Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36965
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    226

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Prezydent Trump postąpił zgodnie z rekomendacją Komitetu Zagranicznych Inwestycji w Stanach Zjednoczonych (CFIUS) i wydał rozporządzenie wykonawcze blokujące przejęcie firmy Lattice Semiconductor przez fundusz inwestycyjny wspierany przez rząd w Pekinie. W decyzji wydanej 13 września prezydent Trump odrzucił wartą 1,3 miliarda USD propozycję przejęcia Lattice przez Canyon Bridge Capital Partners. Zablokowanie transakcji uzasadniono względami bezpieczeństwa narodowego. Lattice Semiconductor produkuje programowalne układy logiczne, a Canyon Bridge jest w części finansowany przez rząd Chin. Waszyngton jest coraz bardziej zaniepokojony faktem przejmowania przez Chińczyków amerykańskich firm technologicznych. W styczniu bieżącego roku, jeszcze przed opuszczeniem Białego Domu, prezydent Obama opublikował raport, w którym stwierdzono, że chińskie działania mogą zagrażać rodzimemu przemysłowi półprzewodnikowemu. Od czasu, gdy CFIUS zarekomendował prezydentowi zablokowanie transakcji było niemal pewne, że prezydent Trump tak też uczyni. Dotychczas żaden z prezydentów USA nie postąpił wbrew radom CFIUS. Committee on Foreign Investment in the United States to specjalny komitet, który analizuje umowy przejęcia firm pod kątem ich wpływu na bezpieczeństwo kraju. Została ona powołana rozporządzeniem wykonawczym prezydenta Forda w 1975 roku. Firmy, które są przedmiotem przejęcia przez zagraniczne podmioty mogą poinformować o tym fakcie CFIUS, jednak komitet nie polega wyłącznie na dobrowolnych powiadomieniach i może przyglądać się wszystkim przypadkom przejęć amerykańskich przedsiębiorstw. Urząd ma 30 dni na podjęcie decyzji, czy zezwala na transakcje, czy też chce się jej bliżej przyjrzeć. Jeśli zdecyduje się jej przyjrzeć, to ma kolejnych 45 dni na wydanie zgody lub zablokowanie przejęcia. Zwykle postępowanie kończy się w ciągu 30 dni i CFIUS nie zgłasza zastrzeżeń. Głównym celem istnienia komitetu jest niedopuszczenie do sytuacji, w której amerykańskie technologie lub fundusze trafią do kraju objętego sankcjami gospodarczymi. W latach 1988-2014 CFIUS zajmował się 2380 sprawami, z czego do etapu decyzji prezydenckiej dotarło 15. Oficjalne informacje o chęci przejęcia Lattice Semiconductor przez Canyon Bridge Capital Partners pojawiły się w listopadzie ubiegłego roku. Obie strony wielokrotnie musiały wypełniać i dostarczać różne dokumenty, gdyż tym razem CFIUS wyjątkowo uważnie przyglądał się sprawie. Obecnie nie wiadomo, co dalej z Lattice Semiconductor. Dyrektor wykonawczy firmy oświadczył, że decyzja prezydenta Trumpa jest „rozczarowująca” i zapewnił, że oba przedsiębiorstwa natychmiast zakończyły działania związane z trasakcją. « powrót do artykułu
  2. W poniedziałek (11 września) lekarze z I Katedry i Kliniki Ginekologii i Położnictwa Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego (WUM) przeprowadzili 1. w Polsce fetoskopową operację rozszczepu kręgosłupa u 25-tygodniowego płodu. Operacja trwała przeszło 4 godziny. Matka i dziecko czują się dobrze. Jak tłumaczą specjaliści, rozszczep kręgosłupa [...] to ubytek w ciągłości kręgosłupa, najczęściej w odcinku lędźwiowym lub krzyżowym. Wskutek tego najczęściej dochodzi do porażenia nóg i zwieraczy pęcherza moczowego i/lub odbytnicy. Operacje wewnątrzmaciczne poprawiają rokowania dzieci, zmniejszają ryzyko powikłań po porodzie i dają większe szanse na prawidłowe funkcjonowanie dolnych partii ciała. W poniedziałkowej operacji mieli swój udział dr Przemysław Kosiński, dr Robert Brawura-Biskupski-Samaha, lek. Rafał Wojdacz, mgr Monika Hiszpańska, mgr Agata Pajda-Jureczko oraz Sabrina Wagner i prof. Thomas Kohl (prekursor fetoskopowych operacji rozszczepu kręgosłupa płodu, pod którego nadzorem szkolili się w klinice w Giessen polscy lekarze). Szkolenie i zdobycie środków na zakup sprzętu zajęły 1,5 roku. Operacja mogła dojść do skutku dzięki wsparciu finansowemu Fundacji Polsat. Inicjatorem i pomysłodawcą wprowadzenia fetoskopowych operacji rozszczepu kręgosłupa w Uniwersyteckim Centrum Zdrowia Kobiety i Noworodka był szef katedry prof. Mirosław Wielgoś. Fetoskopowe operacje rozszczepu kręgosłupa płodu stanowią alternatywę dla dotychczas przeprowadzanych tradycyjnych operacji przebiegających z otwarciem jamy macicy, podobnie jak w trakcie cięcia cesarskiego. Nowy typ operacji polega na tym, że w jamie macicy wykonuje się, podobnie jak w laparoskopii, 3 otwory i za pomocą tych otworów zakłada się trokary do jamy owodni. Taka metoda operacji nazywana jest w literaturze "metodą dziurki od klucza" (key hole surgery) lub metodą minimalnie inwazyjną - opowiada Kosiński. [...] Do jamy macicy wprowadza się dwutlenek węgla, jednocześnie odpompowując płyn owodniowy, który jest naturalnym środowiskiem płodu. Dzięki temu, po pierwsze, uzyskuje się bardzo dobrą widoczność, a po drugie, umożliwia to również używanie elektrokoagulacji, czyli można wykonywać operację polegającą na wycięciu kawałka nieprawidłowej tkanki. Technicznie operacja jest bardzo trudna, bo igła, którą dokonujemy szycia ma zaledwie 13 mm - podsumowuje. « powrót do artykułu
  3. Amerykańska Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu (NTSB – National Transport Safety Board) orzekła, że głównymi przyczynami śmiertelnego wypadku tesli jadącej na autopilocie były nieodpowiednie zachowanie kierowcy ciężarówki oraz zbytnie zaufanie kierowcy tesli do automatycznego systemu prowadzenia pojazdu. Wiadomo, że kierowca Tesla Model S z 2015 roku Joshua Brown włączył Autopilota i, wbrew zaleceniom producenta, nie obserwował drogi, by móc odpowiednio zareagować w sytuacji zagrożenia. Brown zginął, gdyż Autopilot nie zauważył na tle nieba białej naczepy ciężarówki. Po wypadku Tesla oświadczyła, że ani Autopilot ani kierowca nie zauważyli białej naczepy na tle jasnego nieba, hamulce nie zostały więc uruchomione. KIlka miesięcy później Elon Musk, założyciel Tesli stwierdził, że dokonane później zmiany w Autopilocie pozwolą na zapobieżenie podobnym wypadkom. NTSB stwierdziła, że takie systemy jak Autopilot powodują, iż kierowcy przestają obserwować drogę jeśli są one włączone przez dłuższy czas. Dostępne obecnie konsumenckie systemy takie jak Autopilot Tesli są przeznaczone do wspomagania kierowców w pewnych warunkach. Systemy te wymagają od kierowcy uwagi i zdolności do natychmiastowego przejęcia kontroli nad pojazdem, powiedział przewodniczący NTSB Robert Surnwalt. Dodał, że Autopilot w tesli niewystarczająco upewniał się, czy Brown zwraca uwagę na to, co dzieje się na drodze. System nie był w stanie też wykryć ruchu w poprzek, a jego producent niewystarczająco ograniczył możliwość jego użycia na drogach, na których nie powinien być używany. Podczas publicznego przesłuchania Rada stwierdziła, że Brown miał co najmniej 10 sekund, by zauważyć ciężarówkę i nacisnąć hamulce. Świadkowie mówią, że w chwili wypadku ofiara oglądała film na DVD. We wnioskach po zakończeniu śledztwa NTSB uznała, że wykorzystywany w Autopilocie system upewniania się co do tego, czy kierowca zachowuje należytą uwagę, nie spełniał swojej roli. Zauważono, że po wypadku Tesla zmieniła Autopilota tak, by znacznie szybciej przypominał on kierowcy o konieczności kontrolowania drogi. Wiadomo beż, że przed wypadkiem kierowca ciężarówki palił marihuanę, jednak w toku śledztwa nie można było ustalić, w jakim stopniu wpłynęło to na ograniczenie jego zdolności do kierowania pojazdem. NTSB nakazała, by w nowych samochodach wyposażonych w automatyczne systemy kontroli dane dotyczące zdarzeń drogowych były przechowywane i udostępniane w standardowych formatach, by producenci takich systemów zaprojektowali je tak, żeby ich użycie było ograniczone do dróg, na których mogą być używane. Nakazano też zaimplementowanie mechanizmów szybko ostrzegających kierowcę, gdy nie zwraca uwagi na otoczenie. Producentów zobowiązano też do informowania o każdym wypadku i incydencie samochodów z funkcją autopilota. « powrót do artykułu
  4. Międzynarodowy zespół naukowców odkrył, że w ciepłych jaskiniach "wydrążonych" w lodzie przez parę w otoczeniu Erebusa, wulkanu u wybrzeża Antarktydy Wschodniej na Wyspie Rossa, mogą żyć nieznane nauce rośliny i zwierzęta. Autorzy publikacji z pisma Polar Biology stwierdzili, że w próbkach gleby pozyskanych z jaskiń znajdują się intrygujące ślady DNA mchów, glonów i drobnych zwierząt. W jaskiniach może być naprawdę ciepło - nawet do 25°C. Człowiek czułby się tam komfortowo w samej koszulce. U wylotu jaskiń jest światło. Przesącza sie ono w głąb niektórych jaskiń, gdzie lód jest cienki - opowiada dr Ceridwen Fraser z Narodowego Uniwersytetu Australijskiego. Fraser dodaje, że większość DNA z jaskiń Erebusa przypomina DNA roślin i zwierząt z innych rejonów antarktycznych, ale nie wszystkie sekwencje udało się w pełni zidentyfikować. Wyniki studium pokazują, co może żyć pod lodem Antarktydy - niewykluczone, że chodzi o nowe gatunki zwierząt i roślin. Prof. Laurie Connell z Uniwersytetu Maine podkreśla, że intrygujące ślady DNA nie stanowią dowodu na to, że rośliny czy zwierzęta nadal żyją w jaskiniach. Kolejnym etapem badań będzie więc dokładniejsze przyjrzenie się jaskiniom i poszukanie żywych organizmów. Jeśli istnieją, uchylą się wrota nowego ekscytującego świata. Dr Craig Cary z Uniwersytetu Waikato przypomina, że wcześniejsze badania pokazały, że w wulkanicznych jaskiniach antarktycznych występują zróżnicowane społeczności bakterii i grzybów. Odkrycia dokonane w ramach nowego studium sugerują, że zamieszkują je także wyższe rośliny i zwierzęta. Dr Charles Lee dodaje, że skoro w rejonach antarktycznych istnieje sporo innych wulkanów, subglacjalne systemy jaskiniowe mogą tu być dość rozpowszechnione. Na razie nie wiemy, ile ich jest ani w jaki sposób są one ewentualnie połączone. Trudno je identyfikować, dostawać się do środka i badać. « powrót do artykułu
  5. Współczesne budynki z dużymi szklanymi powierzchniami stanowią zagrożenie dla nietoperzy. Choć nietoperze potrafią latać z dużymi prędkościami, omijając przy okazji naturalne przeszkody w postaci np. drzew, najnowsze badania pokazują, że gładkie pionowe powierzchnie, w tym okna, stanowią dla nich martwy punkt. To wyjaśnia, czemu w pobliżu budynków znajduje się często ranne lub martwe ssaki. Żerując, orientując się w przestrzeni i nawigując, nietoperze polegają głównie na echolokacji. My odkryliśmy jednak, że zapewne przez ich właściwości akustyczne, latające ssaki mogą mylić gładkie pionowe powierzchnie z wolną drogą, co prowadzi do powtarzających się kolizji - opowiada dr Stefan Greif z Instytutu Ornitologii Maxa Plancka. Naukowcy podkreślają, że gładkie pionowe powierzchnie są rzadkie w naturalnym habitacie nietoperzy. Ssaki napotykają jednak gładkie poziome powierzchnie w postaci wody. By dokładniej zbadać tę kwestię, Niemcy analizowali lot nocków dużych (Myotis myotis) w ciemnych tunelach aerodynamicznych o prostokątnym przekroju. Naukowcy umieszczali w rogu metalową płytę; czasem poziomo, a czasem pionowo. Okazało się, że w grupie 21 nocków aż 19 co najmniej raz zderzyło się z płytą ustawioną w pionie (średnio nietoperze miały kolizje przy 23% przelotów). Do zderzenia nie doszło ani razu przy płycie ustawionej poziomo. Autorzy publikacji z pisma Science zauważyli, że gdy nocki zderzały się z pionową płytą, generowały mniej zawołań, spędzały mniej czasu naprzeciw niej, przybliżały się pod ostrzejszym kątem i latały szybciej w porównaniu do nietoperzy, które unikały kolizji. Biolodzy wspominają o podobnych obserwacjach w odniesieniu do dzikich przedstawicieli 3 gatunków nietoperzy. Specjaliści nawołują, by unikać stosowania gładkich pionowych powierzchni w okolicach, gdzie nietoperze migrują, żerują lub wychowują młode. Tylko jeśli zidentyfikujemy i ocenimy prawdziwy zakres zderzeń z lustrami akustycznymi, będziemy mogli wyeliminować lub ograniczyć ich szkodliwy wpływ na populacje nietoperzy. « powrót do artykułu
  6. Kryptowaluty cieszą się popularnością nie tylko wśród uczciwych użytkowników, ale również wśród przestępców – od sprzedawców narkotyków po cyfrowych szantażystów. Ich generowanie, zwane wydobywaniem, odbywa się za pośrednictwem komputerów, a z im większej mocy obliczeniowej korzystamy, tym większe prawdopodobieństwo, że otrzymamy walutę. Nic więc dziwnego, że cyberprzestępcy chętnie infekują komputery swoich ofiar oprogramowaniem służącym do wydobywania kryptowaluty. Firma Kaspersky Lab informuje, że bieżący rok będzie prawdopodobnie rekordowym pod względem liczby komputerów zarażonych przez przestępców oprogramowaniem do wydobywania kryptowaluty. Dotychczas bowiem udało się wykryć 1,65 miliona takich maszyn. W całym ubiegłym roku specjaliści ds. bezpieczeństwa wykryli 1,8 miliona maszyn zarażonych przez przestępców. Firma podkreśla, że wśród zainfekowanych komputerów znajdują się nie tylko komputery domowe, ale również serwery różnych przedsiębiorstw. Głównym objawem zarażenia komputera jest zmniejszona wydajność maszyny. Na komputery niektórych ofiar może trafić inny szkodliwy kod niż programy używane do wydobywania kryptowalut, mówi Anton Ivanov z firmy Kaspersky. Specjaliści nie mają pojęcia ile na takiej działalności zyskali cyberprzestępcy, jednak cyfrowy portfel jednego tylko zidentyfikowanego botnetu zawiera obecnie kryptowaluty o wartości ponad 200 000 USD. Najpopularniejszymi kryptowalutami wśród cyberprzestępców są Zcash i Monero. Bitcoiny, najpopularniejsza i najcenniejsza z kryptowalut, są prawdopodobnie poza zasięgiem zarówno przestępców jak i przeciętnego człowieka. Ich wydobywaniem zajmują się głównie wielkie farmy serwerowe. Łatwiej jest zdobyć Zcach czy Monero, a są one tym bardziej łakomym kąskiem, że charakteryzuje je większy stopień prywatności niż bitcoiny. « powrót do artykułu
  7. Starożytni Grecy najprawdopodobniej celowo budowali swoje święte miejsca na ziemiach dotkniętych wcześniej aktywnością sejsmiczną. Prof. Iain Stewart, geolog z Uniwersytetu w Plymouth, który wystąpił w roli prezentera licznych programów BBC, uważa, że linie uskoku powstałe wskutek aktywności sejsmicznej w rejonie egejskim mogły nadawać tym obszarom specjalny status kulturowy. Z tego powodu to właśnie tam budowano najważniejsze świątynie i duże miasta. Naukowcy już wcześniej sugerowali, że Delfy, prastare miasto i świątynia grecka u stóp Parnasu, zdobyły swoją pozycję w dużej mierze dzięki źródłu Kassotis oraz odurzającym gazom, wydobywającym się z linii uskoku utworzonej podczas trzęsienia ziemi. Stewart posuwa się jednak o krok dalej i twierdzi, że Delfy to nie jedyne takie miejsce. Wg niego, linie uskoku zadecydowały także o lokalizacji Myken, Efezu, Knidos i Hierapolis. [...] Zawsze uważałem, że fakt, iż wiele ważnych miejsc znajduje się dokładnie na linii uskoku po trzęsieniu ziemi, to coś więcej niż zbieg okoliczności. Starożytni Grecy przykładali dużą wagę do gorących źródeł odsłoniętych przez trzęsienia, ale być może budowanie w pobliżu świątyń i miast miało bardziej systematyczny charakter niż dotąd sądzono. W artykule opublikowanym na łamach Proceedings of the Geologists' Association geolog podkreśla, że w wielu przypadkach ślady uskoków nie zaburzają po prostu struktury/układu budynków i ulic, ale przebiegają przez samo serce najbardziej uświęconych obiektów. Wg Stewarta, doskonałym tego przykładem są Delfy, w których zniszczoną przez trzęsienie ziemi z 373 r. p.n.e. świątynię odbudowano dokładnie na tej samej linii uskoku. Profesor przypomina, że istnieje wiele opowieści o ludziach, którzy doczekali się statusu proroków, schodząc do świata podziemnego. Część specjalistów uważa, że u podłoża takich anegdot leżą systemy jaskiniowe utworzone przez aktywność sejsmiczną. Nie twierdzę, że wszystkie święte miejsca w starożytnej Grecji zbudowano na linii uskoku. Choć dziś uważamy, że trzęsienia ziemi są czymś wyłącznie negatywnym, w dłuższej perspektywie czasowej zazwyczaj dają one więcej, niż odbierają. Starożytni Grecy byli bardzo inteligentnymi ludźmi, dlatego sądzę, że zdawali sobie sprawę z wagi tego zjawiska i chcieli, by ich miasta skorzystały z nowo powstałych własności. « powrót do artykułu
  8. Już wkrótce twórcy gier mogą zyskać nowe interesujące narzędzie, które przyspieszy produkcję nowych tytułów i pozwoli im na eksperymentowanie z różnymi stylami rozrywki. Naukowcy z Georgia Institute of Technology (Gatech) opracowali system sztucznej inteligencji, który uczy się działania silnika wykorzystanego w grze. Systemowi wystarczą mniej niż 2 minuty przypatrywania się grze, by stworzyć model, na jakim jest gra oparta i jak działa. Algorytmy obserwują sposób poruszania się bohatera i próbują odgadnąć, w jaki sposób mogą reagować jego wrogowie. Twórcy SI, chcąc zbudować algorytmy zdolne do odtworzenia silnika gry 2D szkolili je na prostej grze, w której bohater jak najkrótszą drogą podąża do celu. Obecnie szkolą swoje algorytmy na grze Super Mario Bros. i zaczęli prowadzić eksperymenty przy użyciu Mega Man oraz Sonic the Hedgehog. Porównanie działania opracowanych algorytmów z sieciami neuronowymi wykazały, że te pierwsze stworzyły model znacznie bardziej podobny do oryginału. Nasza SI tworzy model bez dostępu do kodu gry i czyni znacznie lepsze przewidywania co do dalszego rozwoju rozgrywki niż konwolucyjne sieci neuronowe. Na podstawie pojedynczego materiału wideo nie jesteśmy w stanie stworzyć doskonałego klona silnika gry, ale gdy nasza SI obejrzy kilka takich materiałów zbuduje coś bardzo bliskiego oryginalnemu silnikowi, mówi Matthew Guzdial, główny autor badań. Uczeni zweryfikowali pracę swojej sztucznej inteligencji angażując kolejny system SI, który grał w grę zbudowaną przez pierwszą SI. Okazało, że nie można było odróżnić, kiedy SI gra w sklonowaną grę, a kiedy ma do czynienia z oryginałem. Technika opiera się na dość prostym algorytmie wyszukiwania, który przeszukuje zestaw zasad, by przewidzieć, jak będzie wyglądało przejście do kolejnej ramki. O ile nam wiadomo, jest to pierwszy przypadek algorytmu SI wyspecjalizowanego w uczeniu się silnika gry i symulowaniu gry w oparciu o nagranie wideo przebiegu rozgrywki, mówi profesor Mark Riedl. Obecnie wykorzystywany system SI działa w grach, w których cała akcja rozgrywa się na ekranie. Jego twórcy przyznają, że taki gry jak np. Clash of Clans, gdzie część przebiegu gry odbywa się poza ekranem, mogą sprawić sztucznej inteligencji kłopot. « powrót do artykułu
  9. Drapanie nie tylko usuwa świąd. Jeśli jest wywołane przez stres, wydaje się zmniejszać agresję i ryzyko konfliktu w grupie. U wielu naczelnych, w tym u ludzi, drapanie może być oznaką stresu. Badania zespołu Jamie'ego Whitehouse'a z Uniwersytetu w Portsmouth na makakach królewskich jako pierwsze pokazało, że inni reagują na takie zachowania i że prawdopodobnie wyewoluowały one jako narzędzie komunikacyjne pomagające podtrzymać spójność grupy. Jak podkreślają autorzy publikacji z pisma Scientific Reports, rodzi się pytanie, czy u ludzi drapanie i podobne nakierowane na siebie zachowania stresowe pełnią analogiczną funkcję. Widoczne zachowania stresowe mogły wyewoluować jako sposób ograniczania agresji u społecznych naczelnych. Pokazywanie innym, że się jest zdenerwowanym, przynosi korzyści zarówno drapiącemu, jak i obserwatorom, ponieważ obie strony unikają konfliktu. Brytyjczycy obserwowali 45 makaków z liczącego 200 osobników stada z wyspy Cayo Santiago. Naukowcy przez 8 miesięcy monitorowali ich kontakty społeczne. Okazało się, że drapanie występowało u małp częściej w okresach wzmożonego stresu, np. podczas przebywania w pobliżu osobników zajmujących wysoką pozycję w stadzie bądź stosunkowo obcych. Związane ze stresem drapanie znacząco zmniejszało prawdopodobieństwo, że drapiący się zostanie zaatakowany. W sytuacji, gdy wyżej postawiony w hierarchii makak podchodził do małpy o gorszym statusie, która się nie drapała, ryzyko zaatakowania wynosiło aż 75%. Jeśli jednak ta się drapała, spadało do 50%. Jak zauważyli biolodzy, drapanie zmniejszało także ryzyko agresji między osobnikami, które nie były ze sobą szczególnie związane. [...] Potencjalni napastnicy unikają atakowania wyraźnie zestresowanych osobników, bo te mogą się zachowywać nieprzewidywalnie albo być osłabione przez stres (a to oznacza, że atak jest ryzykowny lub niepotrzebny). Demonstrując swoje zdenerwowanie innym, pomagamy im przewidzieć, do czego jesteśmy zdolni. Sytuacja staje się więc bardziej przejrzysta. Przejrzystość zmniejsza zaś konieczność wchodzenia w konflikt, na czym korzystają, oczywiście, wszyscy. Koniec końców grupa staje się bardziej spójna. Naukowcy mają nadzieję, że ich ustalenia pozwolą lepiej zrozumieć stres oraz jego ewolucję u ludzi i wspomogą zarządzanie stresem u zwierząt trzymanych w niewoli. « powrót do artykułu
  10. Filip Decroix, 49-letni winiarz z Ieper, stworzył wino, które smakuje jak piwo. Ma nadzieję, że przypadnie ono do gustu lubiącym piwo Belgom. Steenstraetse Hoppewijn, musujące białe wino z piwną goryczką, powstało w wyniku połączenia chardonnay z belgijskimi chmielami. Prace nad doskonaleniem trunku zajęły rzemieślnikowi rok, ale najwyraźniej się opłaciło, bo sommelierzy wyrażają się o nim nad wyraz pochlebnie. Ponieważ ustalenie właściwej kombinacji wina i chmielu, nie jest proste, Belg przeprowadził wiele eksperymentów. W kwietniu udało mu się uzyskać ostateczną recepturę. Ustalenie, jaka odmiana chmielu byłaby najlepsza, okazało się tak ważne, że wypróbowałem ich aż 13, nim zdecydowałem się na połączenie konkretnych 2 [...]. Decroix twierdzi, że choć często czuje się jak Don Kichot świata win, tym razem naprawdę wierzy w swój produkt. Ma już 3 tys. butelek Steenstraetse Hoppewijn; trwają też prace nad drugą partią 8 tys. butelek. Na razie Filip planuje dostawy do restauracji i sklepów monopolowych w rejonie Ieper. W przeszłości Decroix wpadał już na szalone alkoholowe pomysły. Zaproponował np. białe wino z wyciągiem z nasion maku, które początkowo cieszyło się dużą popularnością w Wielkiej Brytanii. Zainteresowanie zaczęło jednak spadać po zamachu w Brukseli i rozpoczęciu Breksitu. Wtedy winiarz zaczął myśleć o kolejnym przepisie na sukces. Padło na wino smakujące jak piwo... « powrót do artykułu
  11. Gwarantowane ceny zakupu energii z morskich farm wiatrowych u wybrzeży Wielkiej Brytanii spadły znacząco poniżej cen dla elektrowni atomowej Hinkley Point, co rodzi poważne pytania o sens jej budowy. Brytyjski Departament Biznesu, Energii i Strategii Przemysłowej ogłosił właśnie wyniki przetargu na budowę trzech farm wiatrowych. Duńska DONG Energy wybuduje instalację Hornsea Two, która stanie u wybrzeży Yorkshire i będzie największą morską farmą wiatrową. Niemiecki Innogy i norweski Statkraft będą odpowiedzialne za budowę Triton Knoll u wybrzeży Lincolnshire, a portugalski EDP Renovaveis i francuski ENGIE zbudują farmę Moray w Szkocji. Projekty te zapewnią ponad trzy gigawaty mocy, co wystarczy do zasilenia 3,6 miliona gospodarstw domowych. To dowód, że Wielka Brytania jest atrakcyjnym miejscem do inwestowania w czystą energię, oświadczyli przedstawiciele Departamentu. Wygrane przetaragi wiązały się też z określeniem ceny, po której państwo będzie kupowało energię ze wspomnianych instalacji, a zaoferowanie jak najniższej ceny miało znaczenie przy rozstrzyganiu przetargów. I tak dla projektów, które ruszą w latach 2021/2022 cena za megawatogodzinę wyniesie 74,75 funta, a dla projektów uruchamianych w latach 2022/2023 będzie to już 57,50 funta. Podatnik zapłaci więc znacznie mniej za energię z wiatru niż za energię z planowanej wielkiej elektrowni atomowej Hinkley Point C. Elektrownia, która ma zostać wybudowana przez chińsko-francuskie konsorcjum, ma zagwarantowane ceny na poziomie 92,50 funta za megawatogodzinę. Wyniki dzisiejszego przetargu pokazują, że energia z wiatru jest tańsza od energii z gazu i energii atomowej, oświadczyli przedstawiciele organizacji RenewableUK. W odpowiedzi Nuclear Industry Association podkreśla, że jedna technologia nie rozwiąże potrzeb energetycznych Wielkiej Brytanii. Ostatnia w Wielkiej Brytanii aukcja na dopłaty do energii wiatrowej miała miejsce w 2015 roku. Od tamtej pory kwota dotacji zmniejszyła się o połowę. Energetyka wiatrowa staje się więc coraz bardziej atrakcyjna, a przeciwnicy wysokich dopłat do energii atomowej oprotestowali dotacje dla Hinkley. Gwarantowana cena jest tym bardziej szokująca, że będzie obowiązywała przez 35 lat i będzie rosła wraz z inflacją. Caroline Lucas, współprzewodnicząca Partii Zielonych, mówi, że znaczący spadek cen generowania energii przez farmy wiatrowe będzie gwoździem do trumny energetyki jądrowej. Inni specjaliści zwracają uwagę na jeszcze jeden aspekt. Energetyka wiatrowa staje się tak tania, że nie mogą konkurować z nią inne rodzące się technologie pozyskiwania czystej energii. W pierwszym rzędzie mogą na tym ucierpieć technologie produkcji energii z pływów oraz fal morskich. « powrót do artykułu
  12. Naukowcy z RMIT University w Melbourne przetestowali metodę wykrywania choroby Parkinsona (ChP) na bardzo wczesnym etapie, gdy nie ma jeszcze fizycznych objawów. Jak tłumaczą, tablet ze specjalnym oprogramowaniem mierzy prędkość i siłę nacisku pióra podczas rysowania spirali. Obecnie nie ma żadnych testów laboratoryjnych parkinsona, tymczasem gdy ludzie zgłaszają się z symptomami do lekarza, w ich mózgach doszło już do nieodwracalnego zniszczenia neuronów. Nowe australijskie oprogramowanie diagnostyczne bazuje na dostępnych technologiach i zapewnia aż 93-proc. trafność. Jak podkreśla prof. Dinesh Kumar, wiele opcji terapeutycznych sprawdza się wyłącznie przy wcześnie zdiagnozowanej chorobie. Cofnięcie momentu rozpoczęcia leczenia jest krytyczne, ponieważ wiemy, że w momencie, gdy u pacjenta wystąpią drżenia czy sztywność, może już być za późno. Od dawna wiadomo, że ChP wpływa na umiejętność pisania czy szkicowania, ale dotąd próby przełożenia tego spostrzeżenia na niezawodną metodę diagnostyczną spełzały na niczym. Australijskie oprogramowanie ocenia sposób rysowania spirali w czasie rzeczywistym. Do testu potrzeba tylko pióra, papieru i dużego tabletu. Dysponując tym narzędziem, można z 93-proc. trafnością powiedzieć, czy ktoś ma parkinsona i jak ciężka jest choroba. Nadal jest sporo do zrobienia, ale mamy nadzieję, że w przyszłości personel medyczny będzie mógł wykorzystać naszą technologię, by regularnie monitorować pacjentów pod kątem ChP, a także pomóc już zdiagnozowanym lepiej zarządzać chorobą. Kumar i dr Poonam Zham współpracowali z kliniką Dandenong Neurology z Melbourne. Studium objęło 62 pacjentów z ChP. U połowy nie było widocznych objawów parkinsona, u reszty oceniano je jako łagodne-mocne nasilone. Autorzy publikacji z pisma Frontiers in Neurology oceniali skuteczność różnych testów zręcznościowych: pisania zdań, liter, sekwencji liter i szkicowania na wzorze z kropek spirali Archimedesa. Okazało się, że spirala była najbardziej miarodajna i najłatwiejsza do ukończenia dla ludzi. Nasze badanie miało pewne ograniczenia, dlatego trzeba pracować dalej, by potwierdzić uzyskane wyniki. Mamy m.in. na myśli badania podłużne na zróżnicowanych demograficznie grupach, a także testy z udziałem pacjentów, którzy nie zażywają leków - podsumowuje Zham. « powrót do artykułu
  13. Gdy ktoś decyduje się na tatuaż, zwykle bardzo starannie wybiera studio, by upewnić się, że używają w nim sterylnych igieł, które wcześniej nie były wykorzystywane. Nikt zaś nie zastanawia się nad składem chemicznym tuszy, a nasze badania pokazują, że być może i o tym trzeba myśleć, stwierdził Hiram Castillo z Europejskiego Ośrodka Synchrotronu Atomowego (ESRF). Tusze wykorzystywane przez tatuażystów zawierają zwykle organiczne barwniki, ale w ich skład wchodzą też konserwanty oraz zanieczyszczenia jak mangan, kobalt, chrom czy nikiel. Oprócz sadzy najczęściej spotykanym składnikiem tuszów jest ditlenek tytanu, biały barwnik używany do uzyskiwania cieniowania. To z jego użyciem wiąże się często opóźniony proces zdrowienia skóry po wykonaniu tatuażu. Dotychczas o bezpieczeństwie tuszy do tatuażu mówiono tylko w kontekście ich składu. Kolor czarny zawiera węglowodory, z których znaczna część jest rakotwórcza. W kolorze żółtym znajdowane są ślady siarczynu kadmu, związku kancerogennego. Kolor czerwony może zawierać niebezpieczną rtęć, a w zielonym rakotwórczy kobalt. Naukowcy z Ośrodka Synchrotronu postanowili zbadać migrację tuszów w organizmie. Wiemy nie od dzisiaj, że pigmenty przemieszczają się do węzłów chłonnych, widać bowiem ich zabarwienie kolorami z tatuaży. To znak, że organizm próbuje oczyścić się z barwnika. Nie wiemy jednak czy jest to migracja w formie nano- czy mikrocząstek. Nanocząstki mogą zachowywać się inaczej niż cząstki mikro. I w tym problem, nie wiemy, jak organizm radzi sobie z nanocząstkami, mówi Bernhard Hesse, jeden z autorów badań. Uczeni za pomocą fluoroscencji rentgenowskiej stwierdzili, że ditlenek tytanu migruje w skórze i węzłach chłonnych zarówno w formie mikro jak i nano. W skórze znaleziono cząstki TiO2 w rozmiarach mikro. Do węzłów chłonnych dostawały się tylko nanocząstki. To zaś prowadziło do chronicznego powiększenia węzłów chłonnych i wystawienia ich na działanie ditlenku tytanu przez całe życie. Po stwierdzeniu migracji wykorzystano spektroskopie fourierowską do oceny stanu tkanki w pobliżu cząstek z barwników. Badania wykazały, że dochodzi zarówno do migracji jak i długotrwałej ekspozycji tkanki na toksyny z pigmentów oraz zmiany w molekułach, które czasem skutkują niepożądanymi reakcjami organizmu. W kolejnym etapie badań naukowcy chcą powiązać skład chemiczny pigmentów z konkretną reakcją tkanki na ich obecność. « powrót do artykułu
  14. Pekin to kolejne chińskie miasto, które zakazuje zwiększania floty rowerów firmom zajmującym się ich wypożyczaniem. Obecnie w stolicy Chin działa 15 takich przedsiębiorstw, a mieszkańcy Pekinu mają do dyspozycji 2,4 miliona rowerów, które mogą pożyczać. Usługi wypożyczania rowerów stały się w Chinach tak popularne, że zalegające ulice jednoślady stały się poważnym problemem. Rowery są często porzucane i tysiącami zalegają na skwerach oraz ulicach. Chiński rower miejski działa inaczej niż znamy to z polskich miast. Tam jednoślady wyposażono w moduły GPS, wiadomo więc, gdzie który rower się znajduje. Użytkownik za pomocą smartfonu płaci za korzystanie z roweru i go odblokowuje. Po skończonej przejażdżce może zostawić rower w dowolnym miejscu. Taki model zyskał olbrzymią popularność. Powstało wiele firm, które kupiły miliony rowerów. Część z tych firm zbankrutowała, a na ulicach pozostały setki tysięcy porzuconych jednośladów. Jednak również i działające przedsiębiorstwa nie radzą sobie ze swoimi rozbudowanymi flotami, które stanowią coraz większy problem dla miast. Obecnie w całych Chinach do dyspozycji wypożyczających jest 16 milionów jednośladów, a rynek zdominowały wspierana przez Alibabę Ofo oraz założona przez Tecenta Mobike. Miasta, starając się poradzić sobie z setkami tysięcy porzuconych rowerów, zaczęły wprowadzać zakazy kupowania nowych jednośladów, którymi objęto firmy wypożyczające te pojazdy. Takie zakazy wprowadziły już Szanghaj, Guangzhou, Szenzen i Wuhan. Niedawno media poinformowały, że w samym Wuah, w którym zapotrzebowanie na rowery specjaliści szacują na 400 000 jednośladów firmy wypożyczające rozmieściły na ulicach 700 000 pojazdów. « powrót do artykułu
  15. Nadchodzą ciężkie czasy dla miłośników kawy. Z artykułu opublikowanego w PNAS dowiadujemy się, że globalne ocieplenie może spowodować, że do roku 2050 plony kawy w Ameryce Południowej zmniejszą się aż o 88%. Na kontynencie tym produkuje się najwięcej kawy na świecie. Kawa to jeden z najcenniejszych produktów na planecie. Wymaga ona odpowiedniego klimatu i zapylających ją pszczół. Nasze badania są pierwszymi, które pokazują, że w związku z globalnym ociepleniem oba wspomniane czynniki ulegną zmianie w sposób, który mocno uderzy w producentów kawy", mówi Taylor Ricketts z University of Vermont. Dotychczas prowadzone badania skupiały się na zależności pomiędzy kawą a zmianą klimatu, nie brano w nich pod uwagę pszczół. Teraz okazuje się, że sytuacja może być gorsza niż się przypuszcza, a największe straty poniosą rolnicy w Nikaragui, Hondurasie i Wenezueli. Kawa jest głównym źródłem dochodu dla milionów ubogich rolników, więc spadek plonów uderzy w tych i tak już biednych ludzi, dodaje Ricketts. Badania przyniosły też nieco dobrych wiadomości. Zgodnie z nimi może nieco wzrosnąć produkcja kawy w Meksyku, Gwatemali, Kolumbii i Kostaryce. Szczególnie dotyczy to obszarów górskich, gdzie mogą pojawić się temperatury wspomagające zarówno wzrost kawy jak i rozwój populacji pszczół. Naukowcy zauważają, że pszczoły odgrywają niezwykle istotną rolę w produkcji kawy, dlatego też próbowali dowiedzieć się, czy tam, gdzie klimat zmieni się na mniej sprzyjający kawie, straty będzie można wyrównać dzięki pszczołom. W swoim badaniu podkreślają rolę lasów tropikalnych, które są kluczowy habitatem dzikich pszczół i innych zapylaczy. Obecnie aż 91% najlepszych upraw kawy w Ameryce Południowej znajduje się w odległości 1,5 kilometra od lasu tropikalnego. Do roku 2050 odsetek ten zwiększy się do 97%, zatem zachowanie lasów będzie kluczowe z punktu widzenia producentów kawy. Mamy nadzieję, że opracowane przez nas modele pomogą w odpowiednim zarządzaniu, takim m.in. jak zachowanie lasów czy ochrona habitatów pszczół, stwierdzają naukowcy. « powrót do artykułu
  16. Bisfenol A (ang. bisphenol A, BPA) wchłaniany przez skórę z papieru termicznego, np. paragonów czy wydruków z bankomatu, jest dłużej usuwany z organizmu. By zbadać farmakokinetykę po ekspozycji skórnej, naukowcy z Uniwersytetu Alberty i Uniwersytetu Sztokholmskiego przeprowadzili eksperyment z udziałem 6 mężczyzn. Najpierw panowie mieli przez 5 minut potrzymać w dłoni niby-paragon (znajdowało się na nim odpowiednie stężenie bisfenolu A znakowanego deuterem - BPA-d16) i po 2 godzinach umyć ręce. Stężenie wolnego i całkowitego BPA-d16 monitorowano w moczu (0-48 h) i w surowicy krwi (0,7,5 h). Po tygodniu ochotnicy wracali do laboratorium, by zjeść ciastka z kilkoma mikrogramami bisfenolu. Zawartość BPA-d16 w ich moczu i surowicy monitorowano dokładnie tak samo, jak w przypadku wariantu z paragonem. Jeden z badanych powtórzył ekspozycję skórną z wydłużonym czasem monitoringu - jego mocz analizowano przez 9, a surowicę przez 2 dni. Okazało się, że po zjedzeniu ciastek z bisfenolem całkowite BPA-d16 było najwyższe po 5 godzinach, a związek był usuwany z organizmu w ciągu 24 godzin. W przypadku trzymania paragonu stężenie BPA-d16 w moczu rosło linearnie przez ok. 2 dni. U circa połowy ochotników BPA-d16 był nadal wykrywalny po tygodniu. U mężczyzny, który powtórzył ekspozycję skórną, BPA-d16 wykrywano w moczu przez 9 dni (linearne kumulatywne wydalanie zachodziło na przestrzeni 5 dni). Generalnie proporcja wolnego BPA-d16 była wyższa po ekspozycji skórnej niż dietetycznej (wynosiła, odpowiednio, 0,71-8,3% vs. 0,29-1,4% całkowitego BPA-d16). W porównaniu do wchłaniania z pokarmów, absorpcja ze skóry wiąże się więc z wydłużoną ekspozycją i może prowadzić do większej proporcji wolnego (nieskoniugowanego) BPA w krążeniu układowym. « powrót do artykułu
  17. Amerykańskie miasta i organizacje regionalne konkurują o to, gdzie powstanie druga kwatera główna Amazona. Przed kilkoma dniami koncern Jeffa Bezosa oznajmił, że ma zamiar otworzyć drugą północnoamerykańską kwaterę swojej firmy. Inwestycja pochłonie co najmniej 5 miliardów dolarów, a pracę w HQ2 znajdzie około 50 000 osób. Nic zatem dziwnego, że wiele władz regionalnych chciałoby przyciągnąć Amazona do siebie. Źródła zbliżone do burmistrza Chicago Rahma Emanuela zdradziły prasie, że burmistrz kilkukrotnie rozmawiał już w Jeffem Bezosem. Ani Amazon ani władze Chicago nie komentują tych doniesień. Miasto wydało oświadczenie, w którym czytamy, że niezrównana siła robocza Chicago, światowej klasy uniwersytety i łatwy dostęp do całego świata czynią z naszego miast idealne miejsce dla dużych i małych firm. Dlatego też przez ostatnie cztery lata Chicago przewodziło w kraju jako miejsce, do którego przenosiły się korporacje. Do inwestycji w swoim mieście namawia z kolei Amazona burmistrz Dallas, Mike Rawlings. Wykażemy, że Dallas i okolice to idealne miejsce dla rozwoju biznesu. Amazon już prowadzi tutaj szeroko zakrojone interesy, stwierdził urzędnik. Inwestycją Amazona zainteresowane są też Denver, Baltimore, Boston, Waszyngton, Phoenix czy Pittsburgh. Ale nie tylko miasta z USA mają nadzieję, że miliardy i nowe miejsca pracy trafią właśnie do nich. Do inwestycji właśnie u nich zachęcają też kanadyjskie Toronto i Vancouver. Wiadomo, że Amazon chce ustanowić swoją drugą kwaterę w mieście lub na przedmieściach w okolicy których mieszka ponad milion osób. HQ2 ma nie odbiegać od obecnej siedziby głównej Amazona w Seattle. Jest się o co bić. W latach 2010-2016 dzięki Amazonowi gospodarka Seattle zyskała 38 miliardów dolarów, które firma zainwestowała m.in. w budynki czy infrastrukturę. W Seattle Amazon posiada 33 budynki i 24 restauracje o łącznej, a firmowa kwatera główna zajmuje powierzchnię 75 hektarów. W styczniu Amazon oświadczył, że stworzy w USA 100 000 dodatkowych miejsc pracy. Ostatnio firma zamknęła wartą 13,7 miliarda USD transakcję, w ramach której przejęła Whole Foods. « powrót do artykułu
  18. Życie w mieście jest ciężkie dla młodych ptaków. Jeśli jednak przetrwają 1. rok, są mniej podatne na skutki stresu. Naukowcy z Uniwersytetu w Lund badali młode i dorosłe sikory bogatki (Parus major) z Malmö. Porównywali ich wskaźnik przeżywalności z ptakami z obszarów wiejskich. Okazało się, że choć sikorom z miast trudniej było osiągnąć dorosłość, to jeśli przeżyły pierwszy rok, negatywne skutki słabły i ptaki stawały się "twardsze". Wydaje się, że różne miejskie czynniki stresowe nie wpływają na przeżycie dorosłych osobników tak samo, jak na ptaki młode - opowiada Pablo Salmón. Szwedzi przyglądali się telomerom (ochronnym sekwencjom z nukleotydów, które zabezpieczają przed "przycinaniem" chromosomów po ich podwojeniu w czasie podziału komórki) i stwierdzili, że pierwszy rok w Malmö przeżywały tylko ptaki z długimi telomerami. To wskazuje, że wyłącznie najbardziej "krzepkie" osobniki radzą sobie z wyzwaniami miejskiego środowiska. Naukowcy podkreślają, że choć korelacja między przeżywalnością a długością telomerów była widoczna również na wsi, to w mieście była znacznie silniejsza. Nasze badanie jako pierwsze wykazało związek między długością telomerów a przeżywalnością osobników w środowisku miejskim. Na razie autorzy publikacji z pisma Proceedings of the Royal Society B: Biological Sciences nie wiedzą, jaki mechanizm sprawia, że sikory z krótszymi telomerami gorzej sobie radzą. W grę wchodzą różne czynniki stresowe (pokarm złej jakości, zanieczyszczenie powietrza czy oświetlenie nocne), a najpewniej ich kombinacja. « powrót do artykułu
  19. Łącząc atrament kałamarnicy ze światłem i ultradźwiękami, naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego uzyskali nieinwazyjną metodę obrazowania stomatologicznego, która pozwala bardzo dokładnie zbadać dziąsła. Obecnie stan dziąseł ocenia się za pomocą sondy periodontycznej (jest to instrument do pomiaru głębokości kieszonki przyzębnej, a także do wykrywania nierówności na powierzchni zęba). Kieszonka 3-mm i głębsza stanowi wskaźnik choroby przyzębia. Procedury z wykorzystaniem zgłębnika są dość inwazyjne i czasem bolesne dla pacjentów. Dodatkowo pomiary wykonywane przez lekarzy mogą się bardzo różnić, a sonda mierzy tylko jedną kieszonkę naraz. Posługiwanie się sondą periodontyczną jest jak badanie ciemnego pomieszczenia latarką, kiedy w danym momencie widzi się tylko jeden obszar. Nasza metoda przypomina zaś uruchomienie wszystkich przełączników, tak by obejrzeć cały pokój naraz - opowiada prof. Jesse Jokerst. Autorzy publikacji z Journal of Dental Research proponują, by najpierw przepłukać usta mieszaniną atramentu kałamarnicy, wody i skrobi kukurydzianej (działa ona jak kontrast), a później zastosować technikę zwaną obrazowaniem fotoakustycznym. Jak wyjaśniają inżynierowie, pod wpływem sygnału świetlnego (zazwyczaj pulsu lasera) próbka się ogrzewa i rozszerza, generując poddawany analizie sygnał akustyczny. Atrament kałamarnicy zawiera pochłaniające światło nanocząstki melaniny. Podczas płukania nanocząstki "utykają" w kieszonkach przyzębnych. Kiedy naukowcy kierują promień lasera na dany obszar, atrament się ogrzewa i szybko pęcznieje, tworząc różnice ciśnienia, które można wykryć za pomocą ultradźwięków. W ten sposób można wygenerować całościową mapę głębokości kieszonki wokół każdego zęba. Amerykanie przetestowali swoją metodę fotoakustyczną na świniach z kieszonkami o różnych głębokościach. Okazało się, że wyniki przypominały te uzyskiwane za pomocą sondy periodontycznej, ale w odróżnieniu od nich były wysoce powtarzalne. W przyszłości Kalifornijczycy planują współpracę ze stomatologami i testy metody na ludziach. Naukowcy wspominają też o zminimalizowaniu smaku atramentowej płukanki (na razie jest ona słona i nieco gorzka) i zastąpieniu lasera tańszym i bardziej przenośnym źródłem światła, np. systemem LED-owym. Ostatecznym celem zespołu jest stworzenie ustnika do monitorowania stanu zdrowia dziąseł. « powrót do artykułu
  20. Naukowcy z Queen's University w Belfaście i Instytutu Badań Układu Słonecznego im. Maxa Plancka postanowili wyobrazić sobie pracę pozaziemskich astronomów i sprawdzić, w jaki sposób mogliby oni odkryć Ziemię. Tak jak my odkrywamy planety pozasłoneczne zauważając zmiany jasności gwiazd spowodowane przejściem planety na ich tle, w podobny sposób mieszkańcy innych planet mogą dowiedzieć się o istnieniu Ziemi. Na łamach Monthly Notices of the Royal Astronomical Society naukowcy donoszą, że istnienie co najmniej 9 egzoplanet, z których idealnie widać przejścia Ziemi na tle Słońca. W czasie swoich badań stwierdzili, że obcym cywilizacjom łatwiej byłoby zauważyć istnienie Merkurego, Wenus, Ziemi i Marsa niż odnotować obecność Jowisza, Saturna, Urana i Neptuna. Co prawda drugie z wymienionych planet są większe, blokują więc więcej światła słonecznego, jednak najważniejszym czynnikiem jest odległość planety od gwiazdy macierzystej. Jako, że planety typu ziemskiego są znacznie bliżej niż gazowe olbrzymy, z większym prawdopodobieństwem można odnotować ich obecność, mówi Robert Wells z Belfastu. Naukowcy stwierdzili, że z dowolnego punktu poza Układem Słonecznym można wykryć co najwyżej 3 planety, ale nie wszystkie kombinacje trzech planet są możliwe do odnalezienia. Szacujemy, że szansa, iż przypadkowo umiejscowiony obserwator zauważy co najmniej jedną planetę wynosi 1:40. Prawdopodobieństwo wykrycia dwóch planet jest około 10-krotnie mniejsze, a trzech - 100-krotnie mniejsze, mówi współautorka badań Katja Poppenhaeger. Wśród kilku tysięcy znanych nam egzoplanet naukowcy zidentyfikowali 68, z których można by zobaczyć co najmniej 1 planetę Układu Słonecznego przechodzącą na tle Słońca. Dziewięć z tych planet jest w idealnej pozycji do odkrycia Ziemi. Jednak żadna z nich nie jest prawdopodobnie zamieszkana. Uczeni szacują też, że może istnieć 10 – nieznanych nam jeszcze – egzoplanet, z których można dostrzec Ziemię, a na których mogą istnieć odpowiednie warunki do podtrzymania życia. Biorąc pod uwagę wszystkie te rozważania musimy pamiętać, że obca cywilizacja, by odkryć istnienie Ziemi, musiałaby być co najmniej równie wysoko rozwinięta jak nasza. Stwierdzenie istnienia inteligentnego życia na Ziemi wymagałoby większego zaawansowana technologicznego niż to, którym my dysponujemy. « powrót do artykułu
  21. Pewnego dnia wirus Zika (ZIKV) może znaleźć zastosowanie w terapii glejaka wielopostaciowego. Okazuje się bowiem, że niszczy komórki macierzyste nowotworu, a więc komórki najbardziej oporne na standardowe leczenie. Wykazaliśmy, że ZIKV może zabijać te komórki glejaka, które są oporne na obecne metody leczenia i prowadzą do zgonu - podkreśla dr Michael S. Diamond ze Szkoły Medycznej Uniwersytetu Jerzego Waszyngtona w St. Louis. Obecne leczenie jest agresywne (po operacji pacjenci przechodzą chemio- i radioterapię), ale w przypadku większości guzów do wznowy dochodzi w ciągu zaledwie pół roku. Komórki macierzyste glejaka często przeżywają terapię i nadal się dzielą. W ten sposób powstają nowe komórki guza, zastępujące te uśmiercone przez leki przeciwnowotworowe. Pod względem pochodzenia neurologicznego i niemal nieograniczonej zdolności do tworzenia nowych komórek komórki macierzyste glejaka przypominały dr. Zhe Zhu komórki neuroprogenitorowe, z których powstają komórki rosnącego mózgu. A ponieważ to głównie je obiera na cel ZIKV, Zhu i zespół postanowili sprawdzić, czy wirus uśmierci komórki macierzyste glejaka pobrane od pacjentów. Podczas eksperymentów guzy infekowano jednym z dwóch szczepów wirusa. Okazało się, że oba rozprzestrzeniały się w guzach, zakażając i zabijając nowotworowe komórki macierzyste. W dużej mierze omijały one za to inne komórki guza. Ustalenia autorów publikacji z Journal of Experimental Medicine pokazują, że zakażenie ZIKV i chemioterapia-radioterapia się uzupełniają. O ile bowiem chemio- i radioterapia eliminują komórki guza, o tyle pozostawiają nietknięte komórki macierzyste. W przypadku ZIKV jest zaś dokładnie na odwrót. By sprawdzić, czy wirus pomoże w leczeniu nowotworu w warunkach in vivo, Amerykanie wstrzykiwali bezpośrednio do guzów mózgu ZIKV albo sól fizjologiczną (pierwsza grupa składała się z 18 myszy, a druga z 15). Okazało się, że po 2 tygodniach guzy 1. grupy były o wiele mniejsze. W dodatku zwierzęta te żyły znacznie dłużej od grupy kontrolnej. Jeśli ZIKV znajdzie zastosowanie w terapii ludzi, prawdopodobnie będzie wstrzykiwany do mózgu w czasie operacji usunięcia pierwotnego guza. Gdyby wprowadzić go do organizmu inną drogą, mógłby zostać wyeliminowany przez układ odpornościowy przed dotarciem do mózgu. Pomysł, by wstrzykiwać do mózgu wirus powodujący uszkodzenia mózgu nie wydaje się dobry, ale ZIKV może być bezpieczniejszy dla dorosłych, bo jego podstawowy cel - komórki neuroprogenitorowe - rzadko występuje w ich mózgu. To dlatego, w przeciwieństwie do płodów, zakażenie ZIKV powoduje u dorosłych tylko łagodne objawy. Naukowcy przeprowadzili dodatkowe badania wirusa, wykorzystując tkankę mózgu od pacjentów z padaczką. Wykazali, że ZIKV nie zakaża komórek nienowotworowych. Dodatkowym zabezpieczeniem są 2 mutacje, które wprowadzono, by osłabić zdolność wirusa do przełamywania obrony komórki przed zakażeniem (tym samym zmutowany wirus mógłby rosnąć w komórkach guza ze słabą obroną przeciwwirusową, ale zostałby szybko eliminowany przez silne, zdrowe komórki). Gdy porównywano działanie wirusów zmutowanych i pierwotnych na komórki macierzyste glejaka, stwierdzono, że choć oba szczepy wykonywały swoje zadanie, te drugie działały silniej. Zamierzamy wprowadzić dodatkowe mutacje, by jeszcze bardziej uwrażliwić ZIKV na wrodzoną odpowiedź immunologiczną i zapobiec rozprzestrzenianiu infekcji - podsumowuje Diamond. « powrót do artykułu
  22. Eksperci informują o błędach znalezionych w pompach infuzyjnych. Mogą one zostać zdalnie wykorzystane przez cyberprzestępców do wyrządzenia krzywdy pacjentom. Wchodzący w skład amerykańskiego Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego Industrial Control Systems Cyber Emergency Response Team (DHS ICS-CERT) informuje o ośmiu lukach znalezionych w urządzeniu Medfusion 4000 firmy Smiths Medical. Pompy infuzyjne to urządzenia przeznaczone do cyklicznego lub ciągłego podawania leku. Najczęściej są wykorzystywane na oddziałach intensywnej opieki medycznej czy salach operacyjnych. Teraz okazuje się, że można je zdalnie zaatakować. ICS-CERT ostrzega o dziurach znalezionych przez niezależnego badacza Scotta Gayou, który wykorzystał błędy do ustanowienia bezprzewodowego połączenia z pompą i manipulowania jej poszczególnymi modułami. Udany atak może pozwolić na uzyskanie nieautoryzowanego dostępu oraz wpłynięcie na pracę urządzenia. Pomimo tego, że pompa ma budowę modułową napastnik może złamać zabezpieczenia modułu komunikacyjnego i terapeutycznego pompy, czytamy w ostrzeżeniu. Wpływ ataku na poszczególne organizacje zależy od wielu czynników i jest unikatowy dla każdej z organizacji będącej właścicielem pompy. ICS-CERT zaleca sprawdzenie wpływu ewentualnego ataku na prace organizacji i sposób używania przez nią pompy. Firma Smiths Medical oświadczyła, że opisany przez Gayou atak jest mało możliwy do wykonania. Firma nie zamierza publikować poprawek do czasu wypuszczenia kolejnej wersji swojej pompy. Ta ma zadebiutować na rynku w połowie stycznia przyszłego roku. « powrót do artykułu
  23. Chiny zdecydowanie chcą skończyć z wykorzystywaniem paliw kopalnych. Państwo Środka od lat inwestuje olbrzymie kwoty w rozwój alternatywnych źródeł energii, a teraz jego władzą mają zamiar... wyznaczyć datę, po której nie wolno będzie sprzedawać samochodów z silnikami spalinowymi. Chiny to największy na świecie rynek samochodów. W ubiegłym roku sprzedano tam 28 milionów pojazdów. Jeśli rzeczywiście Pekin zabroni sprzedaży samochodów z silnikami spalinowymi, to znaczna część świata przesiądzie się na pojazdy elektryczne. Państwo Środka nie jest pierwszym, którego władze wpadły na taki pomysł. Niedawno Wielka Brytania ogłosiła, że po roku 2040 nie będzie wolno sprzedawać tam pojazdów z silnikami spalinowymi. Podobnie postąpiła Francja. W chinach już od pewnego czasu obowiązują liczne rządowe programy w ramach których promowany jest rozwój samochodów elektrycznych. Na przykład zachęca się zagraniczne koncerny motoryzacyjne do zakładania w chińskimi firmami spółek rozwijających pojazdy elektryczne. Należące do Chińczyków Volvo ogłosiło też, że od roku 2019 wszystkie nowe pojazdy tej firmy zostaną wyposażone w silniki elektryczne. Na razie nie wiadomo, kiedy Chiny chciałyby zakazać pojazdów z silnikami spalinowymi. Prace nad takim rozwiązaniem zapowiedział Xin Guobin, wiceminister infrastruktury i technologii. Niektórzy specjaliści twierdzą, że na tak wielkim rynku jak chiński zakaz będzie wprowadzony później niż w roku 2040. To pozwoli wszystkim odpowiednio się przygotować. W ciągu pierwszych 7 miesięcy bieżącego roku w Chinach sprzedano około 100 000 samochodów elektrycznych i hybrydowych. « powrót do artykułu
  24. Zachodnia populacja monarchów zanika w błyskawicznym tempie. Liczba tych niezwykłych motyli, znanych z długodystansowych migracji, zmniejszyła się bardziej niż przypuszczano. Zachodnia populacja radzi sobie znacznie gorzej niż wschodnia. W latach 80. na wybrzeżach Kalifornii zimowało 10 000 000 motyli. Teraz jest ich zaledwie 300 000, mówi profesor Cheryl Schultz z Washington State University Vancouver. Nasze badania nie tylko pokazują, że obecnie jest mniej monarchów niż 35 lat temu, ale jeśli nic się nie zmieni, to za 35 lat zachodnie monarchy wyginą, dodaje uczona. Podobnie jak monarchy wschodnie, które zimują w Meksyku, także zachodnia populacja dokonuje spektakularnej migracji. Zimuje ona w lasach na wybrzeżu Kalifornii. Później motyle ruszają w podróż, która wiedzie je przez Arizonę, Kalifornię, Nevadę, Oregon, Waszyngton, Idaho i Utah. Po drodze składają jaja i dają początek kolejnym pokoleniom. Później motyle na zimę znowu lecą do Kalifornii. Mieszkańcy Kalifornii już w latach 90. zauważyli, że liczba monarchów spada. Teraz na łamach Biological Conservation naukowcy donoszą, że spadek ten jest poważniejszy niż przypuszczano. Uczeni oparli swoje badania na pracach amatorów i ekspertów, którzy od lat 80. regularnie liczą przelatujące motyle. Na tej podstawie szacowana jest ich populacja i można czynić prognozy na przyszłość. Naukowcy, politycy i opinia publiczna skupili się na dramatycznych spadkach liczebności dobrze znanej wschodniej populacji. Tymczasem to badanie pokazuje, że populacja zachodnia jest jeszcze bardziej narażona na wyginięcie. Potrzebujemy zdecydowanych działań, by ocalić monarchy z zachodu, mówi Emma Pelton, biolog pracująca dla Xerces Society for Invertebrate Conservation. Przyczyny dramatycznego spadku liczebności zachodniej populacji monarchów nie są znane. Eksperci przypuszzają, że są nimi utrata i modyfikacja habitatów oraz używanie pestycydów. Rolę mogą odgrywać też zmiany klimatyczne i ich wpływ na wybrzeża Kalifornii. US Fish and Wildlife Service rozważa obecnie, czy monarchów nie wpisać na listę gatunków zagrożonych. « powrót do artykułu
  25. Laurentius Loricatus (ur. w 1290 roku) był młodym żołnierzem gdy w wieku 15-16 lat przypadkowo zabił człowieka. Skruszony porzucił żołnierski fach i zaszył się w jaskini w pobliżu Subiaco, gdzie żył przez 34 lata umartwiając się i biczując. W 1244 roku na potrzeby kanonizacji dzieje jego życia spisano na 5-metrowym zwoju pergaminu wykonanym z koziej skóry. Zwój jest obecnie przechowywany wśród najstarszych zbiorów Tajnych Archiwów Watykanu. Laurentius Loricatus świętym nie został, jednak zwój z jego historią może odegrać znaczącą rolę w ratowaniu zabytków piśmiennictwa. Pergamin z historią Loricatusa, podobnie jak wiele innych pergaminów, jest uszkodzony przez mikroorganizmy. Najbardziej widocznymi śladami ich działalności są izolowane lub zlewające się purpurowe plamy otoczone halo, które występują częściej po stronie mizdrowej (od strony mięsa). Struktura kolagenu jest w tych miejscach uszkodzona, często dochodzi też do oddzielania się górnej warstwy pergaminu. Niszczące działanie mikroorganizmów powoduje, że znacznej części wielu pergaminów nie można odczytać. Z kolei stron licowa (od strony sierści) jest przeważnie nieuszkodzona. Pergaminy południowe, wytwarzane we Włoszech, południowej Francji i Hiszpanii, były przeznaczone do pisania z jednej strony, mizdrowej. Na pergaminach północnych, produkowanych w Niemczech, Polsce czy północnej Francji, pisano po obu stronach. Pergamin A.A. Arm. I-XVIII 3328, na którym spisano biografię Loricatusa, ma całkowicie zniszczoną pierwszą i ostatnią stronę oraz zewnętrzne marginesy wszystkich pozostałych stron na szerokości od 2 do 5-6 centymetrów. Do uszkodzeń najprawdopodobniej doszło zanim jeszcze pergamin pod koniec XVIII wieku trafił do Tajnych Archiwów. Jest on tam przechowywany w kontrolowanych warunkach, w temperaturze 20 ± 2 stopni Celsjusza i wilgotności 50 ± 2%. Jako że uszkodzenia opisywanego typu występują na wielu pergaminach, często na niezwykle ważnych dokumentach, prowadzono już wiele badań, których celem było określenie, jakie mikroorganizmy w taki sposób niszczą pergamin. Dotychczas nikomu nie udało się wskazać winnych. Naukowcy albo nie byli w stanie wyhodować żadnych mikroorganizmów ani, posługując się najnowocześniejszymi metodami molekularnymi, nie potrafili jednoznacznie udowodnić, że to te a nie inne grzyby, bakterie czy archeony doprowadziły do uszkodzeń. Naukowcy z Uniwersytetu Rzymskiego Tor Vergata są pierwszymi, którzy jednoznacznie wskazali winnych zniszczeń. Uczeni wykorzystali techniki NGS (Next Generation Sequencing) do zidentyfikowania mikroorganizmów, spektroskopię Ramana do oceny stanu kolagenu i powiązania jego zniszczeń z działalnością mikroorganizmów oraz LTA (Light Transmitted Analysis), która pozwoliła na ocenę rodzaju zniszczeń kolagenu. To prawdopodobnie pierwsze lub jedno z pierwszych zastosowań tych technik do badania pergaminu. W zniszczonych częściach pergaminu znaleziono kolonie halotolerancyjnych, czyli odpornych na wysokie zasolenie, Gammaproteobacteria, szczególnie rodziny Vibrio. Te żyjące w wodzie morskiej mikroorganizmy były rzadkie lub w ogóle nie występowały w rejonach nieuszkodzonych. Na całym pergaminie obecne były powszechnie występujące mikroorganizmy z otoczenia. Najliczniej reprezentowany był rząd Pseudonocardiaceae, który był też najliczniejszą grupą bakterii na obszarach nieuszkodzonych. Zidentyfikowano też archeony z rodzaju Halobacterium. Badania za pomocą spektroskopii ramanowskiej ujawniły, że purpurowe plamy uniemożliwiające odczytanie tekstu to skutek działania rodopsyny. Ten organiczny związek chemiczny, zwany purpurą wzrokową, jest wytwarzany zarówno przez Gammaproteobacteria jak i Halobacterium. Naukowcy z detektywistyczną precyzją opisali historię niszczenia A.A. Arm. I-XVIII 3328 przez bakterie występujące w wodzie morskiej. Zauważają, że metody produkcji pergaminów nie zmieniły się przez wieki. W czasie procedury preparowania skórę zwierzęcą poddawano m.in. działalności soli morskiej. Metoda była rozpowszechniona szczególnie w pergaminach południowych, w materiale z północy stosowano ją znacznie rzadziej z powodu mniejszej dostępności soli. Tymczasem na południu, na przykład we Włoszech, skóry poddawane były działaniu soli przez wiele dni, dzięki czemu jony soli mogły głęboko wniknąć. Można więc się spodziewać, że posłużyły one jako środowisko sprzyjające rozwojowi halotolerancyjnych bakterii z wody morskiej. Możemy z absolutną pewnością założyć, że przed setkami lat sól morska była silnie zanieczyszczona mikroorganizmami. Można też założyć, że po zakończeniu procesu produkcji pergamin był słonym środowiskiem, sprzyjającym rozwojowi niektórych bakterii czy archeonów. W klasztorach pergaminy były przechowywany w bibliotekach wzdłuż murów klasztornych, gdzie były wystawione na wilgoć, zmiany temperatury i działanie światła. Zwoje były przenoszone, rozwijane, ponownie zwijane, przez setki lat zmieniały się warunki i miejsca ich przechowywania. Co do A.A. Arm. I-XVIII 3328 wiemy, że do XVIII wieku był przechowywany w Zamku Świętego Anioła. Przed setkami lat zamek ten był często podtapiany przez wody Tybru, nie można więc wykluczyć, że sam zwój niejednokrotnie uległ zamoczeniu. To wszystko sprzyjało rozwojowi mikroorganizmów, które uszkodziły zabytek. Badania włoskich uczonych dają nadzieję na ocalenie wielu bezcennych zabytków. Skoro wiemy, w jaki sposób dochodzi do uszkodzenia pergaminów, możliwe stanie się przynajmniej opracowanie metod zapobiegania ich dalszej degradacji. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...