Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36957
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Badania prowadzone przez Royal Agricultural University i Wessex Archeology sugerują, że w jaskiniach Anchor Church w Derbyshire mógł ukrywać się wypędzony anglosaski król, który został świętym. Do niedawna uważano, że wykute ludzką ręką jaskinie w pobliżu wsi Ingleby pochodzą z XVIII lub XIX wieku. Tymczasem autorzy najnowszych badań donoszą na łamach Proceedings of the University of Bristol Spelaeological Society, że jaskinie pochodzą z IX wieku. To najprawdopodobniej najstarsze nietknięte wnętrze mieszkalne na terenie Wielkiej Brytanii, z drzwiami, oknami, podłogami, sufitami. Co więcej, mógł tam mieszkać król, który został świętym", mówi Edmond Simmons badacz z Royal Agricultural University. Naukowcy przeprowadzili pomiary, zwiady za pomocą drona, przestudiowali detale architektoniczne, dzięki czemu byli w stanie odtworzyć oryginalny plan jaskiń. Składały się one z trzech pomieszczeń mieszkalnych oraz zwróconej na wschód kaplicy z trzema apsydami. Architektura jaskini podobna jest do saskiej architektury, której przykładem może być np. krypta w pobliskim Repton. Skąd jednak wiadomo, że mógł tam mieszkać król? Odkrycie, że jaskinie pochodzą z przełomu VIII i IX wieku uprawdopodobnia legendarny przekaz o świętym Hardulfie. W jednej z XVI-wiecznych ksiąg czytamy, że w tym czasie święty Hardulf mieszkał w celi na klifie w pobliżu Trent. Niektórzy naukowcy utożsamiają św. Hardulfa z królem Northumbrii Eardwulfem, który został obalony i wypędzony w 806 roku. Z listu papieża Leona III do Karola Wielkiego oraz z frankijskich źródeł wiemy, że po wygnaniu król udał się do Rzymu. Po jakimś czasie, jak twierdzą frankijskie źródła, wrócił na Wyspy Brytyjskie. Być może udało mu się jeszcze raz objąć tron. W Breedon on the Hill znajduje się kościół królewski poświęcony świętej Marii i świętemu Hardulfowi, a XII-wieczny spis miejsc pochówków świętych mówi, że Hardulfus rex został pochowany w Breedon. Podobieństwa architektoniczne pomiędzy jaskiniami, a saskimi budynkami, udokumentowane związki pomiędzy Hardulfem i Eardwulfem, uprawdopodobniają wersję, że jaskinie te zostały zbudowane lub powiększone, by mieszkał tam wypędzony król, stwierdza Simmons. Specjaliści dodają, że w tamtych czasach nie było niczym niezwykłym, że sascy królowie, gdy utracili tron lub z niego zrezygnowali, oddawali się posłudze religijnej, prowadzili życie pustelników, zyskiwali opinię świętych mężów, a czasami bywali kanonizowani. Naukowcy planują dalsze badania, których celem będzie weryfikacja dotychczasowych wniosków. « powrót do artykułu
  2. Dzieci z rzadką chorobą genetyczną, deficytem AADC, nie mogą siedzieć, chodzić, mówić, mają nawet problemy z podniesieniem głowy. Tymczasem u grupy maluchów poddanych w San Francisco eksperymentalnej terapii genetycznej doszło do olbrzymiej poprawy funkcjonowania. A wszystko zaczęło się od rewolucyjnej metody leczenia, opracowanej przed laty przez profesora Krzysztofa Bankiewicza. Deficyt AADC (dekarboksylaza L-aminokwasów aromatycznych) to bardzo rzadka choroba genetyczna, w wyniku której mózgi dzieci mają problemy z wydzielaniem neuroprzekaźników – dopaminy i serotoniny – regulujących wiele funkcji i procesów. dzieci takie nie są np. w stanie mówić czy samodzielnie jeść. W eksperymentalnym leczeniu prowadzonym przez Uniwersytet Kalifornijski w San Francisco (USCF) i będący jego częścią Benioff Children's Hospitals, wzięło udział 7 dzieci w wieku 4–9 lat, które urodziły się z AACD. Po leczeniu wszystkich pacjentów zaobserwowano poprawę funkcji motorycznych, lepsze zachowanie, dłuższy sen i lepszą interakcję z rodzicami i rodzeństwem. Charakterystyczne dla tej choroby napadowe przymusowe patrzenie w górę z rotacją gałek ocznych, podczas którego chorzy całymi godzinami patrzą do góry i mogą doświadczać epizodów podobnych do drgawek, cofnęło się u 6 z 7 pacjentów, donoszą autorzy badań. Jednym z nich jest pionier nowej metody leczenia, profesor Krzysztof Bankiewicz z Wydziału Neurochirurgii UCSF. Profesor Bankiewicz już przed 20 laty stworzył technologię, w ramach której pacjentom z chorobą Parkinsona wszczepiał bezpośrednio do mózgu odpowiednie geny. Przed kilku laty rozpoczął próby z wykorzystaniem jej u dzieci z AADC, osiągając bardzo obiecujący wyniki. Obie choroby są bowiem powiązane z nieprawidłowościami w enzymie AADC, który zamienia lewodopę w dopaminę. W 2019 roku profesor Bankiewicz operował w Warszawie dwoje małych Polaków oraz Hiszpankę. Obecnie wiadomo o 135 dzieciach z AADC żyjących na świecie. Problem ten dotyka częściej dzieci o azjatyckich korzeniach. Profesor Bankiewicz stworzył wektor wirusowy, za pomocą którego dostarcza gen AADC. Wektor jest wstrzykiwany bezpośrednio w mózg przez mały otwór w czaszce, pod kontrolą rezonansu magnetycznego. Dzieci z niedoborem AACD nie posiadają funkcjonującej kopii genu, ale założyliśmy, że sama ścieżka neuronowa jest nienaruszona, mówi współautor badań, doktor Nalin Gupta. To inna sytuacja niż w parkinsonizmie, gdzie neurony wytwarzające dopaminę ulegają degeneracji. Istnieje jeszcze jedna zasadnicza różnica pomiędzy leczeniem tą metodą AADC i choroby Parkinsowna. W parkinsonizmie lek podaje się do skorupy, w AADC zaś do istoty czarnej śródmózgowia oraz pola brzusznego nakrywki. Leczenia AADC jest prostsze niż parkinsonizmu. W AADC neurony są prawidłowe, nie wiedzą tylko, jak wytwarzać dopaminę, gdyż brakuje im AADC, wyjaśnia Bankiewicz. Obrazowanie za pomocą PET (pozytonowa tomografia emisyjna), przeprowadzone po podaniu środka, wykazały wzrost aktywności AADC w mózgu. Natomiast w płynie mózgowo-rdzeniowym stwierdzono zwiększoną koncentrację metabolitów neuroprzekaźników. Gdy naukowcy rozpoczynali swój eksperyment, tylko 2 z 7 dzieci było w stanie częściowo kontrolować głowę, jedno mogło wyciągać ręce lub chwytać, a żadne nie było w stanie samodzielnie siedzieć. Sześcioro dzieci określano jako drażliwe, sześcioro cierpiało na bezsenność. Zdolności motoryczne wszystkich dzieci należały do kategorii ciężko upośledzonych. Po zabiegu u wszystkich dzieci doszło do poprawy, a zaczęła się ona od zniknięcia problemów z napadowym przymusowym patrzeniem w górę. Problem ten zniknął jako pierwszy i nigdy nie powrócił. W kolejnych miesiącach u wielu pacjentów doszło do poprawy całkowicie zmieniającej życie. Nie tylko zaczęły się śmiać i poprawił im się nastrój, ale niektóre nawet mogły mówić i chodzić. U wszystkich pacjentów doszło do widocznej poprawy funkcji motorycznych, lepiej kontrolowały głowę, tułów i wykonywać celowe ruchy kończynami. Do 12 miesiąca po zabiegu 6 z 7 dzieci było w stanie kontrolować głowę, a 4 potrafiło samodzielnie siedzieć. W tym samym czasie 3 pacjentów zyskało możliwość wyciągania ramion i chwytania, a 2 było w stanie chodzić o lasce. Ponadto jeden z pacjentów zaczął mówić posługując się około 50 wyrazami, a inny zaczął mówić przy pomocy wspomagającego urządzenia w ciągu 12-18 miesięcy po dostarczeniu genów. W 2,5 roku po zabiegu jeden z pacjentów zaczął samodzielnie chodzić. Rodzice i opiekunowie dzieci donosili o znacznej poprawie nastroju i snu, w znacznym stopniu poprawiła się też zdolność dzieci do odżywania się, rzadziej wymiotowały, lepiej odprowadzały śluz i ślinę z górnych dróg oddechowych. U żadnego z dzieci nie zauważono ani krótko-, ani długoterminowych skutków ubocznych terapii. Jeden z małych pacjentów zmarł 7 miesięcy po zabiegu. Był w tym czasie w dobrym – jak na swoją chorobę – stanie zdrowia i przyczyną śmierci prawdopodobnie była AADC. Obecnie zespół doktora Bankiewicza kontynuuje testy swojej terapii na chorych z parkinsonizmem i przygotowuje się do przetestowania tej samej techniki chirurgicznej i wektora wirusowego na pacjentach na wczesnym etapie choroby Alzheimera i zanikiem wieloukładowym.   « powrót do artykułu
  3. O ile nam wiadomo, jest to pierwsza udana demonstracja bezpośredniego dekodowania z mózgu pełnych wyrazów u osoby, która jest sparaliżowana i nie może mówić, stwierdza neurochirurg profesor Edward Chang. Uczony wraz z kolegami opracował „neuroprotezę mowy”, urządzenie, które u ciężko sparaliżowanego pacjenta rejestruje sygnały w mózgu i przekłada je na mowę. Każdego roku z powodu różnych chorób, udarów czy wypadków tysiące osób tracą możliwość mówienia. Nowy system daje nadzieję, że będą mogły łatwo komunikować się z otoczeniem. Dotychczasowe badania na tym polu ograniczały się do literowania. Neuroprotezy do komunikacji wyłapywały z mózgu sygnały, za pomocą których chory sterował kursorem i na wirtualnej klawiaturze, litera po literze, pisał to, co chce powiedzieć. Cheng i jego zespół poszli w zupełnie innym kierunku. Skupili się na sygnałach kontrolujących mięśnie aparatu mowy. Zdaniem Amerykanów, jest to bardziej naturalny i płynny sposób, dzięki któremu komunikacja z niemówiącym pacjentem może być znacznie szybsza i bardziej płynna. Zwykle mówimy z prędkością 150–200 wyrazów na minutę, zauważa Cheng. Wszelkie metody pisania czy kontrolowania kursora są wolniejsze i bardziej pracochłonne. Jeśli przejdziemy bezpośrednio do słów, tak jak robimy to tutaj, wiele zyskamy, gdyż jest to bardziej podobne do naturalnego sposobu mówienia. W ciągu ostatniej dekady Chengowi bardzo pomogli pacjenci z University of California San Francisco (UCSF) Epilepsy Center. Były to osoby, które operowano w celu znalezienia źródła epilepsji i na powierzchni ich mózgów umieszczano elektrody. Wszystkie to osoby mówiły i zgodziły się na dokonanie badań, podczas których analizowano aktywność ich mózgów w czasie mówienia. W ten sposób udało się stworzyć mechanizm przekładający sygnały z mózgu służące do sterowania aparatem mowy, na słowa. Jednak sam ten fakt nie gwarantował, że to samo będzie skuteczne u osób, których aparat mowy został sparaliżowany. Tym bardziej, że nie było wiadomo, czy u osób, których aparat mowy sparaliżowany jest od lat, sygnały go kontrolujące nie uległy jakimś zmianom lub uszkodzeniom. Rozpoczęto więc program badawczy BRAVO (Brain-Computer Interface Restoration Arm and Voice). Jego pierwszym pacjentem (BRAVO1), był mężczyzna w wieku nieco poniżej 40 lat, który ponad 15 lat wcześniej doznał poważnego udaru, który uszkodził połączenia pomiędzy jego mózgiem, kończynami i aparatem mowy. Od tamtej pory mężczyzna komunikował się ze światem za pomocą bardzo ograniczonych ruchów głowy i wskaźnika przyczepionego do czapki baseballowej, którym pokazywał litery na ekranie. Pacjent, wraz z zespołem Cheunga stworzyli najpierw słownik składający się z 50 wyrazów, jakie można było rozróżniać na podstawie aktywności mózgu. Wyrazy te, jak „rodzina”, „woda” czy ”dobrze” – pozwalały na stworzenie setek zdań. Naukowcy umieścili na mózgu pacjenta gęstą sieć elektrod, która badała aktywność w korze ruchowej i ośrodkach mowy. W czasie 48 sesji nagrali 22 godziny aktywności neuronów. W czasie nagrywania pacjent starał się wielokrotnie wypowiadać każde z 50 słów ze słownika, a elektrody rejestrowały aktywność jego mózgu. Podczas testów, zadaniem BRAVO1 była próba wypowiedzenia prezentowanych przez naukowców zdań utworzonych za pomocą 50-wyrazowego słownika. Później zaś pacjentowi zadawano pytania, a ten miał na nie odpowiadał. Testy wykazały, że system na podstawie aktywności mózgu jest w stanie pracować ze średnią prędkością do 15 wyrazów na minutę, a mediana bezbłędnego generowania wypowiedzi wynosi 75%. Najlepszy osiągnięty wynik to 18 wyrazów na minutę i dokładność 93%. Autorzy badań mówią, że były to testy mając sprawdzić czy ich koncepcja w ogóle m sens. Jesteśmy zachwyceni, że udało się w ten sposób dekodować wiele zdań o różnym znaczeniu. Wykazaliśmy, że w ten sposób można ułatwić pacjentom komunikację, stwierdza doktor David Moses, inżynier z laboratorium Changa i jeden z głównych autorów badań. Naukowcy już przygotowują się do poszerzenia swoich eksperymentów o kolejne osoby z poważnym paraliżem i deficytami komunikacyjnymi. Pracują jednocześnie nad powiększeniem słownika i przyspieszeniem tempa komunikacji.   « powrót do artykułu
  4. W Singapurze uruchomiono jedną z największych na świecie pływających elektrowni słonecznych. Składa się ona ze 122 000 paneli i zajmuje 45 hektarów na zbiorników Tengeh. Jej maksymalna wydajność wynosi 60 MW. Sembcorp Tengeh Floating Farm będzie zasilała pięć lokalnych stacji uzdatniania wody, oświadczyła firma SembCorp oraz narodowa agencja zasobów wodnych PUB. Nowa farma dostarczy 7% energii używanej przez PUB i pozwoli zmniejszyć emisję węgla do atmosfery o około 32 000 ton rocznie. Budowa farmy rozpoczęła się w sierpniu ubiegłego roku, a jej powstanie to część planu, w ramach którego Singapur chce do roku 2025 aż czterokrotnie zwiększyć produkcję energii ze Słońca. Farmę słoneczną zbudowano tak, by zminimalizować jej wpływ na zbiornik Tengeh i jego środowisko naturalne. Pomiędzy panelami pozostawiono wystarczająco dużo miejsca, by woda mogła się napowietrzać i by do zbiornika wpadało wystarczająco dużo światła słonecznego potrzebnego roślinom i zwierzętom. Dodano też urządzenia napowietrzające, których celem jest utrzymanie odpowiedniego poziomu tlenu w wodzie. Panele posadowiono zaś na pływających elementach z polietylenu o wysokiej gęstości, który jest certyfikowany do kontaktu z żywnością, można go poddawać recyklingowi oraz jest odporny na korozję i działanie promieni ultrafioletowych. PUB i Sembcorp zapewniły, że zbiornik będzie na bieżąco monitorowany. Monitorowane będą też same panele. Będą one nadzorowane przez dron wyposażony w urządzenia do obrazowania elektroluminescencji, co pozwoli szybko wyłapywać i wymieniać uszkodzone panele. Władze Singapuru przyjęły 10-letni plan rozwoju kraju, który zakłada jak najszybsze dojście do zero emisji netto. Plan zakłada, że do roku 2030 każdego roku instalowane będą panele wystarczające do zapewnienia energii 350 000 gospodarstw domowych, ilość odpadów trafiających na wysypiska zmniejszy się od 30%, a co najmniej 20% szkół będzie zeroemisyjnych. « powrót do artykułu
  5. Muzeum Geologiczne Państwowego Instytutu Geologicznego w Warszawie ogłosiło konkurs na imię dla mamuta. Szkielet mamuta włochatego stoi w sali głównej. Pomimo że od 64 lat mamut jest symbolem Muzeum Geologicznego PIG-PIB, do dziś nie ma imienia. Czas to zmienić! Zgłoszenia [DOCX] z propozycjami imienia są przyjmowane od 12 lipca do 12 września. Można je przesyłać mailem na adres konkurs.muzeum@pgi.gov.pl albo wrzucić do urny podczas wizyty. Etapy konkursu Spośród zgłoszonych propozycji komisja konkursowa wybierze trzy, które wezmą udział w głosowaniu (17-23 września) w czasie Festiwalu Nauki. Wybierz jedno z trzech imion na karcie do głosowania, stawiając krzyżyk w odpowiedniej rubryce. Wyślij kartę na adres mailowy konkurs.muzeum@pgi.gov.pl, a jeśli jesteś w Muzeum, wrzuć kartę do urny konkursowej. Karta do głosowania będzie dostępna na stronie od 17 września. Wynik głosowania ma być ogłoszony w Muzeum Geologicznym 26 września, a na stronie placówki 27 września. Na zakończenie Festiwalu Nauki, podczas urodzin dinozaura Dyzia, nadamy mamutowi wybrane przez Was imię. Dziesięć osób wygra nagrodę - okaz geologiczny. Historia szkieletu mamuta i Dyzia Szkielet mamuta włochatego został zrekonstruowany latem 1957 r. z materiału kostnego ze stanowiska Pyskowice (w latach 50. w okolicach Pyskowic i Rudzieńca działała kopalnia piasku). Rekonstrukcję wykonali prof. dr Zbiegniew Ryziewicz i dr Teresa Czyżewska z Uniwersytetu Wrocławskiego. Jak napisano na stronie placówki, prace techniczne (konserwacja, uzupełnienia i wypełnienia materiału kostnego gipsem, konstrukcje nośną szkieletu) wykonali pracownicy Muzeum pod nadzorem autora rekonstrukcji. Brakujące elementy szkieletu zostały pozyskane z Górnośląskiej Stacji Terenowej PIG, Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu i Muzeum we Wrocławiu. Eksponat ma 3,15 m wysokości i 5,70 m długości. Długość ciosów wynosi 3,5 m. Dyzio, o którego urodzinach wspominaliśmy, jest słynnym dinozaurem z nadrodziny celofyzoidów (Coelophysoidea), którego tropy zostały odnalezione przez dr. Gerarda Gierlińskiego z Państwowego Instytutu Geologicznego – Państwowego Instytutu Badawczego w okolicach Sołtykowa w Górach Świętokrzyskich. Jego rekonstrukcję można oglądać w Muzeum Geologicznym w Warszawie. Model wykonała w 1997 r. rzeźbiarka Marta Szubert. « powrót do artykułu
  6. Trzynastego lipca 3-osobowy zespół z Pracowni Radiologii Zabiegowej i Interwencyjnej Zakładu Radiologii i Diagnostyki Obrazowej Narodowego Instytutu Onkologii w Gliwicach przeprowadził pierwszy w Polsce zabieg radioembolizacji wątroby z wykorzystaniem izotopu o nazwie holm-166. Zabieg przeprowadzono u 45-letniego mężczyzny z rakiem jelita grubego z przerzutami do wątroby, w przypadku którego wcześniejsza chemioterapia nie przyniosła oczekiwanych wyników. Czym jest radioembolizacja wątroby? Jak tłumaczą lekarze, zabieg radioembolizacji wątroby polega na przeznaczyniowym dostarczeniu do guza nowotworowego kilkunastu milionów mikroskopijnych cząstek z izotopem promieniotwórczym, które po zatrzymaniu się w obrębie nowotworu emitują promieniowanie i niszczą go. Dodatkowo blokują naczynia, które odżywiają guza. Podany izotop gromadzi się głównie w obszarze nowotworu, oszczędzając zdrowy miąższ wątroby. Jest to leczenie miejscowe, które nie powoduje efektów ogólnoustrojowych, w przeciwieństwie do np. chemioterapii systemowej. Dotąd do radioembolizacji wątroby wykorzystywano cząsteczki z izotopem itru-90. Tłumacząc, na czym polega różnica, dr Michał Gola podkreśla, że holm-166 ma krótszy okres półtrwania niż itr-90, co oznacza, że cała dawka promieniowania zostaje wyemitowana w krótszym czasie. Co istotne, ze względu na właściwości paramagnetyczne izotop ten jest widoczny w badaniu rezonansem magnetycznym. Dzięki temu można dokładniej obrazować rozkład promieniotwórczych cząstek w tkance wątroby. Wg dr. Goli, daje to podstawy do późniejszych decyzji terapeutycznych. Specjaliści dodają, że w etapie przygotowawczym do radioembolizacji można wykorzystać mniejszą diagnostyczną ilość izotopu holmu. Holm lepiej odzwierciedla lokalizację późniejszej terapeutycznej dawki w odniesieniu do stosowanego do tej pory w tym celu diagnostycznego izotopu technetu-99, który wykorzystywany jest w pierwszym etapie procedury radioembolizacji. Wszystkie obliczenia wykonywane są w dedykowanym programie dozymetrycznym. Kilkumiesięczne przygotowania Przygotowania do 1. zabiegu z holmem-166 zajęły parę miesięcy. Niezbędne było przejście szkoleń wymaganych przez producenta preparatu, a także uzyskanie pozwoleń na użycie takiego izotopu promieniotwórczego. Podczas procedury przeprowadzanej w pracowni radiologii zabiegowej wykorzystuje się cyfrową angiografię subtrakcyjną, zestaw współosiowych cewników o średnicy 1-2 mm oraz, oczywiście, mikrosfery z izotopem. Zabieg u 45-letniego pacjenta przeprowadzili radiolodzy interwencyjni: dr Michał Gola, dr n. med. Justyna Rembak-Szynkiewicz i dr n. med. Przemysław Pencak. Jego przebieg nadzorował z Utrechtu prof. Marnix Lam. W przygotowania zaangażowali się specjaliści z Zakładu Medycyny Nuklearnej i Endokrynologii Onkologicznej: prof. dr hab. Daria Handkiewicz-Junak, dr Tomasz Olczyk, dr n. med. Michał Kalemba, dr n. fiz. Aneta Kluczewska-Gałka i anestezjolog, dr Elżbieta Basek. Kryteria kwalifikacji do zabiegu Do radioembolizacji wątroby z wykorzystaniem holmu-166 kwalifikują się chorzy, u których nie można przeprowadzić leczenia operacyjnego (zarówno osoby z nowotworami pierwotnymi, a więc rakiem wątrobowokomórkowym czy rakiem przewodów żółciowych, jak i nowotworami wtórnymi - przerzutami). W przypadku przerzutów proces nowotworowy powinien być ograniczony do wątroby, ewentualnie dopuszczalne jest minimalne zajęcie innych narządów. Dodatkowo wykazana powinna być nieskuteczność dotychczasowego leczenia lub brak zakwalifikowania do innych terapii. Kluczowa jest zachowana wydolność narządowa wątroby i nerek oraz ogólna kondycja pacjenta – wyjaśniają doktorzy Rembak-Szynkiewicz i Pencak. Wyniki dotychczasowych badań klinicznych Dotychczasowe badania kliniczne, HEPAR I, HEPAR II czy HCC Dresden, wykazały bezpieczeństwo środka z holmem-166. W informacji prasowej NIO w Gliwicach podano, że skuteczność, czyli kontrolę choroby wyrażoną jako stabilny obraz lub zmniejszenie się guzów, wykazano w trzymiesięcznym okresie obserwacji ogółem u 64% pacjentów, w przypadku przerzutów raka jelita grubego wartość ta dochodziła do 73%. W badaniu u pacjentów z rozpoznaniem raka wątrobowokomórkowego było to nawet 90% w półrocznym okresie obserwacji. « powrót do artykułu
  7. Dziewiąty już lot marsjańskiego śmigłowca Ingenuity, stał się świetną okazją, by sprawdzić teren przed łazikiem Perseverance. Śmigłowiec dostarczył zdjęć interesujących formacji skalnych, których każda warstwa może zdradzić informacje na temat warunków klimatycznych, jakie w przeszłości panowały na Marsie. Na fotografiach zauważono też przeszkody, które łazik będzie musiał ominąć. Podczas lotu, wykorzystanego do przetestowania Ingenuity w roli powietrznego zwiadowcy, śmigłowiec przeleciał nad polem wydmowym o nazwie Seitah. Perseverance minie pole od południa, gdyż próba jego przekroczenia mogłaby być zbyt ryzykowna. Kolorowe zdjęcia wykonane przez śmigłowiec z wysokości 10 metrów zdradzają znacznie więcej szczegółów, niż zdjęcia z satelity Mars Reconnaissance Orbiter, które są wykorzystywane do planowania trasy łazika. Na fotografiach z orbity widoczne są skały wielkości 1 metra, zatem kontrola misji musi wspomagać się też zdjęciami wykonywanymi przez sam łazik. Gdy Perseverance podjedzie wystarczająco blisko jakiegoś punktu, wykonuje zdjęcia, które my analizujemy i porównujemy z obrazami z satelity. Dzięki Ingenuity zyskaliśmy fotografie, które świetnie uzupełniają naszą wiedzę, mówi Ken Williford z Jet Propulsion Laboratory. Na najnowszych zdjęciach widzimy obszar nazwany Wyniesionymi Krawędziami, których istnienie prawdopodobnie ujawnia, którędy w przeszłości płynęła woda. Planujemy odwiedzić Wyniesione Krawędzie i zbadać je z bliska. Zdjęcia ze śmigłowca zapewniają nam znacznie lepszą rozdzielczość niż fotografie z orbitera. Ich analiza pozwoli nam upewnić się, że warto zbadać Wyniesione Krawędzie, dodaje Williford. Ingenuity sfotografował też niewielkie, kilkudziesięciocentymetrowej wysokości piaszczyste wydmy. Łazik może w nich utkwić. Olivier Toupet, jeden z ekspertów odpowiedzialnych za kierowanie Perseverance, przyznaje, że piach to poważny problem, który spędza mu sen z oczu. Gdy po wylądowaniu misji Mars 2020 zespół naukowy zapytał, czy łazik mógłby pojechać w taki teren, Toupet zdecydowanie odmówił wysłania tam Perseverance. Toupet odpowiada też za moduł AutoNav łazika. Wykorzystuje on system sztucznej inteligencji do autonomicznego przemieszczania łazika na większe dystansy. Jednak AutoNav nie jest w stanie wykryć piasku, dlatego też naziemna załoga musi bez przerwy definiować strefy zakazane dla łazika. Dziewiąty lot Ingenuity okazał się zatem olbrzymim sukcesem. Bez śmigłowca nie byłoby możliwe tak dokładne wcześniejsze zbadanie terenu, zobaczenie obszarów, na które łazik nie może wjechać, określenie niewielkich miejsc potencjalnie cennych z naukowego punktu widzenia. Śmigłowiec to niezwykle cenny pomocnik w planowaniu drogi łazika. Pokazuje nam w wysokiej rozdzielczości teren, przez który chcemy przejechać. Dzięki niemu możemy lepiej ocenić rozmiar wydm i miejsca, gdzie wystają skały. To dla nas bezcenne informacje. Pozwalają zidentyfikować obszary, przez które można przejechać oraz określić cenne naukowo elementy, przyznaje Toupet. « powrót do artykułu
  8. Badania przeprowadzone na University of Iowa sugerują, że dieta roślinna w połączeniu z odpowiednim składem mikrobiomu może chronić przed stwardnieniem rozsianym. Problem w tym, że osoby cierpiące na to schorzenie nie posiadają w jelitach odpowiednich bakterii. Grupa badawcza pracująca pod kierunkiem profesora Ashutosha Mangalama wykazała, że dieta bogata w izoflawony chroni myszy przed wystąpieniem objawów podobnych do stwardnienia rozsianego. Co jednak ważne, takie korzystna działanie obserwowano jedynie wówczas, gdy w mikrobiomie myszy znajdowały się mikroorganizmy zdolne do rozkładania izoflawonów. Co interesujące, wcześniejsze badania na ludziach wykazały, że u osób z MS bakterie takie nie występują. Uzyskane przez nas wyniki to dowód, że połączenie diety bogatej w izoflawony oraz bakterii metabolizujących te związki, może stać się potencjalną metodą leczenia MS. W izoflawony bogata jest soja, orzechy, ciecierzyca i inne rośliny strączkowe. Przeprowadzone w Iowa badania wykazały tez, że u myszy spożywających dietę bogatą w izoflawony, skład mikrobiomu jest podobny do jego składu u zdrowych ludzi. Z kolei u myszy, które izoflawonów nie spożywają, skład mikrobiomu podobny jest do składu mikrobiomu osób chorych na stwardnienie rozsiane. Obecnie nie znamy przyczyn MS. Prawdopodobnie mamy tutaj do czynienia ze złożoną interakcją pomiędzy czynnikami genetycznymi i środowiskowymi, co zapoczątkowuje chorobę. W ostatnim jednak czasie zaczęły pojawiać się badania sugerujące, że w rozwoju MS może brać udział mikrobiom jelit. Już wcześniej Mangalam i jego zespół wykazali, że istnieją różnice w mikrobiomie osób chorych na MS i zdrowych, a jedną z najważniejszych jest brak u osób z MS bakterii biorących udział w metabolizmie izoflawonów. Teraz ten sam zespół dowiódł, że bakterie metabolizujące izoflawony wygaszają stan zapalny w mysim modelu stwardnienia rozsianego. Porównując wpływ diety bogatej w izoflawon i diety, w której izoflawonów nie było, naukowcy stwierdzili, że izoflawony chronią przez objawami MS. Gdy jednak z organizmu myszy usunęli bakterie metabolizujące izoflawony, same izoflawony nie chroniły przed objawami MS. Gdy zaś bakterie te przywrócono, dobroczynne skutki takiej diety powróciły. Co więcej, dowiedli, że konkretny metabolit – fitoestrogen ekwol – również zapewnia ochronę przed chorobą. Badania sugerują, że dieta bogata w izoflawony może pełnić funkcję ochronną, pod warunkiem jednak, że w jelitach mamy bakterie metabolizujące izoflawony, dodaje Mangalam. « powrót do artykułu
  9. Naukowcy z Politechniki Krakowskiej opracowali technologię opartą na ultradźwiękach, która znacząco skróci czas produkcji leków. Najlepsze efekty osiągamy przy lekach przeciwdepresyjnych, gdzie skrócenie czasu otrzymywania produktu wynosi aż 90 proc. W innych grupach skrócenie czasu produkcji wynosi od 30 do 50 proc. – tłumaczy dr inż. Jolanta Jaśkowska, która stoi na czele zespołu badawczego. Uniwersalna metoda obniży koszty produkcji Technologia znajduje zastosowanie w produkcji leków antydepresyjnych, przeciwnowotworowych oraz przeciwbólowych. Jak podkreślono w komunikacie prasowym uczelni, rozwiązanie jest już objęte zgłoszeniem patentowym. Obecnie INTECH PK, spółka celowa Politechniki Krakowskiej, pomaga znaleźć inwestora branżowego. Koncerny farmaceutyczne, które będą wykorzystywać tę metodę, będą mogły znacząco obniżyć koszty produkcji, a to powinno się przełożyć na niższy koszt leku dla pacjenta. Wg oszacowań naukowców, ceny leków wykorzystujących opisywaną metodę mogą spaść o ok. 20-30%. Grupy leków, dla których to rozwiązanie jest między innymi wykorzystywane, czyli antydepresyjne oraz nowotworowe, należą do jednych z droższych leków na polskim rynku, nie wszystkie też są refundowane. Liczymy na to, że nasze rozwiązanie ułatwi życie wielu ciężko chorującym - powiedziała cytowana przez PAP dr inż. Jaśkowska. Co istotne, leki opracowane dzięki tej metodzie cechuje o wiele większa czystość; dzięki temu proces ich oczyszczania jest łatwiejszy i tańszy w porównaniu do klasycznych metod produkcji. Ograniczenie negatywnego wpływu na środowisko Wykorzystując ultradźwięki, można też zmniejszyć negatywny wpływ na środowisko. Mimo ogromnego znaczenia, jakie ma branża farmaceutyczna dla całego społeczeństwa, nie możemy pozostać obojętni na uboczne skutki produkcji leków. Dlatego opracowana przez mój zespół metoda wyróżnia się przede wszystkim mniejszym zużyciem energii oraz możliwością zastąpienia toksycznych rozpuszczalników np. wodą – tłumaczy dr inż. Jaśkowska. Jak donosi Nauka w Polsce, inspiracją dla krakowskiej badaczki było... mycie szkła w laboratorium. Efekty, jakie osiągaliśmy, czyszcząc drobne elementy szklane przy pomocy myjki ultradźwiękowej, skłoniły nas do szukania innych rozwiązań dla tej technologii. Pierwsze też kroki, jeśli chodzi o testowanie metody, podjęliśmy właśnie z wykorzystaniem myjki. Po uzyskaniu bardzo obiecujących wyników przenieśliśmy proces na zaawansowane urządzenia, gdzie w pełni można było kontrolować warunki. Poszukiwania inwestora branżowego Odnosząc się do kwestii poszukiwań inwestora branżowego, Krzysztof Oleksy z INTECH PK ujawnił, że spółka jest już po kilku rozmowach z potencjalnie zainteresowanymi firmami. Technologia jest na tyle rewolucyjna, że zainteresowanie jest bardzo duże. INTECH PK jest jednym z partnerów tworzących ogólnopolskie Porozumienie Spółek Celowych (PSC). PSC to forum współpracy 26 spółek celowych uczelni i instytutów badawczych, które powołano, aby komercjalizować wyniki badań, tworzyć spółki typu spin-off, a także realizować zlecone projekty B+R. « powrót do artykułu
  10. Dieta bogata w sfermentowane produkty zwiększa różnorodność mikrobiomu i zmniejsza stan zapalny w organizmie. informują naukowcy z Uniwersytetu Stanforda. Wystarczy 10-tygodni takiej diety, by funkcjonowanie mikrobiomu uległo poprawie i wzmocnił się nasz układ odpornościowy. W przeprowadzonych badaniach klinicznych udział wzięło 36 zdrowych dorosłych osób, które losowo przydzielono do grupy, która spożywała dietę bogatą w produkty fermentowane lub do grupy o diecie bogatej w błonnik. Po 10 tygodniach okazało się, że obie diety miały odmienny wpływ na mikrobiom i układ odpornościowy. Spożywanie takich pokarmów jak jogurt, kefir, fermentowany ser, kimchi i inne kiszone warzywa, picie kombuchy oraz płynów z fermentacji warzyw prowadziło do zwiększenia bioróżnorodności mikrobiomu, a efekt był tym silniejszy, im więcej tego typu pokarmów spożywali badani. To zdumiewające odkrycie i jeden z pierwszych dowodów, jak prosta zmiana diety może przemodelować mikrobiom zdrowych dorosłych, mówi profesor mikrobiologii i immunologii Justin Sonnenburg. Okazało się też, że w grupie, która jadła fermentowane pokarmy doszło do zmniejszenia aktywności czterech rodzajów komórek odpornościowych i spadku poziomu 19 białek stanu zapalnego we krwi. Jedna z tych protein, interleukina-6, jest powiązana z takimi chorobami jak reumatoidalne zapalenie stawów, cukrzyca typu 2 i chroniczny stres. Dieta zmieniająca mikrobiom może zmienić też układ odpornościowy. To bardzo obiecujący sposób na zmniejszenie stanów zapalnych u osób dorosłych. Co ważne, zjawisko takie zaobserwowano u wszystkich uczestników badań, którzy trafili do grupy o wyższym spożyciu produktów fermentowanych, podkreśla profesor Christoper Gardner, dyrektor ds. badań nad odżywianiem w Stanford Prevention Research Center. W grupie osób, które spożywały dietę bogatą w błonnik, nie zauważono spadku poziomu żadnej z 19 protein zapalnych. Ponadto średnie zróżnicowanie ich mikrobiomu pozostało na tym samym poziomie. Spodziewaliśmy się, że większe spożycie błonnika będzie miało bardziej korzystny wpływ i zwiększy zróżnicowanie mikrobiomu. Jednak badania wskazują, że krótkotrwała bogata w błonnik dieta nie wystarczy, by zwiększyć zróżnicowanie mikrobiomu, stwierdza doktor Erica Sonnenburg. Chcieliśmy przeprowadzić badania, których celem miało być stwierdzenie, czy dieta nakierowana na zmiany w mikrobiomie – a wiemy, że mikrobiom wpływa na układ odpornościowy i ogólnie na zdrowie – byłaby dobrym rozwiązaniem w walce z chronicznymi chorobami zapalnymi, wyjaśnia Gardner. Naukowcy wybrali dietę bogatą w błonnik i bogatą w kiszonki, gdyż już wcześniejsze badania sugerowały ich korzystny wpływ na zdrowie. Dieta bogata w błonnik zmniejsza ryzyko zgonu, dieta pełna fermentowanych produktów pomaga w utrzymaniu prawidłowej masy ciała, i może zmniejszać ryzyko cukrzycy, nowotworów i chorób układu krążenia. W ramach prowadzonych badań naukowcy analizowali próbki krwi i kału osób biorących udział w testach. Analizy rozpoczęto na 3 tygodnie przed przestawieniem badanych na wspomniane diety, w trakcie 10-tygodniowego spożywania określonej diety oraz przez kolejne 4 tygodnie, kiedy to uczestnicy badań mogli jeść, co chcieli. Badania jednoznacznie wykazały, że dieta bogata w produkty fermentowane bardzo szybko prowadzi do korzystnych zmian w mikrobiomie. Zmian takich praktycznie nie zaobserwowano przy stosowaniu diety bogatej w błonnik, co potwierdza wcześniejsze doniesienia o odporności mikrobiomu na krótkotrwały wpływ stosowania większej ilości błonnika. Okazało się również, że wzrost spożycia błonnika prowadził do wzrostu poziomu węglowodanów w próbkach kału, co wskazuje na niekompletny rozkład włókien przez mikrobiom. To kolejne potwierdzenie wcześniejszych badań, których autorzy donosili, że mieszkańcy krajów uprzemysłowionych mają zubożony mikrobiom, niezdolny do pełnego trawienia błonnika. Niewykluczone, że przy dłuższym stosowaniu diety bogatej w błonnik mikrobiom dostosowałby się do tego. Alternatywnym rozwiązaniem mogłoby być dostarczenie mikroorganizmów rozkładających błonnik, wyjaśnia Erica Sonnenburg. Uczeni planują przeprowadzenie kolejnych badań. Ich celem będzie poznanie molekularnych mechanizmów zmiany mikrobiomu przez dietę i redukcji procesu zapalnego. Ponadto połączą też dietę bogatą w błonnik z dietą bogatą w produkty fermentowane i sprawdzą ich łączny wpływ na mikrobiom i stan zapalny. W kolejnym etapie badań naukowcy chcą sprawdzić, czy pokarmy fermentowane zmniejszają stan zapalny i poprawiają zdrowie u osób z chorobami metabolicznymi, immunologicznymi, u kobiet ciężarnych i osób w podeszłym wieku. « powrót do artykułu
  11. W marcu br. pracownica Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Zielonej Górze przypadkowo znalazła koło swojego domu cenny zabytek. Marcin Kosowicz napisał na profilu urzędu na Facebooku, że po wstępnych oględzinach okazało się że jest to średniowieczny tłok pieczętny, tzw. typariusz. Stempel ma kształt kolisty z inskrypcją na otoku oraz wizerunkiem rogu na trójkątnej tarczy herbowej. Dr Arkadiusz Michalak, dyrektor Muzeum Archeologicznego Środkowego Nadodrza w Zielonej Górze, stwierdził, że najprawdopodobniej zabytek pochodzi z XIV w. Modyfikacje w inskrypcji mogły zaś zostać dokonane w XV w. Najprawdopodobniej został wykonany jako typariusz rycerski, choć mając na względzie wprowadzone modyfikacje, nie można wykluczyć jego późniejszego wykorzystania przez mieszczanina. Kosowicz wyjaśnia, że w średniowieczu pieczęcie były bardzo ważnym elementem identyfikacji personalnej. Z tego powodu często niszczono je po śmierci właściciela (w ten sposób unikano "kradzieży tożsamości"). Do dziś zachowały nieliczne egzemplarze, przeważnie należące do członków stanu duchownego i rycerskiego. Typariusze mieszczan to jeszcze rzadsze znalezisko. Tłok pieczętny znaleziono w Gubinie, ale jak podkreśla archeolog, nie znajdował się on w swoim pierwotnym kontekście. Wiele wskazuje na to, że przywieziono go z okolic miasta z ziemią użytą do budowy domu. Wkrótce obiekt trafi muzeum, gdzie zostanie opracowany pod względem sfragistycznym. Tam też będzie przechowywany. « powrót do artykułu
  12. Zoptymalizowanie ustawienia turbin na farmie wiatrowej może znakomicie zwiększyć ilość produkowanej energii, jednak korzyści takie zauważymy w farmach nie przekraczających określonej wielkości, wynika z badań przeprowadzonych przez naukowców z Carnegie Institution for Science. Nie od dzisiaj wiadomo, że wydajność turbin na farmach może być znacząco mniejsza niż pojedynczych turbin. Wydajność małych farm wiatrowych może wynosić ponad 10 W/m2, to przy wielkich instalacjach spada ona do 1 W/m2. Wynika to z faktu, że turbiny zmniejszają energię wiatru, który przez nie przechodzi. Ponadto wprowadzają też turbulencje, przez które kolejne turbiny w szeregu produkują mniej energii. To już wiadomo, jednak dotychczas nie badano, co kontroluje te zjawiska, mówi autor badań, Enrico Antonioni.On i Ken Caldeira wykorzystali modele dynamiki płynów do zbadania przepływu powietrza w okolicy turbin. Najpierw przyjrzeli się indywidualnym turbinom. Później zaś symulowali pracę małych farm. Stwierdzili, że zmniejszenie zagęszczenia turbin na małej farmie, zwiększa wydajność pojedynczej turbiny. Okazało się jednak, że niezwykle ważne jest rozkład przestrzenny turbin. Ustawienie ich w szeregu lub naprzemiennie w stronę wiatru zwiększa moc wyjściową nawet o 56% w porównaniu z ustawieniem ich w kolumnie. Przy optymalnym ustawieniu turbin można wyprodukować 10, 20, a nawet 30 procent energii więcej, gdyż można zredukować interakcje pomiędzy turbinami, wyjaśnia Antonini. Zyski z odpowiedniego rozmieszczenia turbin znikały jednak w miarę rozrastania się farm. Uczeni wykorzystali więc symulacje meteorologiczne dotyczące prędkości wiatru, by sprawdzić, dlaczego tak się dzieje. W niewielkich farmach przyczyną spadku wydajności turbin są turbulencje wywoływane przez turbiny sąsiednie. Temu zjawisku można zaradzić. Natomiast w dużych instalacjach prędkość wiatru jest obniżana przez zwiększony opór aerodynamiczny w całym regionie. Co więcej, okazało się, że zaburzenia powodowane przez wielkie farmy wiatrowe mogą rozciągać się na przestrzeni dziesiątków kilometrów, negatywnie wpływając na inne farmy. Generalnie rzecz biorąc, odpowiednie ustawienie turbin przestawało przynosić korzyści, gdy farma rozciągała się na ponad 30 kilometrów. Jednak, co interesujące, sporo zależało od... szerokości geograficznej. Farmy umieszczone dalej od równika mogły być większe zanim ich wydajność spadała. Było to związane z działaniem siły Coriolisa i jej wpływem na wiatr. « powrót do artykułu
  13. Większości ludzi wilki kojarzą się z drapieżnikami polującymi na jelenie, sarny i dziki. Tymczasem kilkuletnie badania przeprowadzone w Wigierskim Parku Narodowym pokazały, że zwierzęta te chętnie zjadają bobry – szczególnie wtedy, gdy dostęp do tych ziemnowodnych ssaków ułatwia im niski poziom wody. Wilki to zwierzęta mięsożerne, polujące przede wszystkim na dzikie ssaki kopytne. W Europie odżywiają się głównie jeleniami, sarnami i dzikami. Naukowców od lat frapowała jednak możliwość wykorzystywania przez wilki innych źródeł pokarmu, na przykład niezmiernie licznych bobrów. Te ziemnowodne ssaki, o masie ciała nierzadko przekraczającej 20 kg, wydają się być kuszącą alternatywą w porównaniu do szybko uciekających jeleniowatych. Przeszkodą w polowaniu na bobry jest jednak ich łatwość ukrycia się w wodzie. Kwestią drapieżnictwa wilków wobec bobrów zajął się zespół badaczy z Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego, Wigierskiego Parku Narodowego, Stowarzyszenia dla Natury „Wilk”, Wydziału Nauk Ścisłych i Technicznych Uniwersytetu Śląskiego i Instytutu Biologii Ssaków PAN. W położonym na północno-zachodnim skraju Puszczy Augustowskiej Wigierskim Parku Narodowym, gdzie liczna jest populacja bobrów, przez trzy lata (2017-2019) naukowcy zbierali próbki wilczych odchodów (w sumie 303). Następnie przeanalizowali zawartość odchodów, by na podstawie obecnych w nich fragmentów kości oraz sierści zwierząt dociec, co wilki zjadły. Przy okazji przyglądali się także ilości opadów wpływających na poziom wody w rzekach i zbiornikach wodnych. Wyniki badań opublikowane zostały w czasopiśmie Ethology, Ecology and Evolution. Analizy potwierdziły, że dieta wigierskich wilków jest bardzo zróżnicowana – informują autorzy badania w materiale prasowym przekazanym PAP. Tamtejsze drapieżniki zajadały się przede wszystkim sarnami i dzikami. Nie pogardzały jednak także jeleniami, łosiami, zającami, borsukami oraz właśnie bobrami. Te ostatnie stanowiły aż jedną czwartą (24 proc.) biomasy zjadanego przez wilki pokarmu. Wilki zdecydowanie częściej odżywiały się bobrami wiosną i latem – wtedy gryzonie te stanowiły nawet ok. 37 proc. biomasy pokarmu drapieżników. Rzadziej polowały na nie jesienią i zimą – wtedy ich udział w diecie spadał do ok. 11 proc. Istotny okazał się także roczny poziom opadów. W 2017 r., gdy w Wigierskim Parku Narodowym zarejestrowano opady na poziomie 721 mm, udział bobrów w diecie wilków wyniósł ok. 10 proc. Tymczasem w 2019 r. – po dwóch latach niskich opadów, na poziomie 440-460 mm - bobry stanowiły już 41 proc. biomasy pokarmu wilków. Nasze badania potwierdziły, że wilki chętnie polują na bobry, gdy tylko mają taką możliwość – komentuje główny autor badań dr hab. inż. Robert Mysłajek z Zakładu Ekologii Wydziału Biologii UW. Wyniki naszych badań bardzo dobrze korespondują z wcześniejszymi obserwacjami z Ameryki Północnej i Europy Wschodniej, gdzie także wykazano związek pomiędzy poziomem opadów i udziałem bobra w diecie wilków. Im mniej opadów, tym niższy poziom wód, a co za tym idzie większa trudność z ukryciem się bobrów przed drapieżnikami. Współautorka badań dr hab. Sabina Nowak ze Stowarzyszenia dla Natury „Wilk” podkreśla znaczenie projektu dla ochrony wilka. Większość odszkodowań za szkody wyrządzane przez gatunki chronione dotyczy właśnie bobrów. Drapieżnictwo wilków można więc traktować jako ważną usługę ekosystemową, mogącą wpływać na ograniczanie szkód wyrządzanych przez bobry. To kolejny argument za tym by przy rozmowach nad przyszłością wilka brać pod uwagę wszystkie aspekty jego funkcjonowania w środowisku naturalnym – komentuje badaczka. Co ciekawe, wcześniejsze badania zespołu naukowców z Wydziału Biologii UW i Stowarzyszenia dla Natury „Wilk” – prowadzone w położonej na drugim końcu Polski Puszczy Drawskiej - pokazały, że wilki szczególnie chętnie dokarmiają bobrami swoje szczenięta. Naukowcy mają nadzieję, że kontynuacja badań nad interakcjami pomiędzy wilkami i bobrami przyniesie kolejne ciekawe odkrycia. « powrót do artykułu
  14. Wizyty kontrolne u pediatrów obejmują pomiary wzrostu, wagi i obwodu głowy. Dane porównywane są z tabelami, by sprawdzić, czy dziecko prawidłowo się rozwija. Pomiary te nic nie mówią o rozwoju mózgu. Ewentualne odstępstwa od rozmiarów czaszki mogą wskazywać na problemy z rozmiarami mózgu czy ilością płynu mózgowo-rdzeniowego. Dlatego profesor Steven Schiff z Penn State zaczął się zastanawiać, czy współczesne narzędzia jak rezonans magnetyczny, mogą posłużyć do stworzenia znormalizowanych tabel wzrostu mózgu. Schiff i jego zespół opublikowali na łamach Journal of Neurosurgery, Pediatrics, artykuł, w którym omawiają 150 lat badań nad mózgiem oraz analizują zebrane przez siebie dane z 1067 skanów mózgu wykonanych u zdrowych osób w wieku od 13 dni do 18 lat. W zebranych danych uwzględniono płeć, rasę, status społeczno-ekonomiczny oraz lokalizację geograficzną badanych. Badania nad rozmiarami mózgu i jego wzrostem prowadzone są od dawna, ale nawet w epoce rezonansu magnetycznego studia, próbujące zdefiniować prawidłowy wzrost objętości mózgu opierają się na małych próbkach, ograniczonych algorytmach czy niepełnej reprezentacji wiekowej. Badania te w niewystarczającym stopniu biorą pod uwagę związek pomiędzy wzrostem mózgu a płynem mózgowo rdzeniowym. Tutaj rozwiązaliśmy oba te problemy, stwierdza główna autorka badań Mallory R. Peterson. Pierwszym zdumiewającym spostrzeżeniem było odkrycie, że istnieje różnica w wielkości mózgu pomiędzy chłopcami a dziewczętami. Nawet po uwzględnieniu wielkości ciała, chłopcy mieli większe mózgi niż dziewczynki. Oczywiście, co wiemy od dawna, nie istnieją różnice w poziomie inteligencji pomiędzy obiema płciami. I nasze badania tego nie sugerują. Jednak pokazują one, że istnieje różnica we wzroście mózgu męskiego i kobiecego. I jeśli diagnozujemy czy leczymy dziecko, musimy wiedzieć, kiedy jego mózg nie rozwija się w sposób prawidłowy, mówi Schiff. Drugie zaskakujące odkrycie polegało zaś na zauważeniu podobieństw, nie różnic. Niezależnie od płci czy wielkości dziecka, niespodziewanie okazało się, że stosunek pomiędzy wielkością mózgu, a objętością płynu mózgowo-rdzeniowego, jest taki sam. [...] Dotychczas o tym nie wiedziano, a to przecież stosunek płynu mózgowo-rdzeniowego do mózgu jest tym, co próbujemy regulować, gdy leczymy dziecko z wodogłowia, stwierdza uczony. Naukowcy chcą teraz badać stosunek wielkości mózgu do objętości płynu mózgowego i mają nadzieję znaleźć mechanizm, który za to odpowiada oraz funkcje, którym ten stały stosunek służy. Amerykanie mówią też, że rozstrzygnęli spór dotyczący płata skroniowego. Po 2. roku życia lewy płat skroniowy, w którym ulokowane są ośrodki językowe, jest przez okres dzieciństwa wyraźnie większy niż prawy płat. Jednocześnie jednak hipokamp, którego zaburzenia mogą być przyczyną epilepsji, jest większy w prawym płacie skroniowym. Ustalenie prawidłowych krzywych wzrostu tych często zaangażowanych w epilepsję struktur pozwoli nam sprawdzić, czy zostały one uszkodzone lub czy są mniejsze niż powinny, dodaje Schiff. Pozwoli to też lepiej zrozumieć prawidłową wielkość mózgu w późniejszym okresie życia. Mózg osiąga największą objętość w okresie dojrzewania. Później się kurczy, a u osób z pewnymi typami demencji kurczy się szybciej. Jeśli lepiej zrozumiemy wzrost mózgu i stosunek wielkości mózgu do objętości płynu mózgowo-rdzeniowego w każdym wieku, to nie tylko poprawimy diagnostykę, ale też metody leczenia, zapewnia Schiff. « powrót do artykułu
  15. Duńscy badacze opisali podstawy procesu, za pomocą którego komórki nowotworowe naprawiają niebezpieczne dla nich uszkodzenia błony komórkowej. Wykazali przy tym, że powstrzymanie tego procesu powoduje śmierć komórek. Proces makropinocytozy może stać się celem przyszłych terapii przeciwnowotworowych, mówi Jesper Nylandsted z Uniwersytetu w Kopenhadze, który stał na czele grupy badawczej. Błona komórkowa jest zasadniczym elementem chroniącym komórkę przed niekorzystnym wpływem czynników zewnętrznych. Dobrze znamy wstępny mechanizm naprawy błony komórkowej, jednak mniej wiemy o tym, w jaki sposób komórki naprawiają samą strukturę błony, by przywrócić homeostazę, stwierdza Nylandsted. Duńczycy uszkadzali komórki nowotworowe, wypalając w ich błonach otwory za pomocą lasera. Już wcześniej specjaliści z Duńskiego Towarzystwa Raka obserwowali, jak komórki potrafią „zszywać” tak uszkodzoną błonę. Tym razem okazało się, że – szczególnie komórki agresywnych nowotworów – wykorzystują podczas naprawy proces makropinocytozy. Niewykluczone, że preferowany jest ten mechanizm, gdyż dzięki niemu komórka ma możliwość ponownego użycia uszkodzonej błony. Ten rodzaj recyklingu może być użyteczny w przypadku komórek nowotworowych, gdyż podlegają one częstym podziałom, co wymaga od nich dużej ilości energii i materiału. Uzyskane przez nas wyniki wskazują, że komórki aktywnie wymieniają uszkodzoną część błony i naprawiają ją za pomocą makropinocytozy. Wydaje się, że kluczowy jest tutaj pierwszy krok internalizacji uszkodzonej błony drogą makropinocytozy. To właśnie umożliwia komórce przetrwanie. Sądzimy, że dzięki temu, usuwając uszkodzoną błonę i proteiny po wstępnej naprawie, komórki nowotworowe lepiej radzą sobie z problemem, stwierdzają badacze. Duńczycy próbują dowiedzieć się więcej o tym, w jaki sposób komórki nowotworowe chronią swoją błonę komórkową. Obok makropinocytozy interesuje nas to, co dzieje się po wstępnym zamknięciu uszkodzonej błony. Sądzimy, że to wstępne łatanie jest dość pobieżne i później konieczna jest lepszej jakości naprawa. To może być kolejny słaby punkt komórek nowotworowych, któremu chcemy się bliżej przyjrzeć, mówi doktor Stine Lauritzen Sønder. « powrót do artykułu
  16. Dział Oręża Muzeum Narodowego we Wrocławiu (MNW) posiada bardzo interesującą kolekcję wojskowej broni palnej z XIX w. Na pierwszy rzut oka jeden z obiektów przeznaczonych do konserwacji, austriacki karabin model Lorenz 1854 [z zamkiem kapiszonowym], niczym szczególnym nie różnił się od innych stojących obok na stojaku w magazynie. Wojskowy, surowy, pokryty patyną. Jak się jednak okazało, ten egzemplarz był wyjątkowy – od 160 lat naładowany. Aby odpalić taki system broni, potrzebny jest kapiszon (rodzaj spłonki) nakładany na rurkę zwaną kominkiem. Przed oczyszczeniem broni konieczne było jej rozbrojenie. Nie udało rozładować się karabinu od wylotu lufy, bo jest to broń odprzodowa. Odkręciłem więc tył lufy, zwany korkiem z warkoczem, wysypałem proch i wyciągnąłem pocisk. Co ciekawe, po upływie 160 lat proch był nadal funkcjonalny i zdatny do użycia. Wyciągnięty pocisk to regulaminowy Lorenz [...] - tłumaczy Mariusz Wierchowski, starszy renowator w Pracowni Metali MNW. Wojenne i powojenne losy obiektu Wierchowski przedstawił prawdopodobną historię obiektu. W 1866 r. wybuchła wojna prusko-austriacka (niem. Preußisch-Deutscher Krieg). Zwycięstwo odniosły w niej wojska prusko-włoskie; działania wojenne skończyły się pokojem w Pradze, podpisanym 23 sierpnia 1866 r. Co istotne, rok 1866 był najprawdopodobniej ostatnim rokiem, kiedy to armia austriacka powszechnie wykorzystywała przestarzałą już broń odprzodową. Prusacy posługiwali się już wówczas karabinami odtylcowymi Dreyse, nowoczesną bronią strzelającą aż 5-krotnie szybciej. Gdy wojska austriackie zostały rozbrojone, wyposażenie wojskowe trafiło zapewne do magazynów. Przestarzała broń przeleżała tam wiele lat, a po skreśleniu ze stanu trafiła do jakiegoś niemieckiego muzeum. Karabin Lorenz i jego następcy Karabin Lorenz został skonstruowany w 1854 r. przez Josefa Lorenza (1814-79). Był w tym okresie najnowocześniejszym karabinem odprzodowym w Europie. Wyróżniał się małym kalibrem – 13,9 mm, dużą prędkością wylotową pocisku – 373 m/s i bardzo dobrą celnością - pisze Wierchowski. Ostatecznie Lorenz przegrał konkurencję z nowocześniejszymi konstrukcjami broni iglicowej odtylcowej. Szybkostrzelność i możliwość ładowania broni w pozycji leżącej okazały się ważniejsze od celności. Josef Wänzl opracował projekt modernizacji Lorenzów (odpowiednio przebudowane karabiny Lorenza miały być rozwiązaniem tymczasowym). « powrót do artykułu
  17. W VI wieku p.n.e. Grecy założyli na Półwyspie Iberyjskim kolonię Empòrion. Kilkaset lat później Rzymianie wykorzystali tamtejszy port do lądowania na Półwyspie w czasie wojen z Kartaginą. To tam Katon Starszy założył obóz wojskowy, który stał się zalążkiem nowego rzymskiego miasta. Za czasów Augusta istniało tu Municipium Emporiae. Jednak niecałe 100 lat później, miasto zaczęło tracić na znaczeniu. I to właśnie okres późnej starożytności Emporiae (obecnie Empúries) postanowili, z zaskakującym wynikiem, zbadać archeolodzy. Ostatnie wykopaliska, prowadzone w kwietniu i maju, odsłoniły wspaniałą bazylikę-katedrę pochodzącą z końca IV wieku po Chrystusie. Stanowiła ona część zabudowań należących do tamtejszego biskupstwa. Wówczas budynki znajdowały się u ujścia rzeki Ter. Kierujący wykopaliskami badacze z Muzeum Archeologicznego Katalonii mówią, że mamy tutaj do czynienia z wyjątkowym budynkiem, który miał trzy poziomy i ponad 20 metrów długości. Wewnątrz znaleziono m.in. 184 monety z brązu wybite pomiędzy IV a V wiekiem, które być może zostały tutaj celowo ukryte. Innym wyjątkowym znaleziskiem jest podstawa rzeźby z rzymskiego forum. Rzeźba prawdopodobnie była poświęcona Maniusowi Corneliusowi Saturninusowi, zarządcy Emporiae w II wieku. Piedestał rzeźby został wykorzystany w bazylice do wsparcia ołtarza. Wewnątrz znaleziono też około 10 pochówków w kamiennych sarkofagach. Dotychczas otwarto dwa z nich i okazały się one puste. To oznacza, że osoby w nich pochowane zostały poddane ekshumacji i pochowane gdzie indziej, prawdopodobnie ze względu na swój wysoki status społeczny. Co interesujące, na jednym z pochówków widzimy napis „Secundus”. Nie wiadomo, co on oznacza, gdyż w spisach biskupów nie ma nikogo o takim imieniu. Jednak musiał być to ktoś znaczny, o wysokiej pozycji w hierarchii kościelnej, skoro pochowano go w bazylice. Nasza praca potwierdza, że w późnej starożytności znajdował się tu kompleks biskupi oraz, że stanowił on nowe centrum po opuszczeniu rzymskiego miasta, mówią archeolodzy. Dotychczasowe badania wykazały, że mowa tutaj o obszarze co najmniej 2 hektarów. Oprócz bazyliki-katedry inną istotną częścią całego kompleksu, który był wielokrotnie modyfikowany do czasu jego opuszczenia na przełomie VII i VIII wieku są prawdopodobne pozostałości chrzcielnicy. Wciąż nie znaleziono natomiast innych struktur, jak np. pałacu biskupiego. W IX wieku biskupstwo w Empuries zostało połączone z biskupstwem Girony. Na pozostałościach bazyliki powstał zaś niewielki kościół, który rozbudowywano w etapach do XVI wieku. Niedaleko powstał też kościół św. Małgorzaty, który stał do XVIII wieku. Obie świątynie korzystały ze wspólnej nekropolii. Dzięki temu można prześledzić poszczególne etapy rozwoju tego miejsca przez setki lat. A starożytne ruiny pozwalają badać jego historię od greckiej kolonii z VI wieku p.n.e. poprzez przybycie Rzymian na przełomie III i II wieku przed Chrystusem, po czas, gdy miejscowe życie koncentrowało się wokół kościoła Sant Martí d'Empúries. « powrót do artykułu
  18. Fizycy z Harvard-MIT Center for Ultracold Atoms stworzyli specjalny typ komputera kwantowego, zwany programowalnym symulatorem kwantowym, który operuje na 256 kubitach. To niezwykle ważny krok w kierunku maszyn kwantowych działających na duża skalę. Wchodzimy na teren, którego dotychczas nikt nie badał, mówi profesor Mikhail Lukin, jeden z głównych autorów badań. To zupełnie nowa część kwantowego świata. Połączenie bezprecedensowej liczby kubitów oraz możliwości ich programowania jest tym, co stawia nowy system na czele kwantowego wyścigu i pozwoli badać niedostępne dotychczas zagadnienia z dziedziny informatyki kwantowej. Trzeba bowiem pamiętać, że w odpowiednich warunkach dokładanie kolejnych kubitów do kwantowego systemu pozwala na wykładniczy wzrost ilości przechowywanej i przetwarzanej informacji. Liczba stanów kwantowych, jakie możemy zapisać w zaledwie 256 kubitach jest większa, niż liczba atomów w Układzie Słonecznym, wyjaśnia Sepher Ebadi, student Graduate School of Arts and Sciences i główny autor badań. Już teraz symulator pozwolił na przeprowadzenie obserwacji wielu egzotycznych stanów kwantowych, których nigdy wcześniej nie uzyskano. Naukowcy wykorzystali go też do badania kwantowego przejścia fazowego z niezwykle duża dokładnością, dzięki czemu poznali kolejne szczegóły działania magnetyzmu na poziomie kwantowym. Tego typu eksperymenty pozwalają zarówno udoskonalać komputery kwantowe, jak i opracowywać nowe materiały o egzotycznych właściwościach. Twórcy maszyny zbudowali ją w oparciu o opracowaną przez siebie platformę, która w 2017 roku osiągnęła wielkość 51 kubitów. System ten składał się z ultrazimnych atomów rubidu uwięzionych w pułapce i ułożonych w jednowymiarową matrycę za pomocą szczypiec optycznych, na które składały się promienie lasera. W nowym systemie ułożono dwuwymiarową matrycę atomów, dzięki czemu możliwe stało się zwiększenie liczby kubitów z 51 do 256. Za pomocą szczypiec optycznych naukowcy mogą układać atomy we wzory i tworzyć programowalne kształty, np. kwadraty, plastry miodu itp, uzyskując różne interakcje pomiędzy kubitami. Głównym elementem całości jest urządzenie zwane przestrzennym modulatorem światła, które jest wykorzystywane do nadawania kształtu optycznej powierzchni falowej, dzięki czemu uzyskujemy setki indywidualnych szczypiec optycznych. To takie samo urządzenie, jak te używane w projektorach wyświetlających obrazy na ekranie, jednak my zaadaptowaliśmy je na potrzeby naszego symulatora kwantowego, wyjaśnia Ebadi. Początkowe ułożenie atomów w szczypcach optycznych jest przypadkowe. Naukowcy używają więc drugiej pary szczypiec do przeciągnięcia atomów na zaplanowane pozycje. Dzięki laserom mają całkowitą kontrolę nad pozycją kubitów i mogą nimi manipulować. Obecnie trwają prace nad udoskonaleniem systemu poprzez poprawę kontroli nad kubitami i uczynienie go łatwiejszym w programowaniu. Naukowcy szukają też nowych zastosowań dla swojego systemu, od badania egzotycznych stanów materii kwantowej po rozwiązywanie rzeczywistych problemów, z którymi na co dzień się spotykamy. « powrót do artykułu
  19. Po raz pierwszy udało się dwukrotnie wykryć poruszający się pojedynczy foton, nie niszcząc go przy tym. To ważna osiągnięcie, gdyż dotychczas foton ulegał zwykle zniszczeniu podczas jego rejestrowania. Najnowsze osiągnięcie może przyczynić się do powstania szybszych i bardziej odpornych na zakłócenia sieci optycznych i komputerów kwantowych. Zwykle wykrycie fotonu wiąże się z jego zaabsorbowaniem. Jednak foton może nieść ze sobą cenne informacje, a w takich przypadkach specjaliści woleliby mieć możliwość odczytania tych danych i przepuszczenia fotonu dalej, do miejsca docelowego. Żadna metoda detekcji nie jest w 100% skuteczna, zawsze istnieje ryzyko, że coś się prześliźnie niewykryte, mówi jeden z autorów badań, Stephan Welte, fizyk kwantowy z Instytutu Optyki Kwantowej im. Maxa Plancka w niemieckim Garching. Dlatego też możliwość niedestrukcyjnego wykrywania fotonów jest tak ważna – ustawienie detektorów jeden za drugim zwiększa szanse, że wykryjemy wszystkie interesujące nas fotony. Dotychczas opracowano różne sposoby wykrywania fotonu bez jego niszczenia. Często polegają one na interakcji fotonu z jonem, nadprzewodzącym kubitem lub innymi systemami kwantowymi. Jednak w ten sposób możemy albo wykonać pojedynczą niedestrukcyjną rejestrację poruszającego się fotonu, albo liczne niedestrukcyjne odczyty stacjonarnego fotonu uwięzionego we wnęce. Teraz naukowcy z Niemiec dwukrotnie wykryli pojedynczy foton wędrujący światłowodem. Wykorzystali w tym celu skonstruowany przez siebie niedestrukcyjny detektor zbudowany z pojedynczego atomu rubidu uwięzionego w odbijającej wnęce. Foton, wpadając do wnęki, odbija się od jej ścian, zmieniając stan kwantowy atomu, co można wykryć za pomocą lasera. Uczeni umieścili dwa takie detektory w odległości 60 metrów od siebie. Wykryły one ten sam foton, nie absorbując go. Welte mówi, że teoretycznie można w ten sposób wykryć pojedynczy foton nieskończoną liczbę razy, jednak w praktyce istnienie 33-procentowe ryzyko, że użycie detektora spowoduje utratę fotonu. Nowa technologia może w przyszłości pozwolić na śledzenie trasy fotonów. Pozwoli to na przyspieszenie pracy systemów kwantowych, gdyż będziemy w stanie upewniać się, że zakodowane w fotonach informacje dotrą tam, gdzie powinny. Powiedzmy, że chcesz wysłać kwantową informację z Monachium do Nowego Jorku. Możesz w międzyczasie wielokrotnie sprawdzać, czy foton nie został po drodze utracony, np. sprawdzając, czy dotarł do Paryża. Jeśli okaże się, że foton zgubił się po drodze, można będzie natychmiast wysłać go ponownie. Nie trzeba będzie czekać na zakończenie całej transmisji, by upewnić się, że wszystko poszło tak, jak powinno, wyjaśnia główny autor badań, Emanuele Distante. Twórcy nowych detektorów uważają, że nie można ich będzie wykorzystać do podsłuchania kwantowej komunikacji. To jak śledzenie przesyłek. Możesz dowiedzieć się, gdzie jest paczka, ale nic nie wiesz o jej zawartości. Foton zawiera w sobie pewną kwantową informację. Możesz w sposób niedestrukcyjny go wykryć, ale nie odczytać, stwierdza Welte. « powrót do artykułu
  20. Lód kojarzy się z twardym, kruchym materiałem. I rzeczywiście taki jest w większości przypadków. Jednak okazuje się, że pojedyncze długie kryształy lodu są niezwykle elastyczne i po zgięciu powracają do oryginalnego kształtu. Takie kryształy uzyskał właśnie Limin Tong i jego koledzy z Uniwersytetu Zheijiang w Hangzhou w Chinach. Chińscy naukowcy uzyskali lodowe włókna wykorzystując parę wodną zamkniętą w niewielkiej komorze w temperaturze -50 stopni Celsjusza. Wykorzystali przy tym pole elektryczne, za pomocą którego przyciągali molekuły wody do wolframowej igły, gdzie krystalizowały, tworząc lodowe włókno o średnicy kilku mikrometrów. Następnie lód został schłodzony jeszcze bardziej. Temperaturę obniżano pomiędzy -70 a -150 stopni Celsjusza i zmierzono elastyczność włókna. Uczeni odkryli, że lód w takiej formie jest znacznie bardziej elastyczny niż jakikolwiek wcześniej uzyskany. Niektóre z włókien można było niemal zawijać w okręgi, a po zwolnieniu siły powracały one do oryginalnego kształtu. Dotychczas największe eksperymentalnie obserwowane odkształcenie sprężyste lodu wynosiło około 0,3%. My uzyskaliśmy 10,9% w lodowych włóknach, mówią autorzy badań. Teoretyczna granica odkształcenia lodu wynosi pomiędzy 14 a 16,2 procent.   « powrót do artykułu
  21. W ludzkim organizmie występuje naturalnie około 10 metali. Szczególnie potrzebne są tlenki miedzi i żelaza, biorące udział w procesach wewnątrzkomórkowych. Naukowcy od pewnego czasu podejrzewali, że w blaszkach amyloidowych gromadzących się w mózgu w przebiegu choroby Alzheimera, mogą znajdować się dowody na nieprawidłowe obchodzenie się organizmu z metalami. Jednak najnowsze odkrycie zaskoczyło wszystkich i pokazało, że nie do końca rozumiemy procesy chemiczne w mózgu. W mózgach dwóch osób zmarłych na chorobę Alzheimera naukowcy odkryli żelazo i miedź w stanie wolnym, nagromadzone obok tlenków żelaza i miedzi. Nie spodziewaliśmy się znaleźć wolnego żelaza i miedzi. To jasno pokazuje, że musimy o chemii mózgu nauczyć się więcej, niż sobie wyobrażaliśmy, mówi profesor nanofizyki biomedycznej Neil Telling z Keele University. W czasie badań naukowcy użyli spektromikroskopii rentgenowskiej. To niedestrukcyjna metoda wykorzystywana do badań środowiskowych i analizowania materiałów syntetycznych w skali nano. Wykorzystuje synchrotron generujący polichromatyczne promieniowanie rentgenowskie. Wybiera się z niego promieniowanie o niskiej energii i kieruje na badany obiekt. Skoncentrowane promienie, o średnicy 20 nanometrów, były przesuwane przez badane płytki amyloidowe, tworząc szereg obrazów. Każdy obraz ze zbioru odpowiadał innej energii promieniowania. Po ich połączeniu uczeni uzyskali spektrum absorpcji dla różnych regionów blaszek. Następnie przeanalizowali te spektra, identyfikując w ten sposób obecne metale. Zbadali też właściwości magnetyczne próbek, wykorzystując spolaryzowane promienie rentgenowskie. Badania przeprowadzone w brytyjskim Diamond Light Source i amerykańskim Advanced Light Source pozwoliły na zaobserwowanie nanoskalowych złogów żelaza i miedzi w stanie wolnym. Autorzy badań sądzą, że depozyty takie mogły pojawić się w wyniku reakcji chemicznych zachodzących w blaszkach. Wolne metale znajdowały się bowiem w sąsiedztwie tlenków tych metali. Profesor Telling mówi, że konieczne są dalsze badania, by móc powiedzieć cokolwiek na temat roli tych metali w chorobach neurodegeneracyjnych. Minie wiele lat, zanim z całą pewnością będziemy mogli powiedzieć, czy metale w stanie wolnym występują tylko w blaszkach amyloidowych czy też znajdują się również w innych tkankach. Jednak nasze odkrycie sugeruje, że w mózgu może dochodzić do agresywnych reakcji redoks, które być może biorą udział w postępie choroby. « powrót do artykułu
  22. Naukowcy z Centrum Nowych Technologii UW oraz Wydziału Fizyki UW pod kierunkiem prof. Jacka Jemielitego i dr hab. Joanny Kowalskiej, we współpracy z badaczami z Instytutu Chemii Fizycznej PAN, opracowali efektywną metodę dostarczania nukleotydów do komórek, która powoduje destrukcję komórek nowotworowych. Rezultaty swoich prac opisali w czasopiśmie naukowym Chemical Science. W artykule Cellular delivery of dinucleotides by conjugation with small molecules: targeting translation initiation for anticancer applications badacze z Centrum Nowych Technologii UW i Wydziału Fizyki UW oraz Instytutu Chemii Fizycznej PAN opublikowali efekty badań prowadzonych pod kierunkiem prof. Jacka Jemielitego i dr hab. Joanny Kowalskiej. W publikacji po raz pierwszy pokazano, że analogi kapu efektywnie dostarczone do komórek są w stanie zatrzymać proces podziałów komórek nowotworowych, powodując ich destrukcję (zaplanowaną śmierć komórek nowotworowych). Udowodnienie tego było jednym z większych wyzwań w prowadzonych badaniach. Udało się ten problem rozwiązać stosując znakowanie fluorescencyjne cząsteczek oraz zaawansowane techniki mikroskopowe, w których specjalizują się badacze z IChF PAN. Te badania to ważny krok w kierunku nowego rodzaju terapii przeciwnowotworowych opartych na analogach końca 5’ mRNA – mówi dr hab. Joanna Kowalska z Wydziału Fizyki UW. Naukowcy wskazują na szerokie potencjalne możliwości zastosowania opisanej metody. –  Metoda zaprezentowana w artykule może mieć charakter ogólny i zostać wykorzystana do dostarczania również innych nukleotydów o potencjale terapeutycznym, co pozwoli na wykorzystanie nukleotydów w leczeniu także innych chorób – podkreśla prof. Jacek Jemielity z CeNT UW. Dostarczanie nukleotydów do komórek Nukleotydy są m.in. źródłem energii w komórkach, cząsteczkami wykorzystywanymi do sygnalizacji wewnątrzkomórkowej, jak również międzykomórkowej oraz składnikami kwasów nukleinowych i substratami do ich biosyntezy. Ze względu na swoje niezwykle istotne biologiczne funkcje mają bardzo duży potencjał jako terapeutyki. Polarna budowa tych związków powoduje jednak, że nie są one w stanie wnikać do komórek i nie ma naturalnych mechanizmów komórkowych pozwalających na ich dostarczenie. Opracowana przez badaczy z UW i PAN metoda polega na łączeniu nukleotydów z niewielkimi cząsteczkami, które mają za zadanie dostarczenie ich do wnętrza komórki. W tym celu naukowcy wykorzystali przede wszystkim cząsteczki cholesterolu, który zapewnia wydajny transport nukleotydów do wnętrza komórek. Za pomocą tej metody naukowcy wprowadzili do komórek analogi końca 5’ mRNA (analogi kapu) połączone z cząsteczkami cholersterolu. Koniec 5’ mRNA zaangażowany jest w inicjację procesu translacji mRNA, w wyniku czego powstają w komórkach białka. Analogi kapu potrafią naśladować koniec 5’ mRNA, bezpośrednio oddziałując z białkiem eIF4E, co blokuje biosyntezę białka w komórkach. Okazuje się, że w wielu nowotworach mamy do czynienia z nadekspresją białka eIF4E, czyli jest go więcej niż w zdrowych komórkach. To powoduje, że translacji zaczynają ulegać białka onkogenne stymulujące proces powstawania nowotworu. Związanie nadmiarowej ilości białka eIF4E może pozwolić na przywrócenie procesu translacji w komórkach na właściwe tory – wyjaśnia prof. Jacek Jemielity. « powrót do artykułu
  23. Profesor Maria Kalinowska z UW i profesor Gościwit Malinowski z UWr. zostali uhonorowani Medalem Lorda Byrona. Przyznało go – działające pod auspicjami Ministerstwa Spraw Zagranicznych – greckie Stowarzyszenie na rzecz Hellenizmu i Filhellenizmu za badania nad polskimi filhellenami, którzy wzięli udział w greckim powstaniu narodowym w latach 1821–1832. Obok Polaków wyróżniono dwoje innych wybitnych naukowców, niedawno zmarłego doktora Williama St Clair z Wielkiej Brytanii oraz doktor Evę Latorre Broto z Hiszpanii. W uroczystości wzięli udział greccy ministrowie spraw zagranicznych i kultury. Profesor Malinowski jest m.in. autorem świetnej monografii Hellenopolonica. Miniatury z dziejów polsko-greckich. Przed kilku laty udzielił nam też wywiadu, w którym mówił o łacinie, prawach zwierząt, starożytności i komputerach. Profesor Kalinowska pracuje na Wydziale „Artes Liberales” UW, jest współautorką licznych prac dotyczących filhellenizmu. Maria Kalinowska i Gościwit Malinowski należą do grona specjalistów, których Grecy poprosili o pomoc w ustaleniu nazwisk i losów wszystkich cudzoziemców biorących udział w walkach Greków o niepodległość. Nasi uczeni odkryli, że w różnych okresach przez pola greckich bitew przewinęło się nie więcej niż 100 Polaków. Wykonali olbrzymią pracę, próbując zidentyfikować te osoby z postaciami znanymi z polskiej historii. Olbrzymią trudność sprawia fakt, że niemal nie zachowały się żadne polskie relacje z walk w Grecji. Profesorowie Kalinowska i Malinowski musieli więc przeanalizować dokumenty i literaturę spisaną przez Greków, Włochów, Niemców czy Francuzów, starając się w spisanych przed 200 laty ze słuchu nazwiskach zidentyfikować nazwiska polskie, a następnie odtworzyć losy tych ludzi i sprawdzić, czy mamy do czynienia z postacią znaną skądinąd. Jak stwierdził profesor Malinowski Największym sukcesem było przywrócenie prawdziwej tożsamości dowódcy batalionu filhellenów, poległych bohaterską śmiercią w bitwie pod Peta 4 lipca (16 lipca) 1822 r. Okazał się nim wachmistrz 1. Pułku Szwoleżerów-Lansjerów Gwardii Cesarskiej Franciszek Mierzejewski, który towarzyszył Napoleonowi w wygnaniu na wyspie Elbie. Mierzejewski był doskonale znany historykom epoki napoleońskiej, jednak jego życiorys urywał się wraz ze zwolnieniem z wojska francuskiego po klęsce Napoleona. W toku badań udało się ustalić, że znany z dokumentów czasów powstania w Helladzie Cav. Mierzivvcki; Mierzewsky; Merziewski, Merziefsky; Mirziewsky, Mirzefski, Mirzewski, Mirszewski, Mizewsky, Miziefski, Miziewski, Marziefsky, Morzafskis to właśnie ów napoleoński żołnierz. W ten sposób udało się ustalić tożsamość i poprawne na ile to możliwe brzmienie nazwiska około 50 polskich filhellenów, weteranów armii napoleońskiej, oficerów armii pruskiej i rosyjskiej, studentów uniwersytetów, przedstawicieli diaspory greckiej w Królestwie Kongresowym. Uroczystość odbyła się w nowo otwartym Muzeum Filhellenów, którego inauguracja jest ważnym elementem obchodów 200. rocznicy wybuchu Powstania Greckiego. Powstania, które zakończyło się odzyskaniem przez Grecję niepodległości po kilkusetletniej niewoli tureckiej. Nic zatem dziwnego, że Medalem Lorda Byrona uhonorowano też 15 potomków ważnych filhellenów z 6 krajów, którzy wzięli udział w greckiej Wojnie o Niepodległość. « powrót do artykułu
  24. Znaleziony w jaskini fragment kości może być jednym z najstarszych znanych nam przykładów sztuki. Kawałek kości palca jelenia znaleziono w Jaskini Jednorożca na zachodzie gór Harz w 2019 roku. Odkrycie zostało opisane w piśmie Nature Ecology & Evolution. Badania wskazują, że kość liczy sobie co najmniej 51 000 lat. Widnieją na niej głębokie ukośne linie, które mogą być dziełem neandertalczyków. To początek kultury, początek abstrakcyjnego myślenia, narodziny sztuki, mówi Thomas Terberger, archeolog z Uniwersytetu w Getyndze. Naukowcy stwierdzili, że rzeźbiona kość dowodzi, że wyobraźnia koncepcyjna, która jest wymagana do stworzenia wzoru składającego się z linii, nie była obca neandertalczykom. Zdaniem odkrywców nie mamy tutaj do czynienia z wisiorkiem. Podstawa kości jest na tyle płaska, że kość można ustawić, a w wówczas linie wskazują w górę. Taką orientację sugerują też linie wyrzeźbione u podstawy. Uczeni przypuszczają, że ozdoby miały znaczenie symboliczne. Zdobiona kość pozwala co nieco powiedzieć o zdolnościach intelektualnych neandertalczyków. Czekamy na odkrycie czegoś większego. Chcielibyśmy znaleźć u neandertalczyków wczesne dowody na nowoczesne myślenie, stwierdził Dirk Leder ze Służby Dziedzictwa Kulturowego Dolnej Saksonii. « powrót do artykułu
  25. W Blokhus w Jutlandii Północnej zbudowano najwyższy na świecie zamek z piasku. Mierzy 21,16 m. Do jego skonstruowania zużyto ponad 6400 ton piasku. Wzmocniona klejem struktura jest o 3,51 m wyższa od wpisanego do Księgi rekordów Guinnessa zamku zbudowanego w Niemczech w 2019 r. (mierzył on 17,65 m). Liderowi projektu, Holendrowi Wilfredowi Stijgerowi, asystowali rzeźbiarze z piasku ze światowej czołówki. Konstrukcję zwieńczono modelem wirusa w koronie (na niższym poziomie również znajdują się wirusowe "zdobienia"); Stijger tłumaczy, że w ten sposób chciał pokazać, jak bardzo pandemia wpływa na życie ludzi. Do budowy zamku wykorzystano piasek z ok. 10-proc. zawartością gliny. Materiał pochodzi z Ølstrup Grusgrav. Wypełniono nim drewniane formy, a następnie po dodaniu wody ubito. Po ukończeniu całą konstrukcję pokryto warstwą kleju. Dzięki temu powinna ona przetrzymać wietrzną i chłodną jesienną oraz zimową aurę. Mieszkańcom Blokhus konstrukcja bardzo przypadła do gustu. Nie brakuje w niej bowiem lokalnych odniesień/elementów, np. domków plażowych czy latarni morskich, oraz przedstawień popularnych aktywności, np. wind- i kitesurfingu.   « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...