Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36934
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    224

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Liczba korzyści, jakie niesie za sobą wykorzystanie w biznesie możliwości oferowanych przez systemy ERP, jest naprawdę ogromna. Jest to nowoczesne oprogramowanie pozwalające na kompleksowe zarządzanie przedsiębiorstwem. Dostęp do wszystkich informacji możliwy jest w czasie rzeczywistym dla wszystkich uprawnionych osób, co znacząco poprawia obieg informacji w przedsiębiorstwie. Co dokładnie wnoszą do biznesu systemy ERP? Szczegółowo tłumaczymy to w niniejszym artykule. Definicja systemów ERP Skrót ERP pochodzi z języka angielskiego - Enterprise Resource Planning. Oznacza to nowoczesne, w pełni profesjonalne oprogramowanie, które służy do zarządzania wszystkimi zasobami przedsiębiorstwa w sposób kompleksowy. Odpowiednio wykorzystując systemy ERP można efektywniej zorganizować pracę w poszczególnych działach, szybko identyfikować różnego rodzaju zagrożenia i podejmować właściwe działania naprawcze. Systemy ERP to narzędzia modułowe i w pełni otwarte. Oznacza to, że zakres, którym objęte jest działanie oprogramowania w ramach konkretnej firmy, całkowicie zależy od decyzji podjętych przez kadrę kierowniczą danego podmiotu. Dzięki temu istnieje możliwość podzielenia implementacji ERP na etapy. ERP to jeden z elementów tzw. Business Management Systems. Więcej informacji o specyfice tych systemów znajduje się na stronie https://mindboxgroup.com/pl/business-managment-systems/. Gdzie można zastosować systemy ERP? System ERP może być zastosowany w zasadzie w każdym dziale przedsiębiorstwa, np. w finansach, księgowości, marketingu, sprzedaży, dystrybucji itd. Wszystkimi procesami realizowanymi w ramach przedsiębiorstwa można zarządzać wykorzystując jedną, uniwersalną bazę danych. To z kolei sprawia, że komunikacja pomiędzy różnymi działami firmy jest bardzo efektywna i wydajna. Każdy z pracowników może w czasie rzeczywistym analizować i reagować na różne zmiany wprowadzane przez współpracowników z innych działów. Ten element jest szczególnie ważny, jeśli chodzi o zapobieganie rozmaitym sytuacjom kryzysowym a także odnotowywanie wzrostów sprzedaży. Dysponowanie systemem ERP jest także ważne, jeśli chodzi o wprowadzanie zmian na poziomie strategicznym. Przedsiębiorstwa mające dostęp do tak wielu informacji i danych są w stanie podejmować trafniejsze decyzje, a co za tym idzie - mają większe szanse na to, iż modyfikacja dotychczasowej polityki przyczyni się do wzrostu uzyskiwanych dochodów. Wyróżnikiem nowoczesnych systemów ERP jest również fakt, iż są one wyposażone w bardzo wygodny i łatwy w obsłudze interfejs. Dzięki temu nawet ci pracownicy, którzy nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z takim oprogramowaniem, stosunkowo szybko nauczą się jego obsługi. Co systemy ERP wnoszą do biznesu? Przedsiębiorstwa, które decydują się na wdrożenie systemów ERP, odnoszą szereg korzyści. Mowa tutaj m.in. o tym, że cały proces komunikacji między pracownikami a także między firmą a klientami i jej partnerami biznesowymi jest znacznie usprawniony. Warto wiedzieć, że jedną z funkcjonalności systemów ERP jest możliwość stworzenia bazy danych osobowych, co później pozwala na szybkie i sprawne przesyłanie dedykowanych informacji do poszczególnych osób. Systemy ERP przekładają się również na wydajniejszą obsługę klienta. Z racji tego, iż pracownicy dysponujący systemem ERP, mają pełną wiedze na temat asortymentu i stanów magazynowych, mogą bardzo szybko i dokładnie odpowiadać na pytania zadawane przez klientów. Omawiane oprogramowanie może też być wykorzystywane do prognozowania sprzedaży. W ERP mamy bardzo szeroką bazę danych, która może stanowić cenne źródło wskazówek. Przewidywanie sprzedaży jest możliwe, ponieważ wykorzystuje się do tego historyczne dane nt. zakupów a także wzorce zakupowe klientów. Warto nadmienić, że ręczne wykonywanie tego typu analiz byłoby bardzo czasochłonne. System ERP służy także do zautomatyzowania procesu wystawiania faktur. Oprogramowanie z tą funkcjonalnością pozwala na wystawianie faktur bez konieczności ręcznego wpisywania danych klientów, co jest ogromną oszczędnością czasu. Wiele firm stawia także na implementację systemów ERP w chmurze. O korzyściach płynących z takiego rozwiązania można przeczytać na https://mindboxgroup.com/pl/co-zyskuja-firmy-ktore-wdrozyly-system-erp-w-chmurze/. Jak wybrać właściwy system ERP? Zanim podejmiemy ostateczną decyzję dotyczącą zakupu systemu ERP, powinniśmy dokładnie przeanalizować szereg kwestii. Chodzi tutaj m.in. o: koszt implementacji systemu, koszt rozszerzenia systemu w przyszłości o dodatkowe funkcjonalności, liczba funkcjonalności systemu oferowanych na starcie, opłaty z tytułu aktualizacji systemu, opłaty za wprowadzenie modyfikacji, wsparcie techniczne od usługodawcy po zaimplementowaniu oprogramowania, opłaty za prowadzenie szkoleń pracowników z obsługi ERP. « powrót do artykułu
  2. Weteran badań Marsa, łazik Curiosity, od pewnego czasu wykonuje zdjęcia chmur na Czerwonej Planecie. Niedawno przysłał na Ziemię wyjątkowe obrazy, w tym pierwszą sfotografowaną na Marsie tak wyraźną śreżogę, czyli promienie słoneczne przeświecające przez warstwę chmur. Większość chmur na Marsie znajduje się na wysokości nie większej niż 60 km. Jednak chmury na najnowszych obrazach wydają się być znacznie wyżej, gdzie jest wyjątkowo zimno. Dlatego naukowcy przypuszczają, że tworzy je zamarznięty dwutlenek węgla. Obserwując kiedy, gdzie i na jakich wysokościach formują się marsjańskie chmury, naukowcy mogą dowiedzieć się więcej na temat składu atmosfery Czerwonej Planety, jej temperatury oraz wiejących w niej wiatrów. Przed kilkoma tygodniami łazik sfotografował nawet chmury iryzujące. Iryzacja oznacza, że cząstki znajdujące się w danej części chmury są identycznej wielkości. Patrząc na zmiany koloru, widzimy zmiany wielkości cząstek, a to pokazuje nam ewolucję chmury w czasie, wyjaśnia Mark Lemmon ze Space Science Institute w Boulder. Łazik Curiosity trafił na Marsa w sierpniu 2012 roku. Pracuje w kraterze Gale i dotychczas przebył ponad 29 kilometrów po powierzchni Czerwonej Planety. Bada tam pierwiastki niezbędne do powstania życia, poszukuje śladów procesów biologicznych, przygląda się składowi powierzchni Marsa, prowadzi badania ewolucji atmosfery, obiegu wody i promieniowania na powierzchni planety. To czwarty z pięciu łazików, jakie NASA wysłała na Marsa i, obok Perseverance, jeden z dwóch obecnie działających. « powrót do artykułu
  3. Kajetan Grzelka, młody naukowiec z Uniwersytetu Medycznego (UMW) im. Piastów Śląskich we Wrocławiu, pracuje nad aeroponiczną uprawą tarczycy bajkalskiej, rośliny coraz powszechniej stosowanej w przemyśle farmaceutycznym. Hoduje ją bez ziemi i przy mniejszym zużyciu wody. Co więcej, planuje opracować metodę, dzięki której jedna roślina będzie mogła być wielokrotnie wykorzystywana do pobierania z niej substancji leczniczych - podkreślono w komunikacie UMW. Tarczyca bajkalska (Scutellaria baicalensis Georgi) jest coraz szerzej wykorzystywana w przemyśle medycznym. Jak wyjaśnia Grzelka, student prowadzący w ramach projektu Dojenie korzeni za pomocą naturalnych rozpuszczalników eutektycznych (DES) i elektroporacji (PEF) jako innowacyjna metoda pozyskiwania związków aktywnych roślin leczniczych, wytwarza ona sporo związków o ogromnym potencjale farmaceutycznym. Chcemy przede wszystkim stymulować wzrost jej korzenia, w którym zawarte są najbardziej interesujące nas związki oraz wielokrotnie izolować substancje z tej samej rośliny - opowiada. W uprawie aeroponicznej roślina dojrzewa w niewielkim pojemniku. Zwisający swobodnie korzeń ma ułatwiony wzrost (takie warunki sprzyjają również jego napowietrzeniu). Zrasza się go specjalną pożywką. W Ogrodzie Botanicznym Roślin Leczniczych UMW w kuwetach do hodowli aeroponicznej znajduje ok. 100-120 egzemplarzy tarczycy. Związki lecznicze z ich korzeni będą izolowane za pomocą odwracalnej elektroporacji. Jest to stymulacja przy użyciu impulsów elektrycznych, dzięki którym w komórkach tworzą się mikroskopijne otwory – tzw. pory, zamykające się w czasie od kilku do kilkunastu minut po zaprzestaniu dostarczania prądu. Sprzyja to wymianie substancji z wnętrza komórek rośliny z jej środowiskiem oraz dodatkowo stanowi bodziec stresowy, dzięki któremu roślina szybciej rośnie i zwiększa się ilość zawartych w niej związków aktywnych - podano w komunikacie. Grzelka dodaje również, że zgodnie z dostępnymi informacjami, naukowcy z UMW jako jedyni na świecie badają aeroponiczną metodę uprawy tarczycy bajkalskiej, połączoną z przeżyciową ekstrakcją związków aktywnych przy użyciu elektroporacji oraz specjalnych rozpuszczalników [solwentów]. Także i tutaj naukowcy chcą dokonać innowacji. Zwykle w roli solwentów wykorzystywane są metanol, etanol i inne szkodliwe dla ludzi i środowiska związki. Zamierzamy opracować taki skład solwentu, który zapewni właściwe przewodzenie impulsów elektrycznych i izolację cennych dla nas związków roślinnych, a jednocześnie będzie nietoksyczny i nie uszkodzi rośliny. W przeciwieństwie do konwencjonalnego sposobu ekstrakcji, zakładającego wyhodowanie, wysuszenie i zmielenie materiału, a następnie sporządzenie ekstraktu, chcemy z jednej rośliny wielokrotnie wyciągać substancje lecznicze w miarę jej ciągłego wzrostu. To jest właśnie „dojenie korzeni”, zawarte w tytule projektu, mówi Grzelka. Tarczyca bajkalska naturalnie występuje m.in. w Chinach i Mongolii. To wieloletnia roślina zawierające liczne flawonoidy wykazujące działania przeciwnowotworowe, przeciwzapalne, antyoksydacyjne czy przeciwlękowe. Są one wykorzystywane w chorobach układu odpornościowego i układu krążenia oraz w stomatologii i przemyśle kosmetycznym. « powrót do artykułu
  4. Ostatnie badania przynoszą pierwszy dowód, że w rzymskiej Brytanii odbywały się walki gladiatorów. Dotychczas nie mieliśmy żadnych informacji, ani pisemnych, ani archeologicznych, dotyczących tej najbardziej znanej rozrywki Rzymian w prowincji Britannia. Nowe analizy Wazy z Colchester, znalezionej w 1853 roku w rzymskim grobie, dostarczają pierwszych dowodów, że na Wyspach Brytyjskich odbywały się walki gladiatorów. Spektakularna waza to jedno z najwspanialszych rzymskich naczyń znalezionych na terenie Wielkiej Brytanii. Przedstawiono na niej dwóch mężczyzn walczących z niedźwiedziem oraz pogoń psa za dwoma jeleniami oraz zającem. Trzecia scena to walka pomiędzy dwoma gladiatorami. Secutor, uzbrojony w tarczę i hełm, wznosi miecz nad głową. Przed nim stoi retiarius. W lewej dłoni trzyma wciąż sieć, ale porzucił trójząb. Unosi jeden z palców prawej dłoni, na znak, że się poddaje. Gladiatorzy są podpisani. Secutor to Memnon, a retiarius – Valentinus. Naczynie jest tak wysokiej jakości, że dotychczas uważano, iż nie jest miejscowym wyrobem, a widoczne na niej imiona gladiatorów zostały dodane już po wykonaniu. Wewnątrz wazy znaleziono ludzkie szczątki należące do osoby w wieku ponad 40 lat, która mogła pochodzić z zagranicy. Autorzy nowej analizy dowiedli jednak, że pochodzący z lat 160–200 zabytek został wykonany z miejscowej gliny, a imiona wyryto przed wypaleniem naczynia. To najsilniejszy dowód, że w Brytanii walczyli gladiatorzy. Waza mogła zaś zostać zamówiona na pamiątkę przez organizatora walki, a z czasem posłużyła jako naczynie pogrzebowe. Co prawda w Colchester nie znaleziono amfiteatru, ale walki mogły odbywać się w jednym z dwóch teatrów. Wbrew powszechnemu przekonaniu, gladiatorzy rzadko ginęli na arenie. Byli celebrytami, ich trening i utrzymanie były kosztowne. Dlatego właściciele nie chcieli ich śmierci. Na rzymskich arenach zginęły tysiące ludzi, ale byli to głównie przestępcy i jeńcy wojenni. Gladiatorzy nie ginęli tak masowo, jak przedstawia to kultura popularna. « powrót do artykułu
  5. „Na lewo od Oriona” zawiera listę najciekawszych obiektów do obserwacji za pomocą małego teleskopu, ułożoną według miesięcy, w których są one najlepiej widoczne, oraz ich lokalizacji. To zrozumiały przewodnik po nocnym niebie dla osób zafascynowanych Wszechświatem, ale błądzących wśród tysięcy jasnych plamek. Z książki tej dowiesz się, m.in.: 1) jak działa podstawowy teleskop i na co zwrócić uwagę przy wyborze konkretnego modelu i akcesoriów, 2) w której fazie Księżyca najlepiej obserwować jego powierzchnię, 3) w którym miesiącu najlepiej obserwować Mgławicę Oriona, 4) jak na mapie nieba odnaleźć planetę, która Cię interesuje danej nocy. Premiera książki miała miejsce 13 lutego. Zawiera ona wiele rysunków i rycin, pomagających obserwatorowi w znalezieniu szukanych obiektów. Odwołuje się również do strony internetowej Cambridge University z mapami oraz interaktywnymi dodatkami. Jest to 5. wydanie tego atlasu.
  6. Niedawno odbyło się pierwsze spotkanie robocze projektu Timeless. Zrzeszeni w nim naukowcy chcą zachować i przybliżyć społeczeństwu cenne obiekty, znalezione podczas prac nad serialem dokumentalnym o polskich wynalazcach pt. „Geniusze i marzyciele”. W projekcie biorą udział specjaliści z różnych szkół wyższych. Celem zespołu jest m.in. utworzenie ogólnodostępnego wirtualnego muzeum. Seria „Geniusze i marzyciele” przywołała historie zapomnianych polskich wynalazców, m.in. Piotra Szczepanika, Jana Czochralskiego, Antoniego Kocjana czy Stefana Bryły. Inspirujący research Pomysł projektu [Timeless] zrodził się podczas produkcji filmów dokumentalnych - w trakcie szukania dokumentów, notatek, zdjęć, klisz filmowych i memorabiliów pozostałych po ikonach polskiej wynalazczości, które znajdują się w dużej mierze w prywatnych zbiorach rodzinnych i mniejszych lokalnych kolekcjach. Wiele z nich to cenne obiekty dziedzictwa kulturowego, których nie objęto opieką konserwatorską ani nie udostępniono szerszemu gronu odbiorców - podkreślono w komunikacie Uniwersytetu Jagiellońskiego (UJ) oraz Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie (UEK). Poza oceną ryzyka deterioracji pamiątek, zarządzaniem jakością powietrza w miejscu ich przechowywania, a także pasywną i aktywną konserwacją, celem projektu Timeless jest również przybliżenie spuścizny polskich wynalazców społeczeństwu. Dlatego też naukowcy zamierzają przeprowadzić digitalizację obiektów i planują udostępnić je we wspomnianym na początku wirtualnym muzeum. Skoro nie może powstać muzeum fizyczne, powstanie muzeum wirtualne Większość pamiątek po wynalazcach znaleźli twórcy serii „Geniusze i marzyciele”. To kolekcja rozproszona, pamiątki rodzinne. Nie może z nich więc powstać fizyczne muzeum. Stąd pomysł na muzeum wirtualne. Jak tłumaczy Monika Koperska, współzałożycielka Stowarzyszenia Rzecznicy Nauki, doktor nauk chemicznych w dziedzinie chemii w konserwacji sztuki/spektroskopii, niektóre pamiątki - te w przypadku których będzie to miało uzasadnienie - zostaną zeskanowane w 3D. Twórcom zależy, by była to jak najpełniejsza interakcja z zabytkami. Wystawa i informacje zgromadzone podczas jej przygotowania posłużą też naukowcom, którzy w przyszłości będą prowadzili badania. Aspekt emocjonalny również ma znaczenie Na obecnym etapie projektu naukowcy sprawdzają, które z pamiątek wymagają pilnych prac konserwatorskich, a także zastanawiają się, jak ratować rozproszone kolekcje (specjaliści z Katedry Mikrobiologii UEK mają np. zbadać jakość powietrza w miejscu przechowywania obiektów, a także opracować strategie zarządzania ryzykiem ich skażenia mikrobiologicznego). Później, wraz ze specjalistami od neuromarketingu, będą testować na grupie wybranych osób, które z tego typu pamiątek wzbudzają największe emocje. Zwykle gdy muzea tworzą wystawę, kierują się aspektem estetycznym czy historycznym. Tutaj jednak twórcy chcą uwzględnić aspekt emocjonalny. Ma to ułatwić naukowcom wejście w przestrzeń społeczną. Jeśli bowiem ludzie wskażą, które z obiektów wywołują największe emocje, które należy otoczyć największą opieką, jest też szansa, że się wystawą zainteresują i będą ją odwiedzać. Miejsce poza czasem Wystawa/muzeum Timeless to miejsce poza czasem, które z jednej strony umożliwi podróż w przeszłość, a z drugiej pozwoli podpatrywać współczesnych naukowców i zabiegi, które trzeba wykonać, by pamiątki dotrwały do przyszłych pokoleń. Znajdą się tam też rady, jak opiekować się cennymi zbiorami w naszych domach. Zakończenie projektu zaplanowano na wrzesień przyszłego roku. Jego liderem jest Stowarzyszenie Rzecznicy Nauki. « powrót do artykułu
  7. W Bazylice Grobu Świętego w Jerozolimie poświęcono olej, którym podczas koronacji zostanie namaszczony król Karol III. Namaszczenie świętym olejem było jednym z najważniejszych elementów koronacji w tradycji europejskich monarchii. Obecnie zachowało się podczas koronacji brytyjskich monarchów. Jednak uświęcony tysiącleciami tradycji rytuał został dopasowany do czasów współczesnych. Czasów, w których większą wagę niż przed wiekami przykłada się też do dobrostanu zwierząt. Dlatego olej przygotowany dla Karola III nie zawiera żadnych produktów zwierzęcych. Oleje stosowane przy wcześniejszych koronacjach zawierały np. wydzielinę z gruczołów cywet czy też ambrę. Tym razem obędzie się bez wykorzystywania zwierząt. Wiadomo, że olej dla Karola III zawiera olejki eteryczne róży, jaśminu, cynamonu, sezamu, kwiatu pomarańczy i żywicy benzoesowej. Oliwa stanowiąca podstawę świętego oleju, została wytłoczona z oliwek pochodzących z Cerkwi św. Marii Magdaleny w Jerozolimie, gdzie pochowana jest babka Karola. Olej został poświęcony przez patriarchę Jerozolimy oraz anglikańskiego arcybiskupa Jerozolimy. Arcybiskup Canterbury pochwalił użycie olejku ze Wzgórza Oliwnego, co ma pokazywać "głęboki związek pomiędzy koronacją, Biblią a Ziemią Świętą". Pochodząca ze średniowiecza łyżeczka, która używana jest podczas namaszczenia, to jedno z niewielu brytyjskich regaliów, jakie przetrwały rządy Oliviera Cromwella. Namaszczenie olejem jest tak świętym momentem, że podczas koronacji Elżbiety II nie transmitowano go w telewizji. « powrót do artykułu
  8. Wiemy, że już w IV tysiącleciu przed naszą erą ludzie udomowili konie. Zagadką jednak pozostaje, kiedy po raz pierwszy zaczęto wykorzystywać je w celach transportowych. W kurhanach z Rumunii, Bułgarii i Węgier archeolodzy znaleźli najstarsze szczątki ludzi, którzy prawdopodobnie jeździli konno. To pięciu przedstawicieli kultury grobów jamowych, którzy żyli pomiędzy ok. 3000 a ok. 2500 lat przed naszą erą. Obecnie uważa się, że konia udomowił około 5500 lat temu lud Botai zamieszkujący północ dzisiejszego Kazachstanu, a na Ziemi nie ma już dzikich koni. Wszystkie są potomkami koni udomowionych. Jednak udomowienie nie oznacza, że ludzie koni dosiadali. Botai zjadali konie i korzystali z ich mleka. Wykorzystanie koni w celach transportowych było jednym z najważniejszych momentów w dziejach rozwoju kultury i cywilizacji. Konie pozwoliły na znaczne przyspieszenie handlu, wymiany kulturowej, umożliwiły przemieszczanie się na większe odległości, pomagały w wojnach i migracjach. Najstarsze znane nam szczątki rydwanu pochodzą z około 2000 roku p.n.e. Wiemy więc, że już wówczas ludzie zaprzęgali konie. Kiedy jednak jeździli na nich wierzchem? Najstarsze figuratywne przedstawienia jeźdźców pochodzą z Mezopotamii z okresu 3. dynastii z Ur, na krótko przed 2000 rokiem p.n.e. Jednak mogą one równie dobrze przedstawiać jeźdźca na ośle lub mule. Niepodważalne dowody zarówno z przedstawień figuratywnych jak i z zapisów pisma klinowego mamy z państwa starobabilońskiego z II tysiąclecia p.n.e. Wtedy już na pewno ludzie dosiadali koni. Z ostatniego numeru Science Advances dowiadujemy się, że ludzie jeździli wierzchem niedługo po tym, jak udomowili konia. Jazda wierzchem to wymagająca czynność fizyczna, a w jej wyniku – w odpowiedzi na specyficzne obciążenia biomechaniczne – pojawiają się zmiany adaptacyjne w układzie mięśniowo-szkieletowym, czytamy w artykule. W kurhanach z Rumunii, Bułgarii i Węgier znaleziono 5 szkieletów, a na każdym z nich widocznych jest co najmniej 4 z 6 charakterystycznych deformacji spowodowanych jazdą konną, w tym zmiany w kościach ud, miednicy czy dolnym odcinku kręgosłupa. Punktem wyjścia do badań był szkielet mężczyzny w wieku 30–40 lat z kurhanu w Rumunii. Nosił on ślady 6 deformacji, z których każda mogła być spowodowana jazdą konną. Dlatego też naukowcy uznali, że często dosiadał on konia. Dwa bardzo dobrze zachowane szkielety, jeden z Bułgarii, a drugi z Węgier, należały do mężczyzn w wieku 25–35 lat oraz 40–50 lat. Na nich znaleziono pięć z sześciu deformacji. Ostatnie z pięciu szkieletów znaleziono w Malomirowie (Bułgaria) oraz Balmazújváros (Węgry). Pierwszy z nich  należał do mężczyzny, który zmarł w wieku 65–75 lat u którego wystąpiły co najmniej 4 deformacje. Podobną liczbę oznak jazdy konnej znaleziono na szkielecie z Węgier. Autorzy badań przeanalizowali też wyniki badań 217 innych szkieletów z V-II tysiąclecia p.n.e. i znaleźli wśród nich 15 osób – w tym 9 należących do kultury grobów jamowych – u których stwierdzono 3 deformacje mogące wskazywać na jazdę konną. Nasze badania stanowią silny argument za uznanie, że już ok. 3000 roku p.n.e. przed naszą erą niektórzy przedstawiciele kultury grobów jamowych często dosiadali koni. To zaś łączy się z innymi dowodami z III tysiąclecia wskazującymi na jazdę wierzchem. Jednak, ze względu na brak wyspecjalizowanej uprzęży i dość krótki okres jaki minął od udomowienia, wczesne konie były prawdopodobnie trudnymi zwierzętami. [...] Dlatego też korzyści wojskowe z jazdy konnej były prawdopodobnie ograniczone. Niemniej jednak szybki transport z i na miejsca najazdu dawał przewagę, nawet jeśli sama walka odbywała się pieszo. Jazda wierzchem była z pewnością użyteczna przy patrolowaniu dużych obszarów i pozwalała kontrolować większe stada zwierząt. Z pewnością więc przyczyniła się do sukcesu pasterzy kultury grobów jamowych, czytamy w artykule First bioanthropological evidence for Yamnaya horsemanship. « powrót do artykułu
  9. W Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu po raz pierwszy w Polsce przeszczepiono serce pobrane za granicą. Zespół z Zabrza pobrał narząd w jednym ze szpitali w Czechach. Jak podkreślono we wspisie ŚCCS na Faceboooku, to efekt współpracy zespołu koordynatorów ze Śląskiego Centrum Chorób Serca [...], dr Anny Pszenny z Centrum Organizacyjno-Koordynacyjnego ds. Transplantacji „Poltransplant” oraz Koordinační středisko transplantací - KST. W transporcie pomogła czeska policja. Chirurgiem pobierającym organ był dr Piotr Pasek, a ocenę echograficzną serca przeprowadził dr Tomasz Niklewski. Oprócz tego w wyjątkowej akcji wzięli udział pielęgniarz anestezjologiczny Krzysztof Tkocz (będący również koordynatorem transplantacyjnym w ŚCCS), pielęgniarka instrumentacji Danuta Tichy oraz kierowca Marian Miller. Za koordynację transplantacyjną odpowiadała mgr Bogumiła Król. Biorcą był 46-letni Pan Marcin z województwa świętokrzyskiego z ciężką niewydolnością serca. Pacjent został wpisany na Krajową Listę Oczekujących w 2017 r. W komunikacie ŚCCS wyjaśniono, że chory wymagał wcześniej mechanicznego wspomagania krążenia. W ostatnich miesiącach konieczne były [...] hospitalizacje w Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu. Operację transplantacji, która przebiegła planowo, przeprowadził zespół docenta Tomasza Hrapkowicza. Po przeszczepie pacjent czuje się dobrze. Przechodzi rehabilitację, a rokowania są dobre. Mamy nadzieję, że to milowy krok w rozwoju polskich programów transplantacyjnych. Obecnie, kiedy mamy w kraju już siedem ośrodków transplantacji serca, musimy szukać nowych rozwiązań w dziedzinie donacji narządów do transplantacji - podkreśliła Król, kierowniczka Biura koordynacji transplantacji ŚCCS. Koordinační středisko transplantací - KST pochwaliła się współpracą z polskimi specjalistami na FB. Przypomniano, że do sukcesu przyczyniło się wykorzystanie FOEDUS-EOEO - teletechnicznej platformy wymiany narządów pomiędzy krajami UE. « powrót do artykułu
  10. Od 20 lat naukowcy obserwują w pobliżu Sagittariusa A* – centralnej czarnej dziury Drogi Mlecznej – tajemniczy szybko ewoluujący obiekt X7. Specjaliści zastanawiali się, czym on jest. Czy został wyciągnięty z większej pobliskiej struktury, czy jego niezwykły kształt to skutek oddziaływania wiatrów gwiazdowych, a może ukształtował go strumień cząstek z czarnej dziury? X7 ma masę 50-krotnie większa od masy Ziemi, a pełen obieg wokół czarnej dziury zajmie mu 170 lat. Po analizie danych z 20 lat astronomowie z UCLA Galactic Center Group oraz Keck Observatory uważają, że X7 może być chmurą pyłu i gazu wyrzuconą podczas zderzenia dwóch gwiazd. Z czasem chmura została rozciągnięta i jest powoli rozrywana przez siły pływowe czarnej dziury. Autorzy badań sądzą, że w ciągu najbliższych dekad dojdzie do rozpadu X7, a szczątki mogą zostać wciągnięte przez Sgr A*. Żaden obiekt w tym regionie nie podlega tak ekstremalnej ewolucji. Rozpoczęło się od kształtu przypominającego kometę i dlatego sądzono, że obiekt został ukształtowany przez wiatry gwiazdowe lub strumień cząstek z czarnej dziury. Jednak analiza danych pokazała, że obiekt stał się bardziej rozciągnięty. Coś musiało ustawić tę chmurę na takim konkretnym kursie i z tą orientacją, mówi Anna Ciurlo, główna autorka badań. Na podstawie trajektorii obiektu naukowcy obliczyli, że około 2036 roku chmura znajdzie się najbliżej czarnej dziury. Wówczas prawdopodobnie zacznie być przez nią wciągana i zniknie. Przewidujemy, że siły pływowe rozerwą X7 zanim w pełni obiegnie ona czarną dziurę, mówi współautor badań, profesor Mark Morris z UCLA. Niektóre cechy X7 są podobne do cech innych obiektów znajdujących się w pobliżu Sagittariusa A*. Te tak zwane obiekty G wyglądają jak chmury gazu, ale zachowują się jak gwiazdy. Jednak X7 podlega znacznie szybszej, bardziej dramatycznej ewolucji niż obiekty G. Znacznie bardziej przyspiesza też w kierunku czarnej dziury. Obecnie prędkość X7 wynosi około 1130 km/s. Badacze przypuszczają, że obiekt powstał z gazu i pyłu wyrzuconego podczas zderzenia dwóch gwiazd. Powstała w wyniku tego zderzenia gwiazda ukryta jest za powłoką pyłu oraz gazu i może odpowiadać opisowi obiektu G. A wyrzucony gaz utworzył X7, mówi Ciurlo. Uczona dodaje, że do połączeń gwiazd dochodzi często, szczególnie w pobliżu czarnych dziur. Ze szczegółami badań można zapoznać się na łamach The Astrophysical Journal. « powrót do artykułu
  11. Bieganie sprawia ogromna przyjemność, jeśli warunki pogodowe sprzyjają aktywności na świeżym powietrzu. Niewiele z nas posiada tak silną determinację, aby trenować w mrozie, deszczu lub na śliskiej, oblodzonej nawierzchni. Na szczęście, podczas niesprzyjającej pogody czynne są siłownie, oferujące elektryczną i mechaniczną bieżnię. Musisz wiedzieć, że buty na bieżnię różnią się od tych, w których biegasz po asfalcie oraz w terenie. Jak je wybrać? Przekonaj się. Buty na bieżnię, a buty do biegania na świeżym powietrzu W zestawieniu z obuwiem, odpowiednim do biegania na świeżym powietrzu buty na bieżnię posiadają odmienna budowę oraz sposób wykonania. Obuwie sportowe, przeznaczone do biegania po równej powierzchni asfaltowej cechują się wysokim poziomem amortyzacji, natomiast buty do biegania w trudniejszym terenie muszą dobrze podtrzymywać stopę, zapewniając jej stabilność. Buty do biegania na bieżni elektrycznej oraz magnetycznej nie muszą być dobrze amortyzowane oraz powinny zapewniać doskonałą przewiewność. Co jest ważne przy ich wyborze oprócz jakości? Konieczne jest właściwe dopasowanie rozmiaru obuwia, a tym samym dbałość o komfort podczas treningu i eliminację obtarć. Najlepsze buty do biegania po bieżni - co jest ważne przy ich wyborze? Bieganie po bieżni jest bezpiecznym i pozwalającym na zachowanie kondycji zimą sposobem aktywnego spędzania czasu. Wysokiej jakości buty do biegania damskie przede wszystkim powinny posiadać budowę, zapewniającą maksymalizację wykorzystania potencjału nawierzchni sztucznej. Buty na bieżnię powinny posiadać niski profil czyli różnice pomiędzy wysokością podeszwy w części pod palcami i pod piętą. Na bieżnię buty nie muszą posiadać grubej podeszwy. Ważne, by była ona gładka i cechowała się doskonałą przyczepnością. Dzięki doborowi obuwia z odpowiednią na bieżnię podeszwą, jej powierzchnia nie ściera się, a buty mogą służyć bardzo długo. Bardzo istotny jest wybór materiału, z którego wykonana została cholewka. Powinien być on oddychający, aby zapewnić stopom prawidłowa cyrkulację powietrza podczas treningu. Zwróć uwagę na buty do biegania, dostępne w ofercie CCC, zarówno stacjonarnej jak i internetowej. W propozycjach znajdują się zarówno najnowsze kolekcje jak i kultowe modele butów sportowych najlepszych producentów. Szeroki wybór kolorystyki i modeli gwarantuje wybór odpowiadający Twojemu gustowi. Najważniejsze cechy butów do biegania po bieżni - o tym musisz pamiętać! Wybierając buty do biegania na bieżnię elektryczną i mechaniczną koniecznie zastosuj rozmiar o 0,5 cm większy od długości Twojej stopy. Dzięki temu unikniesz dyskomfortu oraz otarć. Ważne by buty do biegania w pomieszczeniu były bardzo przewiewne, a ich podeszwa gładka i doskonale przyczepna. Powinna posiadać niski profil oraz wysoką jakość wykonania. Modne, sportowe buty damskie do biegania dostępne są w wielu odcieniach oraz rodzajach. Wybierz takie, które zachwyca Cię komfortem zastosowania w częstym treningu. Pamiętaj, na bieżni amortyzacja nie jest ważna. Jej nawierzchnia działa amortyzująco. Zadaniem butów jest zapewnienie dobrej przyczepności oraz stabilnego utrzymania stopy. Wybierz buty sportowe do biegania, które zapewnią Ci komfort i pewność realizowania każdego treningu. Ich jakość jest ważna tak samo jak kształt oraz dopasowania parametrów. « powrót do artykułu
  12. Naukowcy opisali nową jednostkę chorobową u ptaków. Plastikoza jest powodowana przez niewielkie kawałki plastiku, które wywołują stan zapalny w przewodzie pokarmowym. Została opisana u ptaków morskich, ale odkrywcy nie wykluczają, że to tylko wierzchołek góry lodowej. Na zewnątrz ptaki te wyglądają na zdrowe, jednak nie jest z nimi dobrze, mówi doktor Alex Bond z Muzeum Historii Naturalnej w Londynie. Ciągły stan zapalny prowadzi do bliznowacenia i deformacji tkanki, co negatywnie wpływa na rozwój i szanse przeżycia ptaków. To pierwsze przeprowadzone w ten sposób badania. Wykazały one, że spożywanie plastiku może poważnie uszkodzić przewód pokarmowy ptaków, dodaje uczony. Chorobę zidentyfikowano dotychczas u jednego gatunku, burzyka bladodziobego. Biorąc jednak pod uwagę stopień zanieczyszczenia środowiska naturalnego plastikiem, nie można wykluczyć, że dotyka ona też innych gatunków. Autorzy badań opisanych na łamach Journal of Hazardous Materials przez ponad 10 lat badali ptaki na wyspie Lord Howe. Zauważyli, że przebywające tam burzyki są najbardziej zanieczyszczonymi plastikiem ptakami na planecie. Zjadają plastik unoszący się na powierzchni wody, myląc go z pożywieniem. Naukowcy postanowili bliżej się temu przyjrzeć. W ten sposób odkryli nową jednostkę chorobową powodującą zwłóknienia tkanki i na wzór podobnych chorób – jak azbestoza – nadali jej nazwę plastikozy. Choroba ta, wywoływana przez ciągły stan zapalny spowodowany obecnością kawałków plastiku, prowadzi do formowania nadmiernego bliznowacenia i włóknienia tkanki, co zmniejsza jej elastyczność i prowadzi do zmiany struktury. Okazało się, że wśród burzyków na Lord Howe takie zwłóknienie żołądka gruczołowego jest czymś powszechnym. Dlatego też uznano to za nową jednostkę chorobową. Bliznowacenie tkanki narusza strukturę fizyczną żołądka gruczołowego. W miarę zwiększania się ekspozycji na plastik, tkanka poddana jest coraz poważniejszemu stanowi zapalnemu, aż do wystąpienia poważnych uszkodzeń. Dobrym przykładem plastikozy jest jej wpływ na gruczoły wydzielające soki trawienne. W miarę, jak ptak połyka kolejne kawałki plastiku, funkcje tych gruczołów ulegają coraz większemu upośledzeniu, aż w końcu dochodzi do całkowitej utraty struktury tkanki, mówi Bond. W wyniku utraty tych gruczołów, ptaki są bardziej podatne na infekcje oraz pasożyty, dochodzi również do zmniejszenie wchłaniania witamin. Bliznowacenie powoduje też, że żołądek staje się twardszy i sztywniejszy, co upośledza trawienie. Jest to szczególnie niebezpieczne dla piskląt i młodych ptaków, które mają mniejsze żołądki. Obecność plastiku zauważono w odchodach aż 90% młodych karmionych jeszcze przez rodziców. W ekstremalnych przypadkach prowadzi to do śmierci głodowej ptaka, którego żołądek zostaje całkowicie zapchany plastikiem. Plastikoza może mieć też wpływ na rozwój ptaków. Zauważono bowiem, że długość skrzydeł ptaków oraz waga zwierząt jest skorelowana z ilością plastiku w organizmach. Ptaki w sposób naturalny spożywają materię nieorganiczną, na przykład kamyki. Jednak naukowcy nie zauważyli, by prowadziło to do bliznowacenia w układzie pokarmowym. Za to obecnie w żołądku kamyki mogą rozbijać plastik na mniejsze kawałki, przez co jest on jeszcze bardziej niebezpieczny dla ptaków. Bond i jego zespół już wcześniej znaleźli mikroplastik w nerkach i śledzionie ptaków, gdzie również wywoływał stany zapalne, włóknienie i utratę struktury tkanki. Nie można wykluczyć, że w podobny sposób plastik wpływa na wiele innych gatunków zwierząt. « powrót do artykułu
  13. Obserwatorium Astronomiczne Uniwersytetu Jagiellońskiego i Fundacja Antares organizują VII edycję konkursu astronomicznego „Astrolabium”. Jego celem jest promowanie nauk ścisłych, przede wszystkim astronomii i badań kosmosu, wśród uczniów szkół podstawowych i średnich. Konkurs przygotowano pod kątem czterech grup wiekowych: klas 1-3, 4-6 i 7-8 szkoły podstawowej oraz szkoły średniej. Chęć uczestniczenia w konkursie można zgłaszać do końca marca. Konkurs podzielono na dwa etapy. W pierwszym z nich uczniowie wykonują doświadczenia naukowe, które przygotowano pod kątem konkretnych grup wiekowych. Doświadczenia są stopniowo publikowane na stronie konkursu. W ramach drugiego etapu – w II połowie kwietnia – w szkołach, które się zgłosiły do konkursu, odbędzie się test sprawdzający umiejętności i wiedzę zdobyte podczas rozwiązywania wcześniej publikowanych zadań. Na stronie www.astrolabium.org znajdziemy zarówno opis i regulamin konkursu, jak i wszystkie publikowane zadania. To właśnie tam nauczyciele będą mogli się zgłosić i zarejestrować uczniów chętnych do wzięcia udziału. « powrót do artykułu
  14. Z XIII-wiecznego norweskiego tekstu edukacyjnego „Lustro królów” (Konungs skuggsjá) dowiadujemy się, jak polowała hafgufa, zamieszkująca wody wokół Islandii. Podobieństwo do hafgufy wykazuje aspidochelon, często opisywany w literaturze średniowiecznej, o którego istnieniu po raz pierwszy donosi wczesnochrześcijański (II w.) „Fizjolog”, pierwowzór średniowiecznych bestiariuszy. Australijscy naukowcy poinformowali, że wiedzą, czym jest hafgufa i aspidochelon. Co ciekawe, opisy sprzed wieków zgadzają się z odkryciami, których nauka dokonała dopiero ostatnio. Okazuje się zatem, że wiedza o przyrodzie, która jest dla nas nowym odkryciem, była znana już starożytnym. John McCarthy, archeolog morski z Flinders University czytał opis hafgufy, gdy zauważył, że jego sposób odżywania się przypomina to, co wiemy o niektórych waleniach. Początkowo pomyślał, że to przypadek, ale im bardziej wgłębiał się w lekturę, bym bardziej przypuszczał, że może być to coś więcej. Poprosił więc o pomoc naukowców specjalizujących się w średniowiecznej literaturze. Zdaliśmy sobie sprawę, że najstarsze wersje nie opisują fantastycznych potworów morskich, ale konkretny gatunek walenia, mówi McCarthy. Im bardziej się w  to zagłębialiśmy, tym bardziej fascynujący był to temat, szczególnie dla biologów morskich, dodaje. W 2011 roku naukowcy zauważyli, że humbaki otwierają szczęki pod odpowiednim kątem i czekają, aż ryby same w nie wpłyną. Metoda ta zyskała nazwę „trap-feeding”. Od tamtej pory niejednokrotnie obserwowano takie zachowanie, a gdy wpiszemy w wyszukiwarce termin "trap-feeding" to otrzymamy trafienia takie jak „Trap-Feeding: nowa kreatywna metoda żerowania” czy „Trap-Feeding – nowa strategia polowań humbaków”. Jednak, jak wynika z badań McCarthy'ego i jego kolegów, to, co my uznaliśmy za nowość, mogło być znane ludziom sprzed 2 tysiącleci. Jest pewna ryba, której jeszcze nie opisano, i waham się o niej opowiedzieć ze względu na jej olbrzymi rozmiar, który większość ludzi uzna za niewiarygodny. Niewiele osób może coś o niej powiedzieć, bo rzadko zbliża się do brzegu lub w zasięg wzroku rybaków i sądzę, że niewiele jest takich ryb w morzu. Zwykle nazywamy ją w naszym języku hafgufa. Nie wiem ile mierzy łokci, ale tam, gdzie widzieli ją ludzie, bardziej przypominała wyspę, niż rybę. Nic mi nie wiadomo o tym, by ją złapano, lub widziano ją martwą i wydaje mi się, że w całym morzu są tylko dwie takie ryby, a ich liczba nie rośnie i sądzę, że zawsze są te dwie – takim wstępem opatrzony jest w „Lustrze królów” opis hafgufy. Mówi się, że gdy ryba ta chce się pożywić, wydaje z gardła olbrzymie beknięcie, z którym wydobywa się dużo pożywienia. Zbierają się wówczas wszelkie obecne w pobliżu ryby, duże i małe, poszukując żywności. Ale wielka ryba trzyma otwarty pysk tylko przez pewien czas, a ryby wpływają tam w wielkiej ilości. Gdy już jego usta i brzuch są pełne ryb, hafgufa zamyka pysk, w ten sposób łapiąc wszystkie stworzenia, które przybyły szukać pożywienia. Biorąc pod uwagę fakt, że ludzie w średniowieczu nie dysponowali współczesnymi urządzeniami obserwacyjnymi i nie mogli zobaczyć hafgufy z bliska, opis jest zaskakująco precyzyjny. Co interesujące, już w latach 80. jeden z badaczy zidentyfikował na podstawie „Lustra królów” 26 współcześnie znanych zwierząt morskich. Jednak ani on, ani wcześniejsi badacze, nie rozpoznali hafgufy i w pracach zarówno z roku 1986, jak i z 1911 czytamy opinię, że autor „Lustra” nie ustrzegł się nadnaturalnych koncepcji. Hafgufa pojawia się w wielu innych nordyckich manuskryptach, a jej pierwowzorem może być aspidochelon. Został on wymieniony w „Fizjologu”, greckim tekście skompilowanym w Aleksandrii w II połowie II wieku. To zbiór informacji przyrodniczych na temat natury Indii i Bliskiego Wschodu, jakie przekazali potomnym Herodot, Arystoteles, Plutarch oraz podróżnicy czy kupcy. Grecki oryginał „Fizjologa” zaginął, ale dysponujemy jego łacińską redakcją z ok. 400 roku, gdzie pojawia się aspidochelon. Dzieło było później tłumaczone na arabski, armeński, koptyjski czy syryjski. Przed 975 rokiem zostało przetłumaczone na staroangielski, a ok. 1200 roku na islandzki. Gdy jest głodny, otwiera usta i wydycha z nich pewien przyciągający mniejsze ryby zapach, które gromadzą się w jego pysku. Gdy jest on pełen ryb [aspidochelon] zamyka paszczę i je połyka, dowiadujemy się z Fizjologa. Powstaje więc pytanie, dlaczego uznaliśmy ten sposób polowania wielorybów za nowość. Być może przyczyną jest fakt, że niemal całkowicie wytępiliśmy te zwierzęta. Dopiero gdy ich populacja zaczęła się odradzać mogliśmy obserwować zjawiska, które były znane ludziom już tysiące lat temu. Dlatego też pozostawione przez nich opisy uznawaliśmy za fantazję. Utraciliśmy łączność ze światem natury i wiedzę o nim. Łatwo zapominamy, że ludzie w średniowieczu byli równie bystrzy, co my. Ich tradycje kulturowe i powiązana z tym wiedza była równie bogata, a może nawet bardziej wartościowa niż nasza pod tym względem, że pozwalała im przetrwać i rozwijać się w ich zróżnicowanych unikatowych środowiskach, mówi Lauren Poyer z University of Washington, która specjalizuje się w skandynawskiej historii i kulturze. « powrót do artykułu
  15. Archeolodzy z Museum of London Archaeology (MOLA) zidentyfikowali grzebień wykonany z fragmentu ludzkiej czaszki (kości ciemieniowej). Datuje się on na 750 r. p.n.e.-43 r. n.e. Odkryto go na stanowisku z epoki żelaza w Bar Hill w pobliżu Cambridge. To bardzo rzadkie znalezisko. Michael Marshall podkreśla, że na terenie Wielkiej Brytanii odkryto dotąd tylko dwa podobne obiekty. Oba w pobliżu, na terenie hrabstwa Cambridgeshire. Specjaliści z MOLA analizowali ponad 280 tys. artefaktów, znalezionych w latach 2016-18 podczas wykopalisk związanych z przebudową autostrady A14 (A14 Cambridge to Huntingdon Improvement Scheme). W epoce żelaza wykorzystywanie ludzkich kości było na Wyspach Brytyjskich stosunkowo częstą praktyką. Wykonanych z nich przedmiotów używano zarówno w czasie rytuałów związanych ze zmarłymi, jak i w codziennych pracach. Podczas innych wykopalisk na terenie Cambridgeshire natrafiono np. na narzędzia do czyszczenia skór zwierzęcych, wykonane z kości ludzkich kończyn. O ile grzebienie wytworzone ze zwierzęcych kości były dość powszechne, o tyle dotąd zidentyfikowano tylko 2 inne grzebienie z ludzkiej kości. Niewykluczone, że to fascynujące znalezisko reprezentuje tradycję praktykowaną przez społeczności z epoki żelaza zamieszkujące wyłączenie ten teren [dzisiejszego] Cambridgeshire. Niesamowicie jest dostrzec takie hipermiejscowe trendy w grupach ludzi żyjących ponad 2 tys. lat temu - podkreśla Marshall. Co ciekawe, na zębach grzebienia z Bar Hill nie widać śladów zużycia, co sugeruje, że nie był to raczej obiekt użytkowy. Wg Marshalla, wskazówką co do jego funkcji jest wywiercony otwór - dzięki niemu grzebień mógł być noszony jako amulet. W Wielkiej Brytanii znaleziono sporo fragmentów ludzkich czaszek, które miały być noszone jako amulety. Podobne dowody archeologiczne z analogicznego okresu znajdowano również w Europie kontynentalnej. Wskazuje to na rozpowszechnione specjalne znaczenie tej części ludzkiego ciała. Dla członków lokalnej społeczności grzebień z Bar Hill mógł być silnie symbolicznym i bardzo istotnym obiektem. Niewykluczone, że wytworzono go z czaszki ważnego członka grupy, podtrzymując w ten sposób jego obecność i zachowując pamięć o nim. Analizując 2 znalezione wcześniej grzebienie, Marshall zauważył, że w obiekcie odkrytym w latach 70. w Earith wyrzeźbiono co prawda zęby, lecz w egzemplarzu znalezionym krótko po roku 2000 w Harston Mill pojawiają się już tylko nacięcia. Archeolog zaczął więc spekulować, że skoro artefakty te nie miały być prawdziwymi grzebieniami, to być może wzory przedstawiały szwy łączące poszczególne części czaszki. « powrót do artykułu
  16. Główna oś minojskich pałaców była zorientowana według wschodu lub zachodu ważnych gwiazd, twierdzi Alessandro Berio z University of Wales Trinity St. David. Taka orientacja miała pomagać żeglarzom w nawigacji pomiędzy ważnymi centrami handlowymi na terenie Lewantu. Cywilizacja minojska, której nazwa wywodzi się od mitycznego króla Minosa z Krety, rozwijała się w latach około 3000-1100 p.n.e. Szczyt potęgi osiągnęła pomiędzy XVII a XV wiekiem p.n.e. Jedną z charakterystycznych cech architektury pałaców jest istnienie prostokątnego dziedzińca, którego dłuższa oś jest generalnie zorientowana w linii północ-południe. Naukowcy od dawna zastanawiają się nad przyczyną wyboru takiego zorientowania monumentalnych minojskich budowli. Berio proponuje hipotezę, zgodnie z którą, plan architektoniczny ułatwiał minojskim żeglarzom podróże po Morzu Śródziemnym. Centrum kultury minojskiej była Kreta. A z analiz Berio wynika, że jeśli będziemy podążali wzdłuż osi łączącej pałac w Knossos – największy z minojskich pałaców – ze Spicą, najjaśniejszą gwiazdą w gwiazdozbiorze Panny, to dotrzemy do Sydonu, ważnego miasta handlowego we współczesnym Libanie. Zgodnie z legendą, to właśnie w Sydonie Zeus zamienił się w byka, by porwać Europę, przebyć z nią morze, by na Krecie urodziła mu syna, Minosa. Pałac w ważnym minojskim centrum administracyjnym Kato Zakros połączony jest w podobny sposób ze stolicą Hyksosów, być może największym ówczesnym miastem na świecie, Awaris. By doń dotrzeć żeglarze powinni orientować się na Kastora (2. najjaśniejsza gwiazda Bliźniąt), Arktura (najjaśniejsza gwiazda Wolarza) lub Mirfaka, najjaśniejszą gwiazdę w Perseuszu. Natomiast sam dziedziniec w Kato Zakros jest ustawiony dokładnie w kierunku Peluzjum, ważnego miasta w Egipcie. Autor analizy twierdzi, że wyruszając z Fajstos za gwiazdą Markab minojscy żeglarze docierali do Kadesz, a jeśli wypłynęli z Sisi podążając za Syriuszem, trafiali do Aszkelonu. Zauważa przy tym, że Minojczycy mogli korzystać z trójek pitagorejskich, czyli zestawów trzech liczb całkowitych, które spełniają twierdzenie Pitagorasa. Niektóre z kierunków wydają się być zgodne z kątami przy wierzchołkach trójkątów pitagorejskich rozważanych w kierunku wschodnim. Kurs z Kato Zakro do Avaris i Pelusium odpowiada słynnej trójce pitagorejskiej 3-4-5, która w starożytności była łączona z Egiptem. Z kolei trasa Sisi-Aszkelon, skorygowana o azymut Syriusza wschodzącego nad horyzontem, odpowiada trójce 5-12-15, a trasy Malia-Megiddo i Gournia-Akrotiri zgadzają się z trójką 7-24-25. Z kolei trójki 11-60-61 można użyć do orientacji na trasie Knossos-Sydon, czytamy w opublikowanej pracy [PDF]. Jeśli Berio ma rację, to będziemy musieli zweryfikować zarówno nasze poglądy na temat możliwości żeglowania po otwartych wodach, handlu morskiego oraz znajomości matematyki w epoce brązu. « powrót do artykułu
  17. Podczas prac związanych z rozbiórką tarasu południowego Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie odkryto ok. 7-8-metrowy fragment średniowiecznego muru z przełomu XIV-XV w. Jak ujawnili dr Małgorzata Gwiazdowska, która pełni ze strony Zamku nadzór konserwatorski nad pracami, i odpowiedzialny za nadzór archeologiczno-architektoniczny Marek Dworaczyk (z IAE PAN), mur ma ok. 3 m wysokości i grubość ok. 1,6 m. Zbudowany został w układzie warstwowym z polnych kamieni i cegieł. Uszkodzone fragmenty mają zostać wzmocnione. Trzeba też będzie uzupełnić braki w zaprawie. Jak dodaje Dworaczyk, mur może być fragmentem średniowiecznego budynku, na którym już później, w okresie renesansu, zbudowane zostało skrzydło południowe. Odkryto fragment o długości ok. 7-8 m, ale Dworaczyk przypuszcza, że mury mają długość skrzydła południowego. Grubość 1,6 m pokazuje, że średniowieczny budynek nie był parterowy, tylko kilkukondygnacyjny. Była to duża budowla, być może większa nawet niż kamienny dom - powiedział specjalista Radiu Szczecin. Wiemy, że założenie zamkowe, ukształtowane w XIV wieku, było rozbudowywane przez następców Barnima III. Książę Kazimierz V rozpoczął budowę skrzydła południowego (tzw. Dużego Domu), a całość otoczył murem obronnym. Jednak zaprotestowali mieszczanie i mur został rozebrany. Prace Kazimierza były kontynuowane, ale dopiero za czasów Barnima XI Duży Dom zyskał charakter rezydencji utrzymanej w późnośredniowiecznej stylistyce. Obecnie prowadzone prace mają na celu nie tylko poprawienie stanu technicznego Zamku, ale też lepsze poznanie jego historii. Obecny kształt Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie to efekt powojennej odbudowy, w wyniku której zyskał on bryłę z czasów renesansowej przebudowy z zachowanym gotyckim skrzydłem południowym. To czasy największej świetności Zamku. Jednak w podziemiach zachowały się relikty wcześniejszej budowli, dzięki którym możemy poznać jego nieznaną historię architektoniczną. « powrót do artykułu
  18. Wciąż nie wiemy, czy i jak poszczególne gatunki zwierząt poradzą sobie z globalnym ociepleniem. Szczególnie narażone są zwierzęta związane z Arktyką, najszybciej ocieplającym się obszarem globu. Najnowszy numer Current Biology przynosi dobre wieści. Naukowcy zaobserwowali, że w ciągu około 10 lat pojawiła się rosnąca populacja gęsi krótkodziobej (Anser brachyrhynchus), która migruje nie na Svalbard, jak to tradycyjnie miało miejsce, a na Nową Ziemię. Kolonizacja Nowej Ziemi była możliwa dzięki ociepleniu się klimatu na tej wyspie, a liczba migrujących tam gęsi liczy już 3-4 tysiące osobników. Autorzy badań argumentują, że zmiana zachowania społecznego gęsi zaszła dzięki wymianie kulturowej pomiędzy ptakami. Co więcej, do wymiany tej doszło też z innymi gatunkami, dzięki czemu wraz z gęsiami migrują inne gatunki. Mamy fascynującą możliwość obserwacji szybkiego pojawienia się nowych celów migracji oraz szlaku migracyjnego i obserwujemy to u gatunku, który uznawany jest za bardzo konserwatywny jeśli chodzi o zachowania i użytkowanie konkretnego miejsca. To daje nadzieję, że w czasach radykalnych zmian środowiskowych wywołanych zmianami klimatu, więcej gatunków będzie mogło poradzić sobie w ten sposób, mówi Jesper Madsen z Uniwersytetu w Aarhus. Madsen i jego zespół od ponad 35 lat badają gęsi krótkodziobe ze Svalbardu. Około 20 lat temu zaczęli otrzymywać pierwsze raporty o gęsiach z tej populacji, które pojawiły się w Szwecji i Finlandii. W latach 2018–2019 naukowiec wybrał się do Finlandii, gdzie wraz z kolegami złapali niektóre ptaki i wyposażyli je w nadajniki. Byliśmy niezwykle zdumieni, gdy okazało się, że połowa z oznaczonych zwierząt migrowała na Nową Ziemię, dodaje Madsen. Svalbard i Nową Ziemię dzieli około 1000 kilometrów, zatem doszło do znacznej zmiany szlaku migracyjnego. Bliższe badania wykazały, że do zmiany szlaku migracji doszło w ciągu 10–15 lat. Zwierzęta, które lecą na Nową Ziemię nie są jeszcze genetycznie czy demograficznie odmienne, ale już kwalifikują się do uznania ich za osobną populację. Naukowcy zauważyli, że nowa trasa ma pewne wady. Jest na przykład dłuższa. Ale przypuszczają, że inne zalety trasy oraz zalety ocieplającej się Nowej Ziemi muszą przewyższać wady. Dlatego pojawia się tam nowa populacja. Madsen podkreśla, że odkrycie pokazuje, jak ważne jest dla zwierząt społeczne uczenie się i wymiana kulturowa. Dotyczy to na pewno ptaków społecznych, ale prawdopodobnie również parzystokopytnych, wilków oraz waleni. W czasie, gdy ocieplenie klimatu i inne działania człowieka zagrażają wielu gatunkom, społeczne uczenie się może pozwolić im przetrwać. Przynajmniej w krótkim terminie, dodaje Madsen. « powrót do artykułu
  19. W 2007 roku naukowcy z Instytutu Antropologii Ewolucyjnej im. Maxa Plancka stwierdzili, że neandertalczycy z Uzbekistanu i Ałtaju przybyli z Europy. Narodziło się więc pytanie, którą drogą przeszli w te regiony. Komputerowe modelowanie możliwych dróg pokazało właśnie, że najprawdopodobniej nasi kuzyni przeszli do Uzbekistanu i na Syberię południowym wybrzeżem Morza Kaspijskiego. A to oznacza, że w słabo poznanych archeologicznie regionach północy Iranu i Azji Centralnej mogą czekać na nas interesujące odkrycia dotyczące historii paleolitycznego człowieka. Autorzy najnowszych badań połączyli opensource'owy system informacji geograficznej (QGIS) z danymi na temat przeszłego klimatu, by w ten sposób odtworzyć najłatwiejszą drogę, Least-Cost-Path (LCP). LPC nie zawsze jest drogą najkrótszą, ale powinna być – ze względu na warunki – najmniej kosztowną do przebycia. Badacze zastosowali analizę LCP do modelu prawdopodobnego przemieszczenia się neandertalczyków pomiędzy jaskiniami na Kaukazie, a jaskiniami w paśmie Ałtaj. W jednej z kaukaskich jaskiń, położonej na północy, znaleziono narzędzia kultury mikockiej, a w jaskini na południu – ślady kultury mustierskiej. To sugeruje obecność dwóch linii neandertalczyków. Na podstawie danych paleoklimatycznych naukowcy stwierdzili, że najbardziej przyjazne warunki migracji, z dość łagodnym, wilgotnym i stabilnym klimatem, panowały na południu Morza Kaspijskiego. Ich zdaniem, tamtejsze regiony były nie tylko idealnym przejściem z Europy, ale również mogły być miejscem, przez które przeszedł H. sapiens migrujący na Stary Kontynent z Afryki przez Lewant. Jeśli mają rację, to południowe wybrzeża Morza Kaspijskiego mogły być ważnym regionem wymiany kulturowej i genetycznej pomiędzy oboma gatunkami człowieka. « powrót do artykułu
  20. W dnie wyschniętego kraterowego jeziora wulkanicznego na Wyspie Wielkanocnej odkryto niedawno nowy posąg moai. Jest on mniejszy od pozostałych. Salvador Atan Hito, wiceprzewodniczący organizacji Ma'u Henua, która zrzesza rdzenną ludność, ujawnił, że będą prowadzone poszukiwania kolejnych figur. Być może uda się też znaleźć narzędzia wykorzystywane do ich rzeźbienia. Na mierzący ok. 160 cm posąg z tufu wulkanicznego natrafiono podczas badań geologicznych prowadzonych przez zespół naukowców i studentów-wolontariuszy po pożarze. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że jest dobrze zachowany. Analizy mają pokazać, kiedy m.in. został wykonany.   Moai są bardzo ważne, bo reprezentują historię Rapa Nui [rdzennej ludności Wyspy Wielkanocnej] - podkreśla dr Terry L. Hunt z Uniwersytetu Arizony, który od 20 lat bada moai. Gdy już myślimy, że znaleziono wszystkie posągi, pojawiają się kolejne - powiedział antropolog w wywiadzie dla programu „Good Morning America” telewizji ABC. Dr Hunt dodaje, że dotąd nie znaleziono posągów na terenie dawnego jeziora (zbiornika z krateru Rano Raku). Wg niego, istnieje spora szansa na odkrycie w osadach dennych kolejnych posągów. Wysokie trzciny zasłaniają widok, ale posługując się odpowiednim sprzętem, można przeprowadzić badania prospekcyjne.   « powrót do artykułu
  21. Opublikowane właśnie na łamach Nature cztery prace naukowe dotyczące misji DART (Double Asteroid Redirection Test) potwierdzają, że ludzkość dysponuje technologiami pozwalającymi na obronę Ziemi przed zagrażającymi jej asteroidami. Nie możemy powstrzymać huraganu czy trzęsienia Ziemi. Ale wiemy, jak zapobiec uderzeniu w Ziemię asteroidy, gdy mamy na to odpowiednią ilość czasu i zasobów. Możemy w ten sposób zapobiec wielkim zniszczeniom, komentuje profesor astronomii Derek Richardson z University of Maryland (UMD), szef jednej z grup naukowych misji DART. Autorzy wspomnianych badań opisali szczegółowo misję, zjawiska fizyczne stojące za zderzeniem pojazdu z asteroidą, obserwacje powstałych szczątków oraz szczegóły zmian orbity Dimorphosa, księżyca asteroidy Didymos. Uczeni stwierdzają, że nie tylko uderzenie pojazdu DART nadało pęd Dimorphosowi. Dodatkowy pęd został nadany przez gwałtowne wyrzucenie materiału skalnego, do którego doszło w wyniku uderzenia. Proces wyrzucenia materiału w wyniku uderzenia zadziałał na Dimorphosa 3,5-krotnie bardziej efektywnie niż samo uderzenie, mówi Richardson, który brał udział w obliczeniach dotyczących przekazania pędu z DART do Dimorphosa. W wyniku tego procesu orbita asteroidy zmieniła się bardziej, niż zakładały najbardziej konserwatywne obliczenia. Spodziewaliśmy się, że w wyniku uderzenia orbita Dimorphosa skróci się o około 10 minut. Jednak okazało się, że uległa ona skróceniu o nieco ponad 30 minut. Innymi słowy, wyrzucony materiał zadziałał jak silnik odrzutowy, który przesunął asteroidę jeszcze dalej od jej oryginalnej orbity, dodaje Tony Farnham z UMD. W październiku przyszłego roku Europejska Agencja Kosmiczna chce wystrzelić misję Hera, która w latach 2026–2027 będzie badała układ Dimorphos-Didymos. Eksperci mają nadzieję, że dzięki temu dowiedzą się więcej o skutkach uderzenia DART oraz o samym układzie. Wciąż nie wiemy zbyt wiele o Dimorphosie i Didymosie, gdyż obserwowaliśmy je tylko z zewnątrz. Jaka jest ich struktura wewnętrzna? Jaka jest różnica w porowatości pomiędzy nimi? To, między innymi, pytania, na które chce poznać odpowiedzi, by lepiej określić, na ile efektywna była misja DART oraz jak tworzą się i ewoluują takie struktury, dodaje profesor Jessica Sunshine. « powrót do artykułu
  22. Wysokie ciśnienie krwi w czasie ciąży jest powiązane z wyższym ryzykiem wystąpienia problemów poznawczych u matki w późniejszym życiu, czytamy na łamach Neurology. Badacze zauważyli też, że panie, u których wystąpił stan przedrzucawkowy były narażone na jeszcze wyższe ryzyko pojawienia się problemów poznawczych. Wysokie ciśnienie krwi podczas ciąży, w tym stan przedrzucawkowy, są uznanymi czynnikami ryzyka choroby serca i udaru. Nasze badania wskazują, że mogą być też czynnikami ryzyka spadku zdolności poznawczych, mówi autorka badań, doktor Michelle M. Mielke z Wake Forest University School of Medicine w Winston-Salem w Karolinie Północnej. Doktor Mielke i jej zespół prowadzili badania na grupie 2239 kobiet. Średnia ich wieku wynosiła 73 lata. Naukowcy przeanalizowali dane dotyczące ciąż i ich przebiegu. Stwierdzili, że 83% z badanych (1845 panie) było w ciąży co najmniej raz, a 385 kobiet (17%) albo nigdy nie była w ciąży, albo ciąża zakończyła się przed 20. tygodniem. Wśród pań, których ciąża rozwinęła się poza 20. tydzień, było 100 kobiet, u których wystąpiło wysokie ciśnienie krwi i 147 gdzie stwierdzono stan przedrzucawkowy lub rzucawkę. U pozostałych 1607 badanych ciśnienie krwi w czasie ciąży pozostawało w normie. Kobiety biorące udział w badaniu rozwiązywały następnie 9 różnych testów sprawdzających pamięć oraz myślenie. Testy powtarzano co 15 miesięcy przez kolejnych 5 lat. Badano za ich pomocą umiejętności zapamiętywania i myślenia, w tym ogólne zdolności poznawcze, tempo przetwarzania informacji, funkcje wykonawcze oraz przetwarzanie językowe i wizualne. Okazało się, że panie, u których podczas ciąży stwierdzono wysokie ciśnienie krwi, doświadczyły większego spadku zdolności poznawczych niż panie, u których ciśnienie krwi było w normie lub które nie rodziły. Po uwzględnieniu takich czynników jak wiek czy poziom wykształcenia, stwierdzono, że u pań, które miały podwyższone ciśnienie, spadek zdolności poznawczych w badanym okresie 5 lat wyniósł 0,4 punktu, a u pań, które nie doświadczyły problemów z ciśnieniem spadek był kilkukrotnie mniejszy i wyniósł 0,1 punktu. Z kolei panie, u których wystąpił stan przedrzucawkowy lub rzucawka, utraciły w tym czasie 0,5 punktu zdolności poznawczych. Uzyskane wyniki powinny zostać jeszcze potwierdzone podczas kolejnych badań, mówią naukowcy. Jednak sugerują one, że odpowiednie monitorowanie i zarządzenie ciśnieniem krwi w czasie i po ciąży jest ważnym czynnikiem wpływającym na zdrowie poznawcze kobiety w późniejszym życiu, mówi Mielke. « powrót do artykułu
  23. Marta Kozakiewicz-Latała z Wydziału Farmaceutycznego Uniwersytetu Medycznego im. Piastów Śląskich we Wrocławiu (UMW) dostała ponad 195 tys. zł na prace związane z wykorzystaniem druku 3D (technologii przyrostowej) do wytwarzania zaawansowanych postaci leków. Jej projekt „Zrozumienie mieszalności układów lek/polimer/plastyfikator i jej wpływu na właściwości mechaniczne polimerowych filamentów do przetwarzania w technologii przyrostowej FDM” doceniono w konkursie PRELUDIUM 21 Narodowego Centrum Nauki. W 2015 r. amerykańska Agencja Żywności i Leków (Food and Drug Administration, FDA) wydała pozwolenie na wprowadzenie do obrotu pierwszego leku uzyskiwanego na drodze druku 3D. Chodzi o stosowany w terapii epilepsji Spritam firmy Aprecia Pharmaceuticals. W Europie nie zarejestrowano jednak dotąd ani jednego wytwarzanego w ten sposób produktu leczniczego. Stąd projekt Kozakiewicz-Latały, która z opiekunem merytorycznym i promotorem dr. hab. Karolem Nartowskim będzie pracować wg paradygmatu knowledge based design; naukowcy chcą zrozumieć zjawiska fizyczne, które - jak napisano w komunikacie - mają znaczenie dla rozwoju technologii przyrostowych i wytwarzania spersonalizowanych leków. By móc uzyskiwać leki na drodze druku 3D, trzeba precyzyjnie określić proporcje i właściwości stosowanych materiałów. Miesza się je ze sobą w postaci sproszkowanej i poddaje tłoczeniu (ekstruzji) na gorąco. Finalnie muszą stworzyć mieszankę jednorodną, zarówno pod względem fizycznym, jak i molekularnym, co będzie miało wpływ na stabilność i jednolitość zawartości substancji aktywnej w wydrukowanych tabletkach - podkreślono w komunikacie. Kozakiewicz-Latała tłumaczy, że zadaniem jej minizespołu będą badania nad mieszalnością leków z polimerami i substancjami plastycznymi oraz wpływem fazy leku, amorficznej lub krystalicznej, na właściwości mechaniczne filamentów [materiału wykorzystywanego do druku]. Uzyskany filament musi, oczywiście, mieć jakość farmaceutyczną. Naukowcy wspominają o różnorakich efektach projektu. Po pierwsze, proces produkcji można by dostosować do potrzeb konkretnych pacjentów, dzięki czemu dałoby się poprawić jakość ich życia, a zarazem ograniczyć ryzyko wystąpienia skutków ubocznych. Po drugie, wykorzystanie druku przestrzennego pozwala uzyskać lek o dowolnym kształcie, a to z kolei daje kontrolę nad dostępnością farmaceutyczną (ilością substancji czynnej, jaka uwalnia się z preparatu farmaceutycznego w jednostce czasu). Po trzecie wreszcie, w poszczególnych warstwach, które uzyskiwano by z różnych materiałów, dałoby się umieścić inne substancje czynne. Dzięki temu ktoś, kto musi przyjmować szereg leków, mógłby sięgnąć po tylko jedną spersonalizowaną pigułkę. Planowany czas trwania projektu to 36 miesięcy; jego zakończenie ma nastąpić w połowie stycznia 2026 roku. « powrót do artykułu
  24. Szukając złóż srebra, w I w. n.e. Rzymianie założyli w rejonie Bad Ems w dzisiejszej Nadrenii-Palatynacie dwa obozy wojskowe. Dzięki sprzyjającym warunkom zachowała się tu zaostrzona palisada chroniąca przed atakami wroga. O takich instalacjach, których funkcję można porównać do drutu kolczastego, wspominały źródła z epoki, w tym np. Juliusz Cezar, ale dotąd nikomu nie udało się ich znaleźć. Wykopaliska pod auspicjami Wydziału Archeologii i Historii Rzymskich Prowincji Uniwersytetu Johanna Wolfganga Goethego we Frankfurcie, trwały parę lat. Odbywały się one we współpracy z rządem Nadrenii-Palatynatu. Prowadzący tam prace archeolog Frederic Auth trafił na fragmenty drewna, których zdjęcia przesłał profesorowi Markusowi Scholzowi z Uniwersytetu Goethego we Frankfurcie nad Menem, który specjalizuje się w historii i archeologii rzymskich prowincji. Jednak to, co zobaczył profesor Scholz na miejscu, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. W międzyczasie bowiem archeolodzy odsłonili całą drewnianą konstrukcję obronną, która zachowała się w wilgotniej glebie wzgórza Blöskopf. Uczony zorientował się, że ma do czynienia z zabytkiem, na jaki nigdy wcześniej nie natrafiono, z rzymską strukturą obronną, jaką dotychczas znaliśmy jedynie z literatury. Strukturę taką opisuje Juliusz Cezar w VII księdze „Wojny galijskiej” w rozdziałach 72–74. Nazywa ją „lilia” lub „stimuli”. Jak zdradził KopalniWiedzy Frederic Auth, różnica pomiędzy tym, co odkryto w Bad Ems, a opisem Cezara polega na tym, że Rzymianin opisuje rozsiane rowy, w których umieszczano taką strukturę, a niemieccy archeolodzy odkryli ciągłą linię takich umocnień, umieszczoną na dnie fosy okalającej obóz. Dlatego też Auth i jego koledzy używają na jej określenie współczesnego terminu technicznego „pila fossata”, a nie nazwy tradycyjnej. Frederic Auth poinformował również, że niektórzy specjaliści już wcześniej spekulowali o istnieniu takich struktur, twierdząc, że znalezione bez kontekstu pojedyncze zaostrzone kawałki drewna mogą być ich pozostałościami, a nie – jak stwierdzano – kołkami do rzymskich namiotów. Wspomniane wcześniej dwa rzymskie obozy odkryto dopiero w ostatnich latach. Były zlokalizowane po obu stronach doliny Emsbach. Wykopaliska rozpoczęto, gdy w 2016 r. przypadkowa osoba zauważyła różnice w wyglądzie poszczególnych części pola uprawnego. Sugerowało to, że pod spodem może się znajdować jakaś struktura. Dzięki zdjęciom z drona odkryto podwójny rów. Późniejsze badania geomagnetyczne wykazały obecność obozu o powierzchni 8 ha z ok. 40 drewnianymi wieżami. Wtedy do pracy przystąpili archeolodzy. Okazało się, że mamy do czynienia z obozem, który miał być stałą siedzibą wojskową, ale nigdy nie został ukończony. Zbudowano jedynie magazyn na zboże. Około 3000 żołnierzy przez kilka lat mieszkało tam w namiotach. Następnie obóz został spalony. Jakiś czas później, dwa kilometry dalej w linii prostej, po drugiej stronie doliny, znaleziono znacznie mniejszy obóz. Miejsce to nie było archeologiczną białą plamą. Pierwsze wykopaliska rozpoznawcze przeprowadzono tam już w 1897 roku. Wówczas odkryto pozostałości muru, ślady ognia oraz żużel. Archeolodzy doszli wówczas do wniosku, że w tym miejscu Rzymianie dokonywali wytopu żelaza i że było ono w jakiś sposób związane z przebiegającym kilkaset metrów dalej Limes Germanicus. Taka interpretacja obowiązywała przez dziesięciolecia. Teraz trzeba było ją odrzucić. To, co uznano w przeszłości za piec, było prawdopodobnie wieżą strażniczą niewielkiego obozu liczącego około 40 żołnierzy. I prawdopodobnie opuszczający obóz żołnierze celowo podłożyli ogień pod wieżę. A pod koniec wykopalisk znaleziono nie tylko jedyną w swoim rodzaju strukturę obronną, ale i monetę z 43 roku, która potwierdziła, że obóz nie powstał w związku z limesem zbudowanym około 60 lat później. Dlaczego jednak Rzymianie nie dokończyli budowy dużego obozu i opuścili ten region po kilku latach? Odpowiedzi należy prawdopodobnie szukać u Tacyta. Opisuje on, jak w 47 roku prokonsul Curtius Rufus zrezygnował z próby założenia w tej okolicy kopalni srebra. Powodem była zbyt mała zawartość metalu w rudzie. I rzeczywiście, archeolodzy znaleźli też szyb i tunele rzymskiego pochodzenia, które wskazują na prowadzone tutaj prace górnicze. Curtius Rufus miał pecha. Rzymski tunel leży zaledwie kilka metrów nad Bad Emser Gangzug. Gdyby Rzymianie się tam dokopali, mogliby w tym miejscu prowadzić opłacalną eksploatację srebra. W czasach nowożytnych wydobyto tam bowiem około 200 ton srebra. Jednak prace przerwano prawdopodobnie z powodu niezadowolenia żołnierzy. Od Tacyta wiemy, że napisali oni list do cesarza Klaudiusza, prosząc go, by nagrodził dowódców wcześniej, żeby nie marnowali niepotrzebnie sił żołnierzy. Profesor Scholz mówi, że powyższe hipotezy należy jeszcze potwierdzić w toku kolejnych prac. Uczony zastanawia się też, czy i większy obóz nie był otoczony przez „pila fossata”. « powrót do artykułu
  25. Nie wszystkie zanieczyszczenia powietrza mają pochodzenie antropogeniczne. Jeśli średnia globalna temperatura wzrośnie o 4 stopnie Celsjusza, ilość pyłków roślinnych oraz pyłu w atmosferze zwiększy się nawet o 14%, uważają naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Riverside. Powietrze będzie więc znacznie bardziej zanieczyszczone niż obecnie, a trzeba wziąć pod uwagę, że mowa tutaj wyłącznie o wzroście zanieczyszczeń ze źródeł naturalnych. Źródła antropogeniczne nie zostały uwzględnione. Nie badaliśmy antropogenicznego zanieczyszczenia, gdyż mamy wpływ na poziom naszej emisji. Ale nie mamy wpływu na zanieczyszczenie powietrza przez rośliny i pył, mówi główny autor najnowszych badań, doktorant James Gomez. Wszystkie rośliny emitują biogenne lotne związki organiczne (LZO). Zapach świeżo skoszonej trawy czy dojrzałej truskawki to właśnie biogenne LZO. Rośliny emitują je bez przerwy, mówi Gomez. Same w sobie związki te nie są groźne, ale gdy przereagują z tlenem tworzą aerozole organiczne. Te zaś mogą przyczyniać się do zwiększenia śmiertelności niemowląt i rozwoju astmy u dzieci oraz do chorób serca i nowotworów płuc u dorosłych. Rośliny zwiększają produkcję LZO w reakcji na rosnący poziom dwutlenku węgla oraz wzrost temperatur. Dlatego też w kolejnych dziesięcioleciach należy spodziewać się wyższego stężenia biogennych LZO w atmosferze. Drugim źródłem naturalnych zanieczyszczeń będzie pył z Sahary. Z naszych modeli wynika, że zwiększy się intensywność wiatrów, które uniosą do atmosfery więcej pyłu, wyjaśnia współautor badań, profesor Robert Allen. Więcej pyłu pojawi się przede wszystkim w Afryce, na wschodzie USA i na Karaibach. Bardziej zapylone powietrze nad Afryką Północną – nad Saharą i Sahelem – prawdopodobnie zwiększy intensywność zachodnioafrykańskich monsunów. Autorzy badań stwierdzili, że zanieczyszczenie pyłem zawieszonym PM 2.5 – do których należą organiczne aerozole, pył, sól morska, sadza czy związki siarki – będzie rosło proporcjonalnie do wzrostu poziomu dwutlenku węgla w atmosferze. Im bardziej zwiększymy poziom CO2, tym więcej PM 2.5 trafy do atmosfery. Prawdziwa jest również zależność odwrotna. Mniejsza emisja CO2 to mniej PM 2.5, wyjaśnia Gomez. Naukowcy zauważyli, że przy wzroście globalnej temperatury o 2 stopnie Celsjusza poziom PM 2.5 nad lądami wzrośnie o 7%. Stwierdzają przy tym, że ich szacunki mogą być zaniżone, gdyż nie brali pod uwagę wpływu częstszych pożarów lasów spowodowanych zwiększonymi temperaturami. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...