uwalnianiu energii produkowanej ze źródeł odnawialnych. Niestety, dotychczas produkowane akumulatory przepływowe charakteryzuje niewielka trwałość, co oznacza, że wymagają okresowej wymiany elektrolitu. Naukowcy z SEAS zmienili strukturę molekuł używanych w elektrolicie i spowodowali, że można je mieszać z wodą. Stworzyli akumulator, który po 1000 cykli ładowania/rozładowania traci tylko 1% pojemności. Akumulatory litowo-jonowe nie wytrzymują nawet 1000 całkowitych cykli ładowania/rozładowania - mówi profesor Michael Aziz. Jako, że byliśmy w stanie rozcieńczyć elektrolit zwykłą wodą, otrzymaliśmy akumulator, który można ustawić np. w piwnicy domku jednorodzinnego. Jeśli elektrolit się wyleje, nie uszkodzi od podłogi, a jako że nie powoduje on korozji, do budowy samych akumulatorów można używać tańszych materiałów - stwierdza profesor Roy Gordon. Obniżenie kosztów, o których mówi Gordon, jest niezwykle ważne. Departament Energii wylicza, że akumulator przepływowy kosztujący mniej niż 100 USD za kWh pojemności spowoduje, że przechowywanie energii ze źródeł odnawialnych stanie się konkurencyjne cenowo wobec energii produkowanej w tradycyjnych elektrowniach. Jeśli zbliżymy się do tego poziomu cenowego, zmienimy świat. Wówczas takie akumulatory będzie można umieszczać w wielu miejscach. Nasze badania przybliżają nas do tego momentu - dodaje Aziz. Podczas prac nad nowymi akumulatorami naukowcy najpierw odpowiedzieli na pytanie, dlaczego molekuła o nazwie viologen, używana w elektrolicie anody ulega szybkiej degradacji. Gdy już znaleźli przyczynę, zmienili strukturę viologenu tak, by był bardziej odporny. Następnie zajęli się ferrocenem. Związek ten świetnie nadaje się do katody, jednak jest nierozpuszczalny w wodzie. Używa się go w akumulatorach z organicznymi rozpuszczalnikami, które są drogie i łatwopalne. Także i tutaj odnieśli sukces, tworząc rozpuszczalny w wodzie ferrocen, który zachował przy tym swoją stabilność. Stworzenie elektrolitu o neutralnym pH to wielki krok naprzód. Większość współczesnych akumulatorów przepływowych używa bardzo drogich polimerowych membran, zdolnych do przetrwania w dotychczas stosowanych elektrolitach. Taka membrana może stanowić nawet 1/3 ceny akumulatora. Dzięki łagodniejszemu dla otoczenia elektrolitowi pojawiła się możliwość zmiany membrany na tańszą, co powinno obniżyć cenę samego akumulatora. « powrót do artykułu
  19. Multidyscyplinarny zespół z Uniwersytetu w Southampton i Uniwersyteckiego College'u Londyńskiego stworzył nowy system 3D do badania zakażeń. Naukowcy posłużyli się elektrostatyczną enkapsulacją, by uzyskać trójwymiarowe mikrosfery, w których ludzkie komórki są zarażane prątkami gruźlicy (Mycobacterium tuberculosis). Ma to lepiej odzwierciedlać warunki i przebieg zdarzeń w organizmie pacjenta. Ostatecznym celem jest zidentyfikowanie nowych antybiotyków i opracowanie szczepionek. Wg nas, to coś bardzo ważnego dla badań dot. gruźlicy. Sfery 3D można wytworzyć z matrycy kolagenowej przypominającej ludzkie płuca. W ten sposób uzyskuje się środowisko, które pozwala antybiotykom [np. pirazynamidowi] zahamować zakażenie. W systemach 2D jest to niewykonalne - opowiada prof. Paul Elkington. Co istotne, dzięki sferom 3D eksperymenty trwają nawet 3 tyg., a to ponad 4-krotnie dłużej niż w przypadku standardowych modeli 2D. Dzięki temu badacze zyskują więcej informacji o rozwoju zakażenia i wpływie różnych interwencji. Akademicy wyjaśniają, że podczas eksperymentów farmakokinetycznych trójwymiarową platformę hodowlaną integruje się z układami mikroprzepływowymi. Kolejnym etapem ma być współpraca z Afrykańskim Instytutem Badań nad Zdrowiem z Durbanu. Wybrano właśnie Durban, bo częstość występowania gruźlicy jest tu bardzo duża, a jednocześnie miasto może się pochwalić idealną infrastrukturą laboratoryjną do wdrożenia modelu 3D i badania komórek pacjentów z grupy wysokiego ryzyka gruźlicy. Wyniki dotychczasowych badań ukazały się w dwóch pismach: mBio i eLife. « powrót do artykułu
  20. Naukowcy ostrzegają, że karmienie dzikich delfinów jest dla nich niebezpieczne. Karmione przez ludzi zwierzęta, nawet jeśli przypadkowo zdobywają takie pożywienie jak zanęta stosowana przez wędkarzy, są bardziej narażone na zranienie. Specjaliści z australijskiego Murdoch University oraz szkockiego University of Aberdeen przeanalizowali dane zebrane w latach 1993-2004 przez Chicago Zoological Society/Brookfield Zoo's Sarasota Dolphin Research Program oraz Mote Marine Laboratory's Stranding Investigations Program. To pierwsze badania, które bezpośrednio łączą karmienie – celowe lub nie – delfinów przez ludzi z przypadkami zranień delfinów przez łodzie, sieci rybackie czy wskutek połknięcia haka lub liny - mówi doktor Katie McHugh. W badanym przez nas okresie stwierdziliśmy wzrost liczby delfinów poszukujących pożywienia dostarczanego przez ludzi. Zadaliśmy więc sobie pytanie, jakie są konsekwencje tego wzrostu. Zwierzęta mogą zginąć wskutek interakcji z ludźmi. Na przykład samica FB93 zmarła wskutek uduszenia linką do połowu ryb. Hak wbił się jej w głowę, a linka owinęła wokół gardła i ją udusiła. Nawet jeśli zwierzę przeżyje ranę, to może ona upośledzić je do tego stopnia, że zginie przy najbliższym większym zagrożeniu - mówi Gretchen Lovewell. Amerykańskia ustawa Marine Mammal Protection Act zabrania karmienia i zaczepiania ssaków morskich. Sprawcom takich działań grożą wielotysięczne grzywny, a w szczególnych wypadkach - do roku więzienia. W ramach powyższych badań przeanalizowano dane dotyczące 1142 delfinów butlonosych, w tym 190 które przyzwyczaiły się do obecności ludzi (uwarunkowane), prosiły o pożywienie lub poruszały się w niewielkiej odległości od łodzi rybackich czy sprzętu połowowego, by żywić się resztkami. Okazało się, że 84 (7,5%) wśród wszystkich badanych delfinów odniosło do końca 2014 roku rany spowodowane przez człowieka. Na potrzeby analizy wybrano 366 delfinów o których dane udało się zebrać przez wiele sezonów. Wśród nich 43,7% stanowiły delfiny uwarunkowane, a odsetek zranień przez człowieka wynosił w tej grupie aż 20%. Wśród rannych 1/3 padła lub wymagała specjalistycznej pomocy człowieka. To alarmujące dane, gdyż pokazują, że dostarczanie delfinom pożywienia wpływa negatywnie na możliwość przetrwania tych długo żyjących morskich drapieżników ze szczytów łańcucha pokarmowego. Drapieżniki takie są ważne dla ekosystemu, a zmniejszenie liczebności delfinów ma wpływ na niższe szczeble łańcucha pokarmowego - stwierdza Fredrik Christiansen z Murdoch University. « powrót do artykułu
  21. Gdy w 1908 roku ustanawiano w indyjskim Assamie Park Narodowy Kaziranga, żyło w nim jedynie kilkanaście nosorożców. Obecnie populacja tych zwierząt liczy tam ponad 2400 osobników, co stanowi 2/3 światowej populacji. Sukces ten był możliwy m.in. dzięki temu, że strażnicy parku mają prawo zabijać kłusowników. W 2015 roku w parku zabito więcej ludzi niż nosorożców. Zwierzęta zabijane są dla rogów, których 1 gram kosztuje 60 dolarów. Nosorożce indyjskie mają mniejsze rogi niż ich afrykańscy kuzyni, ale w Chinach i Wietnamie ludzie wierzą mają one większa moc. A mają być cudownym panaceum na wszystko, od nowotworów po problemy z potencją. W Indiach nosorożce i tygrysy stały się symbolami narodowymi, politycy są coraz bardziej zdeterminowani, by je chronić. Ponadto Park Kaziranga to główna atrakcja regionu. Przyciąga co roku około 170 000 turystów, ma więc olbrzymie znaczenie ekonomiczne. Lokalni politycy odczuwają dużą presję, by chronić tamtejszą przyrodę. Gdy w 2013 roku liczba zabitych przez kłusowników nosorożców zwiększyła się o ponad 100% sięgając 27 zwierząt, politycy zaczęli domagać się od szefostwa parku bardziej zdecydowanych działań. Dyrekcja parku zaproponowała wprowadzenie przepisów, zgodnie z którymi nikt nie może wejść na teren parku bez wcześniejszej zgody. Osoba przyłapana w parku za dnia musi dostosować się do poleceń strażników lub zostanie zastrzelona. W nocy strażnicy od razu strzelają. Nowe przepisy doprowadziły do gwałtownego wzrostu liczby osób zabitych na terenie parku. Jeszcze w 2013 roku strażnicy zastrzelili 5 osób, rok później liczba ta zwiększyła się do 22. W roku 2015 zabito 23 ludzi, w tym samym czasie zginęło 17 nosorożców. Krytycy nowej polityki twierdzą, że strażnicy przeprowadzają pozasądowe egzekucje. Władze parku zaprzeczają. Faktem jest jednak, że przepisy wywołują coraz ostrzejszy konflikt z lokalnymi społecznościami mieszkającymi przy parku. Wejście na teren Kazirangi wiąże się z dużym ryzykiem, strażnicy są bezkarni, łatwo o pomyłkę. Lokalni mieszkańcy mówią o przypadkowych osobach zabitych bądź zranionych przez strażników. Trudno tak naprawdę jest ocenić, ilu z zabitych to prawdziwi kłusownicy, gdyż śledztwa – o ile w ogóle mają miejsce – prowadzone są niezwykle niedbale i brakuje pełnych danych. Dyrekcja parku mówi, że okoliczni mieszkańcy sami raczej nie zabijają nosorożców, jednak zatrudniają się u kłusowników jako przewodnicy po parku. Sprawa coraz bardziej porusza indyjską i międzynarodową społeczność. Pojawiają się głosy, że co prawda nosorożce trzeba chronić, ale nie za cenę życia ludzi. Można jednak przypuszczać, że sytuacja nieprędko się zmieni. Wprowadzona przez władze taktyka działa i liczba zabitych nosorożców wyraźnie spada od czasu, gdy zdobycie rogu wiąże się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. O ile jeszcze w roku 2014 zabito tyle samo – 27 – nosorożców co rok wcześniej, to w roku 2015 kłusownicy pozbawili życia 17 zwierząt, a w 2016 – 18. « powrót do artykułu
  22. Jak poinformował na konferencji World Government Summit Matt al-Tayer, szef Agencji ds. Dróg i Transportu, dron przewożący ludzi ma zacząć regularnie latać w Dubaju już od lipca br. Chiński eHang 184 zadebiutował na ubiegłorocznych targach CES. Może unieść osobę ważącą do 100 kg. Maksymalny czas jego lotu wynosi 30 min. Pasażer wybiera cel podróży za pomocą ekranu dotykowego. Statek ma być monitorowany przez Centrum Zarządzania. Dron rozwija ponoć prędkość do 160 km/h, a na pojedynczym ładowaniu baterii przeleci do 50 km. To nie tylko model. Naprawdę eksperymentowaliśmy na dubajskim niebie - opowiada al-Tayer. Dr Steve Wright, zajmujący się awiacją i systemami lotniczymi wykładowca z Uniwersytetu Zachodniej Anglii, twierdzi, że nie zgłosiłby się na ochotnika na taki lot. Wg niego, nim do bezzałogowego statku powietrznego wsadzi się człowieka, należałoby jeszcze popracować nad bezpieczeństwem i niezawodnością. Dla porównania warto przypomnieć, że w styczniu izraelska firma Urban Aeronautics poinformowała, że jej pasażerski dron wojskowo-ratowniczy Cormorant (wcześniej AirMule) rozpocznie służbę dopiero w 2020 r. Prace nad nim rozpoczęły się w 2001 r. Warta 14 mln dol. maszyna może przetransportować do 500 kg z prędkością nawet 185 km/h. « powrót do artykułu
  23. Badania naukowców z Uniwersytetu w Newcastle, Aberdeen oraz Instytutu Jamesa Huttona wykazały, że w organizmach skorupiaków z najgłębszych rowów oceanicznych występuje 10-krotnie więcej zanieczyszczeń przemysłowych niż w ciele przeciętnej dżdżownicy. Brytyjczycy próbkowali obunogi z Rowów Mariańskiego i Kermadec, które mają ponad 10 km głębokości i znajdują się w odległości 7 tys. km od siebie. Znaleźli w ich tkance tłuszczowej skrajnie wysokie stężenia trwałych zanieczyszczeń organicznych (TZO), w tym polichlorowanych bifenyli (ang. polychlorinated biphenyls, PCBs) i polibromowanych eterów difenylowych (ang. polybrominated diphenyl ethers, PBDEs). Autorzy publikacji z Nature Ecology & Evolution podkreślają, że kolejnym krokiem powinno być zrozumienie konsekwencji tego skażenia oraz jego szerszego wydźwięku w ekosystemie. Nadal postrzegamy głęboki ocean jako odległą, dziewiczą, wolną od ludzkiego wpływu rzeczywistość, jednak nasze badania pokazują, że to może być, niestety, bardzo dalekie od prawdy. Próbkowane przez nas obunogi zawierały [bowiem] podobne ilości zanieczyszczeń jak zatoka Suruga, jedna z najbardziej skażonych stref przemysłowych północno-zachodniego Pacyfiku. Na razie nie wiemy, co to oznacza dla szerszego ekosystemu. Ustalenie tego będzie kolejnym ważnym krokiem - opowiada dr Alan Jamieson. PCBs, których stosowanie zostało w USA zakazane w 1977 r., a w Unii Europejskiej podlega ścisłej kontroli, dostały się do środowiska w wyniku katastrof przemysłowych i wycieków, np. z wysypisk. Ponieważ nie ulegają naturalnemu rozkładowi, utrzymują się przez bardzo długi czas. Podczas studium naukowcy posługiwali się zaprojektowanymi przez Jamiesona głębinowymi lądownikami. Za ich pomocą pobrano próbki organizmów z najdalszych zakątków rowów. Wg biologów, TZO trafiły do rowów z kawałkami plastiku i martwymi organizmami. Tam zostały zjedzone przez obunogi i inne zwierzęta. Fakt, że wykryliśmy tak wysokie zanieczyszczenie w jednym z najodleglejszych i najbardziej niedostępnych habitatów, pokazuje, jak długoterminowy i niszczycielski jest wpływ naszego gatunku na Ziemię. To niechlubne dziedzictwo. « powrót do artykułu
  24. Amerykański Departament Energii oficjalnie zatwierdził budowę urządzenia, które stworzy najlepszą szansę na znalezienie ciemnej materii. LUX-ZEPLIN (LZ), bo o nim mowa, ma zostać ukończony do kwietnia 2020 roku. To następca opisywanego przez nas urządzenia LUX (Large Underground Xenon). W lipcu ubiegłego roku informowaliśmy, że LUX zakończył badania, jego czułość przewyższyła wstępne założenia, a mimo tego, nie wykrył on ciemnej materii. LUX został usunięty ze zbiornika w którym się znajdował, by zrobić miejsce dla LUX-ZEPLIN. Oba urządzenia LUX poszukują WIMP-ów, czyli słabo oddziałujących masywnych cząstek, z którym może składać się ciemna materia. Oba korzystają przy tym z ksenonu. O ile jednak w LUX użyto 300 kilogramów ksenonu to LUX-ZEPLIN wykorzysta 10 ton. Między innymi dzięki temu nowe urządzenie będzie co najmniej 50-krotnie bardziej czułe od swojego poprzednika. Udział w projektowaniu i budowie LZ ma 220 naukowców i inżynierów z 38 instytucji na całym świecie. Eksperyment LZ będzie prowadzony niemal 1,5 kilometra pod ziemią w Sanford Underground Research Facility (SURF) w Lead w Południowej Dakocie. Będzie on konkurował z dwoma innymi eksperymentami. Włosi planują bowiem zwiększenie czułości swojego XENON1T prowadzonego w Laboratorium Gran Sasso, a Chiny przyspieszają prace nad PandaX-II. Oba eksperymenty również będa korzystały z ksenonu i oba mają być gotowe do uruchomienia mniej więcej w tym samym terminie co LZ. LUX-ZEPLIN ma być jednak bardziej czuły, dlatego też to z nim wiązane są największe nadzieje na odpowiedź o istnienie WIMP-ów. LZ ma wykrywać cząstki wówczas, gdy będą się one zderzały z jądrami ksenonu. Powinno wówczas dojść do rozbłysku światła. Będzie ono przechwytywane przez 500 czujników (4-krotnie więcej niż w LUX), a analiza rozbłysków ma zdradzić charakterystyki cząstek, które się zderzyły. Obecnie trwają też prace nad oczyszczaniem ksenonu. Są one prowadzone w SLAC National Accelerator Laboratory i polegają na usunięciu kryptonu, którego śladowe ilości pozostają w ksenonie po standardowych procedurach oczyszczających. Pomagają im w tym uczeni z Fermilab, którzy są odpowiedzialni za system oczyszczający i schładzający ksenon. Badania uzyskanych w SLAC pierwszych próbek ksenonu dowiodły, że spełniają one wymagania czystości stawiane przez LZ. SLAC i Berkeley Lab pracują też nad czujnikami, które zostaną wykorzystane w LZ. Jeszcze w bieżącym roku pełnowymiarowe prototypy zostaną sprawdzone na platformie testowej. Tymczasem w Fermilab tworzone są narzędzia do symulacji i analizy danych, które zostaną uzyskane w LZ. Intensywne prace trwają również w Europie. Brytyjczycy i Włosi są odpowiedzialni za stworzenie i złożenie zbiornika na ksenon. Zostanie on zbudowany z ultra czystego tytanu, co pozwoli na dalszą redukcję szumów tła. Szumu te to jeden z problemów, z którymi trzeba będzie sobie poradzić, dlatego też z jednej strony każdy element LZ jest sprawdzany pod kątem naturalnego promieniowania, by dzięki poznaniu jego charakterystyk można było odfiltrować fałszywe sygnały. Z drugiej zaś strony w SURF budowane są specjalne osłony redukujące promieniowanie naturalnie występującego radonu, a Brookhaven National Laboratory buduje drugi większy zbiornik osłonowy. W zbiorniku tym znajdzie się specjalny płyn, scyntylator, który dodatkowo będzie chronił przed promieniowaniem. Dopiero w nim zostanie zanurzony zbiornik z ksenonem, do którego trafi zasadnicza część detektora WIMP-ów. « powrót do artykułu
  25. Zwiedzający mogą obserwować pracę archeologów na stanowisku w Xinzheng w środkowych Chinach. Ponieważ w trakcie wykopalisk grobowca sprzed ponad 2 tys. lat, który prawdopodobnie należał do przedstawiciela ówczesnej elity, naukowcy noszą na głowach kamery, oglądając obraz rzutowany na duży ekran, turyści mogą się stać świadkami ważnych odkryć. Podczas prac w kompleksie grobowym z czasów państwa Zheng, a konkretnie z Okresu Wiosen i Jesieni (między 770 lub 722 a 481 r. p.n.e.), odkryto już ponad 20 rydwanów i dużą liczbę końskich kości. Specjaliści wyjaśniają, że w owych czasach w ramach rytuałów pogrzebowych składano ofiary z zatapianych w rzece albo zakopywanych w ziemi koni i rydwanów. Szef wykopalisk Li Hongchang przypomina, że zwykle w Chinach stanowiska archeologiczne są udostępniane publice dopiero po zakończeniu prac archeologicznych. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...