Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37640
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    247

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Kropelki i gazy wydobywające się z otworów nosowych orek napotkanych u wybrzeży Pacyfiku dają naukowcom wgląd w stan zdrowia tych waleni. Ujawniają też bakterie i grzyby, które mogą zagrażać ssakom. Chcieliśmy rozpoznać bakterie i grzyby występujące u zdrowych waleni, a także patogeny, z jakimi się stykają w swoim środowisku. W pewnych okolicznościach patogenne mikroorganizmy mogą stanowić zagrożenie dla zwierząt i przyczyniać się do rozwoju choroby - wyjaśnia Stephen Raverty z Uniwersytetu Kolumbii Brytyjskiej (UBC). Tzw. SRKW (od ang. southern resident killer whales) to jedyna populacja orek, uznawana przez Służbę Połowu i Dzikiej Przyrody Stanów Zjednoczonych za zagrożoną i chronioną Ustawą o zagrożonych gatunkach (Endangered Species Act). Można ją spotkać w Pacyfiku w wodach rozciągających się od wybrzeży Kalifornii do Salish Sea u wybrzeży Kolumbii Brytyjskiej (Salish Sea, pol. Morze Saliszów, to akwen ograniczony wyspą Vancouver, który składa się m.in. z Cieśniny Juan de Fuca, Puget Sound, Desolation Sound i Georgia Strait). W ciągu zaledwie jednej dekady - w latach 90. XX w. - jej liczebność spadła z ok. 108 do ok. 70 zwierząt. Waleniom zagrażają zmiany habitatu, w tym zwiększony ruch morski, hałas, zanieczyszczenie i mniejsza liczba ofiar. Jak jednak podkreślają autorzy publikacji z pisma Nature Scientific Reports, uwzględnienie tylko tych czynników nie pozwala wyjaśnić, czemu populacja się nie odbudowała. W ramach ostatnich badań akademicy przyjrzeli się mikrobiomowi tych ssaków. W ten sposób zyskali podstawy, do których można porównywać, jak stan zdrowia zwierząt zmienia się z czasem. Zespół Raverty'ego wykrył u orek bakterie i grzyby, które u ludzi i innych ssaków lądowych wywołują choroby; chodzi m.in. o przedstawicieli rodzaju Salmonella, gronkowca złocistego (Staphylococcus aureus), a także grzyby z rodzajów Phoma i Penicillium. Wyniki zestawiono z patogenami, wykrytymi przez Kanadyjczyków podczas sekcji zwłok orek, które uległy strandingowi. Nie jesteśmy pewni, czy mikroby te występują naturalnie w środowisku morskim czy pochodzą ze źródła lądowego. Orki mają duży zasięg i gdy migrują wzdłuż wybrzeża, są wystawione na oddziaływanie substancji spływających z pól oraz miejskich ścieków. Z nimi do wody może się zaś dostawać dużo mikroorganizmów. U niektórych bakterii wykryto lekooporność. Ma to zapewne związek z ludzką działalnością w regionach przybrzeżnych i na morzu. Ocena, czy osobniki są zdrowe, czy chore, jest niemal niemożliwa w przypadku zwierząt tak dużych, jak walenie. Raverty i zespół znaleźli jednak sposób na oszacowanie zdrowia na drodze zbierania próbek mikrobiomu i patogenów, gdy ssaki oddychają między nurkowaniami - podsumowuje Andrew Trites, dyrektor Wydziału Badania Ssaków Morskich UBC. « powrót do artykułu
  2. Powszechnie podawanie antybiotyków zwierzętom hodowlanym nie tylko przyczynia się do rozwoju zagrażającej ludziom antybiotykooporności. Okazuje się również, że wpływa to na... globalne ocieplenie. Z badań, których wyniki opublikowano właśnie na łamach Proceedings of the Royal Society B dowiadujemy się, że bakterie glebowe, które na farmach mają kontakt z antybiotykami, uwalniają do atmosfery nawet o 580% węgla więcej niż bakterie, które nie mają kontaktu z antybiotykami. Naukowcy nie wiedzą, dlaczego tak się dzieje, spekulują jednak, że obecność antybiotyków zwiększa metabolizm bakterii, które muszą przetrwać kontakt z goźnymi dla siebie substancjami. A zwiększony metabolizm oznacza większą produkcję węgla. Globalna populacja zwierząt hodowlanych rośnie i eksperci przewidują, że w ciągu najbliższych 20 lat użycie antybiotyków na farmach wzrośnie o 67%. Już teraz niemal 80% antybiotyków sprzedawanych na terenie USA jest przeznaczanych dla zwierząt. A zwierzęta te wydalają od 40 do 95 procent otrzymanych antybiotyków. Razem z nimi do gleby, wody i powietrza trafiają antybiotykooporne mikroorganizmy. To stanowi poważne zagrożenie zarówno dla zdrowia ludzi, jak i środowiska naturalnego. Coraz poważniejszy problem antybiotykooporności – a trzeba pamiętać, że od ponad 30 lat nie wynaleziono żadnej nowej klasy antybiotyków – oznacza, że coraz bardziej realne staje się niebezpieczeństwo, iż ludzie znowu zaczną umierać na choroby, które od dawna nie stanowią większego zagrożenia dla naszego zdrowia. Teraz okazuje się, że masowe skarmianie zwierząt antybiotykami przyczynia się do globalnego ocieplenie. Badania na ten temat zostały przeprowadzone przez naukowców pod kierunkiem Michaela Stricklanda z Virginia Institute of Technology. Naukowcy zebrali próbki gleby z 11 farm mlecznych w USA. Wszystkie krowy na tych farmach otrzymywały cefapirynę, która chroni wymiona przed infekcjami. Na każdej z farm glebę pobrano zarówno z miejsc, gdzie krowy przebywały, a więc była ona zanieczyszczona ich odchodami, oraz z miejsc, do których zwierzęta nie miały dostępu. Następnie zsekwencjonowano DNA mikroorganizmów z próbek, by zidentyfikować ich gatunki, oraz sprawdzić, czy mikroorganizmy były oporne na cefapirynę i inne antybiotyki. Naukowcy testowali też, jak aktywne były mikroorganizmy, bazując przy tym na ilości uwalnianego przez nie węgla. Tak jak się spodziewano w glebie zanieczyszczonej odchodami występowały inne mikroorganizmy niż w wolnej od odchodów. W tej pierwszej znaleziono antybiotykooporne mikroorganizmy pochodzące z jelit. Gen odpowiedzialny za oporność na cefalosporyny był w tej glebie 4-krotnie częściej spotykany, niż w glebie wolnej od odchodów. Co więcej, znaleziono tam też geny oporności na antybiotyki, których krowy nigdy nie zażywały. To sugeruje, że antybiotykooporność może pojawiać się w „pakietach”, przez co podawanie jednego środka powoduje, iż mikroorganizmy zyskują oporność również na inne substancje. Przeprowadzono też eksperyment, podczas którego w laboratorium do próbek gleby podano dodatkową ilość antybiotyków, symulując zanieczyszczenie gleby dodatkową ilością odchodów. Zaobserwowano wówczas gwałtowny wzrost metabolizmu bakterii. Był on tym większy, im więcej genów antybiotykooporności znajdowało się w próbce. Utrzymanie lekooporności jest wymagające pod względem metabolicznym, dlatego też w próbkach ziemi zanieczyszczonej odchodami obserwowano zwiększenie o 210% wzrostu wydzielania węgla. W najbardziej aktywnych próbkach był to wzrost o 580%. Wiadomo też, że taka aktywność utrzymuje się przez dłuższy czas. Gdy w przeszłości jedna z farm hodujących świnie przestała używać antybiotyków, naukowcy po 2,5 roku znaleźli w okolicznej glebie wysoki poziom genów antybiotykooporności. Nowe badania wskazują, że odchody krów, którym podaje się antybiotyki mogą znacząco zmieniać skład mikroorganizmów w glebie oraz procesy ekologiczne, które mikroorganizmy te regulują. « powrót do artykułu
  3. Microsoft ogłosił, że najnowsze flagowce Samsunga, Galaxy S8 i Galaxy S8+, będą sprzedawane również w wersji „Microsoft Edition”. Telefony będzie można kupić jedynie w stacjonarnych sklepach Microsoftu na terenie USA. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, „Microsoft Edition” nie zostaną wyposażone w system Windows. Pracownik w sklepie wgra po prostu dodatkowe oprogramowanie na telefon. Microsfot oświadczył, że telefony zostaną wyposażone dzięki temu w „najlepsze oprogramowanie produkcyjne Microsoftu, takie jak Office, OneDrive, Cortana, Outlook i inne”. Najprawdopodobniej „Microsoft Edition” zostały wyposażone w oprogramowanie, które automatycznie łączy się z siecią Wi-Fi sklepu i pobiera kilka dodatkowych aplikacji. Standardowo sprzedawane modele Galaxy S8 i S8+ są wyposażone w androidowe wersje Office'a, OneDrive i Skype'a. Z zapowiedzi Microsoft wynika zatem, że dodatkowo zainstalowane zostaną co najmniej Cortana i Outlook. Telefony z dodatkowym oprogramowaniem Microsoftu można już zamawiać, a do rąk nowych właścicieli trafią 21 kwietnia. Model Galaxy S8 będzie sprzedawany w cenie 749,99 USD< a za Galaxy S8+ trzeba będzie zapłacić 849,99 USD. Na razie nie wiadomo, czy koncern z Redmond będzie sprzedawał te telefony również poza USA. « powrót do artykułu
  4. Naukowcy z australijskiego Uniwersytetu Jamesa Cooka przygotowują się do rozpoczęcia poszukiwań... wilka workowatego. Badania będą prowadzone przez zespół kierowany przez doktor Sandrę Abell. Uczeni chcą rozstawić 50 kamer-pułapek w odległych miejscach Półwyspu Jork. Zdecydowano się na nie po uważnym przeanalizowaniu doniesień od ludzi, którzy jakoby mieli widzieć to zwierzę. Wilk workowaty w przeszłości występował w Australii i Nowej Gwinei. W czasach historycznych ludzie ograniczyli jego zasięg wyłącznie do Tasmanii. Ostatni osobnik na wolności widziany był w 1932 roku, a ostatni znany wilk workowaty padł w 1936 roku w ZOO w Hobart. Od lat pojawiają się informacje o spotkaniu wilka workowatego. Jedne są bardziej wiarygodne, inne mniej. Współprowadzący badania profesor Bill Laurance mówi, że rozmawiał z dwiema osobami z północy stanu Queensland, których opowieści są wyjątkowo wiarygodne. Jedna z tych osób to wieloletni pracownik Służby Parków Narodowych Queensland, a drugi to doświadczony turysta, obozujący w dziczy – informuje uczony. Wszystkie dotychczasowe obserwacje miały miejsce w nocy, a w jednym przypadku cztery zwierzęta były widziane w świetle latarki z bliskiej odległości, około 6 metrów. Dokładnie sprawdziliśmy te opisy. Zawierały one informacje o kolorze oczu, rozmiarach, kształcie, zachowaniu i innych cechach, których nie można powiązać z żadnym dziko występującym dużym zwierzęciem z Queensland, ani z dingo, ani z dzikimi psami ani dzikimi świniami. Naukowiec dodaje, że obaj świadkowie określili dokładną lokalizację, w której widzieli zwierzęta. Jest ona trzymana w ścisłej tajemnicy. Nie powiemy, gdzie będziemy prowadzili badania. Możemy tylko poinformować, że odbędą się one na Półwyspie Jork. Badania rozpoczną się nie wcześniej niż w kwietniu. Naukowcy chcą poczekać bowiem, aż zmniejszy się stan wód w rzekach na Półwyspie. Muszą też wystarać się o pozwolenia od właścicieli terenu. Niezależnie od tego, co badania wykażą, pozwolą one określić stan populacji ssaków w regionie, w którym od dziesięcioleci dochodzi do spadku liczebności dzikich zwierząt. « powrót do artykułu
  5. Chińczycy przygotowali pierwszy na świecie dom spokojnej starości dla pand wielkich. Poza specjalnym urządzeniem wybiegu pomyślano też o odpowiedniej dla seniorów diecie. W niewoli pandy żyją dłużej niż kiedykolwiek dotąd. Z wiekiem rosną zaś ich potrzeby fizyczne i emocjonalne. Pojawiają się też problemy ze zdrowiem: wzrokiem, zębami czy trawieniem. Ponieważ ze względu na zaawansowany wiek zwierzęta mogłyby nie przeżyć ewentualnej operacji, Chińczycy stawiają na zapobieganie chorobom i dbają o zdrowie "misiów" za pomocą płynnej diety, składników odżywczych i leków. Opieka nad starszymi padami wymaga, oczywiście, więcej energii - przyznaje Xu Yalin z Chińskiego Centrum Ochrony i Badań nad Pandą Wielką w mieście Dujiangyan w Syczuanie. Każdego dnia wchodzimy z nimi w bliski kontakt i oceniamy ich stan psychiczny. Badamy także odchody [...]. Bardziej martwimy się o stare niż o młodociane osobniki. Panda jest uznawana za starą po ukończeniu 20 lat. W bazie w Dujiangyan cezurę 20 lat przekroczyło aż 8 niedźwiedzi. W Dujiangyan mieszka ok. 30 niedźwiedzi, a Yalin zajmuje się trzema z nich. Wszystkie są już po dwudziestce. Zaczęły się u nich rozwijać problemy ze wzrokiem i trawienne. Zęby starły się po latach przeżuwania bambusa. Osobniki, które nie radzą już sobie z pędami, pochłaniają delikatniejsze liście. Jedna z podopiecznych Xu, 24-letnia Qiao Yuan, dostaje coś w rodzaju gładkiej kukurydzianej owsianki (młodsze pandy zajadają się przygotowywanym na parze chlebkiem wotou z ziaren kukurydzy i sorgo). Inna uratowana panda (samiec) nie je bambusów z powodu złego stanu uzębienia, dlatego każdego dnia kroimy dla niej liście bambusa i mieszamy je z kawałkami chleba wotou, marchewką i jabłkiem. To coś w rodzaju bambusowej sałatki. Odwiedzając co rano Qiao Yuan i karmiąc ją owocowo-warzywnymi przekąskami, Xu wykonuje parę ćwiczeń, by ocenić wzrok i uzębienie niedźwiedzicy. Panda musi też wstawać, by porozciągać trochę łapy. Xu podkreśla, że opieka nad starymi pandami w dużym stopniu przypomina opiekę na ludzkimi seniorami. « powrót do artykułu
  6. Niemal połowa gatunków rudawek, zwanych też latającymi lisami, jest zagrożona wyginięciem. Nad nietoperzami wiszą różne niebezpieczeństwa, w tym wylesianie i gatunki inwazyjne, jednak główną przyczyną spadku ich liczebności są polowania urządzanie przez człowieka. Nietoperze są zabijane dla mięsa, z powodów przesądów dotyczących ich rzekomych właściwości medycznych oraz dla rozrywki. Jako, że żywią się owocami, zabijane są też przez rolników, którzy sądzą, iż w ten sposób chronią swoje uprawy. Na samym tylko Mauritiusie w ciągu ostatnich dwóch lat wybito połowę z liczącej 90 000 osobników populacji. Rzeź zwierząt opłacił rząd. Christian Vincenot, ekolog z Uniwersytetu w Kioto ostrzega, że szczególnie narażone są gatunki zamieszkujące niewielkie wyspy Oceanu Indyjskiego i Pacyfiku. Tam po prostu zwierzęta nie mają się gdzie ukryć przed człowiekiem. A na takich wyspach żyje aż 55 z 65 gatunków latających lisów. Przed ludzką głupotą nie chroni zwierząt nawet fakt, że to właśnie wyspy mają najwięcej do stracenia na wyginięciu nietoperzy. Na wielu wyspach rudawki są bowiem jedynymi, które zapylają rośliny i roznoszą nasiona, a szczególnie dotyczy to roślin o dużych nasionach. Jeśli ludzie doprowadzą do zagłady rudawek, będzie to miało wpływ na cały ekosystem i gospodarkę. Na przykład durian, którego uprawa przynosi hodowcom miliony dolarów rocznie, są zapylane niemal wyłącznie przez rudawki. Te nietoperze są kluczowe. Jeśli ich zabraknie upadnie cały ekosystem – mówi Scott Heinrichs, założyciel Flying Fox Conservation Fund. Heinrichs uważa, że rudawki można uratować. Podaje przykład wyspy Pemba na Oceanie Indyjskim, na której w latach 80. pozostały pojedyncze osobniki. Teraz, po 20 latach wysiłków na rzecz ich ochrony, tamtejsza populacja rudawek liczy ponad 20 000 osobników. Przekonanie ludzi, by chronili rudawki nie będzie jednak łatwe. Niewiele osób uważa, że warto je chronić. « powrót do artykułu
  7. Naukowcy z Uniwersytetu w Tsukubie odkryli ułatwiającą zasypianie substancję czynną witanii ospałej (Withania somnifera), zwanej też indyjskim żeń-szeniem czy ashwgandhą. Ashwgandha to jedno z ważniejszych ziół ajurwedy. Choć badania naukowe także wykazywały, że surowy proszek z korzeni lub wyciąg z całej rośliny sprzyja zasypianiu, sama substancja somnogenna czynna pozostawała nieznana. By uzupełnić tę lukę w wiedzy, Mahesh K. Kaushik i Yoshihiro Urade badali wpływ różnych związków z W. somnifera na sen myszy. Zwierzętom wykonywano elektroencefalografię i elektromiografię. Okazało się, że bogaty w glikol trójetylenowy (TEG) wodny ekstrakt liści sprzyjał snowi wolnofalowemu (NREM) i lekko oddziaływał na sen paradoksalny (REM). Alkoholowy wyciąg zawierający aktywne witanolidy nie wpływał zaś na sen. Co ważne, sen wywołany przez TEG był podobny do normalnego fizjologicznego snu. Ponieważ TEG dostępny w handlu także zwiększał ilość snu NREM, wydaje się, że to ten związek odpowiada za zaobserwowane zjawiska. Bezsenność to jedno z najczęstszych zaburzeń neuropsychiatrycznych. Cierpi na nią ok. 10-15% populacji generalnej i 30-60% seniorów. Jest ona ściśle związana z pewnymi chorobami, w tym otyłością, chorobami sercowo-naczyniowymi, depresją czy lękiem. Obecnie dostępne leki powodują często poważne skutki uboczne. Proszek z W. somnifera ze znaczącą ilością TEG mógłby więc stanowić cenną alternatywę. Na razie jednak Japończycy zaznaczają, że TEG jest wykorzystywany głównie w celach przemysłowych i niewiele wiadomo o jego toksyczności w stosunku do układów biologicznych. Potrzeba więc kolejnych badań, które potwierdzą bezpieczeństwo glikolu trójetylenowego. Obecnie trwają testy dot. zastosowań przeciwstresowych (ashwgandha ma bowiem łagodzić stres i eliminować nierównowagę układu nerwowego). Autorzy publikacji z pisma PLoS ONE wspominają też o ustaleniu, na jaki obszar mózgu oddziałuje TEG, oraz czy potrafi on pokonać barierę krew-mózg. Istotne też ma być opisanie mechanizmu, za pośrednictwem którego TEG wywołuje sen. « powrót do artykułu
  8. Publiczno-prywatna organizacja CARB-X ogłosiła, że dofinansuje kwotą 48 milionów dolarów 11 amerykańskich i brytyjskich firm biotechnologicznych i zespołów badawczych, które pracują nad antybiotykami przeciwko najgroźniejszym superbakteriom. Świat stoi w obliczu zwiększającej się lekooporności, pojawiają się mikroorganizmy odporne na najpotężniejsze antybiotyki i istnieje niebezpieczeństwo, że w ciągu jednego pokolenia liczba zgonów z powodu tego typu infekcji może sięgnąć 10 miliardów. Już teraz na całym świecie z powodu zarażeń lekoopornymi mikroorganizmami umiera 700 000 osób. Tymczasem najnowsza klasa antybiotyków dopuszczonych obecnie do obrotu została odkryta w... 1984 roku. CARB-X (Combating Antibiotic Resistant Bacteria Biopharmaceutical Accelerator) powstała z inicjatywy amerykańskich NIAID (National Institute of Allergy and Infectious Diseases) i BARDA (Biomedical Advanced Research and Development Authority), do których dołączyły brytyjska organizacja charytatywna Wellcome Trust, California Life Sciences Institute, Massachusetts Biotechnology Council i brytyjski AMR Centre. Siedziba CARB-X znajduje się na Boston University, który może liczyć na wsparcie naukowe i techniczne ze strony Uniwersytetu Harvarda, MIT-u i organizacji RTI International. Wspomniane 48 milionów dolarów zostało podzielone na dwie równe pule. Pierwsza z nich będzie stanowiła początkową inwestycję w prace 11 instytucji, a druga pula zostanie przeznaczona na utrzymanie projektów przez trzy kolejne lata. Najbardziej obiecujące projekty mogą liczyć na doinwestowanie kwotą powyżej 75 milionów dolarów. Wellcome Trust zobowiązał się do przekazania CARB-X 155,5 miliona USD w ciągu najbliższych pięciu lat. Dzięki funduszom z CARB-X trzy z 11 projektów będą mogły pracować nad potencjalnymi nowymi klasami antybiotyków, a cztery kolejne nad nowymi sposobami zabijania bakterii. Specjaliści od lat ostrzegają, że sytuacja na całym świecie się pogarsza. Jest coraz więcej lekoopornych mikroorganizmów, a coraz mniej prac jest prowadzonych nad nowymi antybiotykami. Bez nich zaś lekarze nie będą mogli leczyć pacjentów. Za problem rosnącej lekooporności odpowiadają w dużej mierze konsumenci. To oni bowiem nadużywają antybiotyków, to oni korzystają ze środków czystości zawierających antybiotyki, to oni szukając jak najtańszych produktów zwierzęcych płacom producentom mięsa czy mleka za faszerowanie zwierząt antybiotykami. Później antybiotyki trafiają przez organizmy ludzi i zwierząt do środowiska, a stykające się z nimi mikroorganizmy nabywają oporność, stając się groźniejsze dla człowieka. Problem rosnącej lekooporności i jej przyczyn był wielokrotnie przez nas poruszany. « powrót do artykułu
  9. W schronisku skalnym Zaskalnaja VI na Krymie odkryto rzeźbioną kość promieniową kruka zwyczajnego (Corvus corax). Archeolodzy podkreślają, że 7 nacięć wykonał neandertalczyk, a obiekt pochodzi z poziomu przypisywanego kulturze mikockiej (pochodzi on sprzed 38-43 tys. lat). Fragment kości ma 1,5 cm. Wszystko wskazuje na to, że nacięcia nie tylko zostały wykonane celowo, ale i miały znaczenie symboliczne lub dekoracyjne. Autorzy publikacji z pisma PLoS ONE uważają, że zrobiono je za pomocą ruchów w tę i z powrotem ostrza kamiennego narzędzia. Analizy mikroskopowe wykazały, że 2 nacięcia dodano, by zapełnić luki między wcześniejszymi rowkami (prawdopodobnie chodziło o zwiększenie wizualnej spójności wzoru). Mogliśmy zatem wykazać, że neandertalczycy wykonali nacięcia z zamiarem stworzenia harmonijnego wzrokowo, a niewykluczone, że i symbolicznego, motywu - podkreśla Francesco d'Errico, paleontolog z Uniwersytetu Bordeaux. Dziewięć dorosłych osób (8 praworęcznych i 1 leworęczna; 7 kobiet i 2 mężczyzn) próbowało zrobić serię równo rozmieszczonych nacięć na kości indyków pawich (Meleagris ocellata). Eksperyment laboratoryjny składał się z 4 etapów. W pierwszej (15-min) fazie proszono, by za pomocą nieretuszowanego odłupka krzemiennego ruchami w tę i we w tę wykonać nacięcia na kości ramiennej. Narzędzie wymieniano, jeśli badany uważał, że nie nadaje się do tego celu. Faza ta miała na celu zaznajomienie ochotników z zadaniem. Naukowcy nie dawali żadnych dodatkowych instrukcji poza stwierdzeniem, że trzeba zrobić rowki na kości. W 2., 3. i 4. fazie eksperymentu dawano ścisłe instrukcje, tak by osiągnąć spójność rezultatów pozwalającą na porównanie wyników z okazem archeologicznym. W 2. fazie badani robili 14 rowków, w 3. i 4. siedem. Kości promieniowe indyka dobrano w taki sposób, by wielkością przypominały kość kruka. W 3. i 4. fazie badania sektor, w którym należało zrobić równoległe rowki, wyznaczono za pomocą dwóch cienkich linii. Do oceny regularności rozmieszczenia nacięć zastosowano ułamek Webera (ułamek Webera dla odległości wynosi 0,029 lub 0,030, dlatego więc, by 2 odcinki czy odległości były postrzegane jako równe, różnica musi być mniejsza niż 3%). Badacze tłumaczą, że choć ludzie mogą prawidłowo postrzegać, gdzie chcieliby zrobić nacięcie na kości, i tak wystąpią błędy związane z naturą (krzywizną) kostnej powierzchni, indywidualnymi zdolnościami czy krzemiennym narzędziem. Okazało się, że rzadko kiedy udawało się spełnić warunek 3%, ale współczynnik zmienności współczesnych ludzi z 3 faz eksperymentu i neandertalczyka sprzed 40 tys. lat były zbliżone. To zatem pierwsze badanie, które zapewnia bezpośredni dowód na intencjonalne modyfikowanie ptasich kości do celów symbolicznych. « powrót do artykułu
  10. Microsoft Security Essentials (MSE) pozytywnie zaskoczył podczas ostatnich testów skanerów antywirusowych. Okazało się, że jego najnowsza edycja sprawuje się lepiej niż wiele znanych płatnych programów zabezpieczających. Zwykle MSE nie wypadał najlepiej w testach AV-Test. Często jego zaletą był sam fakt, że jest, a więc w jakiś tam stopniu chroni komputery użytkowników. Teraz się to zmieniło. AV-Test sprawdziło 19 produktów antywirusowych testując je na ponad 11 000 próbek szkodliwego oprogramowania. Każdyz produktów mógł otrzymać maksymalnie po 6 punktów w kategoriach ochrona, wydajność, użyteczność. Maksymalna liczba punktów wynosiła więc 18. Każdy z antywirusów sprawdzany był pod kątem radzenia sobie ze 195 fragmentami szkodliwego kodu typu zero-day oraz 11 524 fragmentami wykrytymi w ciągu ostatnich 4 tygodni. W teście ochrony najlepiej wypadły produkty firm Kaspersky Lab i Symantec, które wykryły 100% szkodliwego kodu. Microsoft Security Essentials zdobył 5,5 punktu, wykrywając 100% kodu zero-day i 99,6% spośród pozostałych 11 524 próbek. Wypadł tutaj lepiej niż płatne programy Comodo i McAfee (po 4 punkty), Microworld (4,5 punktu), AVG, Aviry, Bullguard, Eset i K7 Computing (po 5 punktów). W drugim teście badano wydajność oprogramowania podczas odwiedzania witryn internetowych, pobierania plików czy instalowania i uruchamiania oprogramowania. Tutaj Bitdefender, Kaspersky, Symantec i Trend Micro otrzymały po 6 punków, a MSE zdobył ich 5. W ostatnim teście badano ile fałszywych alarmów wszczyna oprogramowanie. Tutaj niemal wszystkie antywirusy, w tym MSE, poradziły sobie znakomicie otrzymując 6 punktów. W klasyfikacji ogólnej zwyciężyły Bitdefender, Kaspersky, Symantec i Trend Micro, których produkty zdobyły po 18 punktów. Security Essentials zdobył 16,5 punktu, tyle co AVG, Avast, G-Data i kilka innych produktów. Najgorzej wypadło Comodo (12 punktu) i McAfee (14,5 punktu). « powrót do artykułu
  11. Po ponad dwóch latach od pierwszego udanego lądowania rakiety, SpaceX dokonała kolejnego historycznego kroku. Po raz pierwszy w historii raz użyta rakieta została wystrzelona po raz drugi. Falcon 9s wystartowała z Przylądka Canaveral i wyniosła w przestrzeń kosmiczną satelitę komunikacyjnego. Następnie rakieta wylądowała na pokładzie bezzałogowe platformy oczekującej na Atlantyku. Ta konkretna rakieta została po raz pierwszy wystrzelona w kwietniu ubiegłego roku. To oznacza, że można ponownie wystrzelić pierwszy stopień rakiety, który jest jej najdroższą częścią. Będziemy mieli do czynienia z olbrzymią rewolucją w lotach kosmicznych – powiedział Elon Musk po udanym lądowaniu rakiety. Powtórny udany start i lądowanie rakiety do olbrzymi sukces SpaceX, która od 2011 roku pracuje nad arkietami wielokrotnego użytku. Dotychczas kosztujące dziesiątki i setki milionów dolarów rakiety były uzywane jednokrotnie. Budowano je na potrzeby każdej misji. Teraz, dzięki wielokrotnie używanym rakietom, SpaceX będzie w stanie znacząco obniżyć koszty i zaoferować swoim klientom bardziej atrakcyjne warunki finansowe niż konkurencja. W pierwszym stopniu, tym, który SpaceX potrafi teraz odzyskiwać, znajdują się główne silniki i większość paliwa potrzebnego podczas startu. Pierwszy stopień oddziela się od rakiety kilka minut po starcie i – w przypadku technologii SpaceX – ląduje bezpiecznie na lądzie stałym lub autonomicznej platformie na oceanie. Przed wczorajszym udanym ponownym startem rakiety SpaceX przeprowadziło 13 prób lądowania. Aż 8 z nich było udanych. W ciągu ostatnich dwóch lat do magazynów SpaceX trafiały zatem kolejne użyte już raz rakiety. Wczoraj, 30 marca, firma Muska udowodniła, że możliwe jest nie tylko odzyskanie rakiety, ale także jej ponowne wystrzelenie. A fakt, że znowu wróciła ona na Ziemię oznacza, iż będzie można jej użyć po raz kolejny. Po raz pierwszy rakieta została wystrzelona 8 kwietnia 2016 roku w ramach misji CRS-8, podczas której dostarczono zaopatrzenie – w tym nadmuchiwane moduły BEAM – na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Zdecydowano się właśnie na użycie tej rakiety, gdyż SpaceX chce zachować jako obiekt muzealny pierwszą w historii rakietę, która wylądowała. Obecnie można ją oglądać w kwaterze głównej SpaceX w Hawthorne. Rakieta, zanim ponownie wystartuje z kolejną misją, musi być przejrzana, wyremontowana i przetestowana. W przypadku wspomnianej wyżej rakiety proces ten zajął 4 miesiące, ale SpaceX pracuje nad skróceniem tego czasu. Jeszcze w bieżącym roku firma Muska chce wystrzelić do 6 rakiet, które już wcześniej latały. « powrót do artykułu
  12. Odkryte dwa lata temu w Czechach 3 butelki ok. 100-letniego piwa pozwolą naukowcom lepiej zrozumieć praktyki browarnicze z początku XX w., a także zmiany zachodzące w trunku na przestrzeni dłuższego czasu. Jana Olšovská i jej zespół uważają, że dwa piwa zepsuły się wskutek zanieczyszczenia mikroorganizmami, zaś trzecie zestarzało się naturalnie. Piwo - najprawdopodobniej 3 lagery - znaleziono podczas odbudowy starego browaru w Záhlinicach na Morawach. Wyprodukowano je mniej więcej w czasie I wojny światowej i przechowywano w piwnicy. Gotowy produkt rozlano do ciemnych butelek i dobrze zamknięto. Podczas analiz okazało się, że jedno piwo miało siarkowy i fekalny zapach (off-flavor). Było jasne, a zawartość ekstraktu w oryginalnym roztworze wynosiła 10,3° w skali Plato. Drugie piwo (7,6°P) było ciemne i przypominało belgijski Lambic. Analizy DNA wskazały na obecność drożdży z gatunku Dekkera bruxellensis, co pasowałoby do profilu chemicznego, np. zawartości estrów czy kwasowości ogólnej. Trzecie piwo zawierało ślady bąbelków dwutlenku węgla, było jasnobrązowe i lekko gorzkie. Zawartość ekstraktu to w jego przypadku 10,4°. Ponieważ przeszło ono naturalne procesy starzenia, wykryto owocowy off-flavor i produkty przekształcania izo-α-kwasów. Za pomocą różnych technik, m.in. wysokosprawnej chromatografii cieczowej, porównano cechy starych i współczesnych piw. Okazało się, że piwa sprzed 100 lat zawierały więcej alkoholu i były mniej gorzkie. Ich zawartość żelaza, miedzi, manganu i cynku także okazała się wyższa. « powrót do artykułu
  13. W parku narodowym we wschodniej Tajlandii odkryto nową - zaledwie 2. na świecie - populację rozrodczą zagrożonego tygrysa indochińskiego (Panthera tigris corbetti). Druga, złożona z ok. 36 osobników, zamieszkuje zachodni korytarz leśny w pobliżu granicy z Mjanmą. W 2016 r. kamery pułapkowe utrwaliły niewielką populację z co najmniej 6 młodymi. Naukowcy podkreślają, że utrata habitatu i kłusownictwo sprawiły, że liczebność tego podgatunku tygrysa spadła do mniej niż 250 osobników. Badania terenowe prowadziły 2 organizacje - przeciwdziałająca nielegalnemu handlowi Freeland i ekologiczna Panthera. Wg władz parków narodowych i ekologów, odrodzenie wschodniej populacji to pokłosie walki z kłusownikami i wzmocnienia prawa w ostatnich kilkudziesięciu latach. Tygrysy nagrały się w kompleksie leśnym Dong Phayayen-Khao Yai. Biolodzy wspominają o zagęszczeniu rzędu 0,63 tygrysa na 100 km2. Oznacza to, że wschodnia populacja składa się z co najmniej 23 osobników. « powrót do artykułu
  14. Łazik, który w ramach drugiej części misji ExoMars poleci na Czerwoną Planetę, wyląduje w jednym z dwóch wybranych miejsc. Po burzliwej dyskusji wybraliśmy Oxia Planum i Mawrth Vallis – mówi Frances Westhall z Centrum Biofizyki Molekularnej w Orleanie. Ostateczna decyzja zapadnie na kilka miesięcy przed startem zaplanowanym na 2020 rok. Już teraz wiadomo, że dojdzie do próby sił pomiędzy naukowcami a inżynierami. Jedno z wybranych miejsce jest bardziej interesujące pod względem geologicznym, drugie zaś jest mniej skaliste, więc łatwiej tam manewrować łazikiem. Obie lokalizacje są bogate w glinę, mogą więc zawierać ślady życia z przeszłości. Lubimy glinę, bo przyciąga ona materię organiczną i ją dobrze przechowuje – stwierdził Westhall. Łazik misji ExoMars zostanie wyposażony w wiertło i w czasie sześciu miesięcy ma dokonać 8 wierceń, dwa razy na głębokość 2 metrów i sześć razy na głębokość 1,5 metra. W tym czasie przejedzie około 12 kilometrów. Pozyskane podczas wierceń próbki zostaną przeanalizowane przez instrumenty pokładowe. Oba wybrane miejsca to nisko położone kratery. Organizatorzy misji chcą mieć pewność, że lądownik zdąży rozwinąć spadochrony i tym razem misja się powiedzie. Europa już dwukrotnie próbowała posadowić lądownik na Marsie. Podczas pierwszej próby łazik Beagle zamilkł wkrótce po lądowaniu. Druga próba miała miejsce w ubiegłym roku, w ramach pierwszej części misji ExoMars. Wówczas to lądownik Schiparelli bezwładnie spadł na powierzchnię Czerwonej Planety. Pozostaje nam trzymać kciuki, by za trzecim razem się udało. Na razie jednak specjaliści muszą ostatecznie zdecydować, gdzie łazik będzie lądował. Zawsze w takich wypadkach dochodzi do przeciągania liny pomiędzy naukowcami a inżynierami. Ci pierwsi chcą lądować w miejscu, które jest interesujące, a ci drudzy tam, gdzie można bezpiecznie wylądować – żartuje Westhall. Niedawno NASA poinformowała o wyborze 3 miejsc lądowania swojej misji Mars 2020. « powrót do artykułu
  15. Naukowcy z Georgia Tech ustalili, w jaki sposób pszczoły miodne pozostają czyste w czasie zapylania. Wg Amerykanów, owady te mogą przenieść pyłek o masie do 30% wagi ich ciała dzięki strategicznemu rozmieszczeniu blisko 3 mln włosków. Włoski pokrywają oczy i ciało z różną gęstością, co pozwala na skuteczne oczyszczanie i transport. Okazało się, że przerwa między włoskami oczu ma w przybliżeniu tę samą wielkość, co ziarno pyłku mniszka. W ten sposób pyłek pozostaje zawieszony nad okiem, a przednie odnóża mogą wszystko przeczesywać i zbierać cząstki. Co istotne, odnóża są o wiele bardziej owłosione; włoski są 5-krotnie gęstsze niż na oczach. Kiedy przednie odnóża zostają oczyszczone przez kolejne pary odnóży i aparat gębowy, są ponownie podnoszone do oczu. Proces jest powtarzany aż do całkowitego oczyszczenia oczu. Na czas eksperymentu pszczoły unieruchamiano na wysięgniku, a ich działania były nagrywane za pomocą szybkiej kamery. Naukowcy zaobserwowali, że w 3 minuty owady potrafią usunąć ze swojego ciała do 15 tys. cząstek. Bez tych włosków i ich określonego rozmieszczenia pozostanie czystą byłoby niemal nieosiągalne - podkreśla Guillermo Amador. Stało się to oczywiste, gdy Amerykanie stworzyli robotyczne pszczele odnóże. Po pokryciu woskiem gładka, bezwłosa "noga" zbierała aż 4-krotnie mniej pyłku. Szybkie nagrania ujawniły coś jeszcze. Pszczoły mają preprogramowaną procedurę czyszczenia, która [w ogóle] się nie zmienia. Nawet gdy nie są za bardzo brudne, zawsze przeczesują oczy 12 razy, 6 razy na odnóże. Pierwsze przeczesanie jest najskuteczniejsze, dlatego owady nigdy nie muszą 2-krotnie oczyszczać tego samego rejonu oka - wyjaśnia doktorantka Marguerite Matherne. Kluczowe znaczenie zdaje się mieć warstwa powlekająca (ang. pollenkitt). Kiedy z pyłku usuwano te substancje, pszczoły akumulowały go prawie o połowę więcej. Gdybyśmy się zaczęli uczyć od naturalnych zapylaczy, być może udałoby się stworzyć ich sztuczne zastępstwo i odciążyć pszczoły. Nasze ustalenia można także wykorzystać do stworzenia rozwiązań mechanicznych, które pozwolą utrzymać mikro i nanopowierzchnie w czystości - podsumowuje prof. David Hu. « powrót do artykułu
  16. Energia słoneczna i wiatrowa odgrywają coraz większą rolę w ogólnej produkcji energii. Jednak najpoważniejszym związanym z nimi problemem jest ich nieprzewidywalność oraz brak stałej dostępności. To zaś oznacza, że konieczne jest opracowanie metod przechowywania energii w czasie, gdy jest jej nadmiar i uwalniania, gdy jest potrzebna. Najtańszą metodą jest wykorzystanie elektrowni szczytowo-pompowych, które w okresach nadmiaru energii pompują wodę do położonego wyżej zbiornika, a gdy jest ona potrzebna, woda jest zrzucana niżej, generując energię. Sposób ten sprawdza się jednak w regionach górzystych. Co wobec tego z miejscami, gdzie nie ma gór? Odpowiedzią może być wykorzystanie... powietrza do przechowywania energii. Projekt RICAS 2020 prowadzony pod auspicjami Unii Europejskiej zakłada opracowanie technologii efektywnego przechowywania energii w formie powietrza sprężanego w podziemnych zbiornikach. Gdy energia będzie potrzebna, powietrze zostanie uwolnione i przejdzie przez turbinę gazową generując elektryczność. Dwie największe tego typu instalacje znajdują się w Niemczech i USA. Zbiorniki stworzono w podziemnych formacjach solnych. Obie elektrownie tracą jednak dużo energii, gdyż nie korzystają z systemów odzyskiwania ciepła z powietrza. Ciepło to powstaje podczas kompresowania powietrza. Jego utrata oznacza, że sprawność takich instalacji wynosi 45-55 procent, a zatem połowa energii potrzebnej do skompresowania powietrza jest tracona. Projekt RICAS 2020 ma na celu stworzenie instalacji o sprawności 70-80%. Ma to zostać osiągnięte właśnie dzięki odzyskaniu ciepła z powietrza. Kompresowane powietrze zanim trafiłoby do podziemnego zbiornika miałoby przechodzić przez osobny zbiornik wypełniony pokruszonymi skałami. Zostałyby one ogrzane przez powietrze, utrzymując większość ciepła. Chłodne powietrze trafiłoby zaś do głównego zbiornika. Gdy energia byłaby potrzebna, powietrze przechodziłoby przez zbiornik z ogrzanymi skałami, ogrzwało się i gorące trafiało do turbiny gazowej generującej energię elektryczną. Nasza praca opiera się na złożeniu, że takie rozwiązanie pozwala na lepsze przechowywanie energii niż kiedykolwiek pozwolą na to akumulatory. Charakteryzuje się bowiem większą żywotnością i mniejszymi nakładami w przeliczeniu na kilowatogodzinę przechowywane energii. Spodziewamy się też, że rozwiązanie takie można będzie zastosować wszędzie, bez względu na lokalną budowę geologiczną – mówi Giovanni Perillo, jeden z zatrudnionych przy RICAS 2020. Jedyne wstępne wymaganie to obecność pod ziemią dużych pustych przestrzeni. Ich tworzenie specjalnie na potrzeby tej technologii byłoby zbyt kosztowne. Dlatego też rozważa się wykorzystywanie już istniejących tuneli czy kopalń. « powrót do artykułu
  17. Jedną z pierwszych pacjentek doktora Stephena Hausera była młoda absolwentka Uniwersytetu Harvarda i stażystka w Białym Domu, u której rozwijało się stwardnienie rozsiane (MS). Kobieta szybko straciła możliwość mówienia, połykania i oddychania. Wzięła ślub przykuta do wózka inwalidzkiego, podłączona do urządzeń, które ją karmiły i pomagały jej oddychać. To wydarzenie sprzed 40 lat wywarło tak olbrzymi wpływ na młodego lekarza, że postanowił poświęcić swoją karierę na poszukiwanie leku na stwardnienie rozsiane. Szwajcarski Roche Holding AG poinformował właśnie, że Administracja ds. Żywności i Leków (FDA) zatwierdziła wyprodukowane przezeń lekarstwo bazujące na pracach Hausera. Środek o nazwie ocrelizumab działa inaczej, niż wiele dostępnych leków na MS. Blokuje on limfocyty B, które – jak odkrył Hauser – odgrywają kluczową rolę w rozwoju choroby. Tymczasem inne leki biorą na cel limfocyty T, o których przez długi czas sądzono, że to one odpowiadają za rozwój stwardnienia rozsianego. To duży krok naprzód. Otwiera on nową drogę do zrozumienia MS – mówi doktor Harold Weiner z Brigham and Women's Hospital. Ocrelizumab to bowiem lek zatwierdzony do walki z pierwotnie postępującą postacią MS. To pierwszy środek do walki z tą najbardziej agresywną formą stwardnienia rozsianego. Stanowi ona 10-15 procent wszystkich przypadków choroby. Podczas testów klinicznych przeprowadzonych na 732 pacjentach okazało się, że u przyjmujących ten lek pacjentów z postacią pierwotnie postępującą ryzyko pogorszenia się stanu fizycznego zmniejszyło się o 25%. Jak mówi Bruce Bebo, wiceprezes ds. badań w National Multiple Sclerosis Society, to umiarkowany wynik, ale sam fakt pojawienia się leku na rynku to olbrzymie wydarzenie. Dotychczas nie mogliśmy zaoferować niczego ludziom z pierwotnie postępującym stwardnieniem rozsianym. FDA zatwierdziła też ocrelizumab do leczenia postaci remitująco-nawracającej. Nowy lek jest bardzo drogi. Roczna kuracja, składająca się z dwóch dawek podawanych dożylnie, kosztuje 65 000 USD. To standardowa cena leków na remitująco-nawracającą postać MS. W 2015 roku pismo Neurology przyjrzało się 9 z około 12 dostępnym wówczas leków na tę postać MS i stwierdziło, że roczna kuracja żadnym z nich nie kosztowała mniej niż 50 000 USD. Od tamtego czasu ceny wzrosły. National Multiple Sclerosis Society poinformowało ostatnio, że w ciągu ostatnich 12 lat cena leków na MS wzrosła czterokrotnie. Roche przyznaje, że nowy lek jest drogi, ale dodaje, iż jego cena katalogowa i tak jest o 25% niższa niż leku Rebif, który wypadł gorzej w testach klinicznych. Rebif kosztuje bowiem 86 000 USD. Roche mówi, że "przemysł musi coś zrobić, by odwrócić trend wzrostu cen leków. Ocrelizumab trafi do sprzedaży w USA w ciągu najbliższych 2 tygodni. Jego nazwa handlowa to Ocrevus. « powrót do artykułu
  18. Złośliwe komórki nowotworowe pozostałe w ciele pacjenta po usunięciu guza można skutecznie niszczyć jeszcze w trakcie operacji. Przeznaczony do wykonywania tego typu zabiegów śródoperacyjnych nowy medyczny akcelerator elektronów IntraLine został zaprezentowany lekarzom specjalistom na konferencji w ośrodku Narodowego Centrum Badań Jądrowych w Świerku. Miało to miejsce w trakcie podsumowania projektu INTRA-DOSE. Nowotwory złośliwe są drugą – po chorobach układu krążenia – najpowszechniejszą przyczyną zgonów w krajach Unii Europejskiej. Wśród różnych metod zwalczania nowotworów szczególne uznanie zdobywają ostatnio zabiegi napromieniania przeprowadzane w końcowej fazie operacji usuwania guza. Narodowe Centrum Badań Jądrowych (NCBJ) i Wielkopolskie Centrum Onkologii (WCO) w Poznaniu zaprezentowały na konferencji w Świerku efekt realizacji projektu INTRA-DOSE: medyczny akcelerator śródoperacyjny IntraLine, przeznaczony do napromieniania elektronami. W dwudniowej konferencji w Świerku wzięło udział kilkudziesięciu lekarzy i fizyków z krajowych ośrodków medycznych. W trakcie pierwszej z dwóch sesji przewidzianych na 1. dzień przedstawiciele NCBJ omówili projekt INTRA-DOSE, a specjaliści z WCO przybliżyli uczestnikom zagadnienia medyczne dotyczące antynowotworowych terapii śródoperacyjnych. Z kolei w drugiej sesji fizycy i inżynierowie ze Świerka przedstawili szczegóły techniczne akceleratora IntraLine. Lekarze mieli okazję zobaczyć prototypową wersję urządzenia, w pełni przygotowaną do pracy w warunkach szpitalnych. Podczas seminarium "Radioterapia śródoperacyjna – nowoczesne narzędzie w leczeniu nowotworów" jego uczestnicy mogli się szerzej zapoznać z procesem przygotowywania akceleratora do konkretnych zabiegów śródoperacyjnych oraz z ich potencjalnym przebiegiem. Zabiegi napromieniania elektronami, realizowane bezpośrednio po usunięciu guza – a więc jeszcze w trakcie samej operacji – należą do jednych z najnowocześniejszych metod walki z nowotworami złośliwymi. Łatwość, szybkość i precyzja, z jakimi akcelerator do radioterapii śródoperacyjnej potrafi dostarczyć wiązkę terapeutyczną w obszar objęty zmianami nowotworowymi, ułatwia naszym specjalistom przeprowadzenie zabiegu, a pacjentom gwarantuje zredukowanie do minimum skutków ubocznych napromieniania - zauważa prof. dr hab. Julian Malicki, dyrektor Wielkopolskiego Centrum Onkologii (WCO). We współczesnej medycynie do niszczenia komórek nowotworowych używa się wielu metod i narzędzi, w tym różnych typów promieniowania jonizującego. Promieniowanie tego rodzaju – wysokoenergetyczne fotony, elektrony, protony bądź ciężkie jony – rozrywa łańcuchy DNA komórek i rozkłada wodę na wolne rodniki, utleniające cząsteczki chemiczne niezbędne komórkom do utrzymania procesów życiowych. Niestety, fotony oddziałują nie tylko z guzem, ale także ze zdrowymi tkankami przed i za nim, natomiast akceleratory protonów i ciężkich jonów, pozwalające znacznie precyzyjniej ustalić głębokość, na której dochodzi do interakcji wiązki z komórkami, są bardzo duże i drogie. Śródoperacyjne zabiegi napromieniania elektronami łączą zalety technik z użyciem fotonów i cząstek znacznie bardziej masywnych. Urządzenia generujące terapeutyczną wiązkę elektronów są relatywnie tanie i na tyle niewielkie, że mieszczą się na sali operacyjnej. W konsekwencji wiązkę można wprowadzić bezpośrednio w lożę powstałą po usunięciu guza, co istotnie redukuje ryzyko napromienienia zdrowych tkanek na jej drodze. Jednocześnie poprzez właściwy dobór energii elektronów lekarz specjalista jest w stanie bardzo precyzyjnie określić głębokość wnikania elektronów w ciało pacjenta i zapewnić ochronę tkankom i narządom znajdującym się za napromienianym obszarem. Głównym zyskiem z tak przeprowadzonej terapii jest znaczne zmniejszenie liczby pooperacyjnych zabiegów napromieniania, co automatycznie redukuje ich negatywne skutki uboczne. Główne cechy wyróżniające nasz akcelerator na tle podobnej aparatury medycznej to duża mobilność zarówno całego urządzenia, jak i jego głowicy, wysoka jakość wiązki promieniowania elektronowego oraz niski poziom promieniowania ubocznego. Pojedynczo cechy te występują w innych akceleratorach do śródoperacyjnych terapii antynowotworowych, ale ich zespolenie w jednym, na dodatek stosunkowo niewielkim urządzeniu, było dużym wyzwaniem - mówi mgr inż. Jacek Pracz (NCBJ) i podkreśla: w trakcie prac nad IntraLine zastosowaliśmy szereg innowacyjnych rozwiązań technicznych dotyczących między innymi mechaniki konstrukcji oraz pozycjonowania i budowy głowicy formującej wiązkę. Cztery z nich są opatentowane. Akcelerator IntraLine zbudowano w ramach projektu INTRA-DOSE, zrealizowanego przez konsorcjum złożone z NCBJ, WCO oraz partnerów przemysłowych: UJP Hitec Systems SA i firmy Jarosław Kołcun. Pierwsze prace badawcze i konstrukcyjne nad aparaturą do terapii śródoperacyjnej rozpoczęły się jednak jeszcze w 2008 roku w projekcie "Akceleratory i Detektory" i zakończyły zbudowaniem w 2014 roku wersji demonstracyjnej urządzenia. W powstanie obecnie prezentowanego, modelowego i w pełni funkcjonalnego egzemplarza akceleratora (Minimum Viable Product, MVP), zaangażowany był ponad 50-osobowy zespół fizyków, inżynierów i onkologów. Wieloletni wysiłek naszych specjalistów już wkrótce przełoży się na konkretną pomoc chorym. Zbudowany przez nas mobilny akcelerator do śródoperacyjnego napromieniania elektronami zostanie teraz przekazany do Wielkopolskiego Centrum Onkologii, gdzie rozpoczną się jego badania i testy w warunkach szpitalnych - podsumowuje dr Agnieszka Syntfeld-Każuch (NCBJ). Projekt INTRA-DOSE został dofinansowany przez Narodowe Centrum Badań i Rozwoju w ramach Programu Badań Stosowanych w ścieżce B. « powrót do artykułu
  19. Latem tego roku będzie miała miejsce premiera nieukończonej opery węgierskiego kompozytora, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli romantyzmu w muzyce Ferenca Liszta. Znany tylko garstce specjalistów manuskrypt przeleżał prawie 2 wieki w niemieckim archiwum. Ukończony został tylko jeden akt opery. Generalnie utwór uznawano za fragmentaryczny i często nieczytelny. W 1849 r. Liszt zaczął komponować włoską operę, ale w połowie ją porzucił. Muzyka, którą skończył, przeleżała w archiwum blisko 170 lat. To coś zapierającego dech w piersi: unikatowa mieszanka liryki w stylu włoskim i harmonicznej kreatywności. Niczego takiego nie znajdziemy w całym świecie opery. Choć dostrzegalny jest charakterystyczny melodyjny język Liszta, opera powstawała w czasie odkrywania przez kompozytora oper Wagnera. Jedynym źródłem opery jest manuskrypt złożony ze 111 stron muzyki dla fortepianu i śpiewaków. Zawsze zakładano, że niemożliwe jest złożenie wszystkich części w całość, ale po zbadaniu szczegółów zapisu stało się jasne, że Liszt utrwalił wszystkie kardynalne elementy 1. aktu - opowiada David Trippett z Wydziału Muzyki Uniwersytetu w Cambridge. Pierwszy akt zostanie wydany w 2018 r. przez Editio Musica Budapest (Universal Music Publishing). Nad odtworzeniem muzyki na postawie notacji Liszta pracował Trippett. Odkodowaniem włoskiego tekstu zajęła się zaś Francesca Vella (również z Uniwersytetu w Cambridge). Rola przetłumaczenia libretta z włoskiego na angielski przypadła muzykologowi Davidowi Rosenowi. Libretto bazuje na dramacie George'a Gordona Byrona Sardanapal. Jest to historia kochającego pokój króla Asyrii, który bardziej niż politykę i wojnę ukochał kobiety i hulanki. Dziesięciominutowa scena z opery zostanie wykonana w ramach finału BBC Singer of the World przez armeńską sopranistkę Anush Hovhannisyan. « powrót do artykułu
  20. Stado złożone z 11 słoni indyjskich przyszło się napić i wykąpać w wodzie zgromadzonej w starym leju po bombie. Zamiast ugasić pragnienie, zwierzęta wpadły jednak w błotnistą pułapkę. Do zdarzenia doszło w Rezerwacie Keo Seima w prowincji Môndôl Kiri w Kambodży. Jak wyjaśnia Tan Setha, doradca techniczny rezerwatu z ramienia Wildlife Conservation Society (WCS), stado składało się z 3 dorosłych samic i 8 młodych w różnym wieku, w tym samca, który już niemal osiągnął dojrzałość. Te słonie stanowią ważną część populacji rozrodczej Keo Seimy, dlatego ich utrata stanowiłaby duży cios dla ochrony gatunku. Lej powstał w czasie wojny wietnamskiej. Później go poszerzono, by przechowywać w nim wodę (wysokość ścian sięga 3 m). Gdy rolnicy zorientowali się, że słonie tam utknęły, zawiadomili Wydział Ochrony Środowiska, a urzędnicy zwrócili się z prośbą o pomoc do WCS. Po paru godzinach od rozpoczęcia akcji ratowniczej wszystkie słonie były już wolne. W czasie budowy rampy zwierzęta karmiono i pojono, by pomóc im przetrwać. Ostatniego słonia trzeba było wyciągnąć za pomocą liny. « powrót do artykułu
  21. Dwójka archeologów z Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej odkryła kompleks pałacowy w Palenque. W artykule opublikowanym na łamach PNAS (Proceedings of the National Academy of Sciences) Elsa Redmond i Charles Spencer opisują swoją dotychczasową pracę. Palenque to niezwykle ważne stanowisko archeologiczne na południu Meksyku. Około połowy XVIII wieku odkryto tam ruiny miasta Majów. Trwające od dziesięcioleci prace archeologiczne odsłaniają kolejne wspaniałe zabytki. Dotychczas udało się zbadać około 2,5 km2 terenu, a najprawdopodobniej jest to mniej niż 10% oryginalnej powierzchni państwa-miasta. Redmond i Spencer pracują tam od 1993 roku, a ostatnio zaczęli wykopaliska w północnej części stanowiska. Specjaliści uważają, że mogło się tam znajdować centrum i siedziba władcy. Amerykanie odkryli pozostałości pałacu, którego wiek oszacowali na 2100-2300 lat. Zdaniem Redmond i Spencera znalezisko może potwierdzać teorie mówiące, że tamtejsza cywilizacja stworzyła jedne z najwcześniejszych państw w Mezoameryce. Z dotychczasowych badań wynika, że pałac miał około 2790 metrów kwadratowych powierzchni, znajdowała się w nim nie tylko część mieszkalna, ale również część administracyjna, schody, jadalnia oraz miejsce obrzędów religijnych. Techniki budowlane wyprzedzały swoje czasy, a pałac postawiono od razu, nie był z czasem rozbudowywany, co świadczy o dużym wysiłku organizacyjnym. Jego rozmiary świadczą zaś o tym, że lokalny władca miał do dyspozycji sporą siłę roboczą. W pałacu znajdował się zbiornik na deszczówkę oraz dreny, za pomocą których rozprowadzano czystą wodę i usuwano ścieki. Odkrywcy budowli nie wykluczają, że jest to najstarszy wielofunkcyjny pałac w okolicy i może nam wiele powiedzieć o organizacji społecznej sprzed 2000 lat. « powrót do artykułu
  22. Wg specjalistów z Uniwersytetu Yale, fizyczny stres związany z przebiegnięciem maratonu może powodować krótkotrwałe uszkodzenie nerek. Na szczęście nerki badanych biegaczy zregenerowały się w ciągu 2 dni od maratonu. Autorzy publikacji z American Journal of Kidney Disease podkreślają, że choć wcześniejsze badania wykazały, że silnie wyczerpujące czynności, takie jak praca w kopalni, cięcie trzciny cukrowej czy trening wojskowy, mogą w gorącym klimacie uszkadzać nerki, niewiele wiadomo o wpływie przebiegnięcia maratonu na nerki. Zespół dr. Chiraga Parikha badał małą grupę uczestników 2015 Hartford Marathon. Przed i po wydarzeniu od biegaczy pobrano próbki krwi i moczu. Analizowano różne markery uszkodzenia nerek, w tym poziom kreatyniny w surowicy (SCr) czy obecność białka w moczu. Oglądano też komórki nerek pod mikroskopem. Okazało się, że tuż po biegu u 82% osób występował 1. stopień ostrego uszkodzenia nerek (SCr jest wtedy większe lub równe 1,5-krotności wartości wyjściowej). Nerki reagują na fizyczny stres maratonu, jakby doznały urazu, podobnie do tego, co dzieje się z pacjentami, u których występują medyczne/chirurgiczne powikłania - opowiada Parikh. Amerykanie sądzą, że przyczynami maratonowego uszkodzenia nerek mogą być wzrost temperatury głębokiej, odwodnienie lub zmniejszony dopływ krwi do nerek. Choć nerki zregenerowały się w ciągu 2 dni, rodzi się pytanie o wpływ powtarzającego się skrajnego wysiłku, zwłaszcza w gorących klimatach. Musimy dalej zgłębiać to zagadnienie, [zwłaszcza że inne] badania wykazały, że przebiegnięcie maratonu powoduje też zmiany w funkcji serca. Nasze studium uzupełniło obraz sytuacji o ostre uszkodzenie nerek. « powrót do artykułu
  23. Sparaliżowany mężczyzna z Cleveland po raz pierwszy od ośmiu lat samodzielnie zjadł posiłek. Składał się on z pogniecionych ziemniaków, a sparaliżowanemu pomogło sztuczne połączenie pomiędzy jego mózgiem a mięśniami ramienia. Dotychczas widzieliśmy, jak sparaliżowani są w stanie poruszać kursorami na ekranach komputerów czy sztucznymi ramionami. Teraz udało się przesłać sygnał z mózgu do własnych mięśni. Opisane w Lancet doświadczenie to ostatnie osiągnięcie BrainGate, konsorcjum naukowców, którzy testują interfejsy mózg-komputer w celu zwiększenia mobilności osób sparaliżowanych. Zespół złożony z ekspertów z Case Western Reserve University oraz Cleveland Functional Electrical Stimulation Center wykorzystał dwa czujniki wielkości tabletek, z których każdy zbudowany był z 96 elektrod. Zbierały one dane z mózgu mężczyzny, który myślał o poruszaniu ramieniem i przesyłały je do komputera. Ten z kolei wysyłał je do 30 przewodów połączonych z mięśniami w ramieniu, wywołując odpowiednie jego ruchy. Pacjent, 56-letni Bill Kochevar, który po wypadku rowerowym jest sparaliżowany od szyi w dół, najpierw uczył się obsługi wirtualnego ramienia na ekranie komputera. Nie zajęło mu to długo. Już w pierwszym dniu nauki poruszał ramieniem. Zanim przystąpiono do eksperymentów z ramieniem Kochevara, mężczyzna przez 45 tygodni był poddawany rehabilitacji, która odbudowała jego mięśnie. Te bowiem uległy atrofii z powodu lat braku aktywności. Teraz, dzięki nowemu interfejsowi Kochevar jest w stanie indywidualnie kontrolować każdy ze stawów za pomocą myśli. Prace BrainGate są finansowane przez amerykańskie Narodowe Instytuty Zdrowia i Departament ds. Weteranów. « powrót do artykułu
  24. Chińska firma Tsinghua Unigroup ma ambitne plany. Chce się stać światowej klasy producentem półprzewodników. Nie są to tylko czcze zapowiedzi. Powiązane z państwem przedsiębiorstwo otrzyma dofinansowanie w wysokości 150 miliardów juanów (22 miliardy USD). China Development Bank do roku 2020 zainwestuje w Tsinghua 100 miliardów juanów. Kolejne 50 miliardów trafi do firmy z państwowego funduszu inwestującego w przemysł półprzewodnikowy. Unigroup inwestuje właśnie 30 miliardów USD w cały kompleks, w którym mają powstawać układy pamięci. Po ukończeniu budowy zakłady w Nankinie będą największą tego typu fabryką w Chinach. Firma przygotuje się też do rozbudowy fabryk w Wuhan. Państwo Środka coraz więcej inwestuje w nowoczesne technologie. Pekin dąży bowiem do uniezależnienia się od producentów i technologii spoza swojego kraju. « powrót do artykułu
  25. Łacina to niezwykły język. Od setek lat nie ma on rodzimych użytkowników, nikt nim na co dzień nie mówi, a mimo to język nie zaginął. Miliony osób uczą się łaciny, dziesiątki tysięcy ją znają. Język nie jest wykorzystywany do rozmów, ale do pisania i czytania już tak. Profesor Reinhold Glei z Instytutu Filologii Łacińskiej Uniwersytetu Zagłębia Ruhry w Bochum bada, dlaczego łacina nie zniknęła. Łacina przeżywała swój rozkwit wraz z rozkwitem państwa Rzymian i jego podbojami. Państwo to trwało w latach 753 przed Chrystusem do 476 po Chrystusie. Jednak już na kilkadziesiąt lat przed upadkiem traciło ono kontrolę nad niektórymi terenami, a lokalne dialekty stopniowo zastępowały łacinę. Jednak do początku epoki nowożytnej większość tekstów pisanych powstawała po łacinie. Łacina pozostała językiem wyedukowanej elity świata zachodniego. Każdy, kto chciał uczęszczać do szkoły, musiał uczyć się łaciny – mówi profesor Glei. Dopiero w XVI wieku języki narodowe zdobyły na polu edukacji przewagę nad łaciną. Mimo to łacina nie zniknęła. Jak do tego doszło? Profesor Glei zna już wstępną odpowiedź na to pytanie. Przeanalizował on łacińskie teksty z XVII-XIX wieku i zauważył, że język Rzymu odgrywał wówczas specyficzną rolę. Służył jako narzędzie do rozumienia i tłumaczenia języków nowych dla świata Zachodu. Arabski, sanskryt czy chiński stanowiły wyzwanie dla tłumaczy. Jeśli obcy tekst miałby zostać przetłumaczony na jakiś język narodowy, na przykład niemiecki, tłumacz byłby ograniczony strukturami gramatycznymi języka niemieckiego. Używając łaciny miał większą swobodę – wyjaśnia Glei. Swoboda ta brała się stąd, że łacina nie była już wówczas językiem mówionym, tłumaczowi łatwiej było więc uwolnić się od zasad gramatyki łacińskiej. To zaś pozwalało na lepsze odtworzenie tłumaczonych zdań. W ten sposób łacina stała się narzędziem, które pozwalało na tłumaczenie egzotycznych języków na języki narodowe. Łamiąc jej zasady gramatyczne, lepiej oddając przez to sens zdań w obcych językach, tłumacze mogli potem bardziej precyzyjnie oddawać ten sens w językach rodzimych. Ponadto każdy język, który ma swoich rodzimych użytkowników znajduje się pod wpływem ich kultury. Łacina, jako język neutralny, którego rodzimi użytkownicy nie istnieli, była pozbawiona tej wady. Łacina była nakładana na obcy język nie zacierając przy tym tego języka i jego struktury – mówi uczony. Była więc dobrym neutralnym narzędziem analizy obcego języka. Niemiecki naukowiec, badając łacinę jako narzędzie translatorskie, analizował m.in. teksty arabskie, chińskie, hebrajskie, perskie i gruzińskie. Porównywał tekst oryginalny z jego łacińskim tłumaczeniem i badał, na ile łacina oddawała strukturę języka oryginału. Badał na przykład różne przekłady Koranu. Początkowe chrześcijańskie tłumaczenia Koranu były naznaczone silnymi wpływami ideologicznymi, co negatywnie wpływało na jakość tłumaczenia – mówi Glei. Użycie łaciny jako języka pośredniego nie tylko pozwoliło poradzić sobie z tym problemem, ale również umożliwiło lepsze oddanie struktury języka arabskiego. Glei ma zamiar przeanalizować inne języki, z których tłumaczono na łacinę, a następnie na języki narodowe, by lepiej poznać funkcję łaciny jako narzędzia translatorskiego. Rozpoczął też podobne badania nad starożytną greką. I już wyciągnął pierwsze wnioski – starożytna greka była rzadziej używana jako narzędzie tłumacza. Przyczyną może być fakt, że nie jest to język martwy, żyje on w nowogreckim. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...