-
Liczba zawartości
37640 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
247
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Władze Wuhanu ustawiły na ruchliwych skrzyżowaniach automatyczne bramki dla pieszych, które otwierają się tylko po zmianie świateł na zielone. Ma to zapobiec przechodzeniu w niedozwolonych momentach, które stało się plagą w wielu miastach Chin. Mówi się nawet o chińskim stylu przechodzeniu przez ulicę, w ramach którego piesi ignorują światła i wkraczają na ruchliwe drogi i skrzyżowania, zazwyczaj w dużych grupach. Jedni argumentują, że za takim zachowaniem stoi brak poszanowania Chińczyków dla prawa, inni, np. pisarz Yuan Xiaobin, podkreślają, że to raczej skutek działania samej infrastruktury. O ile bowiem w Niemczech czerwone światła dla pieszych świecą nie dłużej niż 60 s (tyle, jak wykazały badania, Niemcy są skłonni poczekać, by przejść przez ulicę), o tyle w Państwie Środka zaprogramowany czas sięga nawet 90 s. Poza tym, gdy zielone się wreszcie pojawi i tak nie wiadomo, czy samochody pozwolą pieszym przejść. Chiński styl przechodzenia przez drogę prowadzi do dużych korków. Wbrew oczekiwaniom władz, grzywny wcale nie okazały się skutecznym środkiem zaradczym. Dotąd próbowano zwalczać "wolną amerykankę" na wiele różnych, czasem dziwnych, sposobów, np.: karząc łamiących przepisy noszeniem zielonych czapek czy malując na chodniku czerwone linie, co miałoby skłaniać ludzi do refleksji. Na drodze umieszczano też manekiny z urazami i białe krzyże. Nic się jednak tak naprawdę nie sprawdziło. Na razie bramki, które do złudzenia przypominają te z metra, stanęły na kilku przejściach dla pieszych w Wuhanie. Jeśli się sprawdzą, zostaną zainstalowane w całym mieście. Bramki otwierają się po przełączeniu świata na zielone i zamykają się po zapaleniu czerwonego. By ludzie nie obchodzili czy nie przeskakiwali urządzeń, zainstalowano tam kamery przemysłowe. Twarze naruszających przepisy będą wyświetlane na cyfrowych billboardach w okolicy. « powrót do artykułu
-
Najdroższy na świecie lek zostaje wycofany z obrotu. Terapia genetyczna Glybera została opracowana przez firmę uniQure z Amsterdamu i w 2012 roku zyskała pięcioletnią akceptację na terenie Unii Europejskiej. Lek miał radzić sobie z rzadkim wrodzonym niedoborem lipazy lipoproteinowej (LPDP). Jego pojedyncza dawka kosztowała 1 milion euro. W ciągu ostatnich pięciu lat tylko jeden pacjent zdecydował się na kosztowne leczenie. Jako, że liczba osób cierpiących na jest niewielka, a firma nie widzi szans na sprzedaż większych ilości leku, przedsiębiorstwo zdecydowało, że nie będzie starało się o ponowną rejestrację. Glybera będzie więc dostępna na terenie UE do 25 października. W USA lek nie został zarejestrowany. Eksperci mówią, że decyzja o wycofaniu leku pozwoli na zaoszczędzenie uniQure 2 milionów euro rocznie, dzięki czemu firma będzie mogła skupić się na pracach nad innymi terapiami genowymi. Na razie trudno stwierdzić, w jaki sposób komercyjna porażka Glybery wpłynie na rynek terapii genowych. Naukowcy pracują nad takimi terapiami od około 30 lat, ale dopiero ostatnio pojawiła się szansa, że tego typu leki zaczną trafiać na rynek. Glybera była pierwszą tego typu metodą lecznia zaaprobowaną na terenie UE. W USA dotychczas nie dopuszczono żadnej terapii genowej. Na szczęście inwestorzy są coraz bardziej zainteresowani terapiami genowymi, jest więc nadzieja, że pomimo porażki Glybery nie zabraknie pieniędzy na rozwój nowoczesnych leków. « powrót do artykułu
-
Stosując nowe podejście, Kanadyjczycy zbadali biomechanikę seksu delfinów butlonosych. Choć wydaje się intuicyjne, że penis doskonale pasuje do pochwy w czasie kopulacji, biomechanika i szczegóły anatomicznego dopasowania są dość złożone i rzadko się je bada. Walenie, np. delfiny i morświnowate, mają w pochwach niezwykłe fałdy, spirale i zachyłki, przez które, by zapłodnić jajo, muszą nawigować penis i plemniki - opowiada dr Dara Orbach z Uniwersytet Dalhousie. Chcąc sprawdzić, jak głęboko penis penetruje waginę i które jego części wchodzą w kontakt z jakimi elementami anatomii samicy, po zdobyciu narządów płciowych naturalnie zmarłych waleni zespół Orbach opracował metodę wypełniania penisów, by doprowadzać do erekcji i symulować kopulację z próbkami tkanki pochwy. Penisy butlonosów zwyczajnych (Tursiops truncatus) mechanicznie pompowano i utrwalano w formalinie. Odmrożone waginy barwiono jodyną. Najpierw narządy płciowe samców i samic badano za pomocą tomografu oddzielnie. Później penisy wypełniano w pochwie i skanowano łącznie. Obrazy zrekonstruowano w płaszczyźnie poprzecznej i strzałkowej. Stworzono też silikonowe modele wnętrza pochwy. W ten sposób Kanadyjczycy chcieli sprawdzić, jak jej kształt koewoluował z kształtem penisa. Większość poprzednich badań genitaliów koncentrowała się na penisie. Analiza zróżnicowania genitaliów łącznie u obu płci - w tym interakcji w czasie kopulacji - ma kluczowe znaczenie dla zrozumienia działających sił ewolucyjnych. Ssaki morskie stanowią ciekawy przypadek ewolucji kopulacji, bo muszą walczyć z unikatowymi wyzwaniami, np. jednoczesnym pływaniem w przestrzeni 3D i niedopuszczaniem do wlewania się wody morskiej do macicy. Orbach dodaje, że badania kopulacji zwierząt dają praktyczne korzyści, np. związane z ochroną gatunków. Technikę, którą opracowaliśmy, można zastosować u innych [niż butlonosy] gatunków, by lepiej rozwinąć programy wspomagania rozrodu w niewoli. [...] Nasze badanie może też pomóc w przewidzeniu, które naturalne akty seksualne doprowadzą do zapłodnienia, ponieważ aby zoptymalizować ułożenie genitaliów i penetrację, samiec musi napłynąć na samicę pod konkretnym kątem. « powrót do artykułu
-
Bill Gates, który dzięki nowoczesnym technologiom stał się najbogatszym człowiekiem na świecie, ściśle ogranicza swoim dzieciom korzystanie ze zdobyczy współczesnej techniki. W wywiadzie dla Mirror założyciel Microsoftu odpowiadał na pytania dotyczące m.in. wychowania dzieci. Gates ma ich trójkę. Jennifer ma obecnie 20 lat, Rory to 17-latek, a najmłodsza jest 14-letnia Phoebe. Jak się okazuje, dzieci miliardera mogą – przynajmniej w pewnych okolicznościach – pozazdrościć swobody przeciętnym polskim rówieśnikom. Okazuje się, że w domu Gatesów obowiązuje ściśle wyznaczona godzina, po której dzieci nie mogą mieć kontaktu z monitorem czy telewizorem. Dzięki temu lepiej śpią. Nie od dzisiaj bowiem wiadomo, że telewizory czy monitory komputerowe zaburzają zegar biologiczny. To jednak nie jedyne ograniczenie. Urządzenie tak powszechne wśród polskich dzieci jak smartfon nie jest w domu Gatesów oczywistością. Do 14. roku życie żadne z potomstwa miliardera nie miało własnego telefonu, a urządzenia te są ściśle zakazane podczas rodzinnych posiłków. Nie używamy telefonów przy stole podczas posiłków, nie daliśmy dzieciom smartfonów zanim nie ukończyły 14. lat i skarżyły się, że inne dzieci miały je wcześniej. Osoby, które co nieco czytały o Gatesie, nie będą zdziwione, że jego dzieci nie opływają w luksusy. Sam założyciel Microsoftu nie afiszuje się ze swoim bogactwem. Jak odnotowała dziennikarka "Mirror", podczas wywiadu Gates miał na ręku zegarek wart 8 funtów, a sam uważa się za przeciętnego Amerykanina, który lubi hamburgery. Od czasu odejścia z Microsoftu Gates poświęcił się pracy w Fundacji Billa i Melindy Gatesów. Jego wizyta w Wielkiej Brytanii miała związek z przekazaniem przez Londyn funduszy na Global Polio Eradication Initiative. To program, którego celem jest ostateczne wytępienie polio, a Fundacja Gatesów jest jego ważnym sponsorem. Pomimo głosów twierdzących, że w związku z działaniami konserwatywnego rządu Theresy May oraz podobnych obaw wyrażanych w związku z prezydenturą Donalda Trumpa, Gates optymistycznie patrzy w przyszłość działań charytatywnych. W 1930 roku tylko 30% ludzi potrafiło czytać. Dzisiaj potrafi 80% ludzi. Jeszcze w 1950 roku 3/4 świata żyło w skrajnej nędzy. Dzisiaj jest to mniej niż 10%. W 1990 roku około 10% dzieci umierało przed 5. rokiem życia, niemal wyłącznie z przyczyn, którym można było zapobiec. Obecnie odsetek ten wynosi mniej niż 5%, stwierdza Gates. Jeśli miałbym wybrać jedną liczbę, która pokazuje znaczenie pomocy dla krajów rozwijających się, byłaby to liczba 122 miliony. Tyle dzieci udało się ocalić od 1990 roku, dodaje. « powrót do artykułu
-
Pozbawione tlenu golce piaskowe (Heterocephalus glaber) mogą przeżyć, metabolizując fruktozę jak rośliny. Zrozumienie, jak golce to robią, może pomóc w opracowaniu leków np. na zawały czy udary. To ostatnie odkrycie dot. golców piaskowych - zmiennocieplnych ssaków, które żyją dziesięciolecia dłużej niż inne gryzonie, rzadko zapadają na nowotwory i nie odczuwają wielu rodzajów bólu - podkreśla prof. Thomas Park z Uniwersytetu Illinois w Chicago. U ludzi, myszy laboratoryjnych i innych ssaków pozbawione tlenu neurony nie mają energii i zaczynają obumierać. U golców występuje jednak mechanizm zapasowy: komórki ich mózgu zaczynają spalać fruktozę (na drodze beztlenowej, o której dotąd myślano, że jest wykorzystywana wyłącznie przez rośliny). Gdy podczas eksperymentów naukowcy wytwarzali warunki z niską zawartością tlenu, okazało się, że golce uwalniały do krwiobiegu duże ilości fruktozy. Ta zaś była transportowana do mózgu przez molekularne pompy fruktozowe; co ciekawe, u wszystkich innych ssaków znajdują się one wyłącznie w komórkach jelita. Golec przearanżował podstawy metabolizmu, by stać się supertolerancyjnym na niewielkie ilości tlenu - opowiada Park, który bada ten dziwny gatunek już od 18 lat. Przy poziomach tlenu, w których ludzie umierają w ciągu paru minut, golce mogą przeżyć przynajmniej 5 godzin. Zapadają w coś w rodzaju hibernacji - by oszczędzać energię, ograniczają ruchy i znacznie obniżają tętno oraz częstość oddechu. Do czasu, aż tlen stanie się znowu dostępny, przestawiają się też na fruktozę. Oprócz tego golce są chronione przed innym skutkiem hipoksji - obrzękiem płuc (gromadzeniem płynu przesiękowego, który utrudnia wymianę gazową). Autorzy publikacji z pisma Science uważają, że niezwykły metabolizm to przystosowanie do życia w ubogich w tlen norach. Golce mieszkają bowiem w zatłoczonych tunelach (kolonie składają się nawet z 300 osobników), przez co zapasy O2 szybko się wyczerpują. « powrót do artykułu
-
Wielomiliardowe straty w wyniku wypadku Deepwater Horizon
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Po trwających sześć lat badaniach naukowcy wyliczyli, że wartość zniszczeń w środowisku naturalnym spowodowanych katastrofą platformy Deepwater Horizon z 2010 roku wyniosła 17,2 miliarda USD. Był to największy wyciek ropy naftowej w historii USA. Praca uczonych z Virginia Institute of Technology to pierwsza całościowa ocena wartości finansowej środowiska naturalnego zniszczonego przez wyciek 500 milionów litrów ropy. To dowód, że zasoby naturalne mają olbrzymią wartość finansową dla obywateli USA, którzy odwiedzają Zatokę oraz dla tych, którzy po prostu dbają o zachowanie środowiska naturalnego – mówi jeden z autorów opracowania, profesor Kevin Boyle. Naukowcy opracowali ankietę, na podstawie której określili, ile jest w skłonny wydać mieszkaniec USA, by nigdy więcej podobna katastrofa nie miała miejsca. W opracowaniu brano pod uwagę m.in. zniszczenia na plażach, terenach podmokłych, zabite zwierzęta i zniszczone rafy koralowe. Z badań wynika, że na ochronę przed podobną katastrofą mieszkańcy Stanów Zjednoczonych byliby skłonni przeznaczyć właśnie 17,2 miliarda dolarów. W maju 2010 roku, miesiąc po wycieku, amerykańska Narodowa Administracja Oceaniczna i Atmosferyczna powołała grupę 18 naukowców, których zadaniem było określenie materialnej wartości zniszczonych zasobów naturalnych. Już wstępne badania wykazały, że przeciętne gospodarstwo domowe byłoby skłonne wydać 153 dolary na zapobieżenie takim wypadkom w przyszłości. Po pomnożeniu tej kwoty przez liczbę gospodarstw domowych otrzymano 17,2 miliarda USD. Zaskoczył nas ten wynik. Pokazywał on, jak bardzo ludzie cenią sobie morski ekosystem. Były one tym bardziej znaczące, że kolejne analizy potwierdziły te wstępne badania – mówi Boyle. Badania ankietowe zostały przeprowadzone na dużej próbce przypadkowo wybranych dorosłych zamieszkujących całe terytorium USA. Uczestników badania poinformowano o sytuacji w Zatoce Meksykańskiej przed i po wycieku, następnie opisano im system, który dałby 100-procentową pewność, że w ciągu najbliższych 15 lat nie dojdzie do podobnego wypadku. Poinformowano ich też, że wdrożenie tego programu wymagałoby nałożenia na gospodarstwo domowe jednorazowego podatku. Ankietowani mieli opowiedzieć się za lub przeciw. Ludzie cenią środowisko naturalne, warto więc podjąć działania, by ochronić się przed przyszłymi katastrofami i skorygować błędy z przeszłości – dodaje Boyle. « powrót do artykułu -
W świecie coraz bardziej nasyconym nowoczesnymi technologiami pozostaje coraz mniej miejsca na prywatność. Na ulicach śledzą nas kamery przemysłowe, gdy korzystamy z karty płatniczej zdradzamy czas i miejsce swojej lokalizacji, a coraz bardziej zaawansowane smartfony, sieci komputerowe i związane z nimi usługi zbierają o nas coraz więcej informacji. Okazuje się, że na prywatność nie mamy co liczyć nawet słuchając muzyki w domowym zaciszu. Znany producent sprzętu audio, Bose, został właśnie oskarżony o szpiegowanie użytkowników za pomocą... słuchawek. Pozew zbiorowy został złożony wczoraj w sądzie w stanie Illinois. Powodzi twierdzą w nim, że sprzęt Bose zbiera informacje na temat ich preferencji muzycznych, przesyła je na serwery producenta, a ten sprzedaje takie informacje stronom trzecim. Inicjatorem pozwu jest Kyle Zak, który w ubiegłym miesiącu wydał 350 USD na zakup słuchawek. Zarejestrował je następnie na witrynie producenta, podając swoje nazwisko i adres e-mail oraz numer seryjny produktu. To pozwoliło mu pobrać aplikację Bose Connect, dzięki której słuchawki zyskały nowe funkcje, takie jak np. możliwość dopasowania dopuszczalnego szumu tła. Zak skonfigurował słuchawki tak, by ze smartfona, na którym odtwarza muzykę, trafiały do nich także informacje o tytule utworu czy wykonawcy. To jednak oznacza, że wszelkie treści audio, które trafiają do słuchawek, można zidentyfikować. Gdy zatem posiadacz słuchawek objerzy klip wideo dotyczący polityki czy kwestii zdrowotnych, do producenta słuchawek trafiają możliwe do powiązania z konkretną osobą wrażliwe dane dotyczące jej przekonań politycznych czy stanu zdrowia. Co gorsza, jak twierdzą prawnicy Zaka, Bose sprzedaje takie informacje firmie Segment.io. Gdy już do niej trafią, nie wiadomo, co się dalej z nimi dzieje i kto jeszcze może wejść w ich posiadanie. Klienci nie zostali poinformowani, ani nie wyrażali zgody na to, by tego typu dane trafiały do Bose czy do stron trzecich – czytamy w pozwie. Słuchawki Bose to kolejny produkt codziennego użytku, który zbiera dane i przesyła do producenta. Niedawno informowaliśmy, że firma Vizio zawarła ugodę Federalną Komisją Handlu, która oskarżyła ją o to, że firmowe telewizory szpiegowały 11 milionów użytkowników. « powrót do artykułu
-
Siergiej Leszczyński, paleontolog z Narodowego Badawczego Tomskiego Uniwersytetu Państwowego (TSU), badał szczątki jakuckich mamutów ze stanowiska Berelekh. Okazało się, że cierpiały one na choroby układu szkieletowego, które często widuje się u współczesnych ludzi. Rosjanie podkreślają, że kości mamutów sprzed 12-13 tys. lat świetnie się zachowały. Przykrywały je osady, dzięki czemu nie uległy zwietrzeniu ani nie zostały zniszczone przez drapieżniki. Ponieważ w warunkach wiecznej zmarzliny rozkład tkanek zachodzi wolno, nawet po bardzo długim czasie na niektórych kościach można znaleźć tkankę chrzęstną. Podczas prac Leszczyński zauważył, że objawy chorób układu szkieletowego - np. osteoporozy, osteolizy, zwłóknienia czy osteomalacji (rozmiękania) - występują w ok. 42% próbek. Co więcej, 2 rodzajów zmian patologicznych nie wykryto dotąd u mamutów. W przypadku jednej (po angielsku nazywanej rice grain lub articular mouse) w jamie stawu znajduje się wolny fragment kości lub tkanki chrzęstnej. U ludzi dość często obserwuje się coś takiego. Wskazuje to na poważną chorobę, np. martwicę podchrzęstną kości. Zwierzę z taką przypadłością miało ograniczoną mobilność i często bywało łatwym łupem dla drapieżników. Druga z patologii polegała na niezamknięciu otworów wyrostków poprzecznych (foramen transversarium) kręgów szyjnych; przez nie zmierzają ku górze tętnica, żyły kręgowe i splot nerwów współczulnych. Ponieważ naukowcy znaleźli więcej kręgów z takimi zmianami, wiadomo, że należały one do różnych osobników. Uzyskane wyniki potwierdzają hipotezę paleontologów z TSU, że przyczyną masowego wymierania mamutów był geochemiczny stres, wywołany niedoborem minerałów i dużymi zmianami ekologicznymi. Autorzy publikacji z pisma Quaternary International podkreślają, że ogólny obraz patologiczny przypomina chorobę Kaszina-Beka, u której podstaw leży niedobór selenu oraz jodu. Zmiany w kośćcu można by wyjaśnić silnym zakwaszeniem, widocznym w północnej Eurazji zwłaszcza w późnym glacjale (10-15 tys. lat temu). « powrót do artykułu
-
Makrofagi, fagocytujące komórki odpornościowe, pełnią w sercach ssaków niespodziewaną funkcję - gromadząc się wokół komórek węzła przedsionkowo-komorowego, wspomagają przewodzenie bodźców elektrycznych, a tym samym bicie serca. Gdy naukowcy z Massachusetts General Hospital (MGH) wyhodowali myszy pozbawione makrofagów, cierpiały one na arytmię. To badanie zapewnia nowe spojrzenie na elektrofizjologię. Mamy teraz nowy typ komórek biorących udział w przewodzeniu - podkreśla Matthias Nahrendorf. Od dziesięcioleci wiadomo, że duża liczba makrofagów występuje wokół chorych/objętych stanem zapalnym serc. Nahrendorf postanowił jednak sprawdzić, na czym polega rola makrofagów w zdrowym narządzie. Kiedy mysz pozbawiona makrofagów przeszła rezonans serca i EKG, technik stwierdził, że jej serce bije za wolno. Badania zdrowego zwierzęcia wykazały, że w węźle przedsionkowo komorowym znajduje się sporo rezydentnych makrofagów. Nahrendorf pokazał wyniki Davidowi Milanowi i Patrickowi Ellinorowi, elektrofizjologom z MGH, którzy pomogli mu w dalszych eksperymentach. Okazało się, że makrofagi rozpościerają błony między komórkami węzła i tworzą połączenia szczelinowe (neksusy) umożliwiające przepływ impulsów elektrycznych. Makrofagi przygotowują komórki przewodzące na następną falę potencjału czynnościowego, dzięki czemu mogą one utrzymać tempo. Gdy uzyskaliśmy pierwsze dane za pomocą techniki patch clamp [techniki stabilizacji skrawka błony], okazało się, że wchodzące w kontakt z kardiomiocytami makrofagi ulegają rytmicznej depolaryzacji. To był ten moment, gdy zdałem sobie sprawę, że ich rola nie polega na izolowaniu, lecz przewodzeniu - podkreśla Nahrendorf. Amerykanie chcą kontynuować badania i np. sprawdzić, czy makrofagi mają coś wspólnego z częstymi postaciami zaburzeń przewodzenia. « powrót do artykułu
-
Wygląda na to, że spożycie słodzonych napojów gazowanych i soków ma negatywny wpływ nie tylko na nasze zęby i grozi cukrzycą, ale szkodzi też mózgowi. Dane zebrane podczas Framingham Heart Study (FHS) wskazują, że im więcej pijemy napojów gazowanych i słodzonych soków, z tym większym prawdopodobieństwem będziemy mieli gorszą pamięć, mniejszą objętość mózgu i mniejszy hipokamp. Z artykułu opublikowanego na łamach pism Alzheimer's & Dementia oraz Stroke dowiadujemy się również, że ci, którzy codziennie piją dietetyczne napoje gazowane są narażeni na trzykrotnie większe ryzyko udaru i demencji, niż osoby nie pijące takich napojów. Nasze badania wskazują na istnienie związku pomiędzy wyższym spożyciem słodzonych napojów, a atrofią mózgu, w tym na zmniejszoną objętość mózgu i gorszą pamięć – mówi jeden z autorów badań, doktor Matthew Pase z Katedry Neurologii Wydziału Medycyny Boston University. Odkryliśmy również, że osoby pijące codziennie dietetyczne napoje gazowane narażają się na niemal trzykrotnie większe ryzyko udaru i demencji – dodaje uczony. Nie od dzisiaj wiadomo, że nadmierne spożycie cukru jest niekorzystne dla zdrowia. Dlatego też dietetyczne napoje gazowane są często postrzegane jako zdrowsza alternatywa ich klasycznych wersji. Jednak, jak wiemy z innych badań, zarówno napoje słodzone cukrem jak i słodzikami są powiązane z problemami z układem krążenia. We wspomnianych powyżej badaniach brało udział około 4000 osób w wieku ponad 30 lat. Osoby te badano za pomocą rezonansu magnetyczne oraz testó poznawczych. Następnie przez kolejnych 10 lat śledzono losy 2888 osób w wieku co najmniej 45 lat oraz 1484 osób w wieku co najmniej 60 lat. U pierwszych szukano oznak udaru, u drugich - demencji. Uczeni stwierdzili, że inne czynniki, takie jak np. wcześniej występujące choroby serca, cukrzyca czy wysokie ciśnienie, nie wyjaśniały całkowicie wszystkich zaburzeń zdrowia. Na przykład wiadomo, że osoby pijące dużo słodzonych napojów gazowanych są bardziej narażone na cukrzycę, która z kolei może zwiększać ryzyko demencji. Nawet jednak usunięcie z zestawu danych cukrzyków wskazywało, że istnieje jeszcze inny mechanizm powodujący, że konsumpcja napojów gazowanych zwiększa ryzyko demencji. Naukowcy powstrzymują się przed wyciąganiem ostatecznych wniosków, twierdząc, że potrzebne są kolejne badania. Warto na przykład zbadać, czy słodziki mogą mieć negatywny wpływ na mózg. Tak czy inaczej warto ograniczyć picie napojów gazowanych. « powrót do artykułu
-
W Nature Communications ukazały się wyniki badań dotyczących aktywności ponad miliona biegaczy. Naukowcy śledzili ich przez pięć lat i udowodnili, że aktywność fizyczna jest społecznie zaraźliwa. Informacje o aktywności znajomych powodują, że sami zaczynamy więcej ćwiczyć. Gdy znajomi dzielą się w serwisach społecznościowych informacjami o tym, że biegają, może spowodować, że sami będziemy biegać dalej, szybciej i dłużej – mówi profesor Sinan Aral z MIT-u, autor badań „Exercise contagion in a global social network". Aral i doktor Christos Nicolaides wykorzystali dane dotyczące lokalizacji, powiązań w serwisach społecznościowych oraz zwyczajów dotyczących biegania ponad miliona osób, które w serwisach społecznościowych informowały o przebiegniętych przez siebie trasach. W sumie przez pięć lat przebigły one 359 milionów kilometrów. Biegacze informowali znajomych o długości biegu, czasie jego trwania, tempie i spalonych kaloriach. Profesor Aral mówi, że rozpowszechnianie takich informacji było silnie zaraźliwe społecznie. Uczeni zaobserwowali, że w dniu, w którym dana osoba biegała, informacja o jej aktywności skłaniała kogoś z jej znajomych do przebiegnięcia dodatkowych 300 metrów na każdy kilometr, który ta osoba przebiegła, a każde 10 minut biegu inspirowało kogoś do biegania o 3 minuty dłużej. Naukowcy od dawna spierają się o to, czy osiągnięcia sportowe jednej osoby wpływają na osiągnięcia jej znajomych. Profesor Aral mówi, że porównywanie się do lepszych inspiruje nas do cięższej pracy, a porównywanie sie z gorszymi każe nam pilnować, by nie okazali się oni w przyszłości lepsi. Jego zdaniem, przeprowadzone przezeń badania dowiodły występowania obu typów zachowań, chociaż silniej działa porównywanie się z lepszymi Znaczenie ma również płeć. Okazało się, że rywalizacja sportowa jest silniejsza pomiędzy mężczyznami. Zauważono tutaj silniejsze współzawodnictwo niż pomiędzy parami mieszanymi. Co więcej, na zachowania sportowe mężczyzn wpływają osiągi zarówno innych mężczyzn jak i kobiet. Jeśli zaś chodzi o panie, to zauważono wpływ osiągnięć jednych pań na inne, ale tylko na takie, które we wcześniejszych badaniach twierdziły, że bardziej wpływają na nie ich własne zamierzenia i plany, niż ich partnerzy. « powrót do artykułu
-
Sąd z Ivrei we Włoszech orzekł, że nadmierne, związane z pracą korzystanie z telefonu komórkowego spowodowało, że u 57-letniego dziś Roberta Romeo rozwinął się łagodny guz mózgu. Romeo zeznał, że obowiązki służbowe obligowały go do korzystania z komórki przez 3-4 godziny każdego dnia roboczego przez 15 lat. Po raz pierwszy na świecie sąd uznał, że zaistniał związek między niewłaściwym korzystaniem z telefonu i guzem mózgu - powiedzieli prawnicy Włocha Stefano Bertone i Renato Ambrosio. Romeo podkreśla, że nie zamierza demonizować telefonów komórkowych, tym niemniej powinniśmy mieć większą świadomość, jak ich używać. Nie miałem wyboru; musiałem sięgać po komórkę, by porozmawiać z kolegami i organizować sobie pracę. Przez 15 lat ciągle dzwoniłem, także z domu i samochodu. Były menedżer opowiada, że w pewnym momencie zaczęło mu się wydawać, że jego prawe ucho jest cały czas zatkane. W końcu 7 lat temu w jego mózgu wykryto guz. Na szczęście był łagodny, ale nadal nic nie słyszę, bo trzeba było usunąć nerw przedsionkowo-ślimakowy [VIII nerw czaszkowy]. Specjalista orzekł, że Romeo poniósł 23% uszczerbek na zdrowiu. Na tej podstawie zasądzono, by Krajowy Zakład Ubezpieczeń z tytułu Wypadków przy Pracy (INAIL, Istituto nazionale Assicurazione Infortuni sul Lavoro) wypłacał mu 500 euro miesięcznie. « powrót do artykułu
-
Współczesna nauka odkrywa osiągnięcia średniowiecznej medycyny
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Humanistyka
Większości ludzi średniowiecze kojarzy się wyłącznie z „Wiekami ciemnymi”, okresem upadku we wszystkich możliwych dziedzinach życia. Ci, którzy o średniowieczu co nieco wiedzą, wiedzą również, że obraz taki jest nieprawdziwy, że wiele zawdzięczamy tej epoce, a jej osiągnięcia naukowe niejednokrotnie wyprzedzały swoje czasy. Krzywdzący pogląd na średniowiecze dotyczy też średniowiecznej medycyny, która jest odrzucana jako stek bzdur i zabobonów. Wielu uczonych angażuje się obecnie w inicjatywy, mające na celu odkrycie dla osób postronnych prawdziwego obrazu średniowiecza i jego osiągnięć. Także tych medycznych. Obecnie mamy do czynienia z coraz bardziej nasilającym się kryzysem antybiotykooporności. Każdego roku na całym świecie antybiotykooporne mikroorganizmy zabijają około 700 000 osób. Jeśli sytuacja nie ulegnie zmianie, a na razie nic takiej zmiany nie zapowiada, do roku 2050 liczba ludzi umierających przez infekcje na które nie ma lekarstwa zwiększy się do 10 milionów rocznie. Ancientbiotics to międzynarodowa grupa miediewalistów, mikrobiologów, chemików medycznych, parazytologów, farmaceutów i specjalistów ds. obróbki danych, której celem jest poszukiwanie w archiwach odpowiedzi na trapiący nas kryzys antybiotykooporności. Uczeni mają nadzieję, że dzięki pomocy współczesnej wiedzy i nowoczesnej technologii znajdą w kilkusetletnich dokumentach wiedzę, potrzebną do zwalczania zagrażających nam mikroorganizmów. Już w 2015 roku Ancientbiotics opublikowała wyniki wstępnych badań nad liczącym sobie 1000 lat przepisem z dzieła Bald's Leechbook (Medicinale Anglicum). To staroangielski tekst medyczny powstały w IX wieku, prawdopodobnie pod wpływem reform systemu edukacji przeprowadzonych przez Alfreda Wielkiego. Do dnia dzisiejszego przetrwała jedna kopia, przechowywana w British Library w Londynie. W tekście znajduje się przepis na lek radzący sobie z ropniem powieki (jęczmień). Obecnie główną przyczyną jęczmienia są infekcje gronkowcem złocistym. Z kolei metycylinooporny gronkowiec złocisty (MRSA) to bardzo poważny problem przede wszystkim w służbie zdrowia. Gronkowiec i MRSA są odpowiedzialne za liczne infekcje, w tym zapalenia płuc i sepsy. Wspomniany przepis z Bald's Leechbook zaleca wykonanie mieszaniny z wina, czosnku, dodatkowej rośliny z rodzaju czosnku (np. cebuli) oraz żółci wołu. Mieszanina przez 9 nocy powinna pozostawać w mosiężnym naczyniu, po czym można jej użyć. Gdy naukowcy zastosowali średniowieczny przepis okazało się, że środek jest potężną bronią przeciwko gronkowcowi złocistemu. Zabija on biofilmy gronkowca w modelach infekcji in vitro, świetnie radzi sobie też z MRSA w laboratoryjnym modelu infekcji rany u myszy. Tak skuteczny środek został opracowany w średniowiecznej Europie. A my ciągle używamy wyrazu „średniowiecze” w roli epitetu na określenie czegoś zacofanego, okrutnego, odznaczającego się ignorancją. Powyższe badania wskazują, że średniowieczna medycyna korzystała z metodologii wypracowanej na podstawie setek lat obserwacji i eksperymentów. Na przykład w przypadku średniowiecznego leku na jęczmień okazało się, że kluczem do stworzenia skutecznie działającego środka jest ścisła przestrzeganie instrukcji jego wytwarzania, w tym odczekanie 9 dni przed użyciem. Opisany tu sukces zachęcił uczonych skupionych w Ancientbiotics do bliższego przyjrzenia się innym tekstom medycznym. Obecnie badają inny średniowieczny tekst medyczny Lylye of Medicynes. To XV-wieczne tłumaczenie na średnioangielski łacińskiego Lilium medicinae, który po raz pierwszy został skompilowany w 1305 roku. Tłumaczenia dokonał znany średniowieczny lekarz Bernard of Gordon. Jego tekst był wielokrotnie tłumaczony i wydawany co najmniej do końca XVII wieku. W Lylye of Medicynes znajdziemy aż 360 przepisów na leki. Wyraźnie oznaczono je symbolem Rx, jakim obecnie oznacza się recepty. Przed naukowcami jeszcze wiele pracy. Dzieło składa się z 245 folio, co odpowiada 600 stronom współczesnego maszynopisu. Stworzono już bazę danych składników wymienionych w tekście, wraz z odniesieniami do przepisów i chorób. Nie było to takie proste, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Nazwy wielu składników mogą być różnie rozumiane, mają one bowiem różne synonimy i występują obecnie w wielu odmianach. Weryfikacja nazw musiała być przeprowadzana w konsultacji w wieloma różnymi źródłami naukowymi. Teraz uczeni opracowują metody analityczne, które pozwolą im wyłonić najczęściej powtarzające się kombinacje składników używanych do leczenia dawniej chorób zakaźnych. Po ich znalezieniu wzorce takie zostaną porównane ze średniowiecznymi tekstami medycznymi i na tej postawie zostaną wyłonione mieszaniny, które będą następnie poddawane badaniom laboratoryjnym. Ponadto naukowcy chcą dzięki skojarzeniom takich często występujących składników odnajdować w średniowiecznych tekstach przepisy, które nie zostały odpowiednio przez autorów oznaczone, przez co teraz trudno jest je wyłowić. « powrót do artykułu -
Ludzie, którzy spożywają niskotłuszczowe mleko i jogurt, rzadziej miewają depresję. Prof. Ryoichi Nagatomi z Uniwersytetu Tohoku oraz jego koledzy po fachu z Japonii i Chin oceniali związki między pełnotłustym i niskotłuszczowym nabiałem i objawami depresji, w tym wyczerpaniem, smutkiem, lękiem, bezradnością czy poczuciem beznadziei. W badaniu uwzględniono 1159 dorosłych Japończyków w wieku od 19 do 83 lat, w tym 897 mężczyzn i 262 kobiety. Na depresję cierpiało, odpowiednio, 31,2 oraz 31,7%. Ochotnicy wypełniali kwestionariusz żywieniowy, w którym pytano o częstość spożywania pełnotłustego lub niskotłuszczowego mleka i jogurtu. Objawy depresyjne oceniano za pomocą składającego się z 20 pytań kwestionariusza samoopisu. Okazało się, że osoby, które jadały niskotłuszczowy nabiał 1-4 razy w tygodniu, były mniej depresyjne. Korelacja utrzymywała się po wzięciu poprawki na wiek, płeć, stan zdrowia i odżywienia oraz styl życia. Nie stwierdzono wpływu pełnotłustego mleka na objawy depresji. Naukowcy spekulują, że najprawdopodobniej antydepresyjne działanie tryptofanu zostaje tu zniesione przez prodepresyjne tłuszcze trans. Autorzy publikacji z Social Psychiatry and Psychiatric Epidemiology podkreślają, że ponieważ było to badanie przekrojowe prowadzone tylko w jednym momencie, nie wiadomo, co dokładnie odpowiada za zaobserwowany efekt. Poza tym w studium uwzględniono tylko mleko i jogurt, pomijając np. masło czy ser. Nie da się też powiedzieć, co działa silniej: mleko czy jogurt. « powrót do artykułu
-
Ekstrakt z truskawek wpływa na komórki inwazyjnego raka piersi
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Medycyna
Bogaty w polifenole ekstrakt z truskawek wykazuje biologiczną aktywność przeciwko komórkom inwazyjnego raka piersi. Naukowcy zademonstrowali, że ekstrakt z truskawek hamuje rozprzestrzenianie wszczepionych myszom komórek raka piersi. Wyników z testów na gryzoniach nie można jednak na razie przenosić na ludzi. Wcześniejsze badania wykazały, że zjadanie 50 dag (10-15 sztuk) truskawek dziennie działa antyoksydacyjnie i przeciwzapalnie i zmniejsza poziom cholesterolu we krwi. Teraz okazuje się, że wyciąg z tych owoców można by wykorzystać w zapobieganiu czy leczeniu raka gruczołu sutkowego. Jako pierwsi wykazaliśmy, że bogaty w polifenole ekstrakt z truskawek hamuje namnażanie komórek raka piersi w modelach in vitro oraz in vivo - podkreśla Maurizio Battino z Università Politecnica delle Marche i Universidad Europea del Atlántico. W badaniach in vitro wykorzystano komórki z wysoce agresywnej, inwazyjnej linii A17. Przez 24, 48 i 72 godziny oddziaływano na nie różnymi stężeniami (0,5-5 mg/ml) ekstraktu z truskawek odmiany Alba. Okazało się, że prowadziło to do spadku żywotności komórek (efekt zależał od dawki i czasu trwania procedury), zablokowania cyklu komórkowego i zahamowania migracji. Naukowcy zauważyli, że wyciąg z truskawek zmniejszał ekspresję genów związanych z inwazją i przerzutowaniem, w tym Csf1, Mcam, Nr4a3 i Set. Jednocześnie stymulował on ekspresję Htatip2, który hamuje metastazję do węzłów chłonnych u pacjentek z rakiem sutka. W drugiej fazie eksperymentu miesięczne samice myszy podzielono na dwie grupy: pierwszej podawano standardową karmę, w przypadku drugiej 15% diety stanowił ekstrakt z truskawek. Po miesiącu wszystkim wstrzyknięto komórki A17. Guzy badano dotykiem 2-krotnie w odstępie tygodnia. Po 5 tygodniach zmiany usunięto, by zbadać ich objętość i wagę. Autorzy publikacji z pisma Scientific Reports zauważyli, że suplementacja wyciągiem hamowała rozprzestrzenianie komórek rakowych do przyległej zdrowej tkanki. Same guzy były zaś lżejsze i mniejsze. By sprawdzić, czy te same pozytywne efekty występują także u ludzi, konieczne są dalsze badania kliniczne i epidemiologiczne. Oprócz tego akademicy dodają, że poszczególne odmiany truskawek mogą się znacznie różnić pod względem zawartości polifenoli. « powrót do artykułu -
Porównując indukowane pluripotencjalne komórki macierzyste (ang. induced pluripotent stem cells, iPS) bliźniąt jednojajowych, naukowcy z Instytutu Salka zauważyli, że występują między nimi zasadnicze różnice. Sugeruje to, że nie wszystkie różnice między liniami iPS mają swoje korzenie w genetyce (bliźnięta jednojajowe są pod tym względem identyczne). Amerykanie opowiadają o 2 wersjach komórek macierzystych: zarodkowych (ang. embryonic stem cells, ESCs), które izoluje się z embrionów i pluripotencjalnych, które uzyskuje się w laboratorium z komórek niepluripotencjalnych (najczęściej z komórek somatycznych dorosłego człowieka) za pomocą mieszaniny cząsteczek sygnałowych. iPS są ważnym narzędziem do zrozumienia różnych chorób i opracowania nowych leków. Choć iPS i ESCs są pod wieloma względami podobne, ich wzory metylacji, czyli liczba i rozmieszczenie grup metylowych (-CH3) przyłączonych do poszczególnych odcinków DNA, nie są już takie same. Różnice występują nawet między poszczególnymi liniami iPS. Gdy reprogramujemy komórki i porównamy je do komórek z embrionu, widzimy drobne różnice . Chcemy zrozumieć, jakie typy różnic są zawsze obecne, co je powoduje i co one oznaczają - podkreśla prof. Juan Carlos Izpisua Belmonte. By się tego dowiedzieć, zespół zwrócił się ku bliźniętom jednojajowym. Mimo że dzielą one geny, do osiągnięcia dorosłości rozwijają się u nich inne epigenomy. Po części dzieje się tak z przyczyn środowiskowych. Reprogramowanie komórek skóry dorosłych bliźniąt jednojajowych do stanu zarodkowego eliminuje większość tych różnic, część z nich jednak pozostaje. Gdy autorzy publikacji z pisma Cell Stem Cell zaczęli się przyglądać, w jakich dokładnie okolicach genomu różnice w metylacji się ujawniły, okazało się, że często znajdowały się one w pobliżu miejsc wiązania pewnego białka regulatorowego, a mianowicie czynnika transkrypcyjnego MYC. W przeszłości badacze znaleźli wiele miejsc z różnicami w statusie metylacji, trudno było jednak stwierdzić, kiedy wpływa na to genetyka. Tutaj mogliśmy się skupić na lokalizacjach, które nie mają z nią nic wspólnego - wyjaśnia Athanasia Panopoulos. MYC jest jednym z czynników indukujących pluripotencję i wg Amerykanów, prawdopodobnie odgrywa pewną rolę w decydowaniu, jakie miejsca w genomie zostają losowo zmetylowane w czasie procesu reprogramowania. Bliźnięta pozwoliły nam po raz pierwszy zadać szereg pytań. [Dzięki nim] można sprawdzić, co się dzieje przy reprogramowaniu komórek z tym samym genomem, ale różnym epigenomem i ustalić, co się dzieje z powodu genetyki, a co z powodu innych mechanizmów - podsumowuje Panopoulos. « powrót do artykułu
-
The Wall Street Journal twierdzi, że Google planuje dodać adblocker do przeglądarki Chrome. Czyżby największa platforma reklamowa na świecie miała zamiar blokować reklamy, jej główne źródło przychodów? Taki ruch tylko pozornie wydaje się bez sensu. Adblocker, który prawdopodobnie będzie domyślnie włączony, ma blokować niektóre typy reklam. Takie, na które użytkownicy najbardziej się skarżą. Oczywiście możemy się domyślić, że żadne reklamy Google'a nie będą blokowane. Blokowane będą te reklamy, które ostatnio zostały określone jako nieakceptowalne przez Coalition for Better Ads. Google oczywiście jest członkiem tej organizacji. Jej celem jest opracowanie standardów dla reklam w internecie. Jeśli dobrze zastanowimy się nad działaniem Google'a zauważymy, że jest to ze strony koncernu ruch obronny. Gigant wcale nie ma zamiaru oczyścić reklam z internetu. Wręcz przeciwnie. W jego interesie jest, byśmy jak najwięcej reklam wyświetlali. Najlepiej reklam serwowanych przez Google'a. Dlatego też z jego punktu widzenia bardzo dobrym pomysłem jest dołączenie adblockera do najpopularniejszej obecnie przeglądarki na świecie, Chrome'a. Z jednej strony za jego pośrednictwem będzie można wyeliminować reklamy konkurencji, z drugiej zaś narzucić wypracowane przez Coalition for Better Ads standardy. Dzięki temu jest nadzieja, że użytkownicy nie będą instalowali innych bardziej skutecznych adblockerów, które mogłyby blokować również i reklamy Google'a. W ostatnim czasie popularność tego typu narzędzi gwałtownie wzrosła i niektórzy oceniają, że np. w Stanach Zjednoczonych, w końcu najważniejszym światowym rynku, używa ich nawet 26% internautów. Dla serwisów serwujących reklamy, w tym Google'a, oznacza to olbrzymie straty potencjalnych przychodów. Google, który w ubiegłym roku uzyskał z reklam ponad 60 miliardów USD przychodów, traci przez adblockery okazję do zarobienia kolejnych miliardów. Dlatego też najwyraźniej próbuje wpłynąć na rynek adblockerów. Tym bardziej, że pojawiają się coraz bardziej skuteczne technologie blokowania reklam. « powrót do artykułu
-
W ośrodku badawczym w Hamburgu zakończono prace nad akceleratorem zasilającym laser European XFEL – informuje wspólny komunikat instytutu DESY i międzynarodowej spółki European XFEL GmbH. W jego budowie brali udział m.in. naukowcy i technicy z Polski, a NCBJ jest współudziałowcem przedsięwzięcia. Rentgenowski laser na swobodnych elektronach European XFEL to najpotężniejsze urządzenie badawcze tego typu budowane na świecie. Jego początkowym elementem jest akcelerator liniowy o długości 2,1 km. Ma on przyspieszać elektrony do energii 17,5 miliardów elektronowoltów. W dalszych częściach konstrukcji będą one rozdzielane na kilka wiązek i kierowane do układów potężnych magnesów (ondulatorów). Niejednorodne pole magnetyczne zmusi elektrony do emisji laserowego promieniowania rentgenowskiego o własnościach pozwalających, by z jego pomocą prowadzić badania fizyczne chemiczne, biologiczne i inżynierskie. Komunikat DESY i European XFEL donosi o zakończonym powodzeniem uruchomieniu akceleratora zasilającego laser. W tym niezwykłym, najdłuższym na świecie urządzeniu tego typu zastosowano nadprzewodzące wnęki przyspieszające. Ich schładzanie do temperatury -271°C trwało ok. dwóch miesięcy, po czym mogły rozpocząć się pierwsze testy całego akceleratora. Komunikat donosi o ich pomyślnym zakończeniu. Jest to kamień milowy na drodze do rozpoczęcia programu naukowego, co jest planowane jesienią tego roku. 29 marca Polska, jako pierwszy z udziałowców, zrealizowała ostatnią ratę swoich zobowiązań gotówkowych w budowę European XFEL wynoszących łącznie 8,75 mln euro. Wartość polskiego wkładu rzeczowego* wyniesie 19 mln euro z czego wykonano już ponad 96%. Były to dostawy i usługi instytutów i firm z Krakowa i Wrocławia oraz NCBJ. Dostarczone komponenty podlegały ścisłym testom pod kątem ich parametrów użytkowych na terenie DESY. Polskim udziałowcem European XFEL GmbH jest NCBJ, które koordynuje całość polskiego wkładu w budowę lasera. Polski wkład rzeczowy w budowę lasera European XFEL: Technicy i naukowcy z Instytutu Fizyki Jądrowej PAN w Krakowie opracowali m.in. specjalistyczne procedury i oprogramowanie służące do przeprowadzania pomiarów parametrów pracy nadprzewodzących rezonatorów pola wysokiej częstotliwości wchodzących w skład akceleratora oraz jego kompletnych modułów przyspieszających. Uczeni przeprowadzili także testy rezonatorów i zestawów magnesów nadprzewodzących służących do ogniskowania i sterowania wiązką elektronową. Wydział Mechaniczno-Energetyczny Politechniki Wrocławskiej, Wrocławski Park Technologiczny, firmy Kriosystem (Wrocław) oraz KATES (Olsztyn) zaprojektowały i wykonały m.in. linię kriogeniczną do transportu ciekłego helu. NCBJ opracowało, wykonało i przetestowało ponad tysiąc anten usuwających z przyspieszającego pola elektromagnetycznego szkodliwe częstotliwości (tzw. sprzęgacze HOM), kilkaset anten diagnostycznych montowanych w rezonatorach nadprzewodzących (Pick-up) oraz ok. stu absorberów służących eliminacji propagowania się niepożądanych częstotliwości. « powrót do artykułu
-
Słowacy David i Adam Nagy stworzyli pierwszą na świecie niebarwiącą zębów przezroczystą kawę, która, przynajmniej w zamierzeniu, nadal smakuje i pachnie jak oryginał. Nazwa produktu to CLR CFF (clear coffee bez samogłosek). Jak wielu ludzi zmagaliśmy się z przebarwieniami zębów spowodowanymi przez kawę. Jako że na rynku nie było niczego, co odpowiadałoby naszym potrzebom, zdecydowaliśmy się opracować własną recepturę - wyjaśnia David. Bracia z Koszyc twierdzą, że CLR CFF jest produkowana wyłącznie z arabiki i wody, bez konserwantów, sztucznych barwników, słodzików czy cukrów dodanych. Opracowanie receptury trwało ponoć tylko 3 miesiące. Przezroczysta kawa ma powstawać na drodze fizycznego przetwarzania, a cały proces opiera się na niewykorzystywanych dotąd metodach. Ponieważ obróbka (mocne palenie) ziaren kawy prowadzi do spadku zawartości kofeiny, Słowacy kompensują jej straty, dodając do swojego napoju naturalny alkaloid. Koniec końców w każdej butelce znajduje się ok. 100 mg kofeiny. Gdy parę lat temu David i Adam próbowali zebrać na Indiegogo fundusze na uruchomienie produkcji, projekt wsparło 30 osób, przez co z założonej kwoty 35 tys. euro udało się zebrać zaledwie 466 EUR. Niezrażeni niepowodzeniem bracia znaleźli jednak inny sposób na sfinansowanie swojego pomysłu. Nie wiadomo dokładnie, jak CLR CFF smakuje, ale podobno jest najlepsza po schłodzeniu. Kiperzy, którzy zechcieli się podzielić swoimi wrażeniami, opowiadają, że da się ją pić. Piszą też, że generalnie to woda z posmakiem kawy. Na razie CLR CFF można kupić tylko w Wielkiej Brytanii i na Słowacji. Za 2 butelki o pojemności 200 ml trzeba zapłacić 5,99 GPB. Istnieje też możliwość zamówienia 5-paku online (w tym przypadku kosztuje to 14,99 GBP). « powrót do artykułu
-
Analizując literaturę przedmiotu, badacze z Kampusu Medycznego University of Colorado Anschutz ustalili, że farmaceutyki zawierające kannabinoidy mogą być skuteczne przeciwko egzemie (wypryskowi kontaktowemu), łuszczycy czy atopowemu zapaleniu skóry (AZS). Najbardziej obiecującym zastosowaniem kannabinoidów [w dermatologii] jest leczenie świądu - podkreśla dr Robert Dellavalle i dodaje, że w jednym z badań stosowanie kremu z kannabinoidami 2 razy dziennie przez 3 tygodnie całkowicie wyeliminowało ciężki świąd u 8 z 21 pacjentów. Naukowcy przypuszczają, że za pomocą kremu udało się zlikwidować suchość skóry, która może prowadzić do świądu. Dellavalle zwraca uwagę na przeciwzapalne właściwości takich preparatów. Przypomina, że jego badania wykazały, że tetrahydrokannabinol (THC), główna substancja psychoaktywna zawarta w konopiach, zmniejsza u myszy stan zapalny i opuchliznę. U gryzoni z czerniakiem po ostrzykiwaniu THC zaobserwowano zaś znaczne zahamowanie wzrostu guza. Chodzi o miejscowe leki kannabinoidowe o niewielkim lub zerowym działaniu psychotropowym, których można by używać w chorobach skóry. Amerykanin dodaje jednak, że większość uwzględnionych w metaanalizie studiów to badania na modelach laboratoryjnych, w przypadku których nie przeprowadzono zakrojonych na szerszą skalę testów klinicznych. Dellavalle ma nadzieję, że sytuacja ulegnie zmianie, gdy więcej stanów zalegalizuje konopie. Doktor dodaje, że kannabinoidy mogą być użyteczną opcją terapeutyczną w przypadku osób, u których leczenie świądu i innych chorób skóry tradycyjnymi metodami nie dało rezultatów. « powrót do artykułu
-
Kluczowej populacji lamparta w RPA grozi wyginięcie
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Eksperci ostrzegają, że jednej z kluczowych populacji lampartów w RPA grozi zagłada. Jeszcze niedawno zagęszczenie lampartów w górach Soutpansberg wynosiło niemal 11 zwierząt na 100 kilometrów kwadratowych i był to rewelacyjny wynik. Większe zagęszczenie tych kotów występuje wyłącznie w rezerwatach. W innych niechronionych pasmach górskich jest ono kilkukrotnie mniejsze. Jednak najnowsze badania wykazały, że populacja uległa załamaniu. W roku 2016 doliczono się średnio 3,65 lamparta na 100 kilometrów kwadratowych. Jeśli sytuacja nie ulegnie zmianie lamparty wyginą na tym terenie do roku 2020 – ostrzega biolog z Durham University i główny autor najnowszych badań, Samual Williams. Jeszcze w 2008 roku w regionie tym mieliśmy do czynienia z jednym z największych zagęszczeń lampartów w całej Afryce. Nie wiadomo, ile lampartów pozostało na świecie. Wiadomo jedynie, że ich liczba gwałtownie maleje. Najbardziej optymistyczne szacunki mówią, że w całej RPA pozostało 4500 tych zwierząt. To niewiele jak na kraj o powierzchni 1,2 miliona kilometrów kwadratowych. W przeszłości lampart plamisty, w skład którego wchodzi kilka podgatunków, występował na olbrzymich obszarach Afryki i Azji. Obecnie występuje na około 25% swojego historycznego terytorium, a niektóre podgatunki znajdują się na krawędzi zagłady ograniczone do 1-2 procent oryginalnego terytorium. Lampart plamisty, jako gatunek, został w ubiegłym roku uznany za narażonego na wyginięcie. Gdy w 2008 roku w zajmujących powierzchnię 6800 km2 górach Soutpansberg przeprowadzono badania lampartów okazało się, że ich zagęszczenie wynosi około 11 dorosłych osobników na 100 kilometrów kwadratowych. Kolejne badania prowadzono za pomocą kamer-pułapek w latach 2012-2016. Przez cztery lata kamery zarejestrowały 65 osobników: 16 dorosłych samców, 28 dorosłych samic i 21 młodych. Ponadto 8 dorosłych kotów wyposażono w nadajniki GPS by śledzić ich ruchy. Jedynie dwa koty przetrwały czteroletnie badania. Trzy zostały zabite przez kłusowników, jednego zabił rolnik, który chronił swoje stada, a dwa zaginęły, prawdopodobnie też poniosły śmierć. Ironią losu jest fakt, że gwałtowny spadek populacji lampartów pomógł w zebraniu pieniędzy na zatrudnienie osoby, która współpracuje z miejscową ludnością w celu ochrony lampartów. Jedną z rzeczy, jaką się zajmuje ta osoba jest przekonywanie rolników, by nie zabijali lampartów, a wykorzystali inne techniki ochrony stad, np. psy stróżujące. Główną przyczyną zanikania gatunków jest, obok kłusownictwa, coraz większe rozprzestrzenianie się ludzi. Rosnąca populacja Homo sapiens coraz bardziej wchodzi na tereny zajmowane przez inne gatunki, niszcząc i dzieląc ich habitaty. Demografowie szacują, że do połowy wieku liczba mieszkańców Afryki zwiększy się o ponad miliard. « powrót do artykułu -
Analizując modele 3D twarzy blisko 1000 brytyjskich bliźniaczek, naukowcy z Królewskiego College'u Londyńskiego odkryli, że geny silnie wpływają na wygląd czubka nosa, obszaru nad i pod ustami, kości policzkowych oraz wewnętrznych kącików oczu. Akademicy skanowali twarze kobiet za pomocą kamer 3D. Posługiwali się też specjalnym oprogramowaniem statystycznym, dzięki któremu można było generować tysiące punktów i określać wygląd (topografię) twarzy w tych okolicach. Autorzy artykułu z pisma Scientific Reports porównywali, do jakiego stopnia uzyskane wartości (pomiary) są podobne w parach bliźniąt jedno- i dwujajowych. Patrząc na to, kształt których części ciała jest najbardziej podobny u bliźniąt jednojajowych, Brytyjczycy wyliczali prawdopodobieństwo, że wygląd tego obszaru jest determinowany genetycznie. W zakresie od 0 do 1 większe wartości oznaczały, że prawdopodobieństwo kontrolowania kształtu elementu twarzy przez geny jest wyższe. Naukowcy opublikowali nawet atlas, w którym można sprawdzić, w jakim stopniu dziedziczny jest wygląd poszczególnych cech fizjonomii. Jak podkreśla prof. Giovanni Montana, jest oczywiste, że geny kształtują wygląd naszych twarzy. Często jesteśmy bardzo podobni do rodziców, a bliźniąt jednojajowych praktycznie nie da się odróżnić. Dotąd nie radziliśmy sobie jednak z precyzyjnym liczbowym przedstawieniem, które części twarzy są silnie dziedziczne. Łącząc modele 3D z algorytmem statystycznym, który mierzy lokalne zmiany kształtu, potrafiliśmy jednak stworzyć szczegółowe mapy dziedziczności twarzy. Mapy te pomogą zidentyfikować geny kształtujące ludzką fizjonomię; to ważne, bo mogą one wpływać na choroby zmieniające morfologię twarzy. Prof. Tim Spector dodaje, że badanie pokazało, że nawet bliźnięta jednojajowe różnią się nieco pod względem cech twarzy, ale ponieważ kluczowe obszary są kontrolowane genetycznie, postrzegamy je jako wyglądające identycznie. « powrót do artykułu
-
Ransomware Karmen, to przejaw nowego, niebezpiecznego tredu w świecie cyberprzestępczości. Posługujący się językiem rosyjskim użytkownik o pseudonimie DevBitox oferuje Karmen na czarnorynkowych forach i reklamuje je jako ransomware-as-a-service. Szkodliwy kod jest sprzedawany w cenie 175 dolarów i został on przygotowany tak, by z jego obsługą poradził sobie nawet amator. Kupujący otrzymuje sam kod oraz zestaw narzędzi do jego modyfikacji. W przypadku Karmena są to narzędzia pozwalające łatwo zmienić kod, uzyskać podgląd na zainfekowane komputery oraz informacje o zarobkach z przestępczej działalności. Karmen rozpowszechnia się w formie załącznika do e-maila. Można się nim też zarazić wchodząc na zainfekowaną witrynę. Po zarażeniu komputera ofiary Karmen szyfruje znalezione tam pliki i domaga się opłaty za ich odszyfrowanie. Dotychczas przestępcy sprzedali 20 kopii Karmena, a do pierwszych infekcji doszło już w grudniu na terenie Niemiec i USA. Specjaliści ostrzegają, że tani kod, taki jak Karmen, znacząco obniża barierę wejścia do cyberprzestępczego świata, co powoduje, że coraz więcej osób może zechcieć zarabiać na okradaniu innych za pomocą internetu. Na szczęście w przypadku kodu Karmen internauci nie są zdani na łaskę przestępców. Został on bowiem zbudowany na opensourceowym Hidden Tear. Na jego podstawie powstało wiele typów ransomware, ale specjaliści ds. bezpieczeństwa stworzyli darmowe narzędzia, które potrafią odszyfrować pliki zaszyfrowane za pomocą szkodliwego kodu bazującego na Hidden Tear. Powstała nawet witryna, która pomoże określić, jakim ransomware się zaraziliśmy i w jaki sposób możemy sobie z tym poradzić. « powrót do artykułu
-
Peptyd antydrobnoustrojowy ze śluzu Hydrophylax bahuvistara, żaby z południowych Indii, może zniszczyć wiele szczepów ludzkiego wirusa grypy i chroni myszy przed zakażeniem. Jak podkreślają autorzy publikacji z pisma Immunity, od opracowania ewentualnego leku dzieli nas jednak daleka droga. Wydaje się, że peptyd działa, wiążąc się z hemaglutyniną (w skrócie H), czyli glikoproteiną o właściwościach antygenowych z powierzchni wirusów grypy. Podczas eksperymentów laboratoryjnych peptyd radził sobie z wieloma ich szczepami, od historycznych po współczesne. Nowo zidentyfikowany peptyd ochrzczono uruminą. Nazwa pochodzi od urumi - długiego miecza w postaci taśmy z giętkiej stali (broni tej używa się do dziś w indyjskim stanie Kerala, a to właśnie tam występują H. bahuvistara). Różne żaby wytwarzają różne peptydy, w zależności od habitatu, w jakim żyją. Ty i ja także produkujemy własne peptydy. [...] Tak się złożyło, że odkryliśmy, że peptyd wytwarzany przez pewnego płaza jest akurat skuteczny przeciwko wirusom typu H1 - wyjaśnia Joshy Jacob z Emory University. W ramach mechanizmów wrodzonej odporności praktycznie wszystkie zwierzęta wytwarzają co najmniej parę peptydów antydrobnoustrojowych. Naukowcy dopiero zaczynają je katalogować. Żaby ściągnęły na siebie najwięcej uwagi, bo dość łatwo wyizolować peptydy z ich śluzu. Niestety, metody te nie zawsze są humanitarne, bo oprócz pocierania proszkiem stosuje się np. łagodne porażanie prądem. Naukowcy z Centrum Biotechnologicznego im. Rajiva Gandhiego w Kerali izolowali peptydy z występujących w okolicy żab i prowadzili skryning ich właściwości antybakteryjnych. Jacob zastanawiał się jednak nad peptydami, które neutralizowałyby zakażające ludzi wirusy. Doprowadziło to do badania skuteczności 32 żabich peptydów antydrobnoustrojowych przeciwko szczepom wirusa grypy. Okazało się, że 4 są w stanie je zwalczać. Prawie spadłem z krzesła. Na początku myślałem, że by dokonać odkrycia farmaceutycznego i trafić na 1 czy 2 substancje, trzeba się "przekopać" przez tysiące, a nawet miliony kandydatów. Tymczasem my zajęliśmy się 32 peptydami i mieliśmy aż 4 trafienia. Początkowy entuzjazm Amerykanina szybko osłabł, gdy w czasie testów bezpieczeństwa okazało się, że 3 z 4 związków są toksyczne dla erytrocytów. Pozostała urumina była jednak bezpieczna dla ludzkich komórek i zabójcza dla wirusów grypy. Wiedząc już, że chodzi o hemaglutyninę, Jacob i inni pracują nad szczegółami działania uruminy. Wirus potrzebuje hemaglutyniny, by dostać się do wnętrza naszych komórek. Urumina wiąże się zaś z hemaglutyniną i destabilizuje, a następnie zabija wirusy. « powrót do artykułu
-
Jak zapewne niektórzy pamiętają, po odejściu z Microsoftu Steven Ballmer kupił drużynę koszykówki Los Angeles Clippers. Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że tak barwna postać, którą pamiętamy z może w wieku 60 lat spokojnie usiedzieć na emeryturze. Ballmerowi nie wystarcza najwyraźniej zarządzanie drużyną. Były menedżer Microsoftu postanowił patrzeć rządzącym na ręce.Wszystko zaczęło się jeszcze przed zakupem Los Angeles Clippers. Ballmer, gdy opuszczał Microsoft, miał 57 lat, był jednym z najbogatszych ludzi na świecie i... nie miał nic do roboty. Jego żona, Connie, namawiała go, by pomógł jej w działalności dobroczynnej, którą prowadziła. No przestań. Czy rząd nie dba o biednych, chorych i starych, odpowiedział żonie. Przypomniał też, że w czasie pracy zawodowej zapłacił w podatkach kolosalne kwoty, które powinny być przeznaczone na pomoc społeczną. Ballmer nie zaangażował się w działalność dobroczynną, ale rozmowa z żona, która stwierdziła, że rząd wcale nie zajmuje się wszystkim, dała mu do myślenia. A efektem przemyśleń i działań Ballmera jest prawdopodobnie najbardziej ambitny w USA niezależny ponadpartyjny projekt publicznego nadzoru nad wydatkami rządzących. Ballmer zebrał grupę ekonomistów, naukowców z różnych dziedzin i innych ekspertów i przez ostatnie trzy lata wspólnie pracowali nad projektem, w wyniku którego powstała uruchomiona właśnie witryna USAFacts. To pierwsza w pełni zintegrowana baza danych zawierająca wszystkie wpływy i wydatki amerykańskich władz, od agend federalnych, poprzez stanowe po urzędy lokalne. Baza daje obywatelom do ręki potężne narzędzie. Można w niej na przykład sprawdzić, ilu policjantów pracuje w konkretnych częściach kraju i porównać ich liczbę z odsetkiem przestępstw. Każdy chętny może dowiedzieć się, jakie wpływy osiągają hrabstwa z biletów parkingowych i jaki jest koszt systemu ściągania opłat. Sprawdzimy też np. ilu Amerykanów cierpi na depresję i ile rząd wydaje na walkę z tą chorobą. Ballmer mówi, że jego witryna ma być odpowiednikiem formularza 10-K dla rządu. 10-K to formularz, który każda spółka giełdowa musi złożyć co roku przed amerykańską Komisją Giełd (SEC). Gdy chcę dogłębnie zrozumieć, co robi jakaś firma, Amazon czy Apple, biorę ich 10-K i go czytam. To bardzo dokładne sprawozdanie i im bardziej się w nie wgłębiasz, tym lepiej wszystko rozumiesz – stwierdził Ballmer. Witryna USAFacts może pomóc w lepszym zrozumieniu tego, co się wokół dzieje. Znajdziemy tam np. informacje o przychodach i wydatkach lotnisk. Dowiemy się, ile podatku płacą korporacje. Chciałbym, żeby obywatele używali jej, by świadomie formułować poglądy. Jego witryna ma być wiarygodnym źródłem danych, na podstawie których można będzie wyrobić sobie opinię na różne tematy. Ballmer był przekonany, że tego typu baza danych już istnieje. Szukał informacji w Bingu i Google'u. Ale nie znalazł tego, co chciał. Musisz jednocześnie przeszukiwać federalne, stanowe i lokalne bazy. Jako, że jestem obywatelem, nie interesuje mnie, czy dałem pieniądze panu A, B czy C. Chcę wiedzieć, co oni z nimi zrobili – stwierdził. Ballmer wynajął więc zespół ekspertów i przyznał grant University of Pennsylvania. Celem obu działań było skupienie wszystkich rozproszonych informacji w jednym miejscu. Przez trzy lata wydał ponad 10 milionów dolarów. Jestem szczęśliwy, że udało mi się to sfinansować, stwierdził biznesmen. Prezentując swoje osiągnięcie dziennikarzom New York Timesa powiedział, że jego ulubione dane dotyczą zatrudnienia w sektorze publicznym. Ile osób zatrudnia rząd Stanów Zjednoczonych? – zapytał dziennikarzy. Niemal 24 miliony. Zgadlibyście? A potem ludzie mówią 'Ci cholerni biurokraci'". Kolejnym wielkim zaskoczeniem było dla niego odkrycie, że większość niedochodowych organizacji pożytku publicznego czerpie od 50 do 90 procent swoich wpływów z rządowych dotacji. Podczas prac nad bazą dowiedział się również, że nigdzie nie ma informacji o liczbie legalnie posiadanych przez obywateli sztuk broni. Rządzącym nie wolno bowiem zbierać takich danych. Ballmer ma nadzieję, że USAFacts to dopiero początek. Chce, by organizacje, przedsiębiorstwa i obywatele mogli tworzyć własne zestawienia i raporty w oparciu o dane zebrane w jego bazie. « powrót do artykułu