Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37026
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    229

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Blisko trzy czwarte pacjentów onkologicznych z kliniczną depresją nie przechodzi terapii psychologiczno-psychiatrycznej - wynika z raportu opublikowanego na łamach pisma The Lancet. Naukowcy z Uniwersytetów w Oksfordzie i Edynburgu wykazali jednak, że program Depression Care for People with Cancer (DCPC), polegający na współpracy przeszkolonych pielęgniarek onkologicznych i psychiatrów z zespołem zajmującym się pacjentem oraz lekarzem ogólnym, jest o wiele skuteczniejszy w walce z depresją i poprawianiu jakości życia niż stosowane dotąd metody. DCPC obejmuje zarówno leki przeciwdepresyjne, jak i psychoterapię. Brytyjczycy analizowali dane ponad 21 tys. pacjentów z klinik w Szkocji. Stwierdzili, że głęboka depresja jest wśród pacjentów z nowotworami częstsza niż w populacji ogólnej. Depresja duża była najpowszechniejsza wśród chorych z nowotworami płuc (13%), a najrzadsza wśród pacjentów z nowotworami układu moczowo-płciowego (6%). Co istotne, nie leczono prawie 3/4 (73%) chorych onkologicznych z depresją. Próbując zaradzić temu problemowi, specjaliści przyglądali się w ramach randomizowanego studium SMaRT Oncology-2 skuteczności wspomnianego wcześniej programu DCPC. W testach uwzględniono 500 dorosłych z głęboką depresją i dobrze rokującym nowotworem (przewidywanym ponadrocznym przeżyciem). DCPC porównywano ze standardową opieką. Okazało się, że DCPC dawał o wiele lepsze rezultaty. Po pół roku na leczenie reagowało 62% pacjentów z grupy DCPC (odnotowano co najmniej 50% zmniejszenie głębokości depresji), w porównaniu do zaledwie 17% członków grupy kontrolnej. Odniesione korzyści były widoczne także po upływie roku. DCPC zmniejszał również lęk, ból i zmęczenie, poprawiając funkcjonowanie i ogólną jakość życia. Za dodatkowy plusem należy uznać umiarkowany koszt: 613 funtów na pacjenta. Oceniając, czy DCPC pomaga pacjentom z nowotworem ze złymi prognozami, w tym przypadku z nowotworem płuc, Brytyjczycy przeprowadzili kolejne studium z losowaniem do grup: SMaRT Oncology-3. Testowali odpowiednio zmodyfikowaną wersję programu. Zgromadzono grupę 142 pacjentów. Ponownie okazało się, że w ciągu 32 tyg. obserwacji u chorych, którzy przeszli DCPC, nastąpiła większa poprawa. Poza depresją, udało się wpłynąć na lęk, funkcjonowanie i jakość życia. « powrót do artykułu
  2. Wędrujące kamienie z Racetrack Playa w Dolinie Śmierci zadziwiały naukowców od 70 lat. Już w latach 40. ubiegłego wieku rozpoczęto pierwsze badania, mające wyjaśnić, jaka siła przesuwa kamienie nawet o wadze 320 kilogramów. O tym, że głazy się poruszają świadczyły ślady pozostawione na piasku. Wyglądają one tak, jakby coś ciągnęło kamienie po ziemi. Paleobiolog Richard Norris i jego zespół ze Scripps Institution of Oceanography informują na łamach PLOS ONE o rozwiązaniu zagadki. Zimą 2011 roku uczeni, za zgodą urzędników z Park Service [Dolina Śmierci jest parkiem narodowym – red.] rozpoczęli „najnudniejszy eksperyment świata”. Wiadomo, że kamienie na Racetrack Playa mogą przez dziesięciolecia pozostawać bez ruchu, zatem nie spodziewano się, by eksperyment szybko się zakończył. W jego ramach wykorzystano 15 przywiezionych z zewnątrz kamieni, gdyż Park Service nie wydałoby zgody na wykorzystanie skał z terenu chronionego, które zaopatrzono w aktywowane ruchem systemy GPS. Skały monitorowano zdalnie. W grudniu 2013 roku Norris i jego współpracownik oraz kuzyn Jim Norris, przyjechali na Racetrack Playa i odkryli, że cała okolica jest pokryta wodą o głębokości około 7 centymetrów. Niedługo skały zaczęły się poruszać. Okazało się, że tajemnica wędrujących skał kryje się za rzadkim zbiegiem kilku zjawisk atmosferycznych. Najpierw Racetrack Playa musi pokryć się wodą. Powinno być jej na tyle dużo, by podczas zimnych nocy uformował się pływający lód, a na tyle mało, by kamienie wystawały ponad jej powierzchnię. Lód, który formuje się na wodzie musi być na tyle cienki, by swobodnie się poruszać, a na tyle gruby, by łatwo się nie łamać. W czasie dnia, gdy świeci słońce lód zaczyna się topić i pęka, tworząc wielkie kry. Wiatr pcha kry, a te z kolei przesuwają kamienie, które pozostawiają za sobą charakterystyczne ślady. Odkrycie to pozwala zweryfikować najróżniejsze hipotezy, które dotychczas próbowały wyjaśnić fenomen przesuwających się kamieni. Mówiono o potężnych huraganowych wiatrach, o burzach piaskowych, cienkich warstwach alg i grubym lodzie. Tymczasem okazuje się, że skały są przesuwane dzięki umiarkowanemu wiatrowi wiejącemu z prędkością kilkunastu kilometrów na godzinę, a bierze w tym udział lód o grubości nie większej niż 5 milimetrów. Skały poruszają się wówczas z prędkością 2-6 metrów na minutę, zatem ruch ten trudno zaobserwować bez stałego punktu odniesienia. Możliwe, że turyści widzieli to zjawisko, ale nie zdawali sobie z tego sprawy. Naprawdę trudno jest zauważyć, że kamień się porusza, jeśli poruszają się też wszystkie kamienie wokół - mówi Jim Norris. Naukowcy stwierdzili, że poszczególne skały były w ruchu od kilku sekund po 16 minut. W jednym przypadku zaobserwowali trzy znacznie oddalone od siebie skały, które poruszały się równocześnie i przebyły ponad 60 metrów. Zaobserwowano też ślady powstające na ziemi bez udziału kamieni. Pozostawiał je przesuwający się lód. Prawdopodobnie coraz rzadziej ludzie będą mogli obserwować podobne zjawiska. Ostatnie dowody na przesuwanie się skał pochodzą z 2006 roku, a od lat 70. ubiegłego wieku kamienie w Racetrack Basin wędrują coraz rzadziej. Globalne ocieplenie powoduje bowiem, że coraz rzadziej dochodzi do formowania się odpowiedniego lodu. « powrót do artykułu
  3. W Vindolandzie archeolodzy natrafili na idealnie zachowaną drewnianą deskę klozetową. Tamtejsi eksperci sądzą, że to jedyne tego typu znalezisko (na terenie byłego Imperium Rzymskiego zachowało się wiele ławeczek z kamienia i marmuru) i datują je na II w. n.e. Siedzisko porzucono w zapełnionym śmieciami błotnistym rowie z okresu sprzed budowy Muru Hadriana. Dzięki poprzednim wykopaliskom na stanowisku i doniesieniom z tzw. szerszego rzymskiego świata wiemy dużo o rzymskich toaletach, w tym o legendarnych latrynach, ale nigdy dotąd nie mieliśmy przyjemności zobaczyć idealnie zachowanej drewnianej deski - podkreśla dr Andrew Birley, dyrektor wykopalisk w Vindolandzie. Jak tylko zaczęliśmy ją odkrywać, nie było żadnych wątpliwości, co to jest. Mając na uwadze chłodny północny klimat, twórca słusznie wybrał drewno zamiast kamienia. Dobrze je zresztą obrobił, przez co deska wygląda na dość wygodną. Birley dodaje, że teraz trzeba odnaleźć samą toaletę, bo rzymskie wychodki zawierają często wiele interesujących artefaktów. Archeolodzy będą się musieli skupić na mocowanych na żerdzi (perticae) gąbkach (spongia), których Rzymianie używali w roli dzisiejszego papieru toaletowego. Konserwacja drewnianego siedziska może zająć nawet 18 miesięcy. Później obiekt trafi na wystawę w Muzeum Rzymskiej Armii. « powrót do artykułu
  4. Pół miliona lat temu nasi przodkowie zaczęli osadzać na kijach odpowiednio spreparowane kamienie i uzyskali w ten sposób włócznie z kamiennym grotem. Jako, że przygotowanie takiej włóczni wymaga znacznie więcej czasu i wysiłku niż samo tylko zaostrzenie kija, archeolodzy przyjęli, iż wysiłek ten musiał się opłacać, zatem włócznie z kamiennym grotem są bardziej skuteczne od włóczni z drewnianym ostrzem. Jayne Wilkins z Arizona State University i jej koledzy przeprowadzili testy obu rodzajów broni. Skonstruowali repliki włóczni z kamiennym oraz drewnianym oszczep i za pomocą odpowiednio skalibrowanej kuszy, która miała symulować ręczne miotanie, strzelali z nich do żelatyny balistycznej. To substancja o gęstości podobnej do gęstości tkanek ludzkiego ciała. Jest standardowo używana do testowania siły niszczącej broni palnej. Naukowcy odkryli, że oba typy włóczni penetrowały żelatynę na podobną głębokość. Jednak włócznie z kamiennym grotem powodowały pojawienie się znacznie bardziej rozległych ran. Były one o około 25% szersze niż rany zadane zaostrzonym kijem. Szersze rany to z kolei większe prawdopodobieństwo, że włócznia dosięgnie ważnych organów i polowanie zakończy się sukcesem. „Regularne używanie tej broni mogło zmniejszyć śmiertelność wśród dorosłych, zwiększyć średnią długość życia, zwiększyć dostawy dużych porcji żywności o wysokiej jakości oraz zmniejszyć dzienne wahania racji żywnościowych. W efekcie mogła zmienić się wielkość porcji żywności, jaką dorośli dostarczali osobom od siebie zależnym oraz regularność dostaw. To z kolei mogło mieć wpływ na historię człowieka. Przedłużony czas dzieciństwa, większa płodność kobiet oraz wychowywanie dzieci w parach – to wszystko możemy wyjaśnić częściowo zwiększeniem się odsetka udanych polowań i zmniejszeniem wahań dostaw żywności w społeczeństwach łowiecko-zbierackich” - napisali naukowcy na łamach PLOS ONE. To jednak nie wszystko. „Symulacje komputerowe sugerują, że osoby wyposażone w bardziej skuteczną broń z większym prawdopodobieństwem będą współpracowały podczas polowania, niż osoby wyposażone w broń mniej skuteczną. Dzieje się tak, przynajmniej częściowo, ponieważ brak kooperacji w przypadku posługiwania się bardziej niebezpieczną bronią naraża polujących na większe niebezpieczeństwo wzajemnego zadania sobie śmiertelnych obrażeń” - czytamy w artykule. « powrót do artykułu
  5. Gdy głęboko we wnętrzu Słońca dochodzi do połączenia się protonów w pary, powstają cięższe atomy, a w czasie tego procesu emitowane są m.in. neutrina. Naukowcy sądzą, że taka reakcja to pierwszy krok całego ciągu wydarzeń, w wyniku których Słońce produkuje 99% energii. Dotychczas jednak nie znaleziono bezpośrednich dowodów na to, by przypuszczenia takie były prawdziwe. Teraz, po raz pierwszy w historii, odnotowano neturina pochodzące z podstawowych reakcji protonów we wnętrzu naszej gwiazdy macierzystej. Neutrina są niezwykle trudne do zaobserwowania, gdyż niemal nigdy nie wchodzą w interakcje z materią. Obliczenia wykazują, że w ciągu sekundy na każdy centymetr kwadratowy Ziemi pada około 65 miliardów neutrin ze Słońca. Mimo to dopiero po długich poszukiwaniach udało się zanotować pierwsze z nich. Zostały one zauważone w urządzenie Borexino we włoskim Laboratorium Narodowym Gran Sasso. Wick Haxton, fizyk z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley mówi, że nikt nie kwestionował istnienia neutrin pp, czyli pochodzących z kolizji protonów. Pod znakiem zapytania stawiano natomiast możliwość zbudowania urządzenia, które je wychwyci. Borexino osiągnęło to dzięki długotrwałym badaniom nad zrozumieniem i zredukowaniem szumu z tła - stwierdził Haxton. W Borexino używa się płynnego scyntylatora, który emituje światło gdy zostanie pobudzony. Scyntylator umieszczony jest w wielkiej sferze otoczonej płaszczem z 1000 ton wody, a całość znajduje się 1,4 kilometra pod powierzchnią Ziemi. W ten sposób uzyskano warstwę ochronną, która ma zatrzymać wszystko oprócz neutrin. Niestety, to nie wystarczało, by zanotować neutrina pp - mówi Andrea Pocar z Univeristy of Massachusetts. Niektórych szumów tła nie da się wyeliminować. Ich największym źródłem jest węgiel 14 obecny w samym scyntylatorze - dodaje Pocar. Podczas rozpadu prowadzi on do rozbłysku scyntylatora, a właściwości tego rozbłysku są bardzo podobne do rozbłysku powodowanego interakcją z neutrino pp. Naukowcy musieli więc szukać niewielkich różnic energii, które występują między oboma rodzajami rozbłysków. Jednak raz na jakiś czas dochodzi jednocześnie do rozpadu dwóch atomów węgla 14 i wówczas rozbłysk jest identyczny jak przy neutrino pp. Musieliśmy bardzo dobrze zrozumieć te wydarzenia, by je od siebie oddzielić - mówi Pocar. Naukowcy pracujący przy Borexino opracowali nową metodą obserwacji rozbłysków i badali je przez wiele lat, by w końcu zyskać pewność, że zaobserwowano neutrino pp. Potwierdzenie istnienia tej cząstki to jednocześnie potwierdzenie ważności głównych modeli teoretycznych opisujących Słońce. Znalezienie niskoenergetycznego neutrino pp – słoneczne neutrina wysokoenergetyczne obserwowano już wcześniej – dopełnia wiedzę o ciągu reakcji zachodzących w naszej gwieździe. Pozwala też na udoskonalenie eksperymentów dotyczących neutrin i dalsze, bardziej skuteczne, ich poszukiwanie. Neutrina występują w trzech odmianach, zwanych zapachami. To neutrina elektronowe, mionowe i taonowe. Ich niezwykłą cechą jest możliwość zmiany, oscylacji, jednego rodzaju w drugi. Wydaje się, że wszystkie neutrina pochodzące ze Słońca rodzą się jako elektronowe, ale zanim dotrą na Ziemię część z nich zmienia się w mionowe bądź taonowe. Każdy z zapachów neutrino ma nieco inną masę. Obecnie najważniejszym zadaniem stojącym przed uczonymi badającymi neutrina jest właśnie precyzyjne określenie masy poszczególnych zapachów. Różnice w masie są bowiem najważniejszym czynnikiem decydującym o oscylacjach. Oprócz Borexino ważnymi ośrodkami badań nad neutrino są Sudbury Neutrino Observatory w kanadyjskim Ontario oraz japoński Super-Kamiokande. Za osiem lat w Fermi National Accelerator Laboratory ma zostać uruchomiony Long-Baseline Neutrino Experiment (LBNE), który będzie badał oscylacje neutrin podczas przejścia przez materię. Generowane tam neutrino będą wystrzeliwane w kierunku Sanford Underground Research Facility w Południowej Dakocie. Podczas 1285-kilometrowej podróży pod Ziemią wiele z nich będzie oscylowało, a uczeni chcą właśnie te oscylacje zbadać i określić, które zapachy neutrin są lżejsze, a które cięższe.
  6. Walka z ociepleniem klimatu to niezwykle kosztowne przedsięwzięcie. Jednak, jak przekonują naukowcy z MIT-u pracujący pod kierunkiem Tammy Thompson, może być ekonomicznie opłacalne. Uczeni zaprezentowali wyniki swoich obliczeń dotyczących redukcji zanieczyszczeń i ich wpływu na wydatki systemu opieki zdrowotnej. Na potrzeby swoich symulacji specjaliści zbadali trzy scenariusze, według których USA mogą do 2030 roku zredukować o 10% emisję gazów cieplarnianych. Jeden scenariusz zakłada wymuszenie na producentach energii stosowanie czystych technologii, według drugiego redukcję emisji osiągnięto dzięki narzuceniu odpowiednich norm emisji dla pojazdów silnikowych, a w trzecim scenariuszu badano wpływ handlu prawami do emisji zanieczyszczeń. Naukowcy skupili się na wpływie na zdrowie ozonu znajdującego się przy gruncie oraz pyłów. Przyjrzeli się też związkom chemicznym takim jak np. dwutlenek siarki czy tlenki azotu, których emisja zmniejszyłaby się w pierwszym scenariuszu, gdyż są one wytwarzane przede wszystkim podczas spalania węgla. Z kolei handel emisjami przyczyniłby się do dużego zmniejszenia emisji ozonu i pyłów oraz, w mniejszym stopniu, redukcji emisji tlenków azotu, dwutlenku siarki czy tlenku węgla. Z kolei zaostrzenie norm emisji dla pojazdów silnikowych daje bardziej skomplikowany obraz. Doszłoby bowiem do znacznego zmniejszenia emisji tlenku węgla i tlenków azotu, ale – jako że tlenki azotu reagują z ozonem – w centrach wielkich miast mogłoby dojść do wzrostu stężenia azotu. Dodatkowo rolnictwo emitowałoby mniej amoniaku, gdyż wyższe ceny paliwa wpłynęłyby na niewielkie zmniejszenie produkcji rolnej. Jak wspomniano, głównym celem badań było porównanie kosztów i zysków z redukcji zanieczyszczeń. Z obliczeń wynika, że największe zyski dla zdrowia ludzi można osiągnąć dzięki nałożeniu bardziej restrykcyjnych norm na pojazdy silnikowe. W tym wypadku nakłady na opiekę zdrowotną zmniejszyłyby się o 250 miliardów dolarów. Jednak te zaostrzone normy kosztowałyby gospodarkę nieco ponad bilion dolarów, zatem koszty byłyby czterokrotnie wyższe od zysku. Znacznie bardziej opłacalne jest wymuszenie produkcji energii elektrycznej z czystych źródeł. Tutaj koszty i zyski się równoważą. Najbardziej opłacalny jest, jak wynika z wyliczeń MIT-u, handel emisjami. Tutaj zyski są 4-10 razy wyższe niż koszty. Zachęceni tymi wyliczeniami uczeni postanowili powtórzyć je dla założenia, że do 2030 roku emisja gazów zostaje zmniejszona nie o 10, a o 20 procent. Okazało się wówczas, że zyski rosną, ale koszty rosną szybciej i w takim scenariuszu zyski przewyższają koszty już tylko 3-krotnie. To może oznaczać, że wprowadzanie coraz bardziej restrykcyjnych norm jest coraz mniej opłacalne. Oczywiście należy brać pod uwagę, że skupiono się tylko na ozonie i pyłach. W rzeczywistości pojawią się też zyski z redukcji emisji innych szkodliwych zanieczyszczeń. « powrót do artykułu
  7. Naukowcy z Uniwersytetu Illinois opracowali hydrożelowy glukometr, który zmienia kolor pod wpływem wahań poziomu cukru. Zmiana długości fali jest tak dokładna, że można ją wykorzystać do automatycznego dozowania insuliny. Jak tłumaczy prof. Paul Braun, wszystkie dostępne dzisiaj systemy stanowią połączenie ograniczonej wrażliwości i precyzji, a także częstej rekalibracji. Za pomocą współczesnych technik da się wyznaczyć trendy w poziomie glukozy, lecz bez dostrajania [...] nie można uzyskać dokładności czy wiarygodności koniecznej do wyznaczenia dawki [...]. Amerykański czujnik wyprodukowano z hydrożelu z dodatkiem wiążącego się z glukozą kwasu boronowego. Gdy poziom cukru rośnie, hydrożel pęcznieje. Co istotne, osadzono w nim kryształ fotoniczny, który podczas rozszerzania materiału zmienia długość odbijanych fal: najpierw niebieski zastępuje zieleń, a potem czerwień. Akademicy już wcześniej badali potencjał hydrożeli kwasu boronowego w zakresie wykrywania poziomu glukozy, bo są one niewrażliwe na większość zakłócających czynników z krwiobiegu. Problemem było jednak samo duże powinowactwo kwasu boronowego do glukozy: gdy w otoczeniu nie było wystarczająco dużo cukru, dwa kwasy wiązały się z jedną glukozą, prowadząc do skurczenia hydrożelu. Zespół z Illinois obszedł tę przeszkodę, wprowadzając trzeci związek, nazywany czynnikiem resetowania objętości. Wiąże on kwas boronowy przed dodaniem glukozy, doprowadzając do obkurczenia hydrożelu i dając punkt wyjścia do pomiarów. Zmieniający kolor materiał jest łatwy i tani do wyprodukowania, a wg Brauna, jeden cal kwadratowy (ok. 6,5 cm2) wystarczy nawet dla 25 pacjentów. Wynalazcy dywagują, że materiał zostanie wykorzystany w systemach podskórnych albo np. w pompach insulinowych. Czujnik można by umieścić na końcu światłowodu i podłączyć do krążenia razem z kroplówką czy innymi monitorami - podsumowuje Braun. « powrót do artykułu
  8. Za pomocą nowej technologii z Uniwersytetu Jerzego Waszyngtona w St. Louis da się zidentyfikować słabe punkty tkanek, gdzie może dojść do przetarcia czy złamania mięśni, kości i ścięgien. Zanim trafi do pacjentów, metodę trzeba jeszcze doszlifować, ale już teraz wiadomo, że pewnego dnia pomoże w wykryciu drobnych naprężeń i urazów, nim ujawni się poważniejszy problem. Dywagując o przyszłych zastosowaniach, naukowcy wspominają również o budownictwie. "Ścięgna są stale rozciągane przez mięśnie, kości także wyginają się bądź ulegają ściśnięciu w trakcie wykonywania codziennych czynności. W wyniku obciążeń mogą powstawać drobne pęknięcia [...], które prowadzą do poważniejszych urazów. Zrozumienie, jak te rozdarcia rozwijają się w czasie, jest ważne dla diagnozowania i monitorowania urazów - podkreśla dr Stavros Thomopoulos. Mając to na uwadze, Thomopoulos i inni opracowali metodę wizualizowania, a nawet przewidywania punktów osłabienia tkanek. W tym celu rozciągali tkanki i patrzyli, co się dzieje, gdy ich kształt się zmienia/ulega zaburzeniu. By stworzyć algorytmy testowane na różnych materiałach i na rozmaitych modelach zwierzęcych, student John J. Boyle wykorzystał zdobycze zarówno inżynierii mechanicznej, jak i metody analizy obrazu. W jednym z eksperymentów na folii polimerowej nasprajowano wzór z kropek. Materiał rozciągano, patrząc, co dzieje się z kropkami. W miarę ciągnięcia zaczynają się pojawiać rozdarcia. Nowy algorytm pozwolił nam wskazać miejsca, gdzie zaczynają się one tworzyć i śledzić ich powiększanie. Starsze algorytmy nie są tak dobre w wykrywaniu i monitorowaniu zlokalizowanych naprężeń przy rozciąganiu materiału. Jeden z 2 nowych algorytmów jest 1000-krotnie lepszy od starszych metod w pokazywaniu bardzo dużych naprężeń, występujących w pobliżu drobnych pęknięć. Drugi pozwala przewidzieć, gdzie rozdarcia prawdopodobnie powstaną. Komercyjne algorytmy do oceny naprężeń są o wiele mniej wrażliwe i podatne na wykrywanie szumu związanego z samym algorytmem, a nie badanym materiałem. Nowe algorytmy mogą odróżnić szum od prawdziwych rejonów naprężeń - wyjaśnia dr Guy Genin. Thomopoulos i Genin badają obecnie pierścień rotatorów, grupę 4 mięśni pokrywających głowę kości ramiennej. Chcą ustalić, czemu w niektórych przypadkach operacja nie przynosi pożądanych skutków. Celem jest zwiększenie szans, że tkanka zagoi się prawidłowo. Algorytm ma zaś w tym pomóc. Czas, kiedy nowe algorytmy zostaną wykorzystane u pacjentów, jest uzależniony od poprawy jakości obrazów tkanek. Obecne techniki, takie jak rezonans magnetyczny czy USG, nie zapewniają wymaganej rozdzielczości i jasności. « powrót do artykułu
  9. Nastolatka ze stanu Maine i jej ojciec wyłowili niezwykle rzadkie zwierzę – błękitnego homara. Czternastoletnia Methan LaPlante pomaga ojcu w prowadzeniu firmy Miss Meghan's Lobser Catch. Niedawno z jednej z pułapek wyciągnęli zwierzę o niezwykłym zabarwieniu. Zwykle homary mają kolory od zielonkawo-ciemnoniebieskich po zielonkawo-brązowe. Błękitne zabarwienie to wynik mutacji genetycznej, która zdarza się raz na 2 miliony przypadków. Niezwykły skorupiak, któremu Meghan dała na imię Skyler, trafił do Marine State Aquarium. « powrót do artykułu
  10. Firma Seagate rozpoczęła sprzedaż swojego pierwszego dysku twardego o pojemności 8 terabajtów. Urządzenie przyda się przede wszystkim w centrach bazodanowych, gdzie pozwoli na zaoszczędzenie miejsca i obniżenie kosztów zakupu oraz kosztów operacyjnych. Producent nie zdradza wielu ważnych szczegółów na temat swojego urządzenia. Wiadomo, że mamy tu do czynienia z 3,5-calowym urządzeniem o niezawodności odpowiedniej dla zastosowań biznesowych wyposażonym w 6-gigabitowy interfejs SATA. Nowy dysk korzysta ze zdobywającej coraz większą popularność technologii shingled magnetic recording (SMR). Pozwala ona na zwiększenie gęstości zapisu danych poprzez zapisywanie ich na podobieństwo rzędów nachodzących na siebie dachówek, a nie w osobnych fizycznie oddzielonych ścieżkach. SMR nie jest jednak pozbawiona wad. Jako, że zapisanie danych na jednej ścieżce może wpłynąć na ścieżki sąsiednie, konieczne jest przepisywanie danych na wielu ścieżkach. To spowalnia proces zapisu. Masowe dostawy nowego HDD Seagate'a rozpoczną się w czwartym kwartale bieżącego roku. « powrót do artykułu
  11. Zachowanie psów pasterskich można wyjaśnić za pomocą 2 prostych reguł. Pies uczy się, co zrobić, by owce zbiły się w stadzie w grupę, a gdy już się tak stanie, przepędza je do przodu. Za zaprojektowanie plecaków z GPS-em dla owiec i psów odpowiadał m.in. dr Andrew King ze Swansea University. Następnie zebrane dane pozwoliły doktorowi Danielowi Strombomowi z Uniwersytetu w Uppsali na stworzenie modelu matematycznego, który wyjaśnia, jak pojedynczy pasterz z jednym psem jest w stanie prowadzić stado składające się z ponad 100 zwierząt. W przyszłości naukowcy chcieliby wykorzystać zdobytą wiedzę do stworzenia robota zarządzającego zachowaniem tłumu czy do usuwania wycieków ropy. Fascynujące jest to, jak proste to reguły. Na początku mieliśmy wiele różnych pomysłów. Zaczęliśmy od widoku z lotu ptaka, ale zdaliśmy sobie sprawę, że musimy widzieć to, co pies, a on postrzega białe puszyste obiekty. Jeśli są między nimi przerwy lub stają się one większe, pies musi zebrać je razem. Owce są naprawdę dobre w reagowaniu na zagrożenie przez działanie z sąsiadami. To teoria samolubnego stada [stada samolubnych osobników, którą można podsumować stwierdzeniem]: umieść coś między źródłem zagrożenia a sobą. Zwierzęta próbują zminimalizować ryzyko, że coś im się stanie, dlatego przesuwają się ku środkowi grupy. Psy wykorzystują to zjawisko. Rozważając przyszłe zastosowania zdobytej wiedzy, King wspomina np. o misjach zwiadowczych stad dronów czy robocie do gromadzenia rozlanej ropy w jedną łatwą do usunięcia plamę. Sami pasterze odnoszą się do doniesień naukowców raczej sceptycznie. Twierdzą, że w artykule opublikowanym na łamach pisma Interface nie ujawniono żadnego novum, a Jane Drinkwater z południowej Walii podkreśla, że warto by jeszcze dodać, że psy nie zawsze prowadzą stado w kierunku pasterza (wybierają przeciwny kierunek). « powrót do artykułu
  12. To zaskakujące odkrycie daje nam wgląd nie tylko w mechanizm infekcji HIV, ale również Eboli i innych wirusów - powiedział profesor Shan-Liu z Wydziału Mikrobiologii Molekularnej i Immunologii University of Missouri. Wraz ze swoimi kolegami odkrył on, że grupa protein, które pomagają HIV dostać się do wnętrza komórki może jednocześnie blokować rozprzestrzenianie się wirusa. Gdy jakikolwiek wirus zaraża komórkę, namnaża się w niej i rozprzestrzenia do innych komórek. Naukowcy wiedzą, że białko TIM-1 ułatwia przedostawanie się wirusów do komórek. Teraz odkryli, że to samo białko może blokować wydostawanie się wirusów z komórek. Te badania pokazują, że białka TIM uniemożliwiają wirusom wydostawanie się z zainfekowanej komórki wiążąc je z jej powierzchnią. Dotyczy to wielu groźnych groźnych wirusów z otoczką lipidową chroniącą kapsyd, takich jak HIV czy Ebola. Być może uda się wykorzystać to odkrycie do spowolnienia namnażania się wirusa - stwierdził profesor Gordon Freeman z Harvard Medical School, który nie brał udziału w odkryciu. Nadzieje takie są tym bardziej uzasadnione, że przeprowadzone eksperymenty wykazały, iż zablokowanie uwalniania HIV-1 wiąże się ze zmniejszeniem namnażania wirusa. « powrót do artykułu
  13. Około 1,6 km od Gozo (drugiej co do wielkości wyspy archipelagu Wysp Maltańskich) nurkowie natrafili na ładunek fenickiego statku z ok. 700 r. p.n.e. Jak dotąd znaleziono 20 żaren i 50 amfor, lecz archeolodzy mają nadzieję, że pod piaszczystymi osadami ukrywają się fragmenty jednostki oraz inne artefakty. Choć o wraku wiadomo od miesięcy, dr Timothy Gambin z L-Università ta' Malta poinformował o odkryciu dopiero 25 sierpnia. Dokładne położenie statku zostanie ujawnione dopiero po zakończeniu prac ekspertów. Poza Maltańczykami w badaniach biorą udział przedstawiciele Agence Nationale de la Recherche (ANR) i Texas A&M University. Zatopiona jednostka pokonywała najprawdopodobniej trasę między Sycylią a Maltą. « powrót do artykułu
  14. Genetycznie zmodyfikowane drożdże mogą stać się ważnym źródłem przeciwbólowych i przeciwkaszlowych opiatów. Zapotrzebowanie na te środki gwałtownie rośnie, a zapewnienie dostaw materiału do produkcji staje się coraz trudniejsze. Wiele z najpowszechniej używanych opiatów może być produkowanych wyłącznie z maku lekarskiego. Aż połowa wykorzystywanych w celach medycznych upraw tej rośliny znajduje się na Tasmanii. Łatwo więc zrozumieć, jak niekorzystna pogoda może wpłynąć na cały światowy rynek opiatów. Dlatego też koncerny farmaceutyczne szukają nowych miejsc pod uprawę maku. Profesor Christina Smolke i jej koledzy z Uniwersytetu Stanforda postanowili jednak pójść inną drogą i wykorzystać inżynierię genetyczną do wymuszenia, by inne organizmy produkowały opiaty. Niektóre z opiatów, jak morfina, powstają w maku w sposób naturalny. Inne, jak oksykodon, są produkowane w laboratoriach, gdzie zmienia się strukturę jednego z alkaloidów maku. Pani Smolke już w 2006 roku wprowadziła różne geny, w tym geny maku lekarskiego, do drożdży i wymusiła w ten sposób, by zamieniały proste molekuły cukrów w złożony prekursor opiatów, salutarydynę. Teraz uczeni dotarli do drugiego końca drogi, zmuszając drożdże do produkcji tebainy, z której produkuje się oksykodon. Jesteśmy już bardzo blisko odtworzenia całego procesu produkcji opioidów, co pozwoli na rezygnację z upraw maku, mówi Smolke. Naukowcom pozostało jedynie połączenie obu procesów i przejście kilku dodatkowych kroków, czyli wymuszenie na nich zamiany salutarydyny w tebainę. W swojej najnowszej pracy uczeni opisują, w jaki sposób dodali do drożdży pięć nowych genów, z tym trzy pochodzące z maku, a dwa z bakterii żyjącej na maku. Najważniejsze opiaty to silnie przeciwbólowa morfina, przeciwkaszlowa kodeina oraz tebaina, którą chemicznie zamienia się w oksykodon (OxyContin) i hydrokodon (Vicodin). Najwaźniejszym rynkiem legalnych opiatów są Stany Zjednoczone. Jednak uprawia się tam niewiele maku, przez co Amerykanie są uzależnieni od upraw w innych krajach. Celem zespołu Smolke jest nie tylko powtórzenie w drożdżach procesu, który zachodzi w maku lekarskim, ale chce ona go wzbogacić w procesy z laboratorium. Innymi słowy, pracuje nad drożdżami, które będą produkowały również półsyntetyczne opiaty. Naukowcy postawili przed sobą trudne zadanie. Molekuły opioidów to złożone trójwymiarowe struktury, które powstają w specyficznych regionach maku. Drożdże nie są wyposażone w odpowiednie tkanki, w których opioidy mogłoby powstawać, dlatego też zespół Smolke postanowił odtworzyć w drożdżach całe sąsiedztwo biochemiczne tkanek maku lekarskiego. Wytworzenie opiodów przyjmowanych przez ludzi wymaga około 17 osobnych procesów chemicznych. Obecnie część z nich zachodzi naturalnie w maku, a część w fabrykach. Na Stanford Univeristy chcą, by całość procesu zachodziła w drożdżach. Co więcej, jako, że drożdże mają produkować różne opiaty, konieczne było przeprowadzenie różnych modyfikacji genetycznych. Na razie hodowcy maku mogą spać spokojnie. Profesor Stalke mówi, że minie jeszcze kilkanaście lat, zanim w jej laboratorium powstaną drożdże zdolne do syntetyzowania gotowych opiatów identycznych z tym, co jest obecnie uzyskiwane w fabrykach przemysłu farmaceutycznego. « powrót do artykułu
  15. Europejska Agencja Kosmiczna wybrała pięć potencjalnych miejsc lądowania na komecie 67P/Czuriumow-Gierasimienko. W połowie listopada na powierzchni komety ma wylądować próbnik Pilae. Zakotwiczy się on za pomocą harpunu i przeprowadzi serię badań naukowych. Wybór miejsca do lądowania nie jest łatwą sprawą. Musi być ono w miarę płaskie i stabilne, musi doń docierać tyle światła słonecznego, by możliwe było ładowanie baterii Philae, które pozwalają na 64-godzinną pracę na pojedynczym zasileniu. Światła słonecznego nie może być jednak zbyt dużo, by nie doszło do przegrzania próbnika. W końcu musi być to miejsce, w którym istnieje prawdopodobieństwo znalezienia czegoś interesującego. Jądro komety liczy około 4 kilometrów średnicy. Obiega ona Słońce co 6,5 roku. Obecnie znajduje się w odległości 522 milionów kilometrów od gwiazdy. Do największego zbliżenia dojdzie 13 sierpnia przyszłego roku, gdy kometa oraz towarzysząca jej sonda znajdą się w odległości 185 milionów kilometrów od Słońca. Do jądra komety będzie wówczas docierało ośmiokrotnie więcej światła niż obecnie.
  16. U dwóch kobiet dzięki zabiegowi autologicznego przeszczepienia macierzystych komórek krwiotwórczych (ang. autologous hematopoietic stem cell transplantation, auto-HSCT) udało się doprowadzić do remisji rzadkiego zespołu sztywności uogólnionej (ang. stiff person syndrome, SPS). Zespół sztywności uogólnionej, zwany również zespołem Moerscha-Woltmanna, polega na postępującej uogólnionej sztywności ciała. Występuje jednakowo często u obu płci, także u dzieci. Objawy przypominają przewlekły tężec. Sztywności towarzyszą bardzo bolesne skurcze mięśni. Auto-HSCT stosowano wcześniej z sukcesami u pacjentów z chorobami autoimmunologicznymi opornymi na leczenie bardziej konwencjonalnymi metodami. W ciągu 5 ostatnich lat zespół z Ottawa Hospital Blood and Marrow Transplant Program przeprowadził immunoablację i auto-HSCT u dwóch pacjentek z silnym zespołem sztywności uogólnionej (posłużono się schematem dla stwardnienia rozsianego). U jednej z nich chorobę zdiagnozowano w 2005 r. w wieku 48 lat na podstawie postępującej sztywności nogi, skurczów, upadków oraz tzw. chodu blaszanego żołnierzyka. Autologiczny przeszczep macierzystych komórek krwiotwórczych przeprowadzono w 2009 r. Miesiąc później symptomy ustąpiły, a po upływie pół roku kobieta odzyskała pełną mobilność i wróciła do pracy oraz uprawiania sportów. Co istotne, pacjentka pozostaje bezobjawowa już od blisko 5 lat, czyli do chwili obecnej. U drugiej z kobiet występowała okresowa (utrzymująca się kilka godzin) sztywność mięśni nogi. Ostatecznie w 2008 r. w wieku 30 lat również u niej zdiagnozowano SPS. Chora przestała pracować, prowadzić samochód i ponownie wprowadziła się do rodziców. Choć w ciągu 18 miesięcy od wykonanego w 2011 r. przeszczepu odnotowano 4 okresy silnych skurczów, ostatecznie jednak i ta pacjentka wróciła do pracy i wcześniejszych aktywności; już od ponad roku nie ma objawów SPS. « powrót do artykułu
  17. Greckie Ministerstwo Kultury poinformowało, że archeolodzy weszli do wnętrza wielkiego grobowca odkrytego w miejscowości Amfipolis. Wszystko wskazuje na to, że grobowiec został splądrowany w starożytności. W przedsionku komory grobowej naukowcy natknęli się na marmurową ścianę, ukrywającą wejścia do jednej lub więcej komór. W ścianie zastali wybity otwór, co wskazuje, że grobowiec został przed wiekami splądrowany. Prace archeologiczne we wnętrzu potrwają przez wiele tygodni. Naukowcy oszacowali już, że grobowiec powstał pomiędzy rokiem 325 a 300 przed Chrystusem. Mógł zatem powstać pod koniec panowania lub wkrótce po śmierci Aleksandra Wielkiego, który zmarł w 323 roku. Władca został pochowany w Egipcie, zatem to nie on spoczywa w Amfipolis. Tajemniczy grobowiec mógł być miejscem pochówku któregoś z generałów Aleksandra lub tez jego żony Roksany. To właśnie w Amfipolis Kassander w czasie walk o schedę po Aleksandrze zabił jego żonę i syna Aleksandra IV. « powrót do artykułu
  18. Grupa holenderskich i amerykańskich projektantów zaproponowała rozwiązanie dla osób z nomofobią (od ang. no-mobile-phone phobia), lękiem przed pozbawieniem telefonu komórkowego. noPhone, bo o nim mowa, to lekki kawałek prostokątnego plastiku o wadze i wymiarach prawdziwego urządzenia. Jak wyjaśnia Ingmar Larsen, noPhone wygląda i przypomina w dotyku smartfon, ale na tym podobieństwa się kończą. Zainspirował nas fakt, że w obecnych czasach wielu osób koncentruje się na urządzeniach przenośnych, a nie na środowisku społecznym. Chcieliśmy, by ludzie byli świadomi swojego uzależnienia [...]. [Dlatego] noPhone działa jak placebo i pomaga się uspokoić. Obecnie grupa rozważa możliwości w zakresie produkcji i sprzedaży. « powrót do artykułu
  19. Astronomowie z Pennsylvania State University znaleźli sygnały świadczące o obecności chmur zamrożonej wody w odległości 7,3 lat świetlnych od Ziemi. Jeśli obserwacje się potwierdzą, będziemy mieli do czynienia z pierwszymi chmurami z wodą odkrytymi poza Układem Słonecznym. Wspomniane chmury przykrywają brązowego karła wielkości Jowisza. Odkrycia dokonał Kevin Luhman, który zauważył sygnały wskazujące na obecność wody na zdjęciach w podczerwieni wykonanych w latach 2010-2011 przez teleskop WISE. Brązowy karzeł WISE J0855-0714 to najchłodniejszy obiekt tego typu. Ma on temperaturę nieco poniżej 0 stopni Celsjusza. Jego masa jest od 3 do 10 razy większa od masy Jowisza. Brązowe karły to obiekty gwiazdopodobne. Wciąż trwają dyskusje nad ich klasyfikacją. Jeśli uznalibyśmy go za gwiazdę, to byłby to czwarty najbliższy nam obiekt tego typu – po Alpha Centauri, gwieździe Barnarda i Luhman 16. Zauważenie chmur zawierających wodę jest trudne nawet w Układzie Słonecznym. Obserwuje się je na Ziemi i Marsie. Atmosfery Urana i Neptuna są tak gęste, że nie sposób zajrzeć w głąb nich, a na Jowiszu i Saturnie chmury zawierające wodę mogą być przykryte chmurami z amoniakiem. Parę wodną obserwowano już w atmosferze planet pozasłonecznych. Nigdy dotąd nie zauważono formowania się chmur. « powrót do artykułu
  20. Agencja reklamowa Ogilvy & Mather New Zealand stworzyła dla organizacji Forest & Bird serię ciekawych reklam z prawdziwymi banknotami przedstawiającymi różne ptaki. Kampania "Nawet 5 dol. robi różnicę" rozpoczęła się, jak sama nazwa wskazuje, od banknotu 5-dolarowego, później koncepcję poszerzono o 10- i 50-dolarówki. Forest & Bird nie jest finansowane przez rząd. By nadal wykonywać swoje zadania, potrzebuje nowych członków, a najtańsze członkostwo oznacza wydatek 5 dolarów miesięcznie. Trudno chyba bardziej wymownie przedstawić znaczenie nawet małych sum, skoro wraz z banknotem na dopasowanym do niego tle pojawiają się zagrożone wyginięciem gatunki: pingwin żółtooki (Megadyptes antipodes), krzywonos (Hymenolaimus malacorhynchos) lub koralnik modropłatkowy (Callaeas wilsoni). « powrót do artykułu
  21. Śmierć drugiej osoby, której podano lek ZMapp stawia skuteczność tego środka pod znakiem zapytania. Dotychczas gorączka krwotoczna zabiła ponad 1400 osób. Dotychczas nie istnieje lek na tę chorobę, chociaż nad kilkoma środkami trwają prace w laboratoriach firm farmaceutycznych. Gdy wybuchła najnowsza epidemia pojawiły się żądania, by koncerny farmaceutyczne udostępniły leki, nad którymi pracują. Żądania te przybrały na sile, gdy eksperymentalny, nigdy nietestowany na ludziach ZMapp podano dwójce Amerykanów. Oboje wyzdrowieli. Jednak, jako, że Ebola nie zabija wszystkich zarażonych, nie było pewności, czy pomógł im ZMapp czy też wyzdrowieliby i bez niego. Później zaczęły nadchodzić pesymistyczne informacje. Przed dwoma tygodniami informowaliśmy o śmierci hiszpańskiego księdza leczonego ZMappem. Teraz dowiadujemy się, że zmarł liberyjski lekarz Abraham Borbor. W pewnej chwili wydawało się, że ZMapp mu pomaga i Borbor zostanie wyleczony. Niestety, jego stan gwałtownie się pogorszył i medyk zmarł. Borbor był jednym z najważniejszych lekarzy w Liberii, kraju, w którym jest najwięcej ofiar Eboli. Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że skończyły się dawki ZMapp, więc w najbliższym czasie nie będzie można leku podać kolejnym pacjentom. Nadal więc nie wiadomo, czy specyfik pomaga czy też nie. Jego proces produkcyjny jest długotrwały i kosztowny, a to oznacza, że nowe dawki szybko się nie pojawią. Samego ZMapp nie można jednak skreślać. Warto bowiem zauważyć znaczną różnicę między pacjentami, którzy zmarli, a tymi, którzy przeżyli. Ocaleni to Amerykanie, w wieku poniżej 65 lat, którzy zostali przewiezieni do USA i byli leczeni w tamtejszych nowoczesnych szpitalach. Doktor Borbor był mężczyzną w średnim wieku, leczonym co prawda w jednej z najlepszych liberyjskich placówek medycznych, jednak z pewnością nie dorównuje ona czołowym amerykańskim szpitalom. Z kolei ksiądz Pajares trafił co prawda do czołowego hiszpańskiego szpitala, jednak miał 75 lat, co mogło mieć wpływ na powodzenie leczenia. Jak widać, bez testów klinicznych nie dowiemy się, czy ZMapp działa. Innym lekiem, który będzie testowany przeciwko Eboli jest lek przeciwwirusowy T-705, sprzedawany jako Avigan. Jest on produkowany przez japońską Toyama Chemical Company, która od niedawna należy do Fujifilm Holdings. Avigan jest zatwierdzony w Japonii jako lek przeciwgrypowy. Przeprowadzono też ograniczone testy kliniczne na innych wirusach. Nie wiadomo, czy zwalcza Ebolę. Władze Japonii, nie oglądając się na WHO, zezwoliły jednak na jego sprzedaż na całym świecie. Obecnie Avigan jest testowany na jednym ochotniku zarażonym Ebolą. Jest nim 29-letni Brytyjczyk William Pooley, który pracował w Afryce jako wolontariusz. Jest on obecnie leczony w izolatce jednego z londyńskich szpitali. Avigan ma tę przewagę nad ZMappem, że jest już masowo produkowany, zatem nie byłoby problemów z jego dostarczeniem chorym. Nie wiadomo jednak, czy pomoże chorym z gorączką krwotoczną. « powrót do artykułu
  22. Edward Snowden twierdzi, że NSA stworzyła wyszukiwarkę, która korzysta z olbrzymiej bazy metadanych, a informacje wyszukane za jej pomocą są udostępniane innym amerykańskim agencjom wywiadowczym. ICREACH została uruchomiona w maju 2007 roku, a jej baza danych składa się obecnie z 850 miliardów wpisów. Zgromadzono w niej takie informacje jak numery IMEI (identyfikator urządzenia mobilnego), IMSI (identyfikator karty SIM), koordynaty GPS, adresy e-mail, metadane z chatów i wiele innych. Narzędzie jest podobno niezwykle przydatne. Dokument z 2005 roku opisujący poprzednika ICREACH, narzędzie CRISSCROSS mówi o tym, że to właśnie dzięki niemu złapano praktycznie każdego z ujętych terrorystów. Rzecznik prasowy NSA, Michael Halbig, powiedział, że tworzenie takich baz danych i dzielenie się z nimi pomiędzy agencjami jest legalne od 1981 roku, kiedy to prezydent Reagan, chcąc wzmocnić agencje wywiadowcze, wydał Executive Order 12333. Tego typu dokumenty rzadko przestają obowiązywać. O ich unieważnieniu musi bowiem zdecydować prezydent. Profesor Kenneth Mayer z University of Wisconsin mówi, że szczególną cechę takich prezydenckich dekretów jest fakt, iż mają one taką moc jak inne akty prawne, jednak konsekwencje ich naruszenia nie są jasno określone. Z tego też powodu niektórzy specjaliści mają zastrzeżenia do EO 12333, gdyż twierdzą, że pozwala on agencjom wywiadowczym na „przypadkowe” zbieranie danych, których kolekcjonowanie wymaga zgody sądu. EO 12333 jest używany do zbierania danych o obcokrajowcach, a działania takie mają miejsce poza granicami USA. Moje zastrzeżenia budzi nie fakt, że jest używany do zbierania danych o Amerykanach, ale fakt, że ilość przypadkowo zebranych danych o obywatelach USA jest niekonstytucyjna - mówi John Tye, były urzędnik Departamentu Stanu. « powrót do artykułu
  23. Podgorzałka madgaskarska (Aythya innotata), prawdopodobnie najrzadszy ptak świata, potrzebuje nowych mokradeł. Wg Wildfowl and Wetlands Trust (WWT), w kompleksie jezior koło Bemaneviki na północno-wschodnim Madagaskarze pozostało bowiem zaledwie 20-25 osobników. Przyczyniła się do tego działalność człowieka, m.in. uprawa roli czy wycinanie lasów. Po ponownym odkryciu gatunku na tym stanowisku w 2006 r. WWT i partnerzy wdrożyli program rozmnażania w niewoli i zaczęli monitorować dziką populację. Mieliśmy ok. 10-11 samic, byliśmy więc w stanie powiedzieć, że większość z nich składa jaja, a jaja te się wykluwają - opowiada dr Geoff Hilton. Kiedy jednak pisklęta miały 2-3 tyg., zaczynały znikać. Zebrawszy razem wszystkie dane, naukowcy doszli do wniosku, że młode umierają z powodu niedożywienia. Gatunek pobiera pokarm z dna, a to jezioro wulkaniczne jest zwyczajnie zbyt głębokie do nurkowania. Azyl podgorzałki madagaskarskiej to jedno z ostatnich niezniszczonych mokradeł w kraju, tyle tylko że to rejon niedostosowany do potrzeb ptaka. Coś podobnego wydarzyło się w Wielkiej Brytanii, gdy nizinna kania ruda została wypchnięta na wyżynę Walii oraz na Hawajach, gdzie ostatnie bernikle hawajskie przeżyły tylko na położonych wyżej stokach wulkanu, ponieważ wprowadzone drapieżniki zajmowały ich ulubione trawiaste habitaty - wyjaśnia dr Andrew Bamford, główny autor studium opublikowanego na łamach Bird Conservation International. Hilton dodaje, że często miejsce, z którym na końcu związuje się gatunek, nie jest dla niego szczególnie dobre - to po prostu rejon, gdzie najmniej wpływa na niego działalność człowieka. Naukowcy mają jednak nadzieję, że podgorzałka madagaskarska może ponownie zasiedlić Madagaskar, jeśli wyhodowanym w niewoli osobnikom znajdzie się nowy podmokły dom. Rozmnażanie ptaków poszło dobrze, a ostatnio wskazano jezioro, które nadaje się do reintrodukcji. Teraz najważniejsza wydaje się współpraca z lokalną społecznością. « powrót do artykułu
  24. Najlepsze sery na pizzę? Międzynarodowy zespół naukowców twierdzi, że idealne połączenie wyglądu i smaku mogą zapewnić cheddar lub provolone i mozzarella. Akademicy oceniali, jak skład i tekstura mozzarelli, cheddara, colby'ego (dojrzewającego ok. miesiąca sera twarogowego z mleka krowiego), edama, provolone (produkowanego we Włoszech sera z ciągniętego twarogu), emmentalera i gruyère'a wpływa na zezłocenie i tworzenie pęcherzyków. Cheddar, colby i edam są mało elastyczne, dlatego używając ich, nie należy się spodziewać pęcherzyków (ciemnych plam). Wolne tłuszcze nie dopuszczają zaś do odparowania płynu, przez co gruyère i provolone potrzebują czasu, by się zezłocić, a emmentaler nie brązowieje w ogóle. By pizza [...] nie wyglądała na nadmiernie wypieczoną, sery te można połączyć z łatwo 'pęcherzykującą' mozzarellą. Autorzy raportu z Journal of Food Science zastosowali system widzenia maszynowego oraz techniki analizy obrazu (w ten sposób oceniali kolor, a także jego jednorodność). Brązowienie, tworzenie pęcherzyków itp. korelowano z różnymi właściwościami serów, w tym reologią, aktywnością wody czy temperaturą przejścia. « powrót do artykułu
  25. Indywidualny programista ma niewielkie szanse na dorobienie się fortuny dzięki pisaniu aplikacji na urządzenia mobilne. Ich rynek jest bowiem zdominowany przez kilku gigantów, a użytkownicy niechętnie pobierają nowe oprogramowanie. ComScore opublikowało U.S. Mobile App Raport, z którego dowiadujemy się, że 9 na 10 najpopularniejszych w USA aplikacji zostało stworzonych przez Facebooka, Google'a, Apple'a, Yahoo, Amazona i eBay. Później sytuacja wygląda co prawda nieco lepiej, ale nie różowo. Wspomniane firmy są twórcami 16 z 25 i 24 z 50 najpopularniejszych aplikacji mobilnych. Z danych ComScore dowiadujemy się też, że aż 65,5% użytkowników smartfonów nie pobiera żadnych nowych aplikacji. Za to 7% osób pobiera ich tak wiele, że stanowi to połowę wszystkich ściąganych programów. Przyczyny tej niechęci do pobierania nowych aplikacji nie są znane. Można tylko przypuszczać, że obsługa sklepów z aplikacjami jest zbyt nużąca, użytkownikom nie chce się przebijać przez tysiące podobnych programów, a czasy, w których smartfony były nowinka i chętnie z nimi eksperymentowano, dawno już minęły. Najwyraźniej też użytkownikom wystarczają programy domyślnie zainstalowane w telefonach, gdyż aż 7 z 8 minut spędzanych ze smartfonem w dłoni to czas spożytkowany na używanie aplikacji. Jednocześnie użytkownicy smartfonów są bardzo wierni swojemu ulubionemu programowi. Użytkownicy spędzają z nim średnio 42% czasu przeznaczonego na używanie aplikacji. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...