-
Liczba zawartości
37589 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
246
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Ciało kameleona jest jak społeczny billboard
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Kameleony zmieniają kolor, by wtopić się w tło, ale biolodzy z Uniwersytetu Stanowego Arizony twierdzą, że pewne rejony ciała tych jaszczurek pełnią funkcję billboardów do komunikowania różnych informacji podczas kontaktów społecznych. Gdy samce walczą o terytorium lub samicę, ich ubarwienie staje się jaśniejsze i bardziej intensywne. Samiec, który demonstruje jaśniejsze pasy, z większym prawdopodobieństwem zbliża się do przeciwnika, a osobnik z jaskrawszą głową częściej wygrywa walkę. Dobrym prognostykiem tego, kto zwycięży, jest także szybkość zmiany barwy głowy. Doktorant Russell Ligon i prof. Kevin McGraw posłużyli się narzędziami fotograficznymi i modelowaniem matematycznym, by rozszyfrować zmiany koloru kameleona jemeńskiego (Chamaeleo calyptratus) w przypadku zachowań agresywnych. Panowie badali odległości, a także maksymalną jasność oraz prędkość zmiany barwy 28 obszarów na ciele jaszczurek. Odkryliśmy, że paski, które są najbardziej widoczne, gdy kameleon obróci się bokiem do oponenta, pozwalają oszacować prawdopodobieństwo, że jaszczurka naprawdę się zbliży. Dodatkowo ubarwienie głowy - a zwłaszcza jasność i tempo zmiany barwy - wskazywało, który osobnik wygra - tłumaczy Ligon. Ubarwienie spoczynkowe kameleonów mieści się w zakresie od brązowego do zielonego, a ciało znaczą żółte refleksy (każda jaszczurka ma charakterystyczny układ tych elementów). Podczas pojedynku zwierzęta demonstrują jasną żółć, pomarańcze, zielenie oraz turkusy. Gdy kameleon pokaże swoje barwy z odległości i zaczyna się przybliżać przodem do przeciwnika, istotne kolory na pokrytych pasami częściach ciała i głowie są nadal zaakcentowane. Przez posługiwanie się jaskrawymi sygnałami barwnymi i drastyczne zmiany wyglądu ciała kameleonów przypominają trochę billboardy - zwycięzca walki jest już często znany, zanim w ogóle dojdzie do fizycznego kontaktu. Zwycięzcą jest ten, kto zmusi przeciwnika do wycofania. Mimo że czasem dojdzie do walki 'wręcz' - krótkich 5-15-sekundowych potyczek - przeważnie barwne pokazy kończą współzawodnictwo, nim na dobre się rozpocznie. « powrót do artykułu -
Dziennikarze serwisu The Verge twierdzą, że Microsoft rozważa bezpłatne udostępnianie systemów Windows Phone i Windows RT. Anonimowe źródło zdradziło, że bezpłatne udostępnianie przyszłych wersji wspomnianych OS-ów to jeden z pomysłów strategicznych, nad którymi pracuje Terry Myerson, wiceprezes ds. systemów operacyjnych. Myerson, to jedna z osób, które awansowały na jedne z najwyższych stanowisk w ramach przeprowadzonej niedawno przez Steve'a Ballmera dużej restrukturyzacji koncernu. Jak twierdzi The Verge bezpłatne wersje Windows Phone i Windows RT miałyby pojawić się jednocześnie ze wspomnianym przez nas wcześniej systemem "Threshold". Obecnie Microsoft sprzedaje licencje na Windows Phone i Windows RT producentom sprzętu. Bezpłatne udostępnianie tych systemów jest tym bardziej prawdopodobne, że Windows RT skierowany jest na rynek tańszych urządzeń, a pobieranie zań opłat licencyjnych powoduje, iż cena tych urządzeń staje się mało atrakcyjna w porównaniu np. z tabletami korzystającymi z bezpłatnego Androida. Jeśli zaś chodzi o Windows Phone, to aż 80% rynku tego systemu operacyjnego należy do Nokii. Gdy Microsoft przejmie od Nokii wydział produkcji smartfonów, wpływy z licencjonowania Windows Phone natychmiast spadną o 80%. W tej sytuacji bezpłatne rozdawanie systemu nie powinno negatywnie wpłynąć na wyniki finansowe koncernu, a może pomóc w zyskaniu większych udziałów na rynku. Bezpłatnemu Windows będzie łatwiej konkurować z bezpłatnym Androidem. Zwiększone zainteresowanie producentów urządzeń może przełożyć się na większe udziały rynkowe, co z kolei zachęci deweloperów do tworzenia aplikacji dla Windows Phone i Windows RT, a Microsoft może - np. umieszczając reklamy w aplikacjach czy kierując użytkowników do wyszukiwarki Bing - zwiększyć swoje wpływy finansowe. « powrót do artykułu
-
Wielki Wybuch nie jest potrzebny do powstania wszechświata, uważają naukowcy z Wiedeńskiego Uniwersytetu Technologicznego, którzy wraz z kolegami z Uniwersytetu Harvarda, MIT-u i Uniwersytetu w Edynburgu. Na gruncie matematyki opisali oni proces, zgodnie z którym rozszerzający się wszechświat powstaje wskutek podgrzania czasu i przestrzeni. Zaprezentowana przez nich idea łączy kwantową teorię pole i teorię względności. W 1983 roku Steven Hawking i Don Page stwierdzili, że czas i przestrzeń mogą zmieniać fazy. Ich zdaniem pusta przestrzeń może po osiągnięciu pewnej temperatury zamienić się w czarną dziurę. Daniel Grumiller z Wiedeńskiego Uniwersytetu Technologicznego postanowił sprawrdzić, czy podobny proces zmiany temperatury może doprowadzić do pojawienia się wszechświata. Obliczenia, jakich dokonał przy pomocy kolegów z USA i Wielkiej Brytanii wykazały, że istnieje krytyczna temperatura, w której pusta płaska czasoprzestrzeń zamienia się w rozszerzający się wszechświat zawierający masę. Ta pusta czasoprzestrzeń zaczyna się gotować, pojawiają się małe bąbelki, z których jeden się rozszerza i zajmuje całą czasoprzestrzeń - wyjaśnia Grumiller. Do powstania wszechświata konieczny jest jeszcze jeden element - musi się on obracać. Jednak obrót ten może być dowolnie mały. Naukowcy podkreślają, że ich model przejścia faz nie ma zastąpić modelu z Wielkim Wybuchem. Dzisiejsza kosmologia wie dużo o wczesnym wszechświecie, nie mamy zamiaru podważać jej ustaleń. Interesuje nas jednak, jakie przejścia fazowe są możliwe w przypadku czasu i przestrzeni oraz jak można opisać matematyczną strukturę czasoprzestrzeni - mówi Grumiller. Nowa teoria jest rozwinięciem korespondencji Ads/CFT, która ma łączyć teorię grawitacji z kwantową teorią pola. Kwantowa teoria pola ma tutaj zawsze o jeden wymiar mniej niż teoria grawitacji. To tzw. zasada holograficzna, zgodnie z którą hologram jest obiektem dwuwymiarowym, ale zawiera wszelkie informacje potrzebne do zaprezentowania przestrzeni trójwymiarowej. Podczas obliczeń korespondencji Ads/CFT wykorzystuje się przestrzeń anty de Sittera. To rodzaj geometrii, która różni się od płaskiej geometrii do której jesteśmy przyzwyczajeni. Jednak już od pewnego czasu podejrzewano, że i dla płaskich czasoprzestrzeni istnieje zasada holograficzna. Nikt jednak nie stworzył odpowiedniego modelu. W ubiegłym roku uczynił to Danie Grumiller, co natychmiast kazało zadać sobie pytanie skoro przejścia fazowe są dobrze znane w kwantowej teorii pola, to czy takich przejść nie powinno być również w teoriach dotyczących grawitacji. To oznaczałoby, że istnieje przejście fazowe pomiędzy pustą czasoprzestrzenią, a rozszerzającym się wszechświatem. Brzmiało to niezwykle mało prawdopodobnie - mówi Grumiller. Jednak obliczenia wskazują, że takie nieprawdopodobne zjawisko ma miejsce. Dopiero zaczynamy rozumieć tę niezwykłą zbieżność - dodaje uczony.
-
Wg EFSA, aspartam jest bezpieczny dla zdrowia
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Zdrowie i uroda
Europejski Urząd do spraw Bezpieczeństwa Żywności (EFSA, European Food Safety Authority) twierdzi, że spożywanie aspartamu jest bezpieczne dla zdrowia. Przed wydaniem opinii EFSA zapoznał się z danymi klinicznymi, opiniami interesariuszy oraz ponad 200 komentarzami, zgłoszonymi do rozpisanych online konsultacji społecznych. Wg Europejskiego Urzędu do spraw Bezpieczeństwa Żywności, aspartam i produkty jego rozkładu są bezpieczne do spożycia na obecnych poziomach ekspozycji. Akceptowalne dzienne spożycie (ang. Acceptable Daily Intake, ADI) wynosi 40 mg na kilogram masy ciała. Aspartamu nie mogą używać osoby chore na fenyloketonurię, chorobę prowadzącą do gromadzenia się w organizmie fenyloalaniny (aminokwas ten jest jednym z produktów rozkładu słodziku). Aby przekroczyć ADI, w przypadku większości produktów zawierających aspartam konsumpcja musiałaby być bardzo nasilona i regularna. « powrót do artykułu -
Znalezione w osadach w Mongolii dowody na istnienie opadów deszczu sugerują, że dotychczasowa teoria dotycząca klimatu Azji Centralnej jest częściowo błędna. Obecnie przyjmuje się, że suchy klimat, który przyczynił się do znacznego rozrostu pustyni Gobi to wynik uformowania się przed 45 milionami lat Himalajów i Wyżyny Tybetańskiej. Naukowcy z Uniwersytetu Stanforda uważają, że decydujący wpływ na klimat miały mniejsze pasma górskie - Ałtaj i Changaj. Tradycyjne wyjaśnienie brzmi, że pojawienie się Himalajów uniemożliwiło wilgotnemu powietrzu znad Oceanu Indyjskiemu przedostanie się do Azji Centralnej - mówi Jeremy Caves ze Stanforda. W wyniku tego procesu Indie i Nepal stały się bardziej wilgodne niż w przeszłości, a Azja Centralna jest niezwykle suchym miejscem. Olbrzymie znaczenie ma też Wyżyna Tybetańska. Spływające z niej powoli masy powietrza uniemożliwiają powstawanie systemów konwekcyjnych, takich jak burze, dodatkowo przyczyniając się do zmniejszenia ilości opadów. Jednak ten szeroko akceptowany model wyjaśniający obecny klimat Azji Centralnej nie bierze pod uwagę istnienia Ałtaju i Changaju. Uczeni ze Stanforda we współpracy z kolegami z Rocky Mountain College w Montanie postanowili zbadać wpływ mniejszych pasm górskich na lokalny klimat. W latach 2011-2012 prowadzili w Mongolii prace, w czasie których zbierali próbki gruntu i osady. Miejsca zbierania próbek zostały starannie wybrane na podstawie analiz dostępnej literatury fachowej. Olbrzymia część tej literatury została stworzona przez polskich i rosyjskich naukowców, którzy poszukiwali skamieniałości dinozaurów. Rzeczywiście, w wielu miejscach, które odwiedziliśmy, skamieniałości po prostu leżały wokół nas - mówi Hari Mix. W każdym z wybranych miejsc pobierano próbki, które następnie analizowano pod kątem występowania różnych izotopów węgla. Izotopy te pozwalają stwierdzić, na ile bujna była szata roślinna, a ta z kolei uzależniona jest od opadów. Zatem badając izotopy z różnych epok można poznać poziom opadów. Badania wykazały, że w centralnej i południowo-zachodniej Mongolii poziom opadów spadł o 50-90 procent w ciągu ostatnich kilkudziesięciu milionów lat. Obecnie wynosi on około 5 cali rocznie. Uzyskane przez nas wyniki wskazują, że 10-30 milionów lat temu poziom opadów wynosił 10 lub więcej cali rocznie - dodaje Caves. To oznacza, że nawet po uformowaniu się Himalajów i Wyżyny Tybetańskiej obecna Mongolia i Azja Centralna były dość wilgotnymi miejscami. Do pierwszego spadku poziomu opadów doszło około 30 milionów lat temu, gdy uformowały się góry Changaj, a proces ubytku opadów przyspieszył 5-10 milionów lat temu, gdy zaczął wypiętrzać się Ałtaj. Naukowcy nie negują wpływu Himalajów i Wyżyny Tybetańskiej, gdyż część pustyni Gobi istniała prawdopodobnie przed powstaniem mniejszych pasm górskich. Te mniejsze pasma doprowadziły do rozszerzenia się Gobi na północ i zachód - stwierdził Caves. Uczony uważa, że pojawienie się Changaju i Ałtaju miało daleko idące konsekwencje. Na przykład gdy wiatry zachodnie trafią na Ałtaj powstaje silny cyklon, który zabiera z pustyni Gobi olbrzymie ilości pyłu. Materiał ten wędruje przez Pacyfik i może nawet docierać do Kalifornii, gdzie służy jako jądra kondensacji przyczyniając się do powstawania opadów. Caves chce wrócić do Mongolii i przeprowadzić badania, które mają dać odpowiedź na pytanie, czy rzeczywiście Ałtaj jest jednym z głównych czynników regulujących klimat Azji Centralnej i czy przyczynia się do powstawania na terenie Chin burz piaskowych. « powrót do artykułu
-
Niemieccy naukowcy opracowali cukierki bez cukru, które ograniczają psucie się zębów. Łakocie zawierają martwe bakterie, wiążące się z bakteriami najczęściej wywołującymi próchnicę - Streptococcus mutans. Kiedy żujemy, bakterie odczepiają się i trafiają do śliny. Połykanie lub plucie pozwala usunąć ich część z jamy ustnej. Pozostałe znów uczepiają się zębów. Zespół Christine Lang z berlińskiej firmy biotechnologicznej ORGANOBALANCE wiedział, że Lactobacillus paracasei zmniejszają u szczurów zarówno kolonizację zębów przez S. mutans, jak i intensywność próchnicy. Akademicy sądzili, że tworząc koagregaty z S. mutans, L. paracasei nie dopuszczają, by te pierwsze przywarły do zębów. By sprawdzić, czy uśmiercone za pomocą gorąca L. paracasei DSMZ16671 zapobiegną próchnicy także u ludzi, Niemcy przeprowadzili podwójnie ślepe badanie z losowaniem do 3 grup. Jednej podawano placebo, drugiej cukierki z 1 mg bakterii, a trzeciej z 2 mg bakterii. Każda z badanych osób (60) zjadała w ciągu 1,5-dobowego eksperymentu 4 cukierki. W ślinie ok. 3/4 ochotników jedzących łakocie z bakteriami odnotowano znacząco mniej S. mutans niż dzień wcześniej. U badanych spożywających cukierki z 2 mg bakterii spadek poziomu S. mutans pojawiał się już po pierwszej przekąsce. Autorzy artykułu z pisma Probiotics and Antimicrobial Proteins zaznaczają, że wykorzystując martwe L. paracasei, uniknęli problemów stwarzanych potencjalnie przez żywe mikroby, zaś uśmiercenie ich nie zniszczyło cukru, z którym wiążą się S. mutans. Co istotne, L. paracasei nie koagregują z korzystnymi bakteriami jamy ustnej. « powrót do artykułu
-
Randy Schekman, tegoroczny zdobywca Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny wywołał spore poruszenie publikując w The Guardian artykuł, w którym skrytykował wiodące pisma naukowe - Science, Cell i Nature. Uczony stwierdził, że badania naukowe są psute przez nieodpowiednie zachęty. Jego zdaniem poważane pisma naukowe sztucznie podwyższają swój status utrzymując na niskim poziomie liczbę publikowanych prac. Takie praktyki psują młodych naukowców, dla których miarą zawodowego sukcesu jest publikacja w czołowym recenzowanym piśmie. Na tym jednak krytyka Schekmana się nie kończy. Uważa on, że, jako iż najważniejsze czasopisma są prowadzone przez wydawców, a nie naukowców, publikują chwytliwe badania, a nie najlepsze. Schekman, który sam był wydawcą recenzowanego online'owego pisma eLife, zauważył wiele patologii związanych z funkcjonowaniem takich wydawnictw. Uważa on, że naukowcy i organizacje dla których pracują często idą na skróty, by uzyskać jak najbardziej sensacyjne wyniki. Jego zdaniem poważnym problemem jest też wiązanie pozycji czasopisma z liczbą jego cytowań. Tymczasem liczba cytowań może być zaledwie odzwierciedleniem tego, że porusza się popularne tematy. Zdaniem Schekmana problemy rozwiązałoby szerokie wdrożenie idei otwartego dostępu. Wydawcy Science, Cell i Nature odpowiedzieli na zarzuty Schekmana zapewnieniem, że podczas akceptowania artykułów do publikacji opierają się wyłącznie na ich jakości i rzetelności naukowej. « powrót do artykułu
-
Już wkrótce komputery będą zdolne do przypisywania użytkowników do poszczególnych grup społecznych i subkultur. Zdaniem naukowców z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego, pozwoli to na dostarczanie użytkownikom bardziej trafionych reklam, lepszych wyników wyszukiwania czy stworzenie odpowiednich powiązań w serwisach społecznościowych. Algorytm, bazujący na obrazach, pracuje obecnie z 48-procentową trafnością. To bardzo dużo zważywszy na fakt, że przypadkowe zgadywanie daje trafność rzędu 9%. Uczeni chcą jednak, by komputer potrafił określać przynależność użytkownika równie dobrze jak człowiek. Wspomniany algorytm korzysta obecnie z prywatnych zdjęć, jednak coraz większym zainteresowaniem cieszą się ujęcia z kamer instalowanych na ulicach. Naukowców interesują przede wszystkim zdjęcia grupowe. Dzięki temu łatwiej jest wyłapać podobieństwa i różnice w ubiorze czy uczesaniu i na tej podstawie przypisać konkretne osoby do konkretnych grup. Podczas pracy algorytm skupia się na sześciu obszarach - twarzy, głowie, górnej części głowy, szyi, torsie i ramionach. Analizuje cechy poszczególnych obszarów, jak np. sposób obcięcia włosów, ich kolor, tatuaże, makijaż, biżuterię itp. Na tej podstawie przypisuje poszczególne osoby do wcześniej zdefiniowanych grup, porównując ich wygląd z wyglądem osób z bazy danych. Uczeni z San Diego wybrali osiem najbardziej rozpowszechnionych subkultur - motocyklistów, miłośników country, subkulturę gotycką, hiphopowców, hipsterów, miłośników heavy metalu, rave'u oraz surferów. Ubocznym efektem ich pracy było stworzenie bazy zawierającej setki fotografii. Zostanie ona udostępniona innym grupom badawczym. « powrót do artykułu
-
Leki na chorobę wrzodową zwiększają ryzyko niedoboru witaminy B12
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Medycyna
Osoby długo stosujące leki na chorobę wrzodową - blokery pompy protonowej (ang. proton pump inhibitors, PPIs) lub blokery receptora H2 (ang. H2RAs) - są narażone na niedobory witaminy B12. Zespół Jamesona R. Lama z Keiser Permanente odwołał się do tzw. populacji północnej (Kaiser Permanente Northern California population). Między styczniem 1997 a czerwcem 2011 r. zidentyfikowano 25.956 nowych przypadków niedoboru witaminy B12. Porównano ekspozycję na blokery u tych pacjentów i 184.199 osób bez niedoboru (wykorzystano do tego celu różne bazy danych). W grupie ze świeżo zdiagnozowanym niedoborem B12 3120 (12%) osobom wydano 2- lub więcejletni zapas PPIs, 1087 (4,2%) co najmniej 2-letni zapas H2RAs, a 21749 (83,8%) nie wypisano recepty ani na PPIs, ani na H2RAs. W grupie kontrolnej 13.210 ochotników (7,2%) otrzymało zapas inhibitorów pompy protonowej na 2 lub więcej lat, 5.897 (3,2%) takąż porcję H2RAs, a 165.092 (89,6%) nie miało żadnych recept. Otrzymanie 2- lub więcejletnich dostaw PPIs i H2RAs łączyło się ze zwiększonym ryzykiem niedoboru witaminy B12. Dawki powyżej 1,5 tabletki PPIs na dobę silniej wiązały się z niedoborem niż dawka poniżej 0,75 tabletki na dobę. Naukowcy podkreślają, że przepisując PPIs i H2RAs osobom, które będą je zażywać przez dłuższy czas, warto przeciwstawić sobie potencjalne zyski i straty. Wydaje się, że podwyższone ryzyko niedoboru występuje u chorych stosujących leki przez 2 lata bądź dłużej, ale to wymaga sprawdzenia w ramach kolejnych studiów. Kwas żołądkowy zawiera składnik konieczny do wchłaniania B12. Nieleczony niedobór witaminy B12 może doprowadzić m.in. do problemów neurologicznych, demencji czy anemii (by go zlikwidować, wystarczy sięgnąć po suplementy lub zastrzyki). « powrót do artykułu -
Południowokoreański parlament pracuje nad ustawą, zgodnie z którą popularne online'owe gry będą traktowane jako antyspołeczne uzależnienie, podobne do hazardu, narkotyków i alkoholu. Ustawa, wspierana przez organizacje rodziców, organizacje religijne i lekarzy nie podoba się graczom i przemysłowi rozrywkowemu. Przewiduje ona narzucenie ograniczeń dotyczących reklamowania gier on-line, a osobna ustawa nałoży na producentów gier obowiązek odprowadzania 1% podatku na leczenie uzależnionych graczy. Musimy oczyścić Koreę z tych czterech uzależnień - stwierdził Hwang Woo-yea jeden z czołowych parlamentarzystów partii rządzącej. Zdaniem osób, które chcą narzuciś ograniczenia, gry komputerowe odbijają się niekorzystnie m.in. na życiu rodzinnym i społecznym. W Korei zawodowi gracze zyskują sławę i majątki, ale spędzają przy grach tak wiele czasu, że cierpią na tym ich rodziny. To nie pierwsza próba ograniczenia dostępu do gier. Przed dwoma laty uchwalono ustawę, która zabrania osobom w wieku poniżej 16 lat grać w online'owe gry pomiędzy północą a świtem. Ustawa została zaskarżona do Trybunału Konstytucyjnego. To przesąd, że granie jest szkodliwe, że gry są tak szkodliwe jak alkohol, narkotyki czy hazard - mówi Lee Byung-chan, adwokat który występuje przed Trybunałem. Przy produkcji gier zatrudnionych jest 100 000 osób. To nie są producenci narkotyków - oświadczył Koreański Związek Rozrywki Cyfrowej i Internetowej. Przemysł rozrywki komputerowej staje się coraz ważniejszym segmentem koreańskiej gospodarki. Rośnie też jego udział w eksporcie. Koreańskie gry online przyniosły większe wpływy niż muzyka, filmy czy klipy na YouTube. Rząd w Seulu od 2 lat prowadzi badania nad uzależnieniem od gier. Z oficjalnych danych wynika, że 2% osób w wieku 10-19 lat - czyli 125 000 młodych Koreańczyków - już wymaga terapii lub jest narażonych na uzależnienie. Można jednak wątpić, czy wprowadzanie kolejnych ustaw rozwiąże problem. Moi rodzice próbowali mnie powstrzymać, a ja nadal grałem. Nawet rząd mnie nie powstrzyma - stwierdził 21-letni Shin Minchul. « powrót do artykułu
-
By urodzić młode, samice żarłaczy cytrynowych (Negaprion brevirostris) wracają do miejsca, gdzie same przyszły na świat (wykazują filopatrię). Naukowcy prowadzili profilowanie genetyczne rekinów z 20 kolejnych kohort (1993-2012) z Bimini na Bahamach. Wykazali, że choć to gatunek, który dużo migruje, co najmniej 6 samic urodzonych w latach 1993-97 wróciło po 14-17 latach, by się rozmnożyć. Tym samym autorzy artykułu z pisma Molecular Ecology zdobyli pierwszy dowód na filopatrię u ryb chrzęstnoszkieletowych. Biolodzy przekonują, że to argument za tym, by ograniczyć połowy w pewnych rejonach. Projekt z założenia musiał być długoterminowy, bo N. brevirostris wolno dojrzewają. W latach 1995-2012 akademicy rozciągali sieci, a następnie oznaczali, mierzyli i pobierali próbki DNA od każdego schwytanego żarłacza cytrynowego. Choć wydawałoby się, że 6 osobników to niewiele, biolodzy twierdzą, że to od 24 do 75% samic, które przeżyły z badanej grupy. Rzecz w tym, że wiele ryb nie dożywa dorosłości. Z kilkuset rekinów urodzonych w latach 1995-1998 dorosłość osiągnęło jedynie ok. tuzina, więc fakt, że znaleźliśmy 6 samic, jest dość znaczący - opowiada dr Kevin Feldheim z Muzeum Historii Naturalnej w Chicago. Na razie naukowcy nie wiedzą, jaki mechanizm stoi za zaobserwowaną tendencją do powrotów, ale podejrzewają, że występuje również u innych gatunków rekinów. « powrót do artykułu
-
Materiał uzyskany przez naukowców IBM-a z plastikowych butelek radzi sobie z grzybicami opornymi na leki. To dobra wiadomość, gdyż CDC (Centrum Kontroli Chorób i Zapobiegania) twierdzi, że infekcje takie będą się rozpowszechniały w najbliższych latach. W samych tylko Stanach Zjednoczonych bakterie i grzyby oporne na działanie antybiotyków zabijają każdego roku co najmniej 23 000 osób. Do wielu infekcji dochodzi w szpitalach. Na całym świecie trwają prace nad środkami, mającymi zwalczać niebezpieczne mikroorganizmy. Poszukuje się nowych antybiotyków czy zaprzęga do pracy wirusy, które zabijają bakterie. Jedną z metod walki jest wykorzystanie materiałów dziurawiących ścianę komórkową mikroorganizmu. Właśnie z takiego rozwiązania skorzystali naukowcy IBM Research. Opracowali oni nową molekułę, która pomaga w zabiciu Candida albicans. Opracowanie środków antygrzybiczych jest trudne, gdyż komórki grzybów są podobne do ludzkich - mówi Kenichi Kuroda z University of Michigan. Leki zabijające mikroorganizmy działają dzięki temu, że zakłócają procesy życiowe wewnątrz komórek patogenu. O ile wnętrze komórek bakterii jest wystarczająco różne od wnętrza komórek człowieka, to w przypadku grzybów i ludzi istnieją duże podobieństwa, a to oznacza, że środki atakujące grzyby mogą być też niebezpieczne dla człowieka. Nowy środek opracowany przez IBM-a nie został jeszcze przetestowany na ludziach. Jednak testy na myszach, których oczy były zaatakowane przez Candida albicans wykazały, że zwalcza on infekcję skuteczniej niż szeroko stosowany lek, nie dając przy tym skutków ubocznych. Co więcej Candida rozwija oporność na obecnie stosowany lek już po podaniu 6 dawek. Tymczasem w przypadku nowego środka oporności nie stwierdzono po 11-krotnym podaniu. Niewykluczone, że oporność nie rozwinęła się, gdyż nowy środek działa szybciej niż antybiotyki i atakuje zewnętrzną błonę komórkową grzyba. Jak poinformował James Hedrick z IBM-a nowy podobny do polimeru środek stworzono dzięki technikom powszechnie używanym w mikroelektronice, ale z których biologia niemal nie korzysta. Związek należy do tzw. szkieł molekularnych. Bierze on swoje początki z wielu małych molekuł, które, po umieszczeniu w wodzie, zaczynają łączyć się w większe struktury. Są one podobne do polimerów, z tą różnicą, że wiązania pomiędzy poszczególnymi molekułami są słabsze, a to oznacza, że czasem materiał ulega rozpadowi. Po jakimś czasie zaczyna się rozpadać. Chcemy, by zrobił swoje i zniknął. Nie chcemy, by gromadził się w organizmie, wodzie czy żywności - mówi Hedrick. Materiał, z którego powstaje nowy związek to popularny PET. Hedrick mówi, że gdy tylko potrzebuje więcej materiału początkowego, idzie do najbliższego kubła z tworzywami i wycina kawałek plastikowej butelki. Uczony poinformował, że bardzo podobny związek jest w stanie zabić gronkowca złocistego opornego na metycylinę. To bakteria, która odpowiada za olbrzymią liczbę groźnych infekcji szpitalnych. Naukowcy z Singapuru, którzy testują na zwierzętach związek opracowany przez Hedricka i jego zespół, wstrzyknęli go do krwi myszy zarażonej MRSA i usunęli dzięki temu bakterię z jej krwiobiegu. Ten związek pozwala nam na zrobienie wielu rzeczy. Możemy użyć go w żelu zwalczającym infekcje skóry MRSA, można zastosować go zarówno w szamponach jak i w płynach go płukania ust - podkreśla Hedrick.
-
Superwulkan Yellowstone (in. Kaldera Yellowstone) jest o wiele większy niż dotąd sądzono. Amerykańscy naukowcy ustalili, że komora wulkaniczna jest 2,5-krotnie większa, niż sugerowały wcześniejsze oszacowania. Rozciąga się na ponad 90 km i zawiera 200-600 km3 magmy. Pracujemy tam od dawna i zawsze sądziliśmy, że [wulkan] powinien być większy, ale to odkrycie [i tak] jest zdumiewające - podkreśla prof. Bob Smith z Uniwersytetu Utah. By zmapować komorę, zespół wykorzystał sieć sejsmografów ustawionych na terenie Parku. Zapisywaliśmy trzęsienia ziemi w i wokół Yellowstone oraz dokonywaliśmy pomiaru fal sejsmicznych przemieszczających się przez grunt - tłumaczy dr Jamie Farrell z Uniwersytetu Utah, dodając, że fale podróżują wolniej przez gorący i częściowo stopiony materiał, a w ten sposób można ustalić, co jest pod spodem. Amerykanie stwierdzili, że komora wulkaniczna rozciąga się na głębokość 2-15 km, a jej długość i szerokość wynoszą, odpowiednio, 90 i 30 km. Co istotne, sięga ona dalej na północny wschód Parku, niż wskazywały wcześniejsze badania. Wg naszej wiedzy, dotąd nie zmapowano niczego tych rozmiarów - mówi dr Farrell. Tak, to o wiele większy system, ale nie sądzę, by to zwiększało tutejsze zagrożenie - uważa prof. Smith. Akademicy nie wiedzą, kiedy dojdzie do kolejnej erupcji. Niektórzy twierdzą, że wybuch już się opóźnia (Kaldera Yellowstone ma wybuchać co ~700 tys. lat), ale prof. Smith podkreśla, że trzeba więcej danych, bo jak dotąd odnotowano tylko 3 większe erupcje: 2,1 mln, 1,3 oraz 640 tys. lat temu. Wyniki zaprezentowano na Jesiennym Mityngu Amerykańskiej Unii Geofizycznej w San Francisco. « powrót do artykułu
-
Grupa botaników pracująca pod kierunkiem profesora Richarda Batemana ze zdumieniem odkryła, że na Azorach rosną trzy gatunki storczykowatych. Dotychczas naukowcy spierali się, czy występuje tam jeden, czy dwa gatunki. Tymczasem analizy wykazały, że na portugalskich wyspach występuje też podkolan Hochstettera. Gatunek ten po raz pierwszy zauważono w 1838 roku, jednak nie został oficjalnie uznany. Teraz okazało się, że występuje on na Azorach i jest najprawdopodobniej najrzadczym storczykowatym Europy. Roślinę odkryto na wysoko wyniesionej wulkanicznej krawędzi wyspy Sao Jorge. Zaskoczyło mnie, gdy podczas badań polowych stwierdziliśmy obecność trzeciego, wyjątkowo rzadkiego, gatunku rosnącego w tak pierwotnych warunkach. Jeszcze bardziej mnie zdumiało, gdy po przejrzeniu herbariów i bibliotek odkryliśmy, że ten niezwykle rzadki storczykowaty, występujący jedynie na jednym szczycie jednej z wysp archipelagu Azorów, został odkryty już w 1838 roku, podczas pierwszej profesjonalnej wyprawy botanicznej na Azorach - mówi profesor Bateman. « powrót do artykułu
-
Świętując 400. rocznicę powstania zespołu kanałów koncentrycznych w rejonie Singelgracht w Amsterdamie, zaczęto sprzedawać jako pamiątkę butelkowaną wodę z tychże. Zawartość pochodzi z 4 kanałów: Prinsengracht, Keizersgracht, Herengracht i Singel. Na rewersie butelki widnieje opis budowy danego kanału. Skanując kod QR, można uzyskać dokładnie informacje o punkcie pobrania. Za sztukę trzeba zapłacić 50 euro. Pamiątkowe butelki są sprzedawane w wybranych sklepach na terenie Amsterdamu. Pomysł na Amsterdam Canal Aqua zrodził się w głowach projektantów z agencji Iris. Warto dodać, że w 2010 r. zabytkowy zespół urbanistyczny dzielnicy kanałów w Amsterdamie został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. « powrót do artykułu
-
Ograniczona wojna atomowa groźna dla miliardów ludzi
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Ciekawostki
Organizacje Lekarze Przeciw Wojnie Nuklearnej i Lekarze Na Rzecz Odpowiedzialności Społecznej opublikowały drugą wersję swojego raportu dotyczącego skutków ograniczonej wojny atomowej pomiędzy Indiami a Pakistanem. Stosunki pomiędzy oboma krajami są napięte od czasu gdy w 1947 roku Pakistan odłączył się od Indii. Kraje prowadziły w tym czasie trzy wojny, a jako że oba posiadają broń atomową, to przy każdym kolejnym wzroście napięcia istnieje groźba jej użycia. Eksperci z obu wspomnianych organizacji przyznali, że w ubiegłorocznym raporcie niedoszacowali wpływu wojny atomowej pomiędzy Indiami a Pakistanem na ludność Chin. Z raportu dowiadujemy się, że w wyniku takiej wojny może zginąć około 1 miliarda osób, a na poważne ryzyko byłoby narażonych dodatkowo 1,3 miliarda obywateli Chin. Wskutek takiej wojny sadza, która trafiłaby do atmosfery doprowadziłaby do znaczącego spadku plonów. W USA plony kukurydzy i soi zmniejszyłyby się o około 10% w ciągu dekady. W Chinach doszłoby do 21-procentowego spadku plonów ryżu przez pierwsze 4 lata, a przez kolejne sześć lat spadek wyniósłby 10 procent. W drugiej wersji raportu stwierdzono, że Chiny zanotowałyby olbrzymie straty w uprawie pszenicy. Zboże to jest niezwykle ważne dla gospodarki Państwa Środka. Zdaniem autorów raportu w pierwszym roku po wojnie zbiory pszenicy byłyby aż o 50% niższe niż przed wojną, a po 10 latach byłyby wciąż o 31% niższe niż przed wybuchem konfliktu. Obecnie broń atomową posiadają USA, Rosja, Chiny, Francja, Wielka Brytania, Indie, Pakistan, Korea Północna oraz Izrael. « powrót do artykułu -
Curiosity ocenił zagrożenie dla ludzi na Marsie
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Astronomia i fizyka
Łazik Curiosity przesłał dobre informacje dotyczące przyszłej załogowej misji na Marsa. Wynika z nich, że 180-dniowy lot na Czerwoną Planetę, 500-dniowy pobyt i 180-dniowy powrót narazi astronautów na dawkę promieniowania rzędu 1,1 siwerta. To z pewnością ilość, z którą można sobie poradzić - mówi Don Hassler z Southwest Research Institute, który jest głównym naukowcem odpowiedzialnym za instrument Radiation Assessment Detector (RAD). Wymieniona dawka przekracza zalecenia Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA) i NASA. ESA dopuszcza bowiem limit 1 siwerta na całą karierę astronauty. Taka dawka wiąże się z 5% zwiększeniem ryzyka zapadnięcia na śmiertelny nowotwór. Z kolei NASA zezwala na przyjęcie dawki, która zwiększa ryzyko o 3%. Należy jednak pamiętać, że standardy były opracowywane dla misji w pobliżu Ziemi. NASA pracuje obecnie z Instytutem Medycyny Narodowych Akademii Nauk i chce określić odpowiednie dawki promieniowania dla misji w głębszej przestrzeni kosmicznej, takich jak misja na Marsa - przypomina Hassler. Informacje, które dotarły z Curiosity, to wynik najbardziej kompletnych pomiarów dotyczących dawki promieniowania podczas podróży i pobytu na Marsie. RAD mierzy dwa rodzaje promieniowania: kosmiczne i słoneczne. Dzięki pracy urządzenia dowiedzieliśmy się, że podczas pobytu na powierzchni Czerwonej Planety astronauci otrzymają dawkę 0,64 milisiwerta dziennie. Na znacznie większe promieniowanie, wynoszące 1,86 mSv/dzień będą narażeni podczas lotu. Hassler podkreśla, że promieniowanie jest zmienne, zatem dane z Curiosity nie powinny być traktowane jako ostateczne. Uczony zauważa, że RAD zbierał informacje w czasie, gdy Słońce znajdowało się blisko maksimum swojej aktywności. W okresie tym promieniowanie kosmiczne jest stosunkowo niskie, gdyż jest częściowo pochłaniane przez plazmę słoneczną. O ryzyko związanym z promieniowaniem kosmicznym wspominaliśmy we wcześniejszej informacji. Dane o promieniowaniu przydadzą się nie tylko podczas planowania misji załogowej. Wskazują również, że jest niemal niemożliwe, by na powierzchni Marsa istniało życie. Jednak promieniowanie jest na tyle słabe, że - jak sądzi Hassler - znalezienie ewentualnych mikroorganizmów będzie możliwe już na głębokości mniejszej niż 1 metr. « powrót do artykułu -
Myślenie o czasie zmniejsza skłonność do oszukiwania
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Psychologia
Zastosowanie primingu (zwiększenia prawdopodobieństwa wykorzystania przez człowieka danej kategorii poznawczej poprzez wcześniejsze wystawienie go na działanie bodźca zaliczanego do tej kategorii) słowami dotyczącymi pieniędzy podwyższa, a wyrazami dot. czasu zmniejsza prawdopodobieństwo oszukiwania. Francesca Gino z Harvardzkiej Szkoły Biznesu i Cassie Mogilner ze Szkoły Whartona na Uniwersytecie Pensylwanii przeprowadziły serię 4 eksperymentów. W ich trakcie ochotnicy zajmowali się różnymi zadaniami, w tym łamigłówkami językowymi, poszukiwaniem słów piosenek czy liczeniem, które miały aktywować koncept pieniędzy, czasu lub czegoś naturalnego. Później badani pracowali nad pozornie niezwiązanymi z wcześniejszym etapem zagadkami. Autorki artykułu z pisma Psychological Science zachęcały do osiągania jak najlepszych rezultatów, oferując dodatkowe pieniądze za każde kolejne rozwiązanie. Ochotnicy mogli oszukiwać, składając raport o wynikach, bo arkusze wyglądały na anonimowe, a po zakończeniu eksperymentu poddawano je recyklingowi. Nikt nie wiedział jednak o tym, że na kartkach znajdowały się numery identyfikacyjne, pozwalające porównać liczbę rzeczywiście rozwiązanych zagadek z liczbą podaną przez badanego. W ten sposób ustalono, że priming pieniężny nasilał tendencję do oszukiwania. W pierwszym eksperymencie oszukiwało 87,5% ludzi wystawionych na oddziaływanie bodźców związanych z pieniędzmi i 66,7% poddanych primingowi słowami neutralnymi. Ci pierwsi oszukiwali też w większym stopniu, powiększając uzyskany wynik o wyższą liczbę rozwiązanych zagadek. Myślenie o czasie ograniczało skłonność do oszukiwania: tylko 42,2% ochotników z tej grupy zmieniło swój wynik. Kolejne eksperymenty pokazały, że powiązania między pieniędzmi i oszustwem oraz czasem i oszustwem można wyjaśnić samorefleksją bądź jej brakiem. Priming czasowy skłaniał ludzi do skonstatowania, że sposób spędzania czasu składa się na to, jakie życie wiodą. To z kolei stanowiło zachętę, by zachowywać się tak, by być z siebie dumnym [...]. Gino i Mogilner zaznaczają, że choć, oczywiście, z moralnego punktu widzenia lepiej myśleć o czasie, to ludzie zwracają większą uwagę na pieniądze. « powrót do artykułu -
Dzięki danym satelitarnym udało się zidentyfikować najzimniejsze miejsca na Ziemi. W badaniach brał udział Landsat 8, będący wspólnym przedsięwzięciem NASA i USGS (Służba Geologiczna USA), który stworzył najdokładniejszą mapę temperatur powierzchni Ziemi. Okazało się, że w niektórych zagłębieniach terenu we wschodniej części Płaskowyżu Antarktycznego temperatura spada w bezchmurną noc poniżej -93 stopni Celsjusza. Dotychczas najniższą temperaturą zanotowaną na naszej planecie było -89,2 stopnia.Zarejestrowały ją 21 lipca 1983 roku instrumenty na rosyjskiej stacji Wostok. Naukowcy przeanalizowali dane pochodzące z 32 lat pomiarów satelitarnych. Odkryli, że pomiędzy dwoma strukturami Kopułą Argus i Kopułą Fuji wielokrotnie panowały wyjątkowo niskie temperatury. Rekord padł 10 sierpnia 2010 roku, kiedy to zarejestrowano -93,2 stopnia Celsjusza. Podejrzewaliśmy, że może być tam niezwykle zimno, zimniej niż na Wostoku, gdyż jest to wyżej położony teren. Dzięki Landsatowi 8 zyskaliśmy narzędzie, które pozwoliło nam na bardziej szczegółowe zbadanie tego terenu - mówi Ted Scambos, z National Snow and Ice Data Center. Naukowcy, poszukując najzimniejszego miejsca na Ziemi skupili się na wschodzie Płaskowyżu Antarktycznego, gdzie występują śnieżne wydmy. Gdy przyjrzeli się im z bliska, okazało się, że pomiędzy wydmami w pokrywie śnieżnej znajdują się szczeliny, które powstały prawdopodobnie w wyniku działania tak niskich temperatur, że zniszczyły one powierzchnię śniegu. Uczeni postanowili zbadać, jak niskie temperatury są potrzebne, by wywołać takie zjawisko. Nakierowali na interesujący ich obszar dwa różne instrumenty. Najpierw użyli instrumentów MODIS (Moderate Resolution Imaging Spectroradiometer), umieszczonych na satelitach NASA i NOAA. MODIS mierzą emisję ciepła z powierzchni Ziemi i są na tyle czułe, by zarejestrować jego minimalne ilości. Dzięki nim odkryto, że wyjątkowo niskie temperatury panują pomiędzy Argus i Fuji. Następnie dzięki Thermal Infrared Sensor (TIRS), który znajduje się na pokładzie Landsata 8 zidentyfikowano konkretne, rekordowo chłodne obszary. Uczeni nałożyli swoje dane na mapy topograficzne terenu, by dowiedzieć się, co powoduje tak znaczny spadek temperatur. Do największego spadku dochodzi przy bezchmurnym niebie. Gdy czyste niebo występuje przez kilka dni, powierzchnia emituje resztki ciepła, znacząco się ochładzając. W wyniku tego procesu nad powierzchnią lodu i śniegu znajduje się niezwykle chłodne powietrze, które ześlizguje się po zboczach wydm. Wpływa w miejsca, w których zostaje uwięzione, i nadal się ochładza. Gdy powietrze pozostaje nieruchome przez dłuższy czas, a jednocześnie powierzchnia wypromieniowuje ciepło, pojawiają się najniższe z możliwych temperatur. Sądziliśmy, że znajdziemy jedno magiczne miejsce o wyątkowo niskich teperaturach, ale okazało się, że znajdujący się na dużych wysokościach olbrzymi pas Antarktyki doświadcza rekordowego chłodu - wyjaśnia Scambos. W bieżącym roku najniższą temperaturę, -93 stopnie Celsjusza, zanotowano 31 lipca. « powrót do artykułu
-
Aktywne gry komputerowe pomagają chorym z cukrzycą typu 2. lepiej kontrolować poziom glukozy we krwi. Niemieccy naukowcy dotarli do 220 diabetyków. Połowę poproszono, by przez 3 miesiące przez pół godziny dziennie grać w Wii Fit Plus. Pod koniec studium okazało się, że przedstawiciele tej podgrupy nie tylko schudli, ale i mieli niższe cukry (oceniano poziom hemoglobiny glikowanej HbA1C, która powstaje wskutek nieenzymatycznego przyłączenia glukozy do cząsteczki hemoglobiny oraz stężenie glukozy na czczo). Gdy następnie ten sam sprzęt dostarczono wcześniejszej grupie kontrolnej, po 12 tyg. ćwiczeń i tutaj odnotowano identyczne, korzystne dla zdrowia rezultaty. Co istotne, zespół stwierdził poprawę także w zakresie zdrowia psychicznego, subiektywnego dobrostanu i jakości życia. Dodatkowo spadła liczba chorych z depresją. Prof. Stephan Martin z West German Centre for Diabetes and Health sądzi, że gry komputerowe to dobry alternatywny sposób zwiększania poziomu aktywności fizycznej. Zaznacza jednak, że ludziom może być trudniej "przylgnąć" do takiej metody dbania o zdrowie - do końca studium dotrwało bowiem jedynie 80% uczestników. « powrót do artykułu
-
Z nieoficjalnych informacji wynika, że do kolejnej wersji systemu z Redmond powrócą pełne menu Start oraz tradycyjny pulpit. Użytkownik będzie mógł tak skonfigurować interfejs, by od początku przypominał on ten z Windows 7, rezygnując tym samym z interfejsu Windows 8. Wersja, zwana roboczo "Threshold", ma przynieść znaczące zmiany. Podobno koncern ma skupić się na trzech wersjach Windows. Pierwsza z nich będzie podobna do obecnego Windows RT obecnego na tabletach Surface. Edycja ta ma być zorganizowana wokół sklepu Windows Store i będzie współpracowała z pecetami, tabletami i telefonami komórkowymi działającymi zarówno na platformie Intela jak i ARM. Obsługiwana będzie przede wszystkim za pomocą wyświetlaczy dotykowych. Druga wersja ma trafić do klientów o bardziej tradycyjnym podejściu, którzy systemu operacyjnego używają przede wszystkim na pecetach i korzystają zeń za pośrednictwem myszki i klawiatury. Tutaj nacisk zostanie położony na tradycyjny pulpit i tradycyjnie obsługiwany interfejs. Trzecia wersja powstała z myślą o użytkowniku biznesowym. Jedną ze zmian będzie nowy sposób dostarczania poprawek, który ma ułatwić życie administratorom systemów. Niewykluczone zatem, że Microsoft zrezygnował z pomysłu jednego systemu dla wszystkich urządzeń. Windows 8, który miał być właśnie takim systemem, najwyraźniej nie spodobał się użytkownikom. Dlatego też koncern próbuje czegoś innego - zróżnicowania oferty ze względu na potrzeby użytkownika. Pogłoski na temat nowych wersji Windows pochodzą z wiarygodnych źródeł, przekazali je bowiem Mary Jo Foley i Paul Thurrott. Co prawda nie wiadomo, na ile powyższe informacje się sprawdzą, jednak Foley i Thurrott są zgodni co do jednego - wspomiane zmiany zostaną wprowadzone dopiero w 2015 roku. « powrót do artykułu
-
U osób będących nosicielami specyficznej kopii genu SORL1, który zwiększa ryzyko wystąpienia choroby Alzheimera o późnym początku, zmiany w mózgu występują już w dzieciństwie. SORL1 koduje receptor sortilinopodobny, który m.in. bierze udział w recyklingu pewnych cząsteczek, zanim przekształcą się one w neurotoksyczny beta-amyloid. Musimy zrozumieć, gdzie, kiedy i jak geny ryzyka choroby Alzheimera wpływają na mózg. [W tym celu trzeba] badać szlaki biologiczne, za pośrednictwem których działają. Dzięki tej wiedzy będziemy mogli zacząć projektować interwencje do wdrożenia u właściwych ludzi we właściwym czasie - tłumaczy dr Aristotele Voineskos z Centrum Uzależnień i Zdrowia Psychicznego w Toronto. Aby określić oddziaływania SORL1 na przestrzeni życia, naukowcy badali ludzi z i bez choroby Alzheimera. W ten sposób chcieli zidentyfikować genetyczne różnice w SORL1 i sprawdzić podczas obrazowania i sekcji, czy w mózgu występują zmiany powiązane z alzheimerem. W pierwszej grupie zdrowych osób w wieku od 8 do 86 lat zastosowano obrazowanie tensora dyfuzji. Okazało się, że nawet wśród najmłodszych uczestników studium u posiadaczy specyficznej kopii SORL1 występował spadek w zakresie połączeń istotnych dla pamięci i funkcji wykonawczych. W drugiej części studium badano próbki tkanki mózgowej 189 zmarłych bez alzheimeryzmu (ich wiek wynosił od mniej niż roku do 92 lat). Stwierdzono, że u posiadaczy zidentyfikowanej wcześniej kopii SORL1 dochodziło do zaburzenia procesu translacji (procesu, dzięki któremu kod genetyczny zostałby przełożony na receptor sortilinopodobny). W trzecim etapie Kanadyjczycy zajęli się próbkami mózgu 710 osób w wieku 66-108 lat; u większości z nich występowały łagodne zaburzenia poznawcze bądź choroba Alzheimera. W tym przypadku konkretny wariant wiązał się z obecnością beta-amyloidu. W przyszłości zespół dr. Voineskosa zamierza sprawdzić, czy istnieją oddziaływania między "genem ryzyka" a czynnikami dotyczącymi stylu życia. « powrót do artykułu
-
Nie tyko firmy Zookal i Amazon chcą wykorzystać drony do dostarczania przesyłek. Niemiecki gigant DHL poinformował o przeprowadzeniu udanego testu, w ramach którego dron dostarczył paczkę o wadze 3 kilogramów. Urządzenie o nazwie "Paketkopter" wykonało lot na wysokości 50 metrów, przenosząc lekarstwa z jednej z bońskich aptek do siedziby DHL. Dron pokonał odległość około 1 kilometra. To początek programu badawczego - powiedział jeden z menedżerów DHL Ole Nordhoff. Firma uzyskała zgodę na przeprowadzenie testu od miejscowego urzędu ds. lotnictwa. Jednak nie należy spodziewać się, że w najbliższym czasie zacznie wykorzystywać drony w codziennej pracy. Jako część przyszłych planów rozważamy projekt, w ramach którego będziemy mogli dzięki dronom szybko dostarczać najbardziej potrzebne towary, takie jak np. lekarstwa, tam, gdzie jest trudny dojazd. Obecnie nie mamy jednak konkretnych planów dotyczących wykorzystywania dronów - powiedział rzecznik prasowy DHL. « powrót do artykułu
-
Amerykańscy naukowcy przybliżyli się do realizacji pomysłu, by wyeliminować krople do oczu i zastąpić je soczewkami kontaktowymi uwalniającymi leki. Udało im się uzyskać soczewki, które w dłuższym okresie dostarczają latanoprost, lek na jaskrę. "Generalnie krople do oczu są nieskuteczną metodą dostarczania leków, a pacjenci ciągle stosują je niesystematycznie. Nowy wzór soczewek można potencjalnie wykorzystać w terapii jaskry oraz jako platformę do dostarczania innych leków okulistycznych" - podkreśla dr Joseph Ciolino z Massachusetts Eye and Ear Infirmary. Soczewki uzyskano za pomocą enkapsulacji filmów latonoprostowo-polimerowych w hydrożelu. Wyprodukowane przez nas soczewki mogą dostarczać duże ilości leków w zasadniczo stałym tempie na przestrzeni tygodni-miesięcy - tłumaczy prof. Daniel Kohane ze Szpitala Dziecięcego w Bostonie. In vivo przez jeden miesiąc soczewki pozwalały osiągać takie stężenia latanoprostu w cieczy wodnistej jak przy codziennej aplikacji roztworu tej substancji. Wydawały się one bezpieczne zarówno podczas testów w hodowlach, jak i na modelach zwierzęcych. Soczewki mają na środku otwór, a polimerowo-lekowy film znajduje się w części peryferyjnej. Jeśli zachodzi taka potrzeba, można za ich pomocą korygować wady wzroku. « powrót do artykułu
-
Naukowcy z Wydziału Chemii University of Texas odkryli, że obecna w atmosferze perfluorotributyloamina (PFTBA) jest niezwykle silnie działającym gazem cieplarnianym. PFTBA jest używana przez człowieka od po połowy XX wieku. Związek wykorzystuje się w przemyśle elektrycznym i elektronicznym. To całkowicie sztuczny związek, który nie powstaje w sposób naturalny. Nie jest znany żaden proces, który pozwoliłby na usunięcie PFTBA z dolnych partii atmosfery. Może zatem pozostawać w niej potencjalnie przez setki lat. PFTBA jest niszczone w sposób naturalny w wyższych partiach atmosfery. Potencjał tworzenia efektu cieplarnianego to miara używana do porównania łącznego efektu, jaki różne gazy cieplarniane wywierają na klimat w perspektywie danego czasu - mówi Cora Young. Bazowym gazem wykorzystywanym do porównania jest dwutlenek węgla. Stosuje się go jako odnośnik dlatego, że jest on najbardziej rozpowszechnionym i najważniejszym gazem cieplarnianym emitowanym przez człowieka. Jako taki ma jest w największym stopniu odpowiedzialny za zmiany klimatyczne powodowane działalnością człowieka. PFTBA to gaz, który niezwykle długo pozostaje w atmosferze i ma bardzo duży potencjał radiacyjny, co przekłada się na bardzo wysoki potencjał tworzenia efektu cieplarnianego. W okresie 100 lat pojedyncza molekuła PFTBA wpływa na klimat równie mocno jak 7100 molekuł CO2 - stwierdziła Angela Hong, która brała udział w badaniach. « powrót do artykułu
