-
Liczba zawartości
37636 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
247
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Bliżej wyjaśnienia, jak bezdech pogarsza rokowania przy nowotworach
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Medycyna
Ostatnie badania pokazują, że bezdech senny może się wiązać z gorszymi rokowaniami w przypadku nowotworów. Najnowsze studia na zwierzętach wskazały na mechanizm, który prawdopodobnie leży u podłoża tego zjawiska. Warto przypomnieć, że bezdech senny powiązano dotąd ze wzrostem ryzyka m.in. nadciśnienia czy udaru. Choć część dowodów wiązała to zaburzenie z gorszymi rokowaniami w przypadku nowotworów, istniały też pewne niejasności. Dodatkowo, mimo że wiadomo było o epizodach przejściowego niedotlenienia, nie potrafiono wskazać, jaki dokładnie mechanizm miałyby odpowiadać za gorsze prognozy. Posługując się modelem mysim, hiszpańsko-amerykański zespół wykazał jednak, że przejściowe niedotlenienie (hipoksja) sprzyja tworzeniu naczyń krwionośnych w guzach, prawdopodobnie wskutek nasilenia produkcji czynnika wzrostu śródbłonka naczyniowego (ang. vascular endothelial growth factor, VEGF). Dr Antoni Vilaseca z Hospital Clínic De Barcelona prowadził badania na 24 myszach z guzami nerek. Podzielono je na dwie równoliczne grupy: eksperymentalną i kontrolną. Okazało się, że u gryzoni poddawanych niedotlenieniu w zmianach nowotworowych rosła liczba naczyniowych komórek progenitorowych, a także komórek śródbłonka. Oprócz tego po epizodzie hipoksji podnosił się poziom krążącego VEGF. Nie zaobserwowano jednak zmian dot. wzrostu guza. Nasza praca pokazuje, że przejściowe niedotlenienie, które zazwyczaj występuje u pacjentów z bezdechem sennym, może sprzyjać powstawaniu nowych naczyń [angiogenezie] w obrębie guza, co oznacza, że ma on dostęp do większych ilości składników odżywczych. To na razie wczesne badanie na zwierzętach, dlatego przekładając jego wyniki na ludzi, należy zachować ostrożność [...] - podsumowuje Vilaseca. Komentując osiągnięcia kolegów po fachu, przewodniczący komitetu kongresowego Europejskiego Towarzystwa Urologicznego prof. Arnulf Stenzl podkreśla, że można postulować, że zwiększenie natlenowania krwi, a więc i tkanek, jest mechanizmem wyjaśniającym, czemu niepalenie lub rzucenie palenia, regularne uprawianie sportu, a zwłaszcza sportów wytrzymałościowych, zmniejszanie wskaźnika masy ciała, a także inne zmiany dot. stylu życia przyczyniają się do lepszych wyników leczenia nowotworów, w tym raków nerek. « powrót do artykułu -
Testy kliniczne wykazały wysoką skuteczność szczepionki przeciwko wirusowi dengi. W ramach testów 21 ochotnikom podano szczepionkę TV003, a 20 - placebo. Pół roku później do krwiobiegu obu grup wstrzyknięto wirusa. Ci, którym podano placebo - zachorowali. Osoby zaszczepione pozostały zdrowe. Wyniki tych badań są niezwykle zachęcające dla tych, którzy od wielu lat pracują nad szczepionkami chroniącymi przed dengą, chorobą, która występuje na znacznych obszarach globu i jest endemiczna w Puerto Rico. Dzięki tym wynikom władze brazylijskiego Instytutu Butantan podjęły decyzję o rozpoczęciu trzeciej fazy badań klinicznych TV003 - mówi Stephen Whitehead z amerykańskiego Narodowego Instytutu Alergii i Chorób Zakaźnych (NIAID). Denga, powszechnie występująca w regionach tropikalnych i subtropikalnych, jest powodowana przez wirusa roznoszonego przez komary z rodzaju Aedes. Szacuje się, że każdego roku zarażonych zostaje 390 milionów osób, z których u większości objawy nie pojawiają się lub są łagodne. U części zarażonych pojawiają się jednak poważne objawy, nawet zagrażające życiu. Denga występuje endemicznie w wielu miejscach na świecie. Opracowania szczepionki nie ułatwia fakt, że znaczna część ludzi jest na nią częściowo odporna. W takich warunkach trudno jest zatem ocenić efektywność ewentualnej szczepionki. Ponadto brak jest dobrego modelu zwierzęcego tej choroby, przez co badania prowadzi się przede wszystkim na ludziach. TV003 została opracowana przez doktora Whiteheada i jego zespół z Laboratorium Chorób Zakaźnych NIAID we współpracy z ekspertami z Agencji ds. Żywności i Leków (FDA). W skład szczepionki wchodzą cztery żywe osłabione wirusy odpowiadające czterem serotypom wirusów wywołujących dengę. Eksperymenty prowadzono na University of Vermont College of Medicine oraz Johns Hopkins Bloomberg School of Public Health. Ochotnikom podano genetycznie zmodyfikowanego wirusa serotypu-2 wyizolowanego w 1974 roku w Tonga. O oryginalnym wirusie wiadomo, że powoduje łagodne zachorowania, a z poprzednich badań klinicznych wiemy, że u wszystkich zarażonych wywołuje on wiremię (obecność wirusa we krwi), a u większości - łagodną wysypkę. Ten wirus dobrze nadaje się do badań klinicznych, gdyż możemy wykorzystać go do wywołania zachorowania u wysokiego odsetka ochotników, a jednocześnie nie wywołamy u nich poważnych objawów - stwierdza Whitehead. Jako, że nie istnieją żadne specyficzne lekarstwa na dengę, dobrze jest mieć wirusa, który powoduje zakażenie, ale nie wywołuje poważnych objawów - wyjaśnia doktor Anna Drubin, która odpowiadała za testy kliniczne w Johns Hopkins. Jak już wspomniano, u wszystkich 20 osób, którym podano placebo, wystąpiła wiremia, u 16 z nich pojawiła się łagodna wysypka, a u 4 doszło do czasowego spadku liczby leukocytów. Z kolei u żadnego z 21 pacjentów, którzy otrzymali TV003 nie doszło ani do wiremii, ani nie pojawiły się żadne inne objawy zarażenia. Obecnie doktor Whitehead pracuje nad odpowiednio zmodyfikowanym serotypem-3 wirusa dengi, który miałby zostać wykorzystaen podczas kolejnych testów. Jako, że wirus dengi należy do tej samej rodziny, co wirus Zika, naukowcy próbują wykorzystać doświadczenia zdobyte przy pracach nad TV003 do stworzenia szczepionki przeciwko Zika. « powrót do artykułu
-
Andy Puzder, dyrektor sieci fastfood'ów Carl's Jr. i Hardee's zapowiada rewolucję technologiczną. Po odwiedzinach w zautomatyzowanej restauracji Eatsa, Puzder oświadczył, że chce spróbować tego samego w zarządzanych przez siebie sieciach. Do Carl's Jr. i Hardee's należy około 2400 restauracji. W Eatsa klient nie ma do czynienia z ludzką obsługą. Po wejściu do restauracji klient dokonuje zamówienia na komputerowym terminalu, a gotowe danie pojawia się w jednej z przezroczystych szafek. Działanie nowatorskiej restauracji zostało przedstawiona na umieszczonym w sieci filmie. Puzder chce jednak, by maszyny zajmowały się nie tylko przyjmowaniem zamówień, płatności i częściowym wydawaniem posiłków. Jego zdaniem także niektóre prace w kuchni, jak smażenie hamburgerów, mogą być wykonywane przez maszyny, które zrobią to lepiej od ludzi. Zawsze są grzeczne, nigdy nie biorą wolnego, nie spóźniają się do pracy, nie zrobią sobie krzywdy, więc nie trzeba będzie płacić odszkodowania, nie będzie się narażonym na pozwy o dyskryminację ze względu na wiek, płeć, rasę czy orientację seksualną - mówi Puzder. Menedżer zwraca uwagę, że sieci fast-foodów są coraz bardziej zainteresowane inwestycjami w maszyny, a przyczyną tego stanu rzeczy są rządowe regulacje. Wymuszanie coraz wyższej płacy minimalnej powoduje, że maszyna staje się konkurencyjna wobec ludzkiego pracownika. Problem z Bernie Sandersem, Hillary Clinton i innymi progresywnymi politykami jest taki, że bardzo mocno naciskają oni na wzrost płacy minimalnej. Ale czy to na pewno pomoże, gdy Sally zarobi o 3 USD więcej za godzinę, podczas gdy Suzie straci pracę? - pyta Puzder. Menedżer przyznaje, że pewnym ograniczeniem w całkowitym zautomatyzowaniu pracy będą przyzwyczajenia ludzi. Jednak jest to zwrot ku przyszłości. Jego zdaniem jest to zwrot ku przyszłości. Obecni nastolatkowie nie lubią wchodzić w prawdziwe relacje społeczne. Oni wolą nie widzieć ludzi. Obserwowałem ludzi w restauracji, w której zainstalowaliśmy terminale do zamawiania posiłków. Była tam też osoba oczekująca na zamówienia. Młodzi ludzie czekali w kolejce do terminalu. Nikt nie podchodził do człowieka, by złożyć zamówienie. « powrót do artykułu
-
Grzyby nowym źródłem materiałów elektrochemicznych
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Technologia
Naukowcy wykazali, że grzyb pleśniowy Neurospora crassa przekształca magnez w kompozyt mineralny o korzystnych właściwościach elektrochemicznych. Wykorzystując przeprowadzany przez grzyby proces biomineralizacji manganu, uzyskaliśmy aktywne elektrochemicznie materiały. Elektrochemiczne właściwości kompozytu karbonizowanej biomasy grzyba i tlenku manganu [(MycMnOx/C)] były testowane w superkondensatorze i akumulatorze litowo-jonowym. Okazało się, że są one świetne. Opisany system stanowi więc nową biotechnologiczną metodę uzyskiwania odnawialnych materiałów elektrochemicznych - wyjaśnia Geoffrey Gadd z Uniwersytetu w Dundee. Zespół Gadda od dawna bada zdolność grzybów do przekształcania metali i minerałów w użyteczny sposób. Wcześniej Szkoci wykazali np., że mogą one stabilizować toksyczne pierwiastki ołów i uran. Mając to na uwadze, naukowcy postanowili sprawdzić, czy da się je wykorzystać do uzyskania nowych materiałów elektrochemicznych. Okazało się, że tak. Autorzy publikacji z pisma Cell podkreślają, że zależało im na wykorzystaniu zarówno opisanej wcześniej zdolności do biomineralizacji, jak i nitkowatej grzybni, która może stanowić rusztowanie dla odkładających się minerałów. Dodają, że choć prowadzono już studia nad zastosowaniem materiałów biologicznych w roli prekursorów węglowych, dotąd nie badano jeszcze biomineralizujących systemów grzybowych. W tym przypadku uciekano się do strącania węglanu magnezu pośredniczonego przez ureazę N. crassa. Dywagowaliśmy, że rozkład biomineralizowanych węglanów [...] może stanowić nowe źródło tlenków metalu o istotnych właściwościach elektrochemicznych. W ramach eksperymentu Gadd i inni inkubowali N. crassa w pożywce zawierającej mocznik i chlorek manganu(II). Zaobserwowali, że strzępki grzybni uległy biomineralizacji i/lub zostawały otoczone minerałami w różnych postaciach. Po podgrzaniu w temperaturze 300°C uzyskano mieszaninę karbonizowanej biomasy i tlenków manganu. Dalsze badania pokazały, że w akumulatorach kompozyt (MycMnOx/C) wykazywał wysoką stałość w pracy cyklicznej (po 200 cyklach udawało się zachować >90% pojemności), a w superkondensatorze zapewniał wysoką pojemność rzędu >350 F g−1. « powrót do artykułu -
Przed kilkoma miesiącami do Museum Okręgu Thy zadzwonił pewien rolnik, który poinformował, że w jego ogródku leży duży kamień z wyżłobieniami. Zachęcał specjalistów, by go obejrzeli. Na zaproszenie farmera odpowiedzieli archeolog Charlotte Boje Andersen z Museum Thy oraz runolog Lisbeth Imer z duńskiego Muzeum Narodowego. To, co naukowcy zobaczyli, całkowicie ich zaskoczyło. To jeden z najważniejszych momentów mojej kariery zawodowej. To odkrycie jedyne w swoim rodzaju. Pokazuje ono jak ważne było w czasach Wikingów Thy i zachodnia część Limfjord - mówi Imer. Rolnik, Ole Kappel, stwierdził, że przed 25 laty kupił gospodarstwo rolne i rozebrał budynki. W ich pozostałościach znalazł duże składowisko kamieni, które zabrał do swojego domu. Teraz okazało się, że wśród kamieni był 1000-letni zabytek, który ostatnio widziano w 1767 roku. Do dzisiaj znano jedynie wykonane wówczas rysunki. Porównanie rysunków z kamieniem wykazało, że obecnie brakuje góry kamienia, jednak bez wątpienia jest to ten sam zabytek. Gdy Andersen i Imer badały znalezisko, Kappel przypomniał sobie, że z część znalezionych kamieni wykorzystał do budowy tarasu przed domem. Cała trójka poszła obejrzeć taras i zauważyli, że dwa kamienie przypominają kształtem kamień z runami. Po ich odkopaniu naukowców czekała kolejna niespodzianka. Oba okazały się fragmentami oryginalnego kamienia z runami, w tym jeden był zaginioną górną częścią. Specjaliści oceniają, że oryginalny kamień został rozbity na co najmniej osiem części. Trwają poszukiwania pozostałych pięciu. « powrót do artykułu
-
Galaktyki superspiralne - olbrzymi kuzyni Drogi Mlecznej
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Astronomia i fizyka
Astronomowie odkryli nową klasę galaktyk. Nazwano je galaktykami superspiralnymi, gdyż są znacznie większe od Drogi Mlecznej, a rozmiarami i jasnością mogą konkurować z największymi znanymi galaktykami. Galaktyki superspiralne obserwowaliśmy od dawna, jednak dotychczas uważano je za standardowe galaktyki spiralne. Dopiero nowe badania, podczas których wykorzystano archiwalne dane NASA ujawniły, że w rzeczywistości są odległymi kolosalnymi galaktykami spiralnymi. Znaleźliśmy nierozpoznaną dotychczas klasę galaktyk spiralnych, które są równie jasne i masywne to największe, najjaśniejsze ze znanych galaktyk - mówi Patric Ogle, astrofizyk z California Institute of Technology (Caltech). To tak, jakbyśmy odkryli nowe zwierzę, które jest wielkości słonia, ale dotychczas zoolodzy go nie znali - dodaje uczony. Ogle i jego zespół trafili na ślad galaktyk superspiralnych gdy przeglądali NASA/IPAC Extragalactic Database (NED) w poszukiwaniu bardzo jasnych, masywnych galaktyk. NED zawiera dane o ponad 100 milionach galaktyk. Naukowcy spodziewali się, że galaktyki eliptyczne będą dominowały wśród najjaśniejszych galaktyk. Czekała ich jednak niespodzianka. W wybranej przez nich próbce 800 000 galaktyk znajdujących się w odległości nie większej niż 3,5 miliarda lat świetlnych od Ziemi aż 53 spośród najjaśniejszych miało spiralny kształt. Uczeni ponownie sprawdzili ich odległość od Ziemi i okazało się, że do najbliższej z nich dzieli nas 1,2 miliarda lat świetlnych. Bardziej szczegółowe analizy wykazały, że zauważone galaktyki superspiralne są od 8 do 14 razy jaśniejsze od Drogi Mlecznej i mogą być nawet 10-krotnie bardziej masywne. Ich dyski galaktyczne są od 2 do 4 razy szersze od dysku naszej Galaktyki. Największa z zauważonych galaktyk superspiralnych miała szerokość 440 000 lat świetlnych. Zauważono też, że galaktyki te emitują dużo światła w ultrafiolecie i środkowych zakresach podczerwieni. Astronomowie wyliczyli, że tempo powstawania w nich gwiazd jest 30-krotnie większe niż w Drodze Mlecznej. Wedle obecnie obowiązujących teorii astrofizycznych galaktyki spiralne nie powinny mieć żadnej z powyższych właściwości, gdyż ich rozmiary i potencjał tworzenia gwiazd są ograniczone. Obecnie uważa się bowiem, że po osiągnięciu przez galaktykę spiralną pewnej granicznej masy, przechwytywany przez nią gaz porusza się zbyt szybko, by mogły powstać z niego nowe gwiazdy. Pewną wskazówką dotyczącą formowania się galaktyk superspiralnych może być fakt, że 4 spośród 53 zauważonych galaktyk posiada dwa jądra. To wskazuje, że doszło do połączenia się dwóch galaktyk. Tutaj z kolei dochodzimy do kolejnej zagadki, gdyż dotychczas sądzono, że z łączenia się galaktyk spiralnych powstaje galaktyka eliptyczna. Galaktyki superspiralne mogą całkowicie zmienić nasze rozumienie tworzenia się i ewolucji największych galaktyk - stwierdził Ogle. « powrót do artykułu -
Naukowcy z Uniwersytetów w Lund i Linköping zastanawiają się, czy koty rozumieją, co mówią do nich ich ludzie. Wierzą, że nowy projekt badawczy "Melodia w komunikacji ludzko-kociej" pozwoli to ustalić. Ponieważ wydaje się, że w zakresie wydawanych dźwięków koty [domowe] wykorzystują nieco inne dialekty, chcemy ustalić, do jakiego stopnia wpływają na nie język i dialekt, jakimi ludzie posługują się, przemawiając do nich. W projekcie przeprowadzimy analizę fonetyczną i porównamy kocie wokalizacje z 2 regionów dialektycznych: Sztokholmu w środkowej części kraju i Lund na południu Szwecji - opowiada prof. Susanne Schötz. Projekt potrwa 5 lat - do roku 2021. Trzech naukowców prześledzi intonację, inne właściwości głosu oraz styl wypowiadania się w ludzkiej mowie skierowanej do kotów, a także kocich wokalizacjach adresowanych do ludzi. Szwedzi przekonują, że uzyskane wyniki będą miały spore znaczenie dla sposobu, w jaki komunikujemy się z kotami w domach, zwierzęcych szpitalach i schroniskach. Należy także pamiętać o tym, że koty są bardzo popularnymi zwierzętami i coraz częściej wykorzystuje się je w terapii oraz w charakterze asystentów, np. seniorów w domach opieki. Od udomowienia ok. 10 tys. lat temu koty nauczyły się wykorzystywać w komunikacji z ludźmi nie tylko wskazówki wzrokowe, ale i dźwiękowe. Niektóre rasy, np. koty syjamskie czy birmańskie, wydają się bardziej "rozmowne" od innych. O ile koty dzikie i zdziczałe zazwyczaj nie czują potrzeby dalszego miauczenia po odseparowaniu przez matkę, o tyle koty domowe nadal to robią, by porozumieć się z ludźmi albo zwrócić na siebie ich uwagę. Niestety, wielu aspektów kociego repertuaru wokalnego wciąż nie zrozumiano. Wiemy, że koty w bardzo dużym stopniu różnicują melodię wydawanych dźwięków, ale nie mamy pojęcia, jak to interpretować. Będziemy nagrywać wokalizacje ok. 30-50 kotów w rozmaitych sytuacjach, np. gdy chcą zyskać dostęp do wybranych miejsc, a także gdy są usatysfakcjonowane, przyjazne, szczęśliwe, głodne, znudzone, a nawet złe, i próbować zidentyfikować różnice dot. wzorców fonetycznych. Poza tym Szwedzi zamierzają sprawdzić, czy koty reagują na różne aspekty ludzkiej mowy: ton, styl wypowiadania się czy intonację. Na przykład chcielibyśmy się dowiedzieć, czy bardziej odpowiada im tzw. mowa do zwierząt domowych [ang. pet–directed speech], czy wolą, by mówić do nich tak, jak do dorosłych ludzi. Nadal musimy się sporo dowiedzieć o postrzeganiu ludzkiej mowy przez koty - podsumowuje Schötz. « powrót do artykułu
-
Szczegółowe zeznania świadków, barwne opisy napadu, kłótni i innych niesnasek średniowiecznych mieszkańców Polski odczytali historycy w niedawno odkrytym, olbrzymim zbiorze dokumentów pochodzącym z gnieźnieńskiego sądu kościelnego. Większość dokumentów znalezionych w sierpniu i wrześniu zeszłego roku w tzw. magazynie akt brudnych w katedrze gnieźnieńskiej, pochodzi z II poł. XV wieku i pocz. XVI wieku. Są związane z działalnością sądu kościelnego. Trafiła się nam wygrana na loterii – odkryty zbiór jest unikatowy w skali Polski, a być może nawet Europy - wyjaśnia PAP Adam Kozak z Pracowni Słownika Historyczno-Geograficznego Wielkopolski w Instytucie Historii PAN, który opracowuje znalezione dokumenty wspólnie z Jakubem Łukaszewskim, doktorantem Wydziału Historycznego UAM. Jest to obecnie jeden z największych w Polsce zbiorów średniowiecznych dokumentów papierowych. Znalezisko znacząco wzbogaciło dość ograniczony zasób tekstów z tej epoki - dodaje Kozak. Jedynie z Poznania znany jest podobny zbiór dokumentów, ale głównie z XVII i XVIII wieku. Do tej pory naukowcom udało się odczytać i zinwentaryzować około 400 dokumentów lub ich fragmentów. Przed badaczami jest co najmniej 1500. Wszystkie spisane są po łacinie. ODKRYTE PONOWNIE Badacze prześledzili, w jaki sposób średniowieczne teksty znalazły się na poddaszu katedry. Okazało się, że natrafili na nie robotnicy w czasie remontu katedry gnieźnieńskiej w 1961 roku. Wyciągnięto je z gruzowiska, oczyszczając chór muzyczny. Wydaje się, że były one gdzieś pomiędzy podłogą chóru, a nad stropem kapitularza, ale nie posiadamy na ten temat szczegółowych danych. Problem w tym, że dziś nie jesteśmy w stanie dokładnie opisać katedry przed przebudowami. Być może nad kapitularzem były pomieszczenia wykorzystywane na cele archiwalne - mówi Kozak. Z kolei Jakub Łukaszewski rozważa jeszcze inne rozwiązanie - w pewnym momencie, może około 1530 roku, wykorzystano niepotrzebne już dokumenty wraz z gruzem jako wypełnienie rogów sklepień - tzw. „pach sklepiennych” remontowanego kapitularza. Szukamy w tej chwili potwierdzenia faktu prowadzenia przebudów tej części katedry w XVI wieku - mówi naukowiec. W sumie w magazynie akt brudnych odkryto w zeszłym roku sześć kartonów wypełnionych dokumentami. Ich stan zachowania jest zły – część jest silnie zniszczona, zagrzybiona i pokryta pyłem. Jednak w większości przypadków da się odtworzyć ich treść. Uwagę historyków przykuł jeden z kartonów – wewnątrz znajdowały się najlepiej zachowane dokumenty, które poukładano, a część rozwinięto lub rozłożono. Wszystkie ktoś umieścił też w teczkach z czasów okupacji. Naukowcy znaleźli w sprawozdaniu kapituły z 1961 roku informację, że zbiór średniowiecznych dokumentów odkryli robotnicy w czasie remontu katedry. Po wstępnym przejrzeniu przez duchownych, szybko trafiły właśnie do magazynu akt brudnych „w oczekiwaniu na lepsze czasy”, jak to określił Jakub Łukaszewski. O tym, że nie zajęto się nimi na poważnie, świadczy też fakt, że do tej pory nie trafiły do literatury naukowej i historycy nigdy o ich istnieniu się nie dowiedzieli. Tymczasem już wstępna ich analiza przyniosła szereg interesujących ustaleń. Uzyskano w ten sposób wgląd w wiele aspektów życia codziennego dawnych Polaków. ZNACZENIE ZNALEZISKA Sąd konsystorski w Gnieźnie zajmował się sprawami, w których chociaż jedna ze stron była osobą duchowną, a więc kapłanów, kleryków, uczniów szkół parafialnych, studentów czy kościelnych - opowiada Kozak. Historyk dodaje, że sąd konsystorski zajmował się też sprawami małżeńskimi czy lichwą, która była zakazana przez Kościół. Świeccy odpowiadali też przed konsystorzem w przypadku takich naruszeń, jak bójka w miejscu świętym, bluźnierstwo czy kradzież przedmiotów kultu. Do dziś w Gnieźnie zachowało się 80 ksiąg wpisów zawierających poszczególne sprawy sądowe tylko z XV wieku. Obrazuje to skalę działania sądów kościelnych w średniowieczu. Bardzo szeroki zakres kompetencji powodował, że liczba rozstrzyganych spraw była olbrzymia - zauważa Łukaszewski. Do tej pory jednak nikt nie natrafił na tzw. dokumentację ulotną – czyli dokumenty takiego typu, jakie odkryto ponownie w zeszłym roku. Na podstawie dotychczas przeanalizowanych dokumentów badacze wydzielili cztery grupy pism: mandaty sędziów (np. nakazy przybycia na rozprawę), dokumenty i listy kierowane do sędziów, pisma procesowe stron oraz notatki luźno powiązane z sądem konsystorskim. Do tej pory naukowcy tylko przypuszczali, że taka dokumentacja istniała – teraz mają na to dowód. STUDIA PRZYPADKU Wśród odczytanych dokumentów są takie o bardzo stonowanej i oficjalnej treści – jak np. mandat Klemensa – oficjała, czyli duchownego urzędnika przy biskupie, sprawującego w jego imieniu kościelną władzę sędziowską z Piotrkowa, który nakazał zamieścić na drzwiach katedry wezwanie przed sąd Erazma Karskiego. Na dokumencie znajduje się nawet adnotacja, że polecenie wykonano – dokument trafił z powrotem do sądu. Jest też pismo oficjała dotyczące sprawy pomiędzy plebanem z Tucholi a radą miejską. Urzędnik wyznacza w nim na prośbę strony procesu sędziów komisarycznych w Tucholi, by ci wysłuchali świadków na miejscu, a nie w odległym Gnieźnie. Opisano też dokładnie procedurę wykonania przesłuchań. Najwięcej ciekawych informacji zawierają dokumenty kierowane do oficjałów przez strony sporu. Jakub Łukaszewski opowiada o sprawie wdowy Balcerowej, która prosiła oficjała o pomoc w wyegzekwowaniu długu od Mikołaja Szczekockiego. Ten miał być winny aż 20 grzywien srebra. Za taką kwotę można było w tym okresie – XV wieku – zakupić dobrego konia czy dom w mniejszym mieście - dodaje Kozak. Kobieta wystosowała do sędziego emocjonalny list i wykorzystała topos biednej wdowy, która oddaje się pod opiekę kościoła. Tymczasem Balcerowa należała do patrycjatu poznańskiego i posiadała działki w rejonie Starego Rynku w Poznaniu - dopowiada Łukaszewski. Wśród odczytanych dokumentów są też zeznania świadków. Tak jest w sprawie Jana Szatkowskiego, który miał nie zapłacić 20 grzywien srebra. Tymczasem udało mu się znaleźć czterech świadków tego wydarzenia – a do naszych czasów przetrwały ich zeznania. Zdaniem Łukaszewskiego szczególnie ciekawa jest relacja Marcina i Jana – sług plebana z Powidza, którzy zostali napadnięci i pobici, gdy zwozili siano z łąk. Opis napadu jest bardzo żywy i plastyczny. Wystraszeni słudzy ze szczegółami opisują, jak zbójcy przystawiali do ich głów noże, by w końcu wymusić od nich konie - dodaje Kozak. Z relacji wynika, że szefem szajki był niejaki Twierdziński, osoba szlachetnie urodzona, ale dorabiająca sobie napadami w lesie pod Powidzem. Większość tekstów odkrytych w zbiorze spisana jest regularnym i wyraźnym pismem odręcznym. Na tym tle wyróżnia się jeden dokument. Początkowo myśleliśmy, że jest to notatka prywatna, na co wskazywało niewyraźne pismo w postaci kursywy. Również papier pozostawiał wiele do życzenia – kartka była nieregularna. Wygląda na to, że adwokat, którzy sporządził skargę powoda, bardzo się spieszył i zrobił to >>na kolanie<< w przeddzień procesu sądowego – o czym świadczą daty zapisane na dokumencie - mówi Kozak. Inny interesujący proces sądowy, którego dotyczy kilka dokumentów z obu stron sporu, odnosi się do niesnasek pomiędzy Anną Arkuszewską a kapłanem – Janem Siedleckim. Z pism wynika, że kłótnia nawiązała się w czasie wystawnego obiadu, na który kobieta zaprosiła Siedleckiego i innych duchownych. Podczas konsumpcji Siedlecki zauważył, że zgubił pieniądze. Poprosił więc siedzącą obok Arkuszewską, by wstała, aby ten mógł zajrzeć pod stół w poszukiwaniu monet. Kobieta odebrała takie zachowanie jako oskarżenie o kradzież i skierowała w stronę mężczyzny serię inwektyw, w tym że ten jest synem księdza i nierządnicy. Tego było za wiele. Kapłan pozwał Arkuszewską i domagał się aż 100 grzywien srebra zadośćuczynienia. Niestety, nie znamy finału tej sprawy. Przypuszczam, że doszło do ugody - opowiada Kozak. Wśród dokumentów procesowych znalazły się inne pisma dotyczące wspomnianego wyżej kapłana z Gniezna – Siedleckiego. Duchowny pozwał pewną Małgorzatę, która obraziła go w czasie, gdy rozmawiał z inną kobietą na rynku gnieźnieńskim. Małgorzata miała podejść do pary i powiedzieć: Kobieto, nie ufaj temu głupiemu nierządnemu, kłamliwemu kapłanowi Siedleckiemu, uwodzicielowi kobiet i gwałcicielowi panien, jest to bowiem syn nierządnicy - czytamy w zachowanych dokumentach. Finału tej sprawy również nie znamy - kwituje Kozak. Zdarzały się też spory między duchownymi. Pleban Jan z Łagiewnik został oskarżony przez byłego wikariusza Marcina o nieuiszczenie zapłaty za służbę. Jan zaprzeczył oskarżeniu i wytoczył działa – poskarżył się sądowi, że Marcin nie oddał pożyczonej księgi, z której miał uczyć się sztuki kaznodziejskiej. Pleban stwierdził też, że wikariusz obrażał wiernych z ambony i miał „dziwne cudzoziemskie zwyczaje”. CO DALEJ? Odkryte przez nas dokumenty są szczególne z tego względu, że pochodzą z wielu procesów, które prawdopodobnie nie uległy zakończeniu. W przypadku rozstrzygniętych sporów dokumentacja nie była dłużej przechowywana – natomiast w tych przypadkach pisma przetrzymywano, w domyśle aż do wyroku, który jednak nie nastąpił. Dlatego też być może dzięki temu przetrwały do dziś – uważają historycy. Obecnie Archiwum Archidiecezjalne w Gnieźnie poszukuje funduszów na zabezpieczenie i dalszą konserwację unikatowego w skali Polski zbioru. Natomiast historycy w międzyczasie odczytują kolejne pisma sprzed pół tysiąca lat... « powrót do artykułu
-
Naukowcy z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie, Columbia University Medical Center oraz The New York Stem Cell Foundation stworzyli nowy typ embrionalnych komórek macierzystych. Zawierają one pojedynczą kopię ludzkiego genomu. Zwykle w komórkach takich występują dwie kopie. Na łamach pisma Nature uczeni poinformowali, że to pierwsze znane ludzkie komórki, które są w stanie przeprowadzić podział komórkowy z użyciem pojedynczego genomu. Komórki Homo sapiens uznawane są za diploidy, gdyż zawierają dwa zestawy chromosomów, po jednym od każdego z rodziców. Jedynymi wyjątkami są komórki rozrodcze, które są haploidami, zawierającymi pojedynczy zestaw chromosomów. Haploidy nie mogą się dzielić. Dotychczas nie udawało się stworzyć embrionalnych komórek macierzystych z komórki ludzkiego jaja. Podczas najnowszych eksperymentów uczeni wymusili na niezapłodnionym jaju przeprowadzenie podziału komórkowego. Następnie oznaczyli DNA fluorescencyjnym atramentem i wyizolowali haploidalne komórki macierzyste znajdujące się wśród większej populacji komórek diploidalnych. Uczeni wykazali, że uzyskane komórki haploidalne są pluripotencjalne, a zatem mogą się różnicować w rózne typy komórek, w tym w komórki nerwowe, serca czy trzustki, zachowując przy tym pojedynczy zestaw chromosomów. Dzięki tym badaniom zyskaliśmy nowy rodzaj ludzkich komórek, które będą miały istotny wpływ na badania genetyczne i medyczne. Komórki te będą dla badaczy nowym narzędziem, dzięki któremu lepiej zrozumieją oni ludzki rozwój oraz powody, dla których rozmnażamy się płciowo, a nie z jednego rodzica - mówi główny autor badań, doktor Nissim Benvenisty z Uniwersytetu Hebrajskiego. Komórki haploidalne pozwolą na łatwiejsze skanowanie genomu i łatwiejszą edycję genów. Mogą być również używane do opracowania terapii genetycznych dla wielu chorób, w tym cukrzycy. Ta praca to wspaniały przykład współpracy pomiędzy różnymi instytucjami, która może rozwiązać fundamentalne problemy biomedycyny - stwierdził profesor Dieter Egli z Columbia University. « powrót do artykułu
-
Elfdalski, język pochodzący od staronordyckiego i datujący się jeszcze na erę wikingów, ma być jedynym językiem, w jakim będzie mówić personel pewnego przedszkola z Älvdalen w środkowej Szwecji. Warto dodać, że elfdalskim, któremu dopiero 10 lat temu wiodący językoznawcy przyznali status języka, a nie dialektu, posługuje się obecnie ok. 2,5-3 tys. osób mieszkających lub wychowanych w parafii Älvdalen (Övdaln) z południowego wschodu gminy Älvdalen. Ponieważ mniej niż 60 użytkowników to dzieci, chcąc pomóc w zachowaniu rzadkiego języka, miejscowi radni jednomyślnie przegłosowali powstanie nowego przedszkola. Ma ono zacząć działalność najpóźniej 1 września br. Wg witryny The Local, dzieci będą kontynuować naukę do 18. r.ż. Myślę, że to posunięcie będzie miało ogromny wpływ, bo dotąd dzieci stykały się z elfdalskim wyłącznie w domu, [...] przez co postrzegały go jako nieważny i przestawiały się na szwedzki - uważa Yair Sapir z Uniwersytetu w Lund, który poświęcił karierę badaniu elfdalskiego. W 2002 r. profesor spędził 2 tygodnie w Älvdalen i ostatecznie sam nauczył się ginącego języka, stanowiącego mieszaninę cech archaicznych i bardzo innowacyjnych. Możemy tu dostrzec aspekty wymarłe we wszystkich innych językach skandynawskich i cofnąć się w czasie o 2000 lat. Mimo że elfdalskiego nie używa się w miejscach pracy ani w Älvdalen, ani tym bardziej gdziekolwiek indziej, Sapir uważa, że dzieci, które będą się go uczyć, odniosą korzyści z samej dwujęzyczności. Będą osiągać lepsze wyniki w pozostałych przedmiotach i łatwiej im pójdzie nauka języków obcych. Gmina chce też w inny sposób ratować wymierający język, np. używając go częściej w plakatach, reklamach i na znakach. « powrót do artykułu
-
Choć coraz więcej osób zdaje sobie sprawę ze zdrowotnego potencjału starych ziaren, np. szarłatu (amarantusa) czy szałwii hiszpańskiej (chia), trudno im je włączyć do swojej diety. Wiele wskazuje jednak na to, że może się to zmienić dzięki badaniom naukowców z Agricultural Research Service (ARS) amerykańskiego Departamentu Rolnictwa. George E. Inglett i Diejun Chen sporządzają mieszanki do wypieku ciastek, np. szarłatowo-owsianą i szałwiowo-owsianą. Dzięki nim można by w przyszłości uzyskiwać pokarmy funkcjonalne, m.in. zmniejszające częstość występowania chorób serca, cukrzycy czy otyłości. Amerykanie podkreślają, że mąka amarantusowa zawiera lizynę, aminokwas niezbędny, a owies obniżający poziom cholesterolu betaglukan. Inglett i Chen postanowili zmieszać jedno z drugim i uzyskać pożywne, bezglutenowe słodycze. Ekipa z ARS porównała ciastka i ciasta z amarantusowo-owsianej mieszanki z wypiekami z samej mąki amarantusowej bądź pszennej. Okazało się, że w porównaniu do mąki pszennej, amarantus i jego mieszanki wykazywały lepszą zdolność utrzymywania wody. Nie odnotowano zaś znaczących różnic w zakresie koloru i smaku. Nasze amarantusowo-owsiane ciastka były akceptowalne pod każdym względem. Miały zwiększoną wartość odżywczą i lepsze właściwości fizyczne, o bezglutenowości nie wspominając - zaznacza Inglett. By uzyskać 2. mieszankę, naukowcy połączyli Nutrim (opracowany wcześniej przez Ingletta preparat na bazie rozpuszczalnych włókien owsa), koncentrat otrębów owsianych, razową mąkę pszenną i drobno zmielone nasiona szałwii hiszpańskiej. Przez twardą otoczkę całe nasiona szałwii nie są dobrze wchłaniane [...]. Udaje się to jednak całkiem dobrze, kiedy zostaną zmielone i połączone z innymi składnikami. Nasiona szałwii hiszpańskiej mają interesujący skład: są oleiste, zawierają też dużo wielonienasyconych kwasów tłuszczowych, zwłaszcza omega-3, które pomagają obniżyć poziom cholesterolu we krwi i zapobiec chorobie niedokrwiennej serca. W ramach najnowszych badań Inglett zauważył, że "kompozyty" szarłatowo-owsiane i szałwiowo-owsiane mają wspaniałe właściwości fizyczne, które przyczyniają się do ulepszonej tekstury wypieków. Owies jest dobry dla naszego zdrowia, ale jemy go za mało. Próbuję sprawić, by był smaczniejszy i nadawał się nie tylko na śniadanie, ale i na lunch czy kolację. « powrót do artykułu
-
Nie takie żmijowate szybkie, jak je malują
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Wbrew obiegowej opinii żmijowate (Viperidae) nie są wcale najszybciej uderzającymi wężami. David Penning, Baxter Sawvel i Brad Moon z Uniwersytetu Luizjany w Lafayette podkreślają, że choć grzechotniki czy żmije błyskawicznie uderzają (zarówno w obronie własnej, jak i podczas polowania), niejadowite węże także wykazują podobne zachowanie (mogą w ten sposób złapać szybko reagującą ofiarę, np. mysz). Amerykanie postanowili więc sprawdzić, kto jest szybszy: żmijowate czy inne węże. Autorzy publikacji z pisma Biology Letters zajęli się trzema gatunkami (dwa pierwsze należą do rodziny żmijowatych, a ostatni do rodziny połozowatych): grzechotnikiem teksaskim (Crotalus atrox), Agkistrodon piscivorus leucostoma i Elaphe obsoleta lindheimeri. Naukowcy ustawili węże na wprost szybkiej kamery i wykorzystując rękawicę, prowokowali je do ataku. Odtworzenie nagrania w spowolnionym tempie pozwoliło ustalić, po jakim czasie każdy z węży dosięgał rękawicy. Okazało się, że średnia prędkość grzechotnika teksaskiego wynosiła 2,95 m/s, A. p. leucostoma 2,98 m/s, a E. o. lindheimeri 2,67 m/s. Choć technicznie żmijowate pobiły przedstawiciela rodziny połozowatych, biolodzy uważają, że różnica była na tyle mała, że wynik można de facto uznać za remis. Amerykanie obrazowo podkreślają, że przy takich prędkościach głowy gadów podlegały większym przyspieszeniom niż piloci myśliwców (średnio sięgały one 190 m/s2). Gdy badacze porównali czasy reakcji węży i ich ofiar, stwierdzili, że gady dopadały swój obiad w 50-90 ms, a mięśnie tych drugich były aktywowane w przedziale 14-151 milisekund. Dla porównania, typowe mrugnięcie ludzkiego oka zajmuje średnio 220 ms. « powrót do artykułu -
Egipski minister ds. starożytności poinformował, że w komorze grobowej Tutanchamona istnieją dwie ukryte komnaty. Ujawniono je podczas skanowania komory. Niektórzy eksperci przypuszczają, że w komnatach mogła zostać pochowana matka faraona - Nefretete. Jak powiedział dziennikarzom minister Mamdouh el-Damaty, analiza skanów przeprowadzonych przez zespół japońskich specjalistów sugeruje, że w komnatach znajduje się metal lub materia organiczna. Do końca bieżącego miesiąca skanowanie zostanie powtórzone i być może lepiej uda się określić zawartość ukrytych komnat. To wielkie odkrycie dla Egiptu, być może najważniejsze odkrycie wieku. Jest ono niezwykle ważne dla historii Egiptu i historii świata - stwierdził el-Damaty. Brytyjski egiptolog Nicholas Reeves, który zainicjował skanowanie komory grobowej, uważa, że piramida została pierwotnie wybudowana dla Nefretete, ale po przedwczesnej śmierci Tutanchamona, zmarłego w wieku 19 lat, jego szczątki umieszczono w zewnętrznych pomieszczeniach grobu matki. Nefretete, znana piękność starożytności, była jedną z żon faraona Echnatona. Reeves wysunął hipotezę o istnieniu ukrytych komnat po tym, jak wykonane w wysokiej rozdzielczości skany malowideł naściennych ujawniły istnienie pod nimi prostych linii. Echnaton, Nefretete i Tutanchamon rządzili Egiptem w jednym z najbardziej niespokojnych okresów w dziejach tego państwa. Rządy tej rodziny zakończyła przedwczesna śmierć Tutanchamona, a niedługo później generał Horemheb dokonał przewrotu wojskowego, przejął władzę i nakazał usunięcie z oficjalnych spisów wszelkich informacji o Echnatonie, Nefretete i ich rodzinie. « powrót do artykułu
-
W środę (16 marca) za monitoring zanieczyszczenia powietrza w Londynie zabrało się 10 gołębi wyposażonych w GPS-y oraz czujniki do pomiaru poziomu dwutlenku azotu, lotnych związków organicznych (LZO) i ozonu. Są one umieszczane w specjalnych plecaczkach. "Gołębi Patrol Powietrzny" wypuszczono na wzgórzu Primrose. Jak napisano na witrynie pigeonairpatrol.com, na której zebrane dane są prezentowane na mapie, za pośrednictwem konta na Twitterze (@PigeonAir) można nawet zamawiać kontrolę jakości powietrza w określonym rejonie stolicy Zjednoczonego Królestwa. By mieć pewność, że żadnemu członkowi załogi - Coco-zawadiace, Norbertowi-Mądrali czy Juliusowi-hispterowi - nie dzieje się krzywda, nad przebiegiem 3-dniowej akcji czuwa weterynarz. Realizatorami projektu są Romain Lacombe, założyciel firmy Plume Labs, i Pierre Duquesnoy z agencji reklamowej DigitasLBi. Pomysł wygrał zeszłoroczną edycję konkursu #PoweredByTweets. Czemu wybór padł właśnie na gołębie? Okazuje się, że chodzi o to, że latają one dość szybko, a jednocześnie nisko. Gołębi patrol stanowi część większej inicjatywy Plume Labs, w ramach której 100 londyńczyków ma się poruszać po różnych częściach miasta. Pomogą oni w przeprowadzeniu testów beta nowych mierników. Ta część projektu jest realizowana we współpracy z Imperial College London. Jeśli jesteś rowerzystą, biegaczem albo kimś, kto przemierza miasto, pchając wózek i chcesz wiedzieć, czym oddychasz i jak zwalczyć zanieczyszczenie, dołącz do naszego programu testowego. Obecnie trwa zbieranie funduszy na stronie crowdfundingowej. Z założonych 10 tys. funtów do dziś uzyskano 58%. Wpłacając różne kwoty, pomaga się w przeprowadzeniu eksperymentów dot. nowych sposobów pomiaru zanieczyszczenia czy stworzeniu aktualizowanej w czasie rzeczywistym mapy zanieczyszczenia. Monitoring będzie można prowadzić w pojedynkę albo w 10-osobowej grupie, wszystko zależy od wielkości datku. W obu opcjach poza czujnikiem Plume ochotnicy zostaną wyposażeni w darmową aplikację na smartfony, która śledzi poziom osobistej ekspozycji i doradza, jak uniknąć zanieczyszczeń. Eksperyment zacznie się w czerwcu od serii grup fokusowych i zebrania danych kwestionariuszowych. Potem - szacuje się, że w grudniu - czujniki trafią do ochotników. Zbierane przez nich dane będą anonimowe. « powrót do artykułu
-
Wiele przedsiębiorstw używa programów w stylu "Pracownik miesiąca" czy "Sprzedawca miesiąca", które mają motywować pracowników do bardziej wydajnej pracy. Okazuje się jednak, że takie programy mogą... obniżać produktywność całej firmy. Profesor Timothy Gubler z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Riverside we współpracy z Ianem Larkinem z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles i Lamarem Piercem z Washington University przeprowadzili pierwsze badania nad wpływem niefinansowym programów motywacyjnych na wydajność firm. Naukowcy od wielu lat zajmują się badaniem efektów ubocznych związanych z przyznawaniem nagród pieniężnych uzależnionych od wyników. Dzięki temu wiemy, że takie nagrody mogą zmniejszać wewnętrzną motywację, powodować, że pracownicy mniej skupiają się na tych zadaniach, które nie są związane z otrzymaniem nagrody, pojawia się też tendencja do oszukiwania systemu. Jednocześnie powszechnie uważa się, że niefinansowe nagrody lub drobne prezenty są pozbawione tych wad i są dobrym sposobem na tanie motywowanie pracowników. Sądzi się, że niefinansowe nagrody mogą delikatnie motywować pracowników w sposób znacząco różny od nagród finansowych. Przypuszcza się, że zwiększają lojalność w stosunku do firmy, zachęcają do przyjacielskiej konkurencji czy zwiększają samoocenę pracownika. Dotychczasowe badania skupiały się wyłącznie na korzyściach płynących z takich programów, a ich koszty pomijano - mówi profesor Guler. Naukowcy przyjrzeli się więc danym z firmy posiadającej wielkie pralnie przemysłowe w Stanach Zjednoczonych. W takich pralniach wydajność ludzi odgrywa olbrzymią rolę, dlatego też wdrożono tam program, który miał motywować pracowników do przychodzenia do pracy na czas i niekorzystania z niepotrzebnych zwolnień. Każdego miesiąca odbywało się spotkanie wszystkich pracowników, podczas którego wymieniano tych najlepszych, a jedna z osób otrzymywała kartę podarunkową o wartości 75 USD. Uczeni wykorzystali dane udostępnione przez firmę i przeanalizowali je za pomocą statystycznej techniki DiD. Pod uwagę wzięto dane z pięciu pralni pochodzące z okresu sprzed uruchomienia programu motywacyjnego i po jego wdrożeniu. Naukowcy zmierzyli w ten sposób wydajność poszczególnych pracowników oraz wydajność całych pralnii. Z analizy wyciągnięto trzy podstawowe wnioski: - pracownicy, dla których nagroda była motywująca zareagowli pozytywnie, stali się mniej opieszali, jednak zaczęli oszukiwać system. Próbowali zwiększyć swoje szanse na wygraną korzystając z urlopów chorobowych, a gdy w danym miesiącu stracili szanse na bycie wyróżnionym, stawali się opieszali, - u pracowników z silną motywacją wewnętrzną, którzy przed wprowadzeniem programu byli wydajni, motywacja została utracona. Ludzi ci stali się bardziej opieszali i po wprowadzeniu nagród nie kwalifikowali się do ich otrzymania. Prawdopodobnie uznali oni reguły programu za nieuczciwe, przez co doszło do spadku wewnętrznej motywacji, - łącznie produktywność całej firmy zmniejszyła się o 1,4%. Przyczyną takiego stanu rzeczy była utrata motywacji przez wewnętrznie zmotywowanych pracowników. Pracownicy, którzy przed wprowadzeniem programu byli wewnętrznie zmotywowani i mieli dużą wydajność, czuli, że program jest nieuczciwy i zaburza to, co wcześniej uznawali za uczciwe warunki panujące w firmie. Ich wydajność zmalała, nie tylko przez zwiększenie liczby nieobecności czy spóźnianie się do pracy, ale też przez utratę motywacji, co doprowadziło do mniej wydajnej pracy - mówi Gubler. Pracownicy cenią sobie uczciwość i zależy im na tym, jak są postrzegani w odniesieniu do innych pracowników. Firma, która chce być efektywna, musi brać pod uwagę nie tylko tych, do których kierowany jest program - w tym przypadku był on stworzony z myślą o ludziach, którzy spóźniają się do pracy - ale również tych, którzy dobrze pracują. Istnieje bowiem ryzyko zdemotywowania najlepszych pracowników - dodaje uczony. « powrót do artykułu
-
Z modelowania matematycznego przeprowadzonego na MIT wynika, że rezygnacja z sygnalizacji świetlnej na rzecz komunikujących się ze sobą samochodów pozwoli na dwukrotne zwiększenie przepustowości ulic. Naukowcy badali scenariusz, w którym założyli, że samochody zostały wyposażone w czujniki zapewniające utrzymanie bezpiecznej odległości pomiędzy nimi. Jeśli w takiej sytuacji na skrzyżowaniu usuniemy sygnalizację świetlną, to - biorąc pod uwagę wyeliminowanie konieczności oczekiwania na zmianę świateł - ruch na nim będzie przebiegał dwukrotnie szybciej niż obecnie. Skrzyżowanie to problematyczne miejsce, gdyż mamy tutaj samochody poruszające się w różnych kierunkach i konkurujące o tę samą przestrzeń. Gdy użyjemy zaawansowanych technologii i zrezygnujemy z sygnalizacji przekażemy kontrolę nad ruchem z poziomu ogólnego przepływu ruchu do poziomu pojedynczego samochodu. W ten sposób uzyskujemy system, który jest znacznie bardziej wydajny, gdyż mamy pewność, że samochód znajdzie się na skrzyżowaniu tylko wtedy, gdy będzie miał miejsce - mówi profesor Carlo Ratti w Wydziału Studiów Miejskich i Planowania MIT. Jak zauważa profesor Paolo Santi, efektywność systemu nie wynika z tego, że samochody poruszają się szybciej, ale z faktu, że cały ruch pojazdów jest bardziej płynny. Poruszają się one ze średnią prędkością i nie muszą się zatrzymywać. Naukowcy nazwali swoją koncepcję efektem "wolniej oznacza szybciej". Zjawisko takie obserwowano wielokrotnie. Ma ono miejsce np. w sytuacji, gdy piesi muszą pokonać wąskie odcinki - mówi Santi. Gdy trzeba zwolnić, bo na ulicy mamy duży ruch, spowalniamy samochód przed skrzyżowaniem i jest ono przekraczane z optymalną prędkością - dodaje uczony. To z kolei zakłada, że inteligentny system kierowania ruchem musi działać przed skrzyżowaniem tak, by dobierać prędkość pojazdów w zależności od natężenia ruchu. Z symulacji wynika też, że najbardziej efektywnym sposobem przekraczania skrzyżowania jest łączenie samochodów w grupy, które na przemian przejeżdżają przez skrzyżowanie. To tak, jakbyśmy mieli dynamicznie zarządzaną sygnalizację świetlną - mówi Santi. Naukowcy chcą teraz zbadać, jak taki sposób ruchu przełoży się na ruch w całym mieście. W wielu miejscowościach skrzyżowania są umieszczone blisko siebie, do zbadania pozostaje więc kwestia, w jaki sposób inteligentne zarządzanie ruchem z poziomu samochodu na jednym skrzyżowaniu wpłynie na ruch na pobliskim skrzyżowaniu. To bardzo skomplikowana kwestia, jednak profesor Ratti uważa, że system zadziała też w skali miasta. Skrzyżowanie to punkt kluczowy. Gdy rozwiąże się występujące tam problemy, będzie do korzystne dla całego systemu - stwierdza. « powrót do artykułu
-
Grupa naukowców z Niemiec, Izraela i Australii potwierdziła istnienie czarcich kół w australijskim interiorze. Dotychczas tego typu czarcie koła - okrągłe obszary całkowicie pozbawione roślinności i równomiernie rozsiane na dużej przestrzeni według sześciokątnego wzorca - widywano jedynie w Namibii. Każda z takich łysych plam ma kilka metrów średnicy. Uczeni postanowili nie tylko odszukać te formacje, ale również wyjaśnić mechanizm ich powstawania. Uczeni stwierdzili, że pomimo olbrzymich różnic w składzie gleby pomiędzy Afryką a Australią, australijskie czarcie koła wyglądają niemal identycznie, jak te z Namibii. Zdaniem naukowców, wskazuje to na naturalne podłoże zjawiska. Jednocześnie uczeni odrzucili hipotezę mówiącą, że termity są odpowiedzialne za formowanie się czarcich kół, gdyż w badanym przez nich australijskim regionie terminy występują rzadko. Uczeni doszli do wniosku, że pojawianie się czarcich kół tego typu to efekt konkurencji o wodę. Dominujące rośliny pobierają jej z gleby więcej, prowadząc do obumarcia słabszych roślin i pozostawienia gołej ziemi. Gdy pada deszcz woda z powierzchni koła przemieszcza się ku jego krawędziom. W Afryce, gdzie gleba jest bardziej piaszczysta, woda wsiąka w koło i jest stamtąd wyciągana przez rozbudowany system korzeniowy otaczających je roślin. « powrót do artykułu
-
Naszyjnik do (dietetycznych) zadań specjalnych
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Zdrowie i uroda
Amerykańsko-chiński zespół tworzy bibliotekę dźwięków towarzyszących gryzieniu, przeżuwaniu i połykaniu różnych pokarmów. Ma ona wchodzić w skład oprogramowania AutoDietetary - naszyjnika, który monitoruje podaż kalorii. Nie brakuje przenośnych urządzeń, które mogą pokazać, ile kalorii spalamy, ale stworzenie urządzenia prowadzącego wiarygodny pomiar podaży kalorii nie jest proste - podkreśla prof. Wenyao Xu z Uniwersytetu w Buffalo. AutoDietetary ma postać dopasowanej obroży. Mikrofon wielkości mniej więcej uchwytu zamka błyskawicznego wychwytuje dźwięki wydawane podczas żucia i przełykania pokarmów. Dane są wysyłane do smartfona za pośrednictwem technologii Bluetooth. Tam zachodzi identyfikacja typu jedzenia. W ramach studium Xu i koledzy z Northwestern University w Shenyang podawali 12 ochotnikom obojga płci w wieku 13-49 lat wodę i 6 rodzajów pokarmu: jabłka, marchew, chipsy ziemniaczane, ciastka, a także orzechy ziemne i włoskie. Okazało się, że AutoDietetary poprawnie identyfikowało, co ktoś spożywa, aż w 85% przypadków. Podczas przeżuwania każdy pokarm wydaje swój własny odgłos - opowiada Xu, dodając, że pewnego dnia AutoDietetary może pomóc osobom z różnymi problemami zdrowotnymi, np. cukrzycą czy otyłością, lepiej monitorować dietę, a przez to kontrolować chorobę. Xu planuje rozbudowę biblioteki o kolejne dźwięki. Chce także poprawić algorytmy wykorzystywane do odróżniania pokarmów (dzięki temu AutoDietetary będzie lepiej rozpoznawać gryzione produkty). Choć opisywana technologia jest z pewnością obiecująca, ma też swoje ograniczenia. Za pomocą samego naszyjnika nie da się odróżnić podobnych pokarmów, np. płatków kukurydzianych w polewie i zwykłych, a także wyodrębnić składników złożonych potraw, np. zup. By rozwiązać ten problem, zespół Xu opracowuje urządzenie biomonitorujące, które byłoby aktywowane po rozpoznaniu przez AutoDietetary ogólnej kategorii pokarmu. Określałoby ono wartość kaloryczną jedzenia, bazując m.in. na poziomie cukru we krwi. Następnie system gromadziłby i prezentował dane na smartfonie, sugerując niekiedy zdrowsze opcje. Amerykanie podkreślają, że AutoDietetary nie przytłacza użytkownika ciągłym strumieniem danych, jest bowiem aktywny wyłącznie podczas jedzenia i bezpośrednio po. « powrót do artykułu -
Matematycy z Uniwersytetu Stanforda, Robert Lemke Olivier i Kannan Soundararajan, odkryli, że rozkład ostatnich cyfr w liczbach pierwszych nie jest tak losowy, jak się dotychczas wydawało. A to sugeruje, że same liczby pierwsze nie są rozłożone losowo. Jak pamiętamy, liczby pierwsze są to liczby naturalne większe od 1, dla których istnieją tylko dwa dzielniki - 1 i one same. Definicja tych liczb jest prosta, jednak naukowcy wciąż do końca ich nie rozumieją. Nie potrafią, na przykład, ich przewidzieć, a znalezienie każdej kolejnej jest coraz trudniejsze. Dotychczas sądzono, że liczby pierwsze są rozłożone całkowicie przypadkowo. Wiadomo, że liczby pierwsze (z wyjątkiem 2 i 5) kończą się na 1, 3, 7 lub 9. Przy losowym rozłożeniu oznacza to, ni mniej ni więcej, że po liczbie zakończonej na 1 (np. 11) istnieje 25% szans, że kolejna liczba pierwsza również będzie zakończona na 1. Okazuje się jednak, że to nieprawda. Olivier i Soundararajan przeanalizowali liczby pierwsze do wartości kilkunastu biliardów i dokonali kilku interesujących obserwacji. Okazało się, na przykład, że do pierwszych kilkunastu milionów dla liczby pierwszej zakończonej na 1 kolejna liczba pierwsza zakończona na 1 pojawiała się w 18,5% przypadków. Gdy liczba pierwsza kończyła się na 3 lub 7 to kolejna pierwsza była zakończona na 1 w 30% przypadków, a gdy pierwsza kończyła się na 9, to kolejna pierwsza w 22% przypadków kończyła się na 1. Taki rozkład sugeruje, że ostatnie cyfry liczb pierwszych nie występują losowo, co wskazuje, że liczby pierwsze nie są losowe. Z drugiej jednak strony naukowcy odkryli, że im bardziej zwiększa się odległość pomiędzy kolejnymi liczbami pierwszymi, tym bardziej losowy jest rozkład ich ostatnich cyfr. Naukowcy nie wiedzą, skąd wynika ten brak losowości. Przypuszczają, że ma to związek z hipotezą k-krotek. Niestety, hipoteza ta wciąż nie została udowodniona. « powrót do artykułu
-
Białka uwalniane przez probiotyczne bakterie Bifidobacterium longum KACC 91563 usuwają objawy alergii pokarmowej. Naukowcy z Instytutu Podstaw Nauki w Daejeon testowali na myszach 2 szczepy bakterii: B. longum KACC 91563 oraz paciorkowce kałowe Enterococcus faecalis KACC 91532. Zwierzęta poddawano ekspozycji na alergeny pokarmowe, by ocenić wpływ mikroorganizmów na reakcję układu odpornościowego. Okazało się, że u gryzoni z zasiedlającą przewód pokarmowy populacją E. faecalis KACC 91532 odpowiedź alergiczna w ogóle się nie zmieniła, ale u zwierząt z B. longum KACC 91563 obserwowano znaczące zahamowanie i opóźnienie biegunki. Koreańczycy tłumaczą, że probiotyki działają, wydzielając do jelit cienkiego i grubego wyspecjalizowane pęcherzyki egzosomy (EVs) z białkami i fragmentami DNA. W przypadku B. longum KACC 91563 EVs zawierają głównie białka F5ESBP (od ang. family 5 extracellular solute-binding protein). W jelitach F5ESBP wchodzą w interakcje z komórkami tucznymi (mastocytami), które biorą udział w ochronie przed patogenami i wywołują lokalne stany zapalne (alergie). Jak wynika z artykułu opublikowanego na łamach Journal of Allergy and Clinical Immunology, egzosomy B. longum KACC 91563 wiążą się z mastocytami i wywołują ich apoptozę, nie wpływając przy tym na zachowanie limfocytów T regulatorowych. Myszom podawano albuminę (częsty alergen), zmieszaną z ałunem. Naukowcy czekali na objaw alergii w postaci biegunki. Okazało się, że bardzo ważnym czynnikiem była zastosowana dawka probiotyku i mniej niż 5x109 jednostek tworzących kolonie na mysz dziennie to za mało, by zapobiec reakcji alergicznej. Ponieważ mastocyty stanowią podstawę reakcji alergicznych, rekombinowane ESBP można by wykorzystać w terapii różnych schorzeń tego rodzaju, w tym na tle pokarmowym - podkreśla dr Bo-Gie Yang, dodając, że warto także rozważyć zastosowanie ESBP w kremach na egzemę. « powrót do artykułu
-
NASA chce wywołać duży pożar w przestrzeni kosmicznej. Agencja ma zamiar podpalić bezzałogową kapsułę. Amerykanie już wcześniej prowadzili niewielkie testy z ogniem poza Ziemią, jednak tym razem chcą sprawdzić, jak przebiega poważny pożar w kapsule. To ważne badania mające na celu zapewnienie bezpieczeństwa obecnych i przyszłych misji kosmicznych - mówi Gary Ruff, jeden z inżynierów odpowiedzialnych za eksperyment. Specjaliści chcą zmierzyć rozmiar płomieni, tempo ich rozprzestrzeniania się, ich temperaturę oraz emisję gazów. Eksperyment będzie polegał na podpaleniu kapsuły Orbital ATK Cygnus, która najpierw ma dostarczyć zaopatrzenie na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Start kapsuły został zaplanowany na 23 marca. Gdy już zaopatrzenie zostanie wyładowane, a kapsuła znajdzie się daleko od ISS, kontrola naziemna wywoła w niej pożar. Eksperyment Saffire-1 ma pomóc NASA w opracowaniu lepszych systemów wykrywania i tłumienia pożarów oraz w zbadaniu jak mikrograwitacja i ograniczona ilość tlenu wpływają na rozmiar płomieni. Od wielu lat prowadzone są eksperymenty z ogniem w przestrzeni kosmicznej. Dotychczas powodowano jedynie pożary, których rozmiar liczył się centymetrach. Żeby lepiej zrozumieć to zjawisko potrzebujemy eksperymentu o rzeczywistych rozmiarach - stwierdza Ruff. Pożar ma potrwać okolo 20 minut. NASA spodziewa się, że kilka dni po eksperymencie Cygnus wejdzie w atmosferę Ziemi i w niej spłonie. « powrót do artykułu
-
Testy genetyczne, dzięki którym możemy poznać ryzyko dotyczące możliwości zapadnięcia nowotwory płuc czy choroby serca, nie zmieniają zachowania ludzi - donoszą naukowcy z University of Cambridge. Uczeni przeanalizowali liczne badania, których autorzy sprawdzali, czy poznanie wyników testów genetycznych, które pokazywały, że dana osoba jest narażona na zwiększone ryzyko rozwoju różnych poważnych chorób, wpłynęło za zachowanie tych osób. Co prawda posiadanie genów predysponujących do rozwoju nowotworów, cukrzycy czy chorób serca nie oznacza, że te choroby się rozwiną. Jednak, jak twierdzą zwolennicy przeprowadzania takich testów, poinformowane o ich wynikach osoby z grup podwyższonego ryzyka będą mogły zmienić swoje zachowanie tak, by zmniejszyć niebezpieczeństwo. Liczne firmy od kilkunastu lat oferują usługi sekwencjonowania genomu. Badacze z Cambridge przeanalizowali abstrakty ponad 10 000 prac badawczych i uznali, że 18 z nich spełnia kryteria kwalifikujące je do analizy. Po szczegółowym przyjrzeniu się danym stwierdzili, że poinformowanie klienta o ryzykach ujawnionych przez test genetyczny wpływa w minimalnym stopniu lub nie wpływa w ogóle na jego zachowanie. Szczególnie niechętnie ludzie rzucają palenie i podejmują aktywność fizyczną. Dużo sobie po tym obiecywano. Sądzono, że poinformowanie ludzi o ryzyku zmotywuje ich do zmiany zachowania, zdrowszej diety czy zaprzestania palenia. Nie znaleźliśmy jednak dowodów, by tak się działo. Nie ma też dowodu, by taka informacja demotywowała ludzi i zniechęcała ich do zmian - mówi profesor Theresa Marteau, która przewodziła zespołowi badawczemu. Zdaniem uczonych testy DNA mogą przydać się lekarzom, którzy będą baczniej przyglądali się osobom z grup podwyższonego ryzyka. « powrót do artykułu
-
Nie ma płetwy ogonowej, ale radzi sobie dobrze
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
W poniedziałek (14 marca) u wybrzeży miasta Kaikoura w północno-wschodniej części Wyspy Południowej Nowej Zelandii widziano długopłetwca oceanicznego (humbaka) pozbawionego większej części płetwy ogonowej. Jak podkreśla Mike Morrissey, strażnik z lokalnego Wydziału Ochrony Przyrody, nie wiadomo, w jaki sposób ssak stracił płetwę, ale niewykluczone, że wskutek zaplątania w sieci. Choć uraz wydaje się poważny, wg Morrisseya, waleń radził sobie świetnie. Wyskakiwał nad powierzchnię wody, a do wykonywania obrotów wykorzystywał płetwy piersiowe. Stopień wygojenia - brak otwartych ran - wskazuje, że do wypadku doszło co najmniej rok temu. To młody osobnik, więc udało mu się wyzdrowieć. Dotąd w okolicy nie spotkano takiego walenia. Jeśli [zwierzę] migruje, zobaczymy je ponownie. Wersja wydarzeń z migracją jest bardzo prawdopodobna, bo humbaki właśnie rozpoczęły podróż z żerowisk antarktycznych do obszarów rozrodu na południowym Pacyfiku. « powrót do artykułu -
Unikatowy dziób wrony brodatej (Corvus moneduloides) ewoluował pod wpływem używania narzędzi. Gdy pod koniec lat 90. Kevin McGowan, ornitolog z Uniwersytetu Cornella, zobaczył po raz pierwszy wypchane egzemplarze wrony brodatej, powiedział do studenta: nie wiem, co ten ptak robi, ale coś innego od wszystkich krukowatych na Ziemi, bo jego dziób wygląda bardzo dziwnie. W 2000 r. McGowan przeczytał artykuł Gavina Hunta z Uniwersytetu w Auckland nt. wykorzystania narzędzi przez krukowate i doznał olśnienia dotyczącego nietypowego wyglądu dzioba wrony brodatej. Ostatnio Hunt, McGowan i badacze z Japonii przyjrzeli się bliżej temu, co sprawia, że dziób wrony brodatej jest inny i jak wyglądał proces jego wykształcania. Wyniki opublikowano w marcowym wydaniu pisma Scientific Reports. Posłużyliśmy się analizą kształtu i tomografią komputerową. Później porównaliśmy kształt i budowę dzioba wrony brodatej z krewnymi z rodzaju Corvus oraz dzięciołem [czarnym], który żeruje w podobnej niszy - opowiada Hunt. Studium pokazuje, że unikatowy dziób przyczynia się do zdolności tego ptaka do wykorzystania i być może wytwarzania narzędzi. Utrzymujemy, że dziób przystosował się do manipulowania narzędziami, gdy tylko wrony zaczęły się nimi posługiwać i że ta zaawansowana umiejętność pozwoliła wytwarzać bardziej złożone narzędzia. McGowan dodaje, że dziób wrony brodatej jest krótszy niż u innych przedstawicieli rodzaju Corvus. Jest bardziej zaokrąglony i nie zagina się w dół jak niemal u wszystkich ptaków. W rzeczywistości żuchwa wygina się nawet lekko ku górze, co wydaje się zapewniać siłę potrzebną do utrzymania narzędzia. Ponieważ dziób nie wygina się w dół, narzędzie unoszone jest do wąskiego obszaru dwuocznego widzenia ptaka. W ten sposób lepiej widzi on, co robi. Naukowcy żartują, że w przypadku wrony brodatej prawdziwsze byłoby powiedzenie "jesteś tym, jak jesz". Wrona trzyma patyczek tak, że znajduje się on z boku głowy (układa się równolegle do dzioba). Najwyraźniej są ptaki, które wolą jedną stronę od drugiej - można powiedzieć, lewopatyczkowe albo prawopatyczkowe. To naprawdę świetne. « powrót do artykułu
-
Redaktorzy serwisu myce, powołując się na anonimowe źródło, informują, że do systemu Android zostanie dodany mechanizm, który pozwoli stronom trzecim na zdalne zablokowanie urządzenia z tym systemem. Na rynku istnieje wiele programów pozwalających użytkownikowi na zdalne wyczyszczenie urządzenia, które zostało skradzione lub zgubione. Jednak nowy mechanizm pozwala stronie trzeciej na jego zablokowanie. Będą mogły wykorzystać go firmy wysyłające aktualizacje, jest zatem przeznaczony dla operatorów sieci komórkowych czy producentów telefonów. Do stworzenia programu blokującego system koniecnze jest wywołanie skryptu z odpowiednią opcją. Z komentarza w kodzie źródłowym dowiadujemy się, że oprogramowanie formatuje partycje /system, /vendor, /data, /cache, /boot i /recovery. Na razie nie wiadomo, do której wersji Androida zostanie dołączony wspomniany mechanizm. « powrót do artykułu