Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36968
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    226

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Badanie kanguroszczurów Bettongia lesueur, które są gatunkiem bliskim zagrożenia, pokazało, że stykanie ginących zwierząt z niewielką liczbą zawleczonych przez człowieka drapieżników może je nauczyć, jak skutecznie unikać wrogów. Kiedyś kanguroszczur występował na terenie 60% Australii, ale truto go, bo wykopywał ziemniaki. Poza tym polowały na niego zdziczałe koty i lisy rude. Z tego powodu B. lesueur żyje obecnie wyłącznie w ogrodzonych rezerwatach i na wyspach. Rodzime australijskie gatunki nie wyewoluowały z kotami i lisami, dlatego nie nauczyły się zachowań, które mogłyby pomóc w unikaniu stwarzanego przez nie niebezpieczeństwa. Naiwność ofiar stanowi przyczynę, dla której większość wysiłków zmierzających do reintrodukcji spełza na niczym - wyjaśnia dr Katherine Moseby z Uniwersytetu Nowej Południowej Walii (UNSW). Pomysł na nasze badanie zrodził się pod wpływem myśli, że może w Australii nigdy nie uda się całkowicie wyeliminować zdziczałych kotów i lisów. Postanowiliśmy więc zaradzić naiwności ofiar, stykając rodzime zwierzęta z niewielką liczbą prawdziwych drapieżników. Scenariusz ten miał stymulować uczenie i dobór naturalny. Biolodzy z UNSW, Arid Recovery i Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles umieścili 352 kanguroszczury na wybiegu o powierzchni 26 km2. B. lesueur miały towarzystwo w postaci 6 wysterylizowanych zdziczałych kotów. Na przestrzeni 1,5 roku autorzy publikacji z Journal of Applied Ecology analizowali 3 zachowania kanguroszczurów: 1) jak szybko uciekały podczas zbliżania, 2) jak zachowywały się w pułapkach i 3) do jakiego stopnia zachowywały czujność przy miskach z jedzeniem. Grupę kontrolną stanowiły B. lesueur trzymane na wybiegu bez kotów. Wcześniejsze próby treningu w zakresie unikania drapieżników prowadzono w laboratorium lub w niewoli, a potencjalne ofiary stykały się ze zdjęciami, modelami lub żywymi drapieżnikami. Takie metody rzadko jednak zwiększały przeżywalność - opowiada dr Rebecca West. Chcieliśmy więc zobaczyć, czy trening można prowadzić na wolności, kontrolując liczbę drapieżników, tak by zwierzęta miały szansę nauczyć się [czegoś], nim ich populacja zostanie wytępiona. Odkryliśmy, że do kanguroszczurów B. lesueur, które stykały się z kotami, trudniej się było zbliżyć, poza tym torbacze bardziej się chowały w pułapkach i wykazywały zwiększoną czujność przy jedzeniu [...]. Nasze wyniki pokazują [zatem], że ekspozycja na prawdziwe drapieżniki może zmienić zachowanie. Jak dodaje prof. Mike Letnic, w kolejnym etapie badań naukowcy sprawdzą, czy zmiany w zachowaniu zwiększają przeżywalność i czy przyspieszony dobór naturalny dodatkowo poprawia reakcje behawioralne. « powrót do artykułu
  2. Usunięcie kwiatów jadłoszynu baziowatego (Prosopis juliflora) może być jednym ze sposobów zwalczania malarii. Starsze samice komarów Anopheles nie mają bowiem wtedy wystarczającej ilości pożywienia i umierają. Wyeliminowanie dorosłych samic przerywa zaś cykl transmisji malarii. Starsze komarzyce są bardziej niebezpieczne. Dzieje się tak, bo gametocyty, które wniknęły do organizmu samicy, gdy zaczęła żerować po osiągnięciu dojrzałości, przechodzą przez jakiś czas cykl rozwojowy. Po przekształceniu w sporozoity przy ukąszeniu dostają się zaś do krwi zdrowej osoby razem ze śliną owada. Naukowcy sądzili, że populacje starszych komarów w wioskach w Mali, gdzie występuje kwitnący jadłoszyn, będą większe niż w okolicach, gdzie nie ma P. juliflora z kwiatami. Autorzy publikacji z pisma Malaria Research dywagowali bowiem, że ta inwazyjna roślina, która obecnie porasta w Afryce miliony hektarów, stanowi ważne źródło cukru w porze suchej, przyczyniając się wzrostu przeżywalności komarów i wydłużenia okresu transmisji malarii. Jadłoszyn baziowaty pochodzi z południowo-zachodnich Stanów, Ameryki Środkowej oraz Kolumbii i Wenezueli. Do Afryki wprowadzono go pod koniec lat 70., by odwrócić wylesienie i zazielenić pustynię. W ramach eksperymentu zespół z Mali, Uniwersytetu Hebrajskiego i Uniwersytetu w Miami postanowił obcinać gałęzie jadłoszynu z kwiatostanami, by sprawdzić, czy pozwoli to zabić populacje komarów. Naukowcy wybrali 9 wiosek w dystrykcie Bandiagara: 6 z kwitnącymi jadłoszynami i 3 bez kwitnących krzewów. W tym półpustynnym regionie pora deszczowa występuje między lipcem a wrześniem, a szczyt transmisji malarii przypada na październik. Naukowcy zamontowali pułapki UV, które miały pozwolić monitorować populacje wektorów malarii (odnotowywano m.in. skład gatunkowy, wielkość populacji czy strukturę wiekową). Po 8 dniach z 3 wiosek usunięto wszystkie gałęzie jadłoszynu z kwiatami i ponownie analizowano pułapki. Okazało się, że obcięcie kwiatów 3-krotnie zmniejszyło liczbę starszych samic (do wartości typowych dla 3 wiosek bez jadłoszynu). Gęstość populacji spadła o 69,4%, a skład gatunkowy zmienił się z mieszaniny 3 gatunków z kompleksu gatunków Anopheles gambiae na dominację Anopheles coluzzii. Odsetek żerujących na cukrze samic spadł z 73 do 15%, a samców z 77 do 10%. W sumie eksperyment zajął 18 dni; przez 8 dni - od 10 do 18 stycznia 2016 r. - prowadzono monitoring przedinterwencyjny. Później (19-20 stycznia) w wybranych wioskach ucięto kwitnące gałęzie. Pointerewencyjny monitoring trwał od 1 do 8 lutego. Badanie przeprowadzono w porze suchej, gdy nie kwitną rośliny inne niż P. juliflora (mogłyby one stanowić alternatywne źródło cukru). Po zmroku pułapki wieszano na zewnątrz w odległości co najmniej 20 m od siebie. Zbierano je godzinę po wschodzie słońca. Zawartość cukru (fruktozy) w przewodzie pokarmowym oceniano za pomocą specjalnego testu. « powrót do artykułu
  3. Kanadyjska tundra i tajga znacznie się ocieplają, przez co drzewa szybko rozprzestrzeniają się na północ. Najnowsze badania sugerują, że mają w tym nieoczekiwanych sprzymierzeńców - uśpione przez tysiące lat pod ziemią grzyby. Idea, że uśpione od dawna symbiotyczne grzyby mogą pomagać drzewom migrować w okresach szybkiej zmiany klimatu, ma kilkadziesiąt lat, jednak dotąd nikt nie brał jej na tyle poważnie, by zacząć badania - podkreśla prof. Jason Pither z Uniwersytetu Kolumbii Brytyjskiej w Okanagan. Postanowiliśmy więc zadać sobie pytanie: czy grzyby naprawdę mogą pozostać uśpione i żywotne przez tysiące lat i powrócić do aktywności w kontakcie ze współczesnymi roślinami? Nasza metaanaliza wskazuje, że tak. We współpracy z Brianem Picklesem, który obecnie pracuje na Uniwersytecie w Reading, Pither przeanalizował publikacje z wielu dziedzin z całego świata. Okazało się, że naukowcom udało się znaleźć potrzebne elementy symbiotycznej układanki. Autorzy publikacji z pisma FEMS Microbiology Ecology zauważyli np., że niektóre grzyby tworzą spory o właściwościach pozwalających przetrwać ekstremalnie długie okresy, zwłaszcza w chłodnych środowiskach, takich jak kanadyjska wieczna zmarzlina. Oprócz tego w literaturze paleoekologicznej panowie znaleźli dowody na to, że współczesne korzenie penetrują gleby kopalne, zawierające prehistoryczne (sprzed ponad 6 tys. lat) diaspory grzybów w nieznanym stanie. Kanadyjczycy opisali też cechy symbiontów i warunki środowiskowe, które sprzyjałyby rozwojowi i zachowaniu banku diaspor. Pither podkreśla, że hipoteza paleosymbiozy zasługuje na poważne potraktowanie. Jeśli uda się ją ostatecznie sfalsyfikować, będzie to miało rozległe skutki. Grzyby, które były aktywne i odnosiły sukcesy w dawnych warunkach klimatycznych, mogą [bowiem] pomóc kanadyjskim lasom przetrzymać stres współczesnej zmiany klimatu. « powrót do artykułu
  4. Podczas eksperymentów prowadzonych na Uniwersytecie w Berkeley myszy, które utraciły węch, straciły także na wadze. Wydaje się to dość oczywiste, skoro powonienie odpowiada za sporą część wrażeń smakowych, tyle że rzeczone myszy jadły tyle samo tłustej paszy co gryzonie ze sprawnym węchem, które ważyły na tej diecie 2-krotnie więcej niż zwykle. Zwierzęta ze wzmocnionym powonieniem przytyły na wysokotłuszczowej diecie jeszcze bardziej niż myszy z normalnym zmysłem węchu. Wiele wskazuje więc na to, że zapach pożywienia wpływa na to, jak organizm zarządza kaloriami. Jeśli nie czujemy zapachu jedzenia, zostaną one raczej spalone niż zmagazynowane. Zespół z Uniwersytetu Kalifornijskiego podkreśla, że musi istnieć połączenie między systemem węchowym a regionami mózgu regulującymi metabolizm (chodzi zwłaszcza o podwzgórze). Na razie dokładne obwody neuronalne są jednak nieznane. To jedno z pierwszych badań, które pokazują, że manipulując danymi węchowymi, możemy zmienić sposób postrzegania i regulowania równowagi energetycznej przez mózg - podkreśla dr Céline Riera. Autorzy publikacji z pisma Cell Metabolism podkreślają, że ludzie, którzy tracą węch w wyniku starzenia, urazu lub chorób, np. parkinsona, często stają się anorektyczni. Ponieważ jednak brak przyjemności z jedzenia prowadzi do depresji, dotąd przyczyny tego zjawiska pozostawały niejasne. Najnowsze badania wskazują, że kluczem do rozwiązania zagadki jest sama utrata powonienia, co może prowadzić do opracowania nowych metod interwencyjnych dla osób z anosmią lub dla ludzi, którzy mają problemy z odchudzaniem. Przyrost wagi nie jest wyłącznie miarą spożytych kalorii. Wiąże się także ze sposobem, jak te kalorie są postrzegane. Jeśli potwierdzimy te spostrzeżenia u ludzi, być może uda się opracować lek, który nie będzie oddziaływał na węch, ale zablokuje obwód metaboliczny. To byłoby wspaniałe - cieszy się Andrew Dillin. Riera dodaje, że podobnie jak ludzie, myszy są wrażliwsze na zapachy, gdy są głodne. Niewykluczone więc, że brak zapachu przekonuje organizm, że już jadł. Podczas poszukiwania pożywienia ciało magazynuje kalorie na wypadek, gdyby poszukiwania zakończyły się fiaskiem. Gdy pokarm został zapewniony, nie ma zaś problemów z wykorzystywaniem energii. By zniszczyć neurony czuciowe w nosach dorosłych myszy, nie szkodząc przy tym komórkom macierzystym, naukowcy posłużyli się terapią genową. Dzięki temu myszy straciły węch czasowo, na ok. 3 tyg. Pozbawione powonienia myszy szybko spalały kalorie, nasilając aktywność sympatycznego układu nerwowego. Komórki beżowej tkanki tłuszczowej uległy przekształceniu w komórki tkanki brunatnej, która spala tłuszcz i wytwarza w ten sposób ciepło. U niektórych myszy niemal cała tkanka beżowa zmieniła się w brunatną, przez co, jak obrazowo twierdzą naukowcy, stały się one szczupłymi maszynami do spalania kalorii. Oprócz tego zaobserwowano, że biała tkanka tłuszczowa, która magazynuje energię, także uległa u tych zwierząt skurczeniu. Co istotne, otyłe myszy, u których rozwinęła się nietolerancja glukozy, nie tylko straciły na wysokotłuszczowej diecie na wadze, ale i odzyskały normalną tolerancję cukru. Skutkiem utraty węchu były też niekorzystne zjawiska. Naukowcy stwierdzili duże wzrosty poziomu noradrenaliny (to reakcja stresowa powiązana z układem sympatycznym). U ludzi taki utrzymujący się wzrost stężenia hormonu może prowadzić do zawału. Choć eliminacja węchu u chcących schudnąć ludzi wydaje się drastycznym rozwiązaniem, wg Dillina, nawet biorąc pod uwagę wzrosty poziomu noradrenaliny, może to być dobra alternatywa dla pacjentów z chorobliwą otyłością, którzy rozważają operację bariatryczną. W przypadku tej małej grupy ludzi można by usuwać węch na ok. pół roku, by później, po naprawie programu metabolicznego, pozwolić neuronom czuciowym odrosnąć. Dillin i Riera opracowali 2 metody czasowego blokowania powonienia u dorosłych myszy. W jednej w neuronach doprowadzano do ekspresji receptorów toksyny błoniczej. Gdy myszom psikano do nosa toksyną, neurony obumierały. W drugiej transporterami receptorów były nieszkodliwe wirusy. Toksyna błonicza eliminowała węch na mniej więcej 3 tygodnie. Bez względu na zastosowaną metodę, pozbawione węchu myszy jadły tyle samo wysokotłuszczowej paszy, co myszy z normalnym powonieniem. O ile jednak gryzonie bez węchu przybierały na wadze co najwyżej 10% (z 25-30 g do 33 g), o tyle waga sprawnych zmysłowo zwierząt rosła aż o 100% (ważyły one ok. 60 g). Co ważne, w przypadku tych pierwszych wrażliwość na insulinę i odpowiedź na glukozę utrzymywały się w normie. Myszy, które już były otyłe, po wyłączeniu węchu chudły, schodząc na wysokotłuszczowej diecie do rozmiarów normalnych myszy. Gryzonie traciły tylko tkankę tłuszczową; ich masa mięśniowa czy kostna się nie zmieniała. W dalszej części badań Amerykanie skontaktowali się z kolegami po fachu z Niemiec (z Instytutów Maxa Plancka), którzy hodowali myszy z superwęchem. Okazało się, że na standardowej diecie przytyły one bardziej od zwykłych myszy. « powrót do artykułu
  5. Naukowcy od dawna poszukują szczepionki, która pobudzałaby układ odpornościowy do walki z nowotworami. Teraz dwa różne podejścia do rozwiązania problemu przyniosły bardzo obiecujące wyniki. Co prawda oba eksperymenty należy powtórzyć jeszcze na większej liczbie pacjentów, jednak testy na małych grupach zostały okrzyknięte wielkim postępem. Układ odpornościowy rozpoznaje bakterie i wirusy dzięki różnym proteinom obecnym na ich powierzchni. Jako, że komórki nowotworowe posiadają zmutowane proteiny, przez co wyglądają inaczej niż prawidłowe komórki, układ odpornościowe też może je wykrywać i atakować. Jednak nowotwory potrafią uniknąć takiego ataku. Od dziesięcioleci naukowcy próbują wspomóc układ odpornościowy w walce z komórkami nowotworowymi. Zwykle odbywa się to poprzez wstrzyknięcie leków pobudzających układ odpornościowy oraz molekuł, które mogą występowac na powierzchni komórek nowotworowych. Dotychczas jednak nie znaleziono skutecznej strategii. Trudność jej opracowaniu leży w znacznej mierze w fakcie, że u każdego człowieka komórki nowotworowe mogą się różnić, gdyż mogą mieć setki różnych mutacji. Ponadto jeśli nawet układ odpornościowy zacznie atakować takie komórki, to mogą one ponownie zmutować stając się dla napastnika niewidoczne. Nowe obiecujące techniki zakładają stworzenie spersonalizowanych szczepionek atakujących jednocześnie wiele molekuł obecnych w komórkach nowotworowych. Obie techniki rozpoczynają się od tego samego kroku, czyli pobrania próbki guza nowotworowego, zsekwencjonowanie jego genów i porównanie ich z genami zdrowych komórek tej samej osoby, co pozwala na wyłowienie mutacji. Następnie wykorzystywane jest specjalne oprogramowanie, pozwalające przewidzieć, do których ze zmutowanych molekuł najlepiej przyczepią się komórki układu odpornościowego, co pozwoli na przeprowadzenie skutecznego ataku. Różnica obu technik ujawnia się w kolejnych krokach. Catherine Wu z Dana-Faber Cancer Institute w Bostonie i jej zespół wstrzykiwali sześciu chorym na nowotwory molekuły 20 protein. U czterech osób przez dwa lata nie doszło do nawrotu choroby. Z kolei Ugur Sahin z niemieckiej firmy BioNTech, wstrzykiwał ludziom RNA. Komórki samodzielnie tworzą proteiny wykorzystując w tym celu instrukcje zawarte w RNA, więc w wyniku działań Sahina w organizmie chorych pojawiły się odpowiednie proteiny. W tym przypadku 8 z 13 pacjentów przez dwa lata nie doszło do nawrotu choroby. Obie techniki skutkowały tym samym, pobudzeniem układu odpornościowego do walki z nowotworem. U części z osób u których doszło do nawrotu choroby poskutkowała zastosowana później terapia inhibitorami punktów kontrolnych, która blokuje ścieżkę sygnałową, która pomaga guzom powstrzymać atak układu odpornościowego. Sensowne jest więc stosowanie szczepionek wraz z inhibitorami punktów kontrolnych – mówi Wu. Kevin Harrington z londyńskiego The Institute of Cancer Research podziwia osiągnięcia swoich kolegów. W tych podejściach niezwykle obiecujące jest sekwencjonowanie guza i tworzenie indywidualnych szczepionek. Dotychczasowe szczepionki to działanie bardzo uogólnione i często jest ono chybione, mówi uczony. Harrington dodaje, że o ile nowe techniki mogą działać na każdy rodzaj nowotworu, to prawdopodobnie najbardziej podatne na nie będą nowotwory skóry. « powrót do artykułu
  6. Naukowcy, którzy spędzili w Antarktyce cztery kolejne sezony letnie tworząc mapę rozkładu krylu informują, że łączna masa tych niewielkich organizmów jest większa niż masa wszystkich ludzi. Kim Bernard, oceanograf z Oregon State University i jej zespół badali, jakie warunki są potrzebne, by kryl rozmnażał się szczególnie intensywnie i szukali miejsc szczególnie obfitego występowania krylu na Oceanie Południowym. Teraz wiemy, że jedno z takich miejsc znajduje się u wybrzeży Wysp Anvers wzdłuż zachodniego wybrzeża Półwyspu Antarktycznego. W pobliżu kolonii pingwinów Adeli okresowo pojawiają się duże ilości krylu. Zjawisko to jest związane z odpowiednią kombinacją fal i wiatrów. Ten zachodni region Półwyspu Antarktycznego jest od tysięcy lat miejscem lęgowym pingwinów Adeli. Jest też miejscem występowania olbrzymich ilości krylu. Jednak pomimo jego obfitości obawiamy się o kryl nie tylko z powodu zmian klimatycznych, ale również dlatego, że jest on poławiany przez człowieka na potrzeby przemysłu spożywczego i rolnictwa. Wciąż nie wiemy dokładnie co czyni ten region tak atrakcyjnym dla krylu. Chcemy to zbadać, mówi Bernard. Uczeni odkryli, że w pobliżu Palm Deep Canyon istnieją idealne warunki dla krylu, który ma tam dostęp do odpowiednich ilości pożywienia. Składniki odżywcze są dostarczane na miejsce przez pływy i wiatry. Gdy wieją wiatry z zachodu, a pływy pojawiają się raz dziennie, dochodzi do rekordowo dużej koncentracji krylu. Obserwując same pływy jesteśmy w stanie dokładnie przewidzieć, kiedy w pobliżu Palmer Station pojawią się humbaki. Gdy pływy występują raz dziennie, kryl jest wszędzie, a gdy on się pojawia, pojawiają się też wieloryby. Ta koncentracja i transport krylu w kierunku wybrzeża są niezwykle ważne dla rozmnażających się tam pingwinów. Im bowiem dalej rodzice muszą wypływać w morze, by zdobyć pożywienie, tym mniej jedzenia mają pisklęta, a waga jest niezwykle ważnym czynnikiem decydującym o przetrwaniu pisklęcia, mówi Bernard. Gdy zaś pływy występują dwa razy dziennie, zmienia się rozkład prądów, kryl znajduje się dalej od brzegów i żywiące się nim zwierzęta podążają za nim. Podobnie, gdy wiatry zmieniają się na południowe, kryl jest odsuwany od brzegów i bardziej rozproszony. Antarktyczny kryl żyje 5-7 lat i osiąga długość do ponad 5 centymetrów. Dojrzałość płciową osiąga po 2 latach, a jaja składa w wodach o głębokości 1000 metrów. W miarę dojrzewania kryl unosi się coraz wyżej w kolumnie wody, przechodząc kolejne stadia rozwoju. Dotychczasowe badania wykazały, że istnienie morskiego lodu może być czynnikiem decydującym o przetrwaniu krylu. Naukowcy nie wiedzą jednak, dlaczego. Obserwujemy bardzo silną korelację pomiędzy masą krylu a lodem morskim. Gdy lodu jest mało, to kolejnego lata dochodzi do załamania populacji krylu. Być może chodzi tutaj o zmiany w dostępności alg lub innego źródła pożywienia, być może lód chroni kryl przed drapieżnikami, a może w jakiś sposób zmienia prądy morskie. Tego jeszcze nie wiemy, przyznaje Bernard. « powrót do artykułu
  7. Wkrótce w Londynie rozpoczną się czterotygodniowe testy autonomicznych minibusów. Busy będą kursowały po 2-kilometrowej trasie w Greenwich łączącej hotel w pobliżu O2 Arena z Millennium Village. Każdy bus zabierze do pięciu pasażerów. Wcześniejsze testy autonomicznych minibusów prowadzone w Greenwich oraz Milton Keynes wymagały wcześniejszego zgłoszenia chęci podróży. Tym razem do pojazdu będzie mógł wsiąść każdy. Na całej trasie rozmieszczono cztery przystanki. Podobne minibusy kursują już samodzielnie na lotnisku Heathrow, jednak tam mają wyznaczony obszar, po którym poruszają się wyłącznie one. W Greenwich po trasie autonomicznych minibusów będą mogli poruszać się też piesi i rowerzyści. Minibusy nie zostały wyposażone w standardowe przyrządy kontrolne. Jednak będą nimi jeździły osoby odpowiedzialne za bezpieczeństwo, które w razie potrzeby będą mogły spowolnić pojazd lub go wyłączyć. Prędkość pojazdów została też znacznie ograniczona. Nie będą mogły się one poruszać szybciej niż 15 km/h. Osoby odpowiedzialne za przeprowadzenie testów mają nadzieję, że minibusy będą przewoziły setki pasażerów dziennie. Eksperyment, finansowany przez rząd, jest częścią projektu Gateway, w ramach którego Greenwich ma stać się miejscem testowania autonomicznych pojazdów. Zia Wadud z University of Leeds uważa, że autonomiczne pojazdy idealnie nadają się do komunikacji miejskiej. Niewielkie minibusy mogłyby obsługiwać trasy, na których utrzymywanie tradycyjnej linii z kierowcami jest zbyt kosztowne. Samochody bez kierowców powoli stają się oczywistością. W ubiegłym roku Uber rozpoczął testy takich pojazdów w Pittsburghu, a jego konkurent, Lyft, chce wkrótce rozpocząć własne testy w Bostonie. « powrót do artykułu
  8. Teoretycznie rzecz ujmując laser generuje światło w jednym kolorze, zatem o jednej długości fali. Jednak nikt nigdy nie stworzył takiego idealnego lasera, a urządzenia te emitują światło o pewnym zakresie długości fali. Badacze z niemieckiego Physikalish-Technische Bundesanstalt (PTB) i amerykańskiego JILA – instytutu założonego wspólnie przez Narodowy Instytut Standardów i Technologii oraz University of Colorado-Boulder – zbudowali właśnie „najostrzejszy” laser na świecie. Ich urządzenie generuje światło, którego zakres nie przekracza 10 mHz. Pierwszy laser skonstruowano ponad 50 lat temu, a obecnie nie wyobrażamy sobie świata bez tych urządzeń. Są one powszechnie stosowane w przemyśle, medycynie czy telekomunikacji. Jedną z ważnych cech laserów jest wysoka spójność emitowanego światła. Laser idealny powinien emitować światło o jednej długości fali, ale nigdy tego nie osiągnięto. Spektrum większości laserów waha się od kilku kHz do kilku MHz, a taka szerokość linii widmowej jest zbyt duża, by przeprowadzić wiele eksperymentów czy prac wymagających dużej precyzji. Stąd dążenie ekspertów do skonstruowania lasera o jak najwęższej linii. Niemiecko-amerykański zespół przez niemal 10 lat pracował nad udoskonaleniem lasera i w końcu się udało. W PTB stworzono urządzenie, którego szerokość linii widmowej wynosi 10 mHz (0,01 Hz). Im mniejsza szerokość linii widmowej, tym bardziej dokładny pomiar częstotliwości drgań atomów w zegarze atomowym. Nowy laser pozwoli nam na udoskonalenie naszych zegarów – mówi Thomas Legero z PTB. Okazało się również, że osiągnięto nie tylko wyjątkowo małą szerokość linii widmowej, ale również lepszą częstotliwość światła. Mimo, że oscylacje sięgają w nim 200 biliardów razy na sekundę, to do desynchronizacji wiązki dochodzi dopiero po 11 sekundach, a to oznacza, że nowy laser pozwala na wysłanie świetnej jakości wiązki na odległość około 3,3 miliona kilometrów. Jako, że na świecie nie istnieje drugi tak doskonały laser, konieczne było skonstruowanie dwóch urządzeń, by je porównać i potwierdzić ich właściwości. Sercem każdego z laserów jest 21-centymetrowy krzemowy rezonator Fabry'ego-Perota, który składa się z dwóch równoległych luster. Długość rezonatora determinuje długość uzyskanej fali światła. Specjalny układ stabilizujący dba o to, by częstotliwość generowanego światła była zgodna z naturalną częstotliwością rezonatora, dzięki czemu stabilność częstotliwości lasera, a więc i szerokość linii widmowej, zależą wyłącznie od zachowania stabilnej długości rezonatora. Żeby zbudować taki laser konieczne było niemal doskonałe odizolowanie rezonatora od wszelkich wpływów z zewnątrz, które mogłyby wpłynąć na jego długość. Te niekorzystne czynniki to na przykład zmiany temperatury, ciśnienia, fale sejsmiczne czy dźwiękowe. Naukowcom udało się osiągnąć tak wysoki stopień izolacji, że na rezonator wpływa jedynie ruch atomów wewnątrz niego. Ten „szum termiczny” jest odpowiednikiem ruchów Browna i stanowi fundamentalne ograniczenie dla stabilności długości ciał stałych. Stabilność ta zależy więc tylko od materiału, z którego zbudowany jest rezonator, oraz temperatury. Dlatego też rezonator zbudowano z pojedynczego kryształu krzemu schłodzonego to temperatury -150 stopni Celsjusza. Dzięki temu długość rezonatora zmienia się jedynie w zakresie 10 attometrów, co odpowiada nie więcej niż 1/100 000 długości średnicy atomu wodoru. Pojawiające się w związku z tym zaburzenia częstotliwości światła laserowego wynoszą mniej niż 4x10-17 całkowitej częstotliwości. Nowe lasery już są używane w PTB i JILA do zwiększenia precyzji zegarów atomowych i dokonywania pomiarów ultrazimnych atomów. W PTB superstabilne światło jest przesyłane za pomocą falowodów do zegarów atomowych w Brunszwiku. W przyszłości planujemy przesyłać to światło przez ogólnoeuropejską sieć. To pozwoli na jeszcze bardziej precyzyjne porównania zegarów z Brunszwiku z zegarami w Paryżu i Londynie", mówi Legero. Podobne plany mają Amerykanie, którzy chcą wysyłać światło superprecyzyjego lasera z JILA do różnych laboratoriów NIST. Twórcy nowych laserów mają nadzieję, że w przyszłości, dzięki nowym lustrom i obniżeniu temperatury, uda się zmniejszyć szum termiczny i zmniejszyć szerokość linii widmowej do poniżej 1 mHz. « powrót do artykułu
  9. Skrzydła sów mogą się stać kluczem do cichszych i bardziej wydajnych łopat turbin wiatrowych, silników dronów czy skrzydeł samolotów. Naukowcy z Chin i Japonii analizowali ząbkowanie krawędzi wiodącej skrzydła sowy. Chcieli w ten sposób ustalić, czemu lot sowy jest taki bezszelestny. Sowy są znane z cichego lotu. Zawdzięczają to unikatowym cechom skrzydeł: ząbkowanej krawędzi wiodącej, "frędzlowatej" krawędzi spływu i aksamitnej fakturze powierzchni. Chcieliśmy ustalić, jak te właściwości wpływają na generowanie siły aerodynamicznej i redukcję hałasu i czy dałoby się je wykorzystać dla potrzeb ludzi - opowiada prof. Hao Liu z Uniwersytetu w Chibie. Naukowcy stworzyli modele inspirowane pojedynczym piórem puszczyka uralskiego (Strix uralensis): jeden był gładki, a na krawędzi wiodącej drugiego utworzono ząbkowanie. Ich osiągi analizowano za pomocą metody dużych wirów (ang. large eddy simulation, LES) i metody PIV (Particle Image Velocimetry), która służy do pomiaru prędkości przepływu przy wykorzystaniu rozpraszania światła laserowego na cząsteczkach podążających za przepływem. Autorzy publikacji z pisma Bioinspiration & Biomimetics prowadzili też pomiary sił w tunelu aerodynamicznym. Okazało się, że przy kątach natarcia (ang. angle of attack, AoA) od 0 do 20 stopni ząbki krawędzi wiodącej mogą biernie kontrolować przejście między laminarnym a turbulentnym przepływem powietrza nad górną powierzchnią skrzydła. To oznacza, że odgrywają one kluczową rolę w generowaniu siły aerodynamicznej i dźwięku. Odkryliśmy, że między produkcją siły a tłumieniem dźwięku istnieje zależność typu coś za coś. Przy kątach natarcia poniżej 15 stopni ząbkowane krawędzie wiodące zmniejszają [bowiem], w porównaniu do krawędzi nieząbkowanych, wydajność aerodynamiczną, zaś przy wartościach AoA powyżej 15 stopni, które często występują w czasie lotu sowy, wydajność aerodynamiczna i tłumienie hałasu rosną. « powrót do artykułu
  10. Długoterminowe używanie inhibitorów pompy protonowej, leków stosowanych w leczeniu schorzeń górnego odcinka przewodu pokarmowego, jest powiązane z wyższym ryzykiem zgonu. Dotychczas leki te wiązano z takimi problemami jak uszkodzenia nerek czy demencja. Teraz badania przeprowadzone na Washington University School of Medicine wykazały istniejące podwyższone ryzyko zgonu związane z przyjmowaniem leków tej klasy. Naukowcy z University of Washington przejrzeli dane medyczne dotyczące 275 000 osób przyjmujących inhibitory pompy protonowej oraz niemal 75 000 osób, leczonych antagonistami receptora H2. Ta grupa leków jest starsza od inhibitorów pompy protonowej i jest stopniowo przez nie wypierana. Niezależnie od tego, w jaki sposób analizowaliśmy dane, otrzymywaliśmy te same wyniki: użytkownicy inhibitorów pompy protonowej są narażeni na wyższe ryzyko śmierci. Na przykład gdy porównaliśmy osoby przyjmujące przez 12-24 miesiące antagonistów receptora H2 z osobami biorącymi inhibitory pompy protonowej okazało się, że ci u osób przyjmujących inhibitory pompy protonowej ryzyko śmierci w ciągu kolejnych pięciu lat było o 50% wyższe. Ludzie uważają, że inhibitory pompy protonowej są bezpieczne, gdyż są łatwo dostępne, tymczasem z przyjmowaniem tych leków wiąże się realne ryzyko, szczególnie gdy są używane przez długi czas – mówi profesor Ziyad Al-Aly, jeden z autorów badań. Al-Aly, który jest nefrologiem, już wcześniej opublikował wyniki badań wiążących inhibitory pompy protonowej z chorobami nerek, a inni autorzy wykazali związek pomiędzy tymi lekami, a innymi schorzeniami. Niewykluczone, że to kumulacja tych skutków ubocznych – z których każdy wiąże się z niewielkim ryzykiem zgonu – może mieć wpływ na ogólne ryzyko zgonu związane z przyjmowaniem inhibitorów. To właśnie taki sposób rozumowania skłonił naukowców do podjęcia badań porównujących inhibitory z antagonistami receptora H2. Wniosek z badań jest taki, że u pacjentów przyjmujących inhibitory pompy protonowej ryzyko zgonu jest o 25% wyższe niż u osób zażywających antagonistów receptora H2. To oznacza, że na każde 500 osób przyjmujących przez rok inhibitory dojdzie do 1 zgonu, który nie miałby miejsca, gdyby nie stosowane leki. Biorąc pod uwagę fakt, że inhibitory przyjmuje wiele milionów osób – w samych Stanach Zjednoczonych lekarze wypisują miesięcznie 15 milionów recept na te leki – oznacza to tysiące dodatkowych zgonów rocznie. Ryzyko związane z przyjmowaniem inhibitorów rośnie w czasie. O ile po 30 dniach zażywania nie zauważono zwiększonego ryzyka w porównaniu z grupą zażywającą antagonistów H2, to już przy stosowaniu ich przez 12-24 miesiące ryzyko zgonu jest o 50% wyższe. Co prawda zaleca się, by inhibitorów pompy protonowej nie stosować przez zbyt długi czas. Na przykład w przypadku wrzodów żołądka zalecany okres stosowania tych leków to 2-8 tygodni. Wiele osób zaczyna brać inhibitory pompy protonowej z powodu rzeczywistych problemów medycznych, ale lekarze nie przestają im wypisywać recept i pacjent ciągle przyjmuje te leki. Powinno się co jakiś czas sprawdzać, czy istnieje potrzeba ich stosowania. W większości przypadków pacjenci nie muszą przyjmować tych leków przez całe lata. Naukowcy zauważają, że statystycznie rzecz ujmując, przeciętny pacjent stosujący inhibitory był starszy (64 lata) od pacjenta przyjmującego antagonistów H2 (61 lat) i bardziej schorowany. U takich osób częściej występowało nadciśnienie, cukrzyca i choroby układu krążenia. W czasie badań wzięto pod uwagę te czynniki, a mimo to, nawet po statystycznej korekcie uwzględniającej wiek i schorzenia okazywało się, że istnieje wyższe ryzyko związane z przyjmowaniem inhibitorów. Inhibitory pompy protonowej ratują życie. Gdybym ich potrzebował, to bym je zażywał. Ale nie brałbym ich bez potrzeby. I chciałbym, żeby lekarz monitorował mój stan zdrowia i powiedział mi, kiedy już nie potrzebuję inhibitorów – podkreśla Al-Aly. « powrót do artykułu
  11. Naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles zidentyfikowali bakterie mikrobiomu, które oddziałują na regiony mózgu związane z emocjami i zachowaniem. Wcześniejsze badania na gryzoniach zademonstrowały wpływ mikrobiomu na zachowania społeczne i emocjonalne, np. na lęk i depresję. Dotąd nie zebrano jednak zbyt wielu dowodów na takie zjawiska u ludzi. W ramach najnowszego eksperymentu 40 kobiet dostarczyło próbki kału. W czasie gdy oglądały zdjęcia osób, czynności lub rzeczy wywołujących reakcje emocjonalne, wykonano im także rezonans magnetyczny mózgu. W oparciu o skład mikroflory jelit panie podzielono na 2 grupy; u 33 stwierdzono przewagę bakterii z rodzaju Bacteroides, u pozostałych 7 dominowały bakterie z rodzaju Prevotella. U osób z dominacją Bacteroides warstwa substancji szarej w korze czołowej i wyspie, czyli w regionach biorących udział w złożonym przetwarzaniu informacji, była grubsza. Kalifornijczycy stwierdzili także większą objętość hipokampa, struktury odpowiadającej za przetwarzanie pamięciowe. Dla odmiany w grupie z dominacją Prevotella występowało więcej połączeń między obszarami zawiadującymi emocjami, uwagą i zmysłami. Kilka obszarów mózgu, np. hipokamp, miało za to mniejszą objętość. Autorzy publikacji z pisma Psychosomatic Medicine zauważyli, że hipokamp kobiet z tej grupy był mniej aktywny podczas oglądania zdjęć o negatywnym wydźwięku, a po obejrzeniu negatywnych fotografii panie te odczuwały silniejsze negatywne emocje, np. lęk czy drażliwość. Kalifornijczycy podkreślają, że udało im się zdobyć dowody na interakcje mózg-jelito-mikrobiom u zdrowych ludzi. Na razie nie wiadomo jednak, czy to bakterie wpływają na rozwój mózgu i jego aktywność w zetknięciu z negatywnymi sytuacjami, czy też raczej różnice w obrębie mózgu wpływają na rodzaj bakterii zamieszkujących przewód pokarmowy. « powrót do artykułu
  12. Stormram 4 to najmniejszy i najdokładniejszy drukowany w 3D robot biopsyjny. Jego premiera miała miejsce w ostatnim tygodniu czerwca. Na 10. Hamlyn Symposium w Londynie Stormram 4 zdobył nagrodę przyznawaną robotom chirurgicznym. Ponieważ jest drukowany z polimeru, można go używać w skanerze do rezonansu magnetycznego (MRI). Naukowcy podkreślają, że biopsja cienkoigłowa guza piersi podczas skanowania MRI znacząco zwiększa dokładność procedury. Robot jest napędzany silnikami pneumatycznymi. Za pośrednictwem 5-m rur powietrznych steruje się nim spoza skanera MRI. Jak podkreślają twórcy robota, usprawnia on fazę diagnostyczną raka sutka. Zapewnia on bowiem precyzyjną kontrolę igły. Rezonans magnetyczny pozwala wykrywać i dokładnie wizualizować położenie nieprawidłowej tkanki. Dopóki jednak igłami biopsyjnymi steruje się ręcznie, nie da się w pełni wykorzystać tej precyzji. Rozwiązaniem tego problemu może być robotyka. Należy pamiętać, że nie wszystkie roboty nadają się do wykorzystania w skanerach, bo często wytwarza się je z metalu. Z tego właśnie powodu robot specjalistów z University of Twente i Ziekenhuis Groep Twente (ZGT) jest wykonany w całości z plastiku. « powrót do artykułu
  13. NASA stopniowo realizuje plan budowy pojazdu, którego zadaniem będzie ochrona Ziemi przed uderzeniem asteroidy. Double Asteroid Redirection Test jest projektowany i zostanie zbudowany przez naukowców z Laboratorium Fizyki Stosowanej Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa. Niedawno NASA zatwierdziła rozpoczęcie wstępnej fazy projektowej takiego pojazdu. DART będzie tzw. kinetycznym impaktorem. Jego zadaniem będzie uderzenie w zagrażającą Ziemi asteroidę. Uderzenie takie minimalnie zmieni prędkość asteroidy, jednak wykonane odpowiednio wcześnie spowoduje, że zmiana ta wywoła zakumulowane w czasie zmiany kursu i asteroida minie Ziemię. Pierwszy test z użyciem asteroidy niezagrażającej Ziemi jest planowany na rok 2024. DART to bardzo ważny krok wraz z którym chcemy pokazać, że jesteśmy w stanie chronić planetę przed uderzeniami asteroid w przyszłości. Jako, że nie wiemy zbyt wiele o wewnętrznej strukturze i składzie asteroid, musimy przeprowadzić test na prawdziwej asteroidzie. Dzięki DART pokażemy, że możemy chronić Ziemię za pomocą kinetycznego impaktora, który skieruje niebezpieczny obiekt na kurs, jaki nie będzie zagrażał planecie – mówi Andy Cheng, inżynier pracujący nad projektem DART. Ziemia codziennie znajduje się na kursie małych asteroid, które spalają się w atmosferze. Znacznie zadziej zdarza się asteroida na tyle duża, by mogła dotrzeć do powierzchni planety. Celem pierwszego testu DART będzie asteroida Didymos. Zbliży się ona do Ziemi w 2022 roku, a następnie w roku 2024. Za każdym razem będzie znajdowała się daleko od naszej planety. Didymos, po grecku „bliźniak”, składa się z dwóch obiektów. Didymos A ma średnicę ok. 800 metrów, a okrążający go Didymos B – ok. 150 metrów. DART uderzy w mniejszy z obiektów. Naukowcy badają Didymosa od 2003 roku. Didymos A to skalisty obiekt typu S o składzie podobnym do wielu asteroid. Skład Didymosa B jest nieznany. Po wystrzeleniu DART poleci w kierunku Didymosa i wykorzysta automatyczny system nawigacji, by nakierować się na Didymosa B. Uderzy weń z prędkością około 21 500 km/h. Ziemskie obserwatoria będą w stanie zobaczyć zarówno samo uderzenie, jak i jego skutki dla orbity Didymosa B wokół Didymosa A. Obserwacje pozwolą lepiej zrozumieć wpływ uderzenia na asteroidę. Dla Ziemi najgroźniejsze są obiekty o średnicy wynoszącej co najmniej 1 kilometr. Upadek takiego obiektu spowoduje katastrofę w skali globalnej. Szacuje się, że obecnie zidentyfikowano około 93% takich obiektów. Żaden z nich nie zagrozi Ziemi w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat. Więcej o programie ochrony Ziemi pisaliśmy w artykułach „Znamy już ponad 10 000 NEO” oraz „Szef NASA zaleca modlitwę”. « powrót do artykułu
  14. Fluorowanie wody pitnej, mimo że stosowane od dziesiątków lat, wciąż wzbudza kontrowersje, a w wielu serwisach internetowych można przeczytać, że przyczynia się ono do rozwoju nowotworów czy obniżenia ilorazu inteligencji. Sprawę postanowił ostatecznie rozstrzygnąć australijski National Health and Medical Research Council (NHMRC). Naukowcy z tej organizacji przeprowadzili najobszerniejszą metaanalizę, w której uwzględnili 3000 badań naukowych dotyczących wpływu fluorowania wody na ludzkie zdrowie. Badania te obejmowały okres 60 lat. Wyniki metaanalizy są jednoznaczne. Wykazała ona, że fluorowanie wody komunalnej na poziomie takim, jaki jest obecnie stosowany w Australii przyczynia się do zmniejszenia próchnicy i nie jest powiązane z żadnym negatywnym wpływem na zdrowie – stwierdziła dyrektor NHMRC Anne Kelso. Australijscy naukowcy zauważają, że pewne badania, szczególnie te prowadzone w Chinach, wskazywały w przeszłości na negatywne efekty obecności fluoru w wodzie. Profesor Clive Wright mówi, że te stare badania charakteryzuje wadliwa metodologia oraz że były prowadzone w regionach, gdzie ilość fluoru w wodzie pitnej była nawet 5-krotnie większa niż w wodzie w Australii. Uczeni z NHMRC zaprzeczają, by istniał jakikolwiek związek pomiędzy fluorem a nowotworami, w szczególności dwoma typami nowotworów kości, z którym fluor łączono. Brak też dowodów, by fluor negatywnie wpływał na inteligencję dzieci. Badania poziomu inteligencji u dzieci w społecznościach, które spożywały wodę fluorowaną i jej nie spożywały nie wykazały żadnych różnic. Widoczne jest za to, że tam, gdzie woda jest fluorowana liczba przypadków próchnicy u dzieci i dorosłych jest mniejsza o 26-44 procent. Oczywiście wszystkie te uwagi dotyczą bezpiecznego poziomu fluoru w wodzie. W Australii i Nowej Zelandii bezpieczny poziom ustalono na maksimum 1,5 mikrograma na litr dla wody wodociągowej. W wodzie butelkowanej zawartość fluoru wynosi 0,6-1,1 mikrograma na litr. « powrót do artykułu
  15. Sposób, w jaki ludzie biegają chroni górną połowę ciała, ale ma opłakane skutki dla naszych nóg. Stąd też tyle kontuzji u biegaczy. Przeciętny amator biegania wykonuje 150-170 kroków na minutę. To oznacza, że podczas półgodzinnego rekreacyjnego joggingu nasze stopy uderzają o ziemię około 5000 razy. Przy każdym takim uderzeniu organizm musi je zaabsorbować wibracje z nim związane. Delphine Chadefaux z francuskiego Aix-Marseille Universite i jej zespół wykorzystali szybkie kamery, czujniki umieszczane na nogach i specjalne płyty pod stopami do zbadania ruchu, przyspieszenia, aktywności mięśni oraz sił działających na nogi 10 uczestników badań. Wszyscy badani to biegacze-amatorzy, a ich zadaniem był bieg zarówno w butach jak i bez butów z dwiema różnymi prędkościami. Badania wykazały, że największa część energii powstającej podczas uderzenia w ziemię jest absorbowana przez samą stopę, a ilość ta zmniejsza się podczas wędrówki w kierunku kolana. Energia działająca na stopy była szczególnie widoczna podczas biegania bez butów, kiedy to generowane było aż czterokrotnie więcej energii uderzeniowej niż w czasie biegania w butach. W obu jednak przypadkach, podczas biegania w butach i bez nich, praktycznie cała energia była rozpraszana przed osiągnięciem biodra. Zdaniem Chadefaux to wskazuje, że podczas biegania nasze mięśnie pracują tak, by cała energia rozpraszała się w nogach i w ten sposób chroniona jest górna część ciała. Biegacze odnoszą kontuzje, gdyż ich kości i ścięgna są poddawane ciągłym niekorzystnym napięciom. Jeśli dochodzi do zbyt wielkiej liczby uderzeń i kości nie mają szans by się zregenerować, może to prowadzić do pęknięć i innych kontuzji. Naukowcy chcą teraz sprawdzić, w jaki sposób różna aktywność mięśni może chronić nogi przed niekorzystnym wpływem biegania. Niewykluczone, że zmiana sposobu poruszania się czy zmiana obuwia mogą mieć tutaj zbawienny wpływ. « powrót do artykułu
  16. Badanie na myszach wykazało, że wysokotłuszczowa dieta w czasie ciąży zwiększa ryzyko raka piersi na kilka pokoleń - u córek i prawnuczek. Dieta wysokotłuszczowa wiąże się ze stanem zapalnym, a liczne badania epidemiologiczne wskazywały na związek między stanem zapalnym a ryzykiem nowotworu - podkreśla prof. Leena Hilakivi-Clarke z Centrum Medycznego Uniwersytetu w Georgetown. W ramach wcześniejszych studiów zespół Hilakivi-Clarke ustalił, że u córek myszy jedzących wysokotłuszczową karmę w czasie ciąży ryzyko nowotworu było wyższe. Najnowsze badanie pokazało dodatkowo, że gdy dietę zmieniono na wysokotłuszczową w 2. trymestrze, gdy tworzy się linia płciowa - czyli ciąg komórek płciowych, które łączą pokolenia i gwarantują trwanie gatunku - podwyższone ryzyko raka piersi występowało także u prawnuczek. Sekwencjonowanie RNA ujawniło różną ekspresję, odpowiednio, 1587 i 4423 genów u córek i prawnuczek matek karmionych paszą wysokotłuszczową i kontrolną. Podobną zmianę w obu pokoleniach zaobserwowano w przypadku 48 genów; zmiany dotyczyły m.in. genów powiązanych u kobiet z podwyższonym ryzykiem raka piersi (ANKEF1, IGFBP6, SEMA5B), opornością na leczenie (SLC26A3), gorszymi prognozami (ID4, JAM3, TBX2) i obniżoną odpornością przeciwnowotworową (EGR3, ZBP1). Hilakivi-Clarke wyjaśnia, że zawartość tłuszczu w diecie myszy odpowiadała ilości, jaka może być dziennie spożywana przez ludzi. Kaloryczność posiłków myszy z grupy kontrolnej i wysokotłuszczowej (z dużą ilością oleju kukurydzianego bogatego w kwasy wielonienasycone n-6) była taka sama, co przekładało się na zbliżoną wagę wszystkich zwierząt. "Nasze eksperymentalne myszy 40% energii czerpały jednak z tłuszczu, podczas gdy w przypadku gryzoni kontrolnych z tłuszczów pochodziło tylko 18% energii. Typowa ludzka dieta składa się z 33% tłuszczu". Myszy z grupy eksperymentalnej rozpoczynały wysokotłuszczową dietę w 10. dniu ciąży, a więc w czasie, kiedy zaczynają się rozwijać komórki płciowe córek. Jak tłumaczą autorzy publikacji z pisma Breast Cancer Research, okres ten odpowiada mniej więcej 3. trymestrowi ludzkiej ciąży. Pokolenia od córek po prawnuczki (F1-F3) były karmione paszą kontrolną. Okazało się, że częstość występowania guzów wywołanych 7,12-dimetylobenzo[a]antracenem (DMBA) była znacząco wyższa w pokoleniach 1. i 3., czyli u córek i prawnuczek samic karmionych wysokotłuszczową paszą. Co więcej, okres utajenia procesu nowotworowego był krótszy, a obciążenie chorobą większe. Wg Hilakivi-Clarke, wysokotłuszczowa dieta przed i po ciąży zwiększa ryzyko raka piersi w dwóch następnych pokoleniach (u córek i wnuczek, ale nie u prawnuczek), co wskazuje, że nie dochodzi do dziedzicznych zmian w linii płciowej. Starając się unikać alarmistycznego tonu, badacze przypominają, że badania wykazały, że ciężarne spożywają więcej tłuszczów niż kobiety niebędące w ciąży i że wzrost zawartości tłuszczów w diecie następuje między 1. a 2. trymestrem. « powrót do artykułu
  17. Niewielkie miasteczko Escalante w stanie Utah może poszczycić się znaczącym odkryciem archeologicznym. Badacze z Natural History Museum of Utah i Red Butte Garden na University of Utah odkryli resztki skrobi ziemniaczanej w znalezionych w Escalante kamiennych narzędziach sprzed 10 900 lat. To najstarszy znany nam dowód na używanie przez człowieka bulw psiankowatych, które od tysięcy lat stanowią niezwykle ważny element diety Homo sapiens. Roślina, z której pochodziła skrobia to gatunek Solanum jamiesii. Wszystkie części tej rośliny są toksyczne, gdyż – podobnie jak inne psiankowate – zawierają solaninę. Bezpieczne do spożycia są tylko młode bulwy. Dowody zebrane z wykopalisk, literatury oraz informacje od współczesnych farmerów wskazują, że na terenie Utah ziemniaki używane są z przerwami od ponad 10 000 lat. W swoim czasie okolice Escalante były nazywane „Ziemniaczaną Doliną”. Wiadomo, że wiele lokalnych plemion, takich jak Apacze, Hopi, Zuni, Navajo, Paiute, Zia czy Kaiwak żywiło się S. jamesii, wykorzystując przy tym bardzo różne techniki obróbki. A długa historia dzikiego ziemniaka w regionie może oznaczać, że roślina była transportowana, uprawiana, być może nawet udomowiona. Jeśli tak, to S. jamesii byłoby pierwszą rośliną udomowioną na zachodzie USA. Archeolodzy, chcąc się tego dowiedzieć, zwrócili się o pomoc do naukowców z Departamentu Rolnictwa, którzy badają DNA S. jamesii pod kątem wyodrębnienia z niej genów czyniących roślinę odporną na susze i choroby. Znalezienie tych genów pomogłoby chronić uprawy współczesnych ziemniaków. Ten ziemniak mógł być w przeszłości równie ważny jak ziemniaki, które jemy obecnie, i może być też ważny dla przyszłości. Został on zapomniany w historii Escalante. Chcemy odkryć jego dziedzictwo – stwierdziła profesor Lisbeth Louderback, jedna z autorek badań. Ziemniaki, które jemy obecnie, to odmiany jednego gatunku, Solanum tuberosum, który został udomowiony w Andach przed ponad 7000 lat. Badany przez archeologów Solanum jamesii występuje dziko na obszarze Four Corners, gdzie spotykają się granice czterech stanów: Nowego Meksyku, Kolorado, Arizony i Utah. Najpowszechniej występuje na wyżynach Nowego Meksyku. Jednak w Utah rośnie on w rzadkich izolowanych populacjach w pobliżu stanowisk archeologicznych. To zaś sugeruje, że roślina została tam przeniesiona przez ludzi. W samej Dolinie Escalante znanych jest jedynie 5 stanowisk występowania S. jamesii, a jedno z nich znajduje się zaledwie 150 metrów od stanowiska North Creek Shelter. Louderback i jej zespół analizowali kamienne narzędzia z Norht Creek Shelter, jednego z najstarszych stanowisk archeologicznych w stanie Utah. Może się ono poszczycić historią sięgającą 11 000 lat. Mieszkańcami Norht Creek Shelter byli początkowo łowcy-zbieracze. Później, po pojawieniu się kultur Fremont i Anasazi rozpoczyna się w tym miejscu epoka rolnicza. Obecnie region jest zamieszkany przez Pajutów oraz potomków mormonów, którzy niegdyś się tam osiedlili. Naukowcy stworzyli matematyczny model zawierający informacje o roślinach i zwierzętach pogrupowanych wedle wartości energetycznej pożywienia oraz wysiłku potrzebnego do zdobycia i przetworzenia takiego pożywienia. Odkrycie na kamiennych narzędziach pozostałości skrobi ziemniaczanej jest niezwykle ważne, gdyż tego typu materiał bardzo rzadko zachowuje się w stanowiskach archeologicznych. Tymczasem ziemniaki mają dużą wartość energetyczną, łatwiej więc zrozumieć sposób i tryb życia ludzi, którzy je spożywali. Naukowcy chcą teraz, by mieszkańcy Escalante lepiej dbali o swoje dziedzictwo kulturowe i zachęcają ich do ochrony stanowisk S. jamesii. Chcą też, by roślina ta zagościła w przydomowych ogródkach. Jednak zanim się to stanie, konieczne jest lepsze zrozumienie jej ekologii. Wciąż bowiem nie wiadomo na przykład, jakie zwierzęta zapylają S. jamesii. « powrót do artykułu
  18. Powstała nowa metoda hodowli i przeszczepu sztucznych przewodów żółciowych, która może w przyszłości wyeliminować w niektórych przypadkach konieczność przeszczepu wątroby. Zespół z Uniwersytetu w Cambridge wyhodował komórkową strukturę 3D (organoid), która po przeszczepieniu myszy rozwinęła się w prawidłowe, działające przewody żółciowe. Drogi żółciowe to zespół przewodów, które odprowadzają żółć z wątroby do dwunastnicy. Jeśli nie działają prawidłowo, jak np. w niedrożności dróg żółciowych, może dojść do cholestazy. Brytyjczycy ekstrahowali zdrowe cholangiocyty – komórki nabłonkowe dróg żółciowych - i hodowali z nich organoidy. Gdy przeszczepiano je myszom, organizowały się w rurkowate struktury, które przypominały zewnątrzwątrobowe drogi żółciowe. W dalszym etapie badań naukowcy sprawdzali, czy organoidy da się hodować na biodegradowalnym rusztowaniu kolagenowym, któremu nadawano by kształt rurki (w ten sposób można by naprawiać uszkodzone przewody żółciowe). Po 4 tygodniach komórki całkowicie pokryły miniaturowe rusztowanie i utworzyły rurki wykazujące kluczowe cechy normalnych przewodów żółciowych. Gdy wykorzystano je do naprawy uszkodzonych dróg żółciowych myszy, przeszczep się powiódł, a gryzonie przeżyły bez dalszych komplikacji. Nasze badania mają potencjał, by przekształcić leczenie schorzeń dróg żółciowych. Obecnie jedyną opcją jest przeszczep wątroby, dlatego ogranicza nas dostępność narządów. Wierzymy, że w przyszłości możliwa będzie produkcja dużych ilości tkanki do zastąpienia chorych dróg żółciowych [...] - przekonuje prof. Ludovic Vallier. « powrót do artykułu
  19. Choć choroby Alzheimera (ChA) i Parkinsona (ChP) różnią się pod wieloma względami (wpływają na inne rejony mózgu i mają unikatowe genetyczne i środowiskowe czynniki ryzyka), są one wyzwalane przez ten sam enzym. Jak tłumaczą naukowcy z Emory University, zarówno w ChA, jak i ChP lepkie białka tworzą w komórkach toksyczne agregaty. W przypadku alzheimera chodzi o splątki neurofibrylarne z nieprawidłowo ufosforylowanego białka tau, zaś w parkinsonie α-synukleina (ASN) tworzy tzw. ciała Lewy'ego. Wcześniej zespół dr. Keqianga Ye zidentyfikował enzym - endopeptydazę AEP (od ang. asparagine endopeptidase) - który przeprowadza obróbkę proteolityczną (przycina) tau w taki sposób, że staje się ono bardziej lepkie i toksyczne. Okazało się, że leki hamujące AEP działają korzystnie na zwierzęce modele alzheimera. W ramach najnowszych badań Amerykanie wykazali, że AEP wpływa podobnie także na α-synukleinę. Skoro α-synukleina zachowuje się podobnie jak tau w alzheimerze, dywagowaliśmy, że jeśli AEP tnie tau, jest prawdopodobnie, że tnie także α-synukleinę. Zespół Ye odkrył, że w próbkach mózgu pacjentów z ChP występuje pewien fragment α-synukleiny (N103), którego próżno szukać w próbkach kontrolnych. Co istotne, w próbkach kontrolnych AEP była zamknięta w lizosomach, zaś w próbkach od chorych z parkinsonem enzym wyciekał z lizosomów do wnętrza komórki. Autorzy publikacji z pisma Nature Structural and Molecular Biology zauważyli także, że fragment α-synukleiny wytwarzany przez AEP z większym prawdopodobieństwem zbija się w agregaty niż białko pełnej długości i po wprowadzeniu do komórek lub mysich mózgów jest bardziej toksyczny. Ponadto α-synukleina zmutowana w taki sposób, że AEP nie może jej pociąć, jest mniej cytotoksyczna. Ye zaznacza, że AEP nie jest jedynym enzymem tnącym α-synukleinę na różne toksyczne fragmenty i że α-synukleina o pełnej długości nadal może tworzyć agregaty. Tak czy siak jego ekipa przymierza się do testów leków hamujących AEP na zwierzęcych modelach choroby Parkinsona. « powrót do artykułu
  20. Japońska Agencja Kosmiczna (JAXA) ma zamiar wysłać astronautów na Księżyc. Misja miałaby się odbyć około roku 2030. To pierwszy raz, gdy JAXA publicznie ogłasza, że chce wysłać ludzi gdzieś dalej niż na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Japończycy chcą dołączyć do projektu, w ramach którego NASA ma zamiar rozpocząć w 2025 roku budowę stacji kosmicznej na orbicie Księżyca. Stacja ma posłużyć w przyszłości podczas podróży załogowej na Marsa. Przedstawiciele Kraju Kwitnącej Wiśni mają nadzieję, że wzięcie udziału w międzynarodowym projekcie i podzielenie się japońską technologią zapewni im stałe miejsce na przyszłej stacji, skąd japoński astronauta mógłby udać się na Srebrny Glob. Swoje plany JAXA przedstawiła podczas panelu roboczego w ministerstwie zajmującym się edukacją. Jeszcze w bieżącym roku ma zostać ujawniony ich oficjalny zarys. Już teraz wiemy, że Japończycy chcą uczestniczyć w budowie stacji dostarczając urządzenia do oczyszczania powietrza i wody oraz technologie do ochrony astronautów przed promieniowaniem kosmicznym. Pracują też nad pojazdem, który pozwoli na przemieszczanie się astronautów pomiędzy stacją a Księżycem. Nieco wcześniej, bo w roku 2022 Japonia chce wysłać na Księżyc próbnik, który będzie poszukiwał tam zasobów naturalnych. « powrót do artykułu
  21. Zoolodzy z Uniwersytetu w Cambridge sfilmowali w Rumunii kaczki krzyżówki (Anas platyrhynchos), które atakowały i zjadały inne ptaki. W literaturze przedmiotu nigdy wcześniej nie udokumentowano takiego zachowania, dlatego Brytyjczycy sądzą, że jest ono zarówno bardzo rzadkie, jak i nowe. Zwykle kaczki żywią się nasionami, jagodami, żołędziami czy owadami. Przy kilku okazjach "nakryto" je na posiłku z małych ryb, jednak większe kręgowce nie należą (a przynajmniej tak myślano do tej pory) do ich menu. Dr Silviu Petrovan odnotował dziwne zachowanie krzyżówek, gdy wybrał się ze znajomymi na obserwację ptaków w pobliżu parku narodowego w południowo-zachodniej Rumunii. Dorosła samica krzyżówki złapała pliszkę górską w dziób, wielokrotnie ją podtapiała, a na końcu zjadła. W drugim przypadku opierzone pisklę kopciuszka wylądowało w wodzie i było ścigane przez grupę młodych kaczek. Nieszczęśnik wylądował w wodzie. Krzycząc, próbował wydobyć się z tarapatów. Wtedy niemal natychmiast zaatakowały go krzyżówki. Pisklę zniknęło, co sugeruje, że utonęło albo, co bardziej prawdopodobne, zostało zjedzone. Krzyżówka miała wielki kłopot ze zjedzeniem pliszki. Zapewne dlatego, że nie mogła jej rozerwać na kawałki z powodu spłaszczonego dzioba, który się do tego nie nadaje. Trawienie kości i piór również nie należy do repertuaru zachowań, do jakich wyewoluowały kaczki. Kaczki nie są zwykle agresywne i rzadko próbują nowych pokarmów. W Kalifornii widywano jednak krzyżówki, które wchodziły do morza, by żerować na krabach piaskowych (prawdopodobnie były one nowym źródłem białka). Możliwe, że coś podobnego dzieje się w zbiorniku w Rumunii. Petrovan wyjaśnia, że szybko rosnące młode krzyżówki zaczynają potrzebować zwierzęcego białka i dlatego szukają możliwości suplementacji. Wyniki obserwacji opublikowano w piśmie Waterbirds. « powrót do artykułu
  22. Inżynierowie zakończyli prace nad budową KATRIN (Karlsruhe Tritium Neutrino) i w przyszłym roku naukowcy rozpoczną rejestrowanie pierwszych danych, których celem jest określenie masy jednej z najbardziej nieuchwytnych cząstek we wszechświecie – neutrina. Srebrzysta komora próżniowa KATRIN przypomina sterowiec. Mimo że jest 10-krotnie mniejsza od słynnego Hindenburga to i tak robi wrażenie. Wciąż bowiem rozmiarami dorównuje płetwalowi błękitnemu. Projekt KATRIN powstał z 2001 roku i po 16 latach wszystkie jego części zostały zbudowane i złożone. To już ostateczne odliczanie – mówi Guido Drexlin, fizyk z Instytutu Technologicznego w Karlsruhe i rzecznik prasowy projektu. Samo zbudowanie KATRIN było gigantycznym wyzwaniem. O tym, jak wielkim, niech świadczy historia samej chociażby komory próżniowej. Urządzenie o długości 23 metrów i średnicy 10 metrów zbudowano w Deggendorf, zaledwie 400 kilometrów od siedziby KATRIN. Jednak komory nie można było przewieźć najkrótszą drogą. W sierpniu 2006 roku komora wyruszyła na barkach z biegiem Dunaju do Morza Czarnego, tam załadowano ją na statek i przez Morze Egejskie i Śródziemne popłynęła do ujścia Renu. W końcu po 2-miesięcznej podróży komora dotarła do Leopoldshafen, miejscowości położonej o 7 kilometrów od siedziby KATRIN. Następnie specjalna ciężarówka dowiozła ją na miejsce, a jej kierowca spisał się po mistrzowsku, gdyż czasem miał tylko 5 centymetrów wolnego miejsca, by zmieścić komorę pomiędzy budynkami. Podróż o długości 8800 kilometrów pochłonęła 600 000 euro, a ostatnie 7 kilometrów kosztowało tyle, co cała wcześniejsza podróż. Dzięki KATRIN naukowcy chcą w końcu dowiedzieć się tego, nad czym pracują od 70 lat. Od takiego bowiem czasu specjaliści starają się odpowiedzieć na pytanie o masę neutrina badają rozpad beta trytu. Jednak dotychczas udało się jedynie określić górną granice tej masy. KATRIN może być ostatnią nadzieją współczesnej nauki, by bez nowej rewolucyjnej technologii zmierzyć masę neutrina. To koniec drogi – stwierdził Peter Doe, fizyk z University of Washington, który bierze udział w pracach KATRIN. Wciąż jednak nie wiadomo, czy KATRIN spełni pokładane w nim nadzieje. Dotychczasowe eksperymenty, prowadzone w wielu różnych urządzeniach, pokazują, że neutrino ma masę. Jednak w ostatnich latach pojawiły się dane sugerujące, że cząstka może być zbyt lekka, by KATRIN mógł ją zarejestrować. Mimo to uczeni mówią, że warto rozpocząć eksperymenty, gdyż nawet jeśli KATRIN nie zmierzy masy neutrina, to zwiększy naszą wiedzę o kosmosie. Gdy w latach 30. ubiegłego wieku pojawiła się teoria o istnieniu neutrina, naukowcy przez kolejne 2 dekady starali się je zarejestrować. W 1949 roku pojawiły się pierwsze wyniki sugerujące, że masa neutrina wynosi mniej niż 500 elektronowoltów, czyli 1/1000 masę elektronu. Od tamtej pory kolejne eksperymenty wykazywały, że jest ono jeszcze lżejsze. Najnowsze badania w tej materii, przeprowadzone w 1999 roku niezależnie w Niemczech i Rosji wykazały, że górna granica masy neutrina znajduje się w okolicach 2 eV. To dwie miliardowe części najlżejszego z atomów. W 2001 roku międzynarodowe grupy fizyków opracowały plan przeprowadzenia ostatecznego eksperymentu z rozpadem beta trytu. Narodził się pomysł KATRIN. Uczeni mają nadzieję, że eksperyment ten pozwoli na co najmniej 10-krotnie lepsze określenie górnej granicy masy neutrina, a być może umożliwi jej zmierzenie. Przeprowadzenie tego eksperymentu wymaga jednak dostępu do źródła trytu. Ten jest bardzo trudno zdobyć. To wysoce radioaktywny izotop wodoru, a jego produkcja, ze względu na zagrożenia, jest ściśle limitowana. Instytut Technologiczny w Karlsruhe ma wyjątkowy na skalę całej Półkuli Zachodniej zakład przetwarzania i recyklingu trytu. Gdy już mamy tryt musimy „tylko” zarejestrować emitowane w czasie jego rozpadu beta elektrony bez zmiany ich energii. Problem w tym, że elektrony te nie mogą przechodzić przez żaden filtr ani inną przeszkodę, gdyż wówczas może dojść do zmiany ich energii. Stąd też pomysł zbudowania wielkiej komory próżniowej i otwartej z jednego końca rury o długości 10 metrów. Tryt wpuszczany jest do rury przez znajdujący się na jej środku specjalny port, a nadprzewodzące magnety otaczające rurę generują pole magnetyczne silnieszje 70 000 razy od pola magnetycznego Ziemi. Naukowcy chcą w ten sposób uzyskać w ciągu sekundy 100 miliardów elektronów. Później trzeba jeszcze zmierzyć ich energie. I tutaj przychodzi w sukurs komora próżniowa KATRIN. Elektrony, wciąż poruszające się w polu magnetycznym, przedostają się do komory, gdzie pole magnetyczne jest zaledwie 6-krotnie silniejsze od pola magnetycznego naszej planety. Tam elektrony poruszają się dokładnie wzdłuż linii pola. Elektrody w komorze tworzą pole elektryczne o kierunku przeciwnym do ruchu elektronów. Tak więc tylko te elektrony, które mają wystarczająco dużo energii by przedrzeć się przez pole elektryczne, dotrą do czujników na końcu komory. W ten sposób, manipulując właściwościami generowanego w komorze pola elektrycznego, można mierzyć energie elektronów pochodzących z rozpadu trytu. Wszystko musi być niezwykle precyzyjnie dobrane. Nie tylko właściwości pola elektrycznego. Ciśnienie przy spektrometrach musi być utrzymywane na poziomie 0,01 pikobara, a temperatura źródła trytu będzie utrzymywana na poziomie 30 kelwinów. Pomieszczenie, w którym znajduje się komora ma podłogę zbudowaną z 200 ton betonu wzmocnionego niemagnetyczną stalą nierdzewną, co ma zapobiegać zakłóceniom ze strony zewnętrznych pól magnetycznych. Mimo tego pola takie pojawiały się, dlatego też trzeba było odmagnetyzować cały budynek, co oznaczało konieczność umieszczenia elektromagnesu na każdym metrze kwadratowym ściany. Wszystko jest już niemal gotowe do pracy. W październiku ubiegłego roku spektrometr był testowany za pomocą działa elektronowego. W ciągu najbliższych tygodni będzie on kalibrowany za pomocą próbki kryptonu-83. Później zostaną podłączone urządzenia konieczne do podawania trytu. Jak mówi Guido Drexlin, już w ciągu pierwszego tygodnia pracy KATRIN dostarczy więcej informacji niż wszystkie dotychczasowe eksperymenty mające na celu zmierzenie masy neutrina. Nie oznacza to jednak, że masę tę poznamy już w przyszłym roku. Naukowcy sądzą, że będą potrzebowali danych z 5 lat pracy, by określić masę neutrina. « powrót do artykułu
  23. Strusie to jedyne zwierzęta, które mają podwójną rzepkę. Jej przeznaczenie pozostaje ewolucyjną tajemnicą. Jak podkreśla doktorantka Sophie Regnault z Królewskiego College'u Weterynaryjnego, zrozumienie konfiguracji rzepki u różnych zwierząt może pomóc w ulepszeniu projektu protez, interwencji chirurgicznych, a nawet stawów robotów. Górna rzepka strusi przypomina pojedynczą rzepkę większości innych zwierząt, a dolna nieruchomy wyrostek, np. czubek łokcia. O ile nam wiadomo, podwójna rzepka jest unikatowa dla strusi. Dowodów na taką budowę nie ma nawet u wymarłych wielkich ptaków. Trudno określić wpływ podwójnej rzepki na osiągi strusi w bieganiu, ale zespół Regnault podejrzewa, że to może oznaczać, że strusie potrafią prostować kolano szybciej niż w sytuacji, gdyby miały tylko jedną rzepkę. Za pomocą połączenia tomografii komputerowej i fluoroskopii zwanej rentgenowską rekonstrukcją morfologii ruchu (ang. X-ray reconstruction of moving morphology, XROMM) udało się stworzyć trójwymiarowy model kości, w tym rzepek, kończyny dolnej strusia. Później na zdjęcia rtg. nakładano zrekonstruowany w 3D staw, dzięki czemu można było dokładnie odtworzyć wzajemny ruch poszczególnych elementów. Nadal nie wiadomo, po co strusie wyewoluowały drugą rzepkę. Niewykluczone, że pomaga ona chronić ścięgna tych szybko biegających ptaków. Możliwe są też jednak inne funkcje, których dotąd nie analizowaliśmy. « powrót do artykułu
  24. Aplikacja do treningu mózgu pomaga poprawić pamięć pacjentów z najwcześniejszymi etapami demencji. Jak tłumaczą naukowcy z Uniwersytetu w Cambridge, postać amnestyczna łagodnych zaburzeń poznawczych (ang. amnestic mild cognitive impairment, aMCI) stanowi etap przejściowy między zdrowym starzeniem a demencją. Na razie nie ma leków na tę przypadłość, ale wcześniejsze badania wykazały, że korzyści może przynieść trening poznawczy. Ponieważ zwykle takie treningi mają charakter powtarzalny i szybko się nudzą, we współpracy z pacjentami z aMCI Brytyjczycy stworzyli Game Show, aplikację z grą pamięciową. Później przetestowali jej wpływ na funkcjonowanie poznawcze i motywację. Autorzy publikacji z The International Journal of Neuropsychopharmacology wylosowali 42 osoby z aMCI do 2 grup: 1) z treningiem poznawczym i 2) kontrolnej. Członkowie 1. w ciągu miesiąca przechodzili osiem godzinnych sesji, a przedstawiciele 2. odbywali swoje zwykłe wizyty. Podczas gry na iPadzie wygrywa się złote monety. W każdej rundzie należy skojarzyć wzory geometryczne z różnymi lokalizacjami. Każda poprawna odpowiedź pozwala zdobywać monety. Runda trwa do ukończenia albo jest przerywana po 6 błędnych odpowiedziach. Im lepiej ktoś gra, tym więcej wzorów geometrycznych mu się prezentuje. To pomaga dostosować poziom trudności do osoby i utrzymać jej zainteresowanie. Gospodarz gry motywuje uczestników, by nie tylko utrzymali, ale i polepszyli swoje wyniki. Okazało się, że osoby, które grały w Game Show, robiły w teście pamięci epizodycznej ok. 1/3 błędów mniej, potrzebowały mniejszej liczby prób i poprawiały swój wynik pamięciowy o ok. 40%. W porównaniu do grupy kontrolnej, grupa treningowa zachowywała również w pamięci więcej złożonych wzrokowo informacji. Członkowie grupy Game Show podkreślali, że gra sprawiała im przyjemność. Nie brakowało im więc motywacji, by grać przez całe 8 godzin sesji. Co ważne, z grą rosła ich pewność siebie i poprawiała się pamięć subiektywna. Dobre zdrowie mózgu jest tak samo istotne, jak dobre zdrowie fizyczne. Istnieje coraz więcej dowodów, że trening mózgu może poprawiać funkcjonowanie poznawcze i sprzyjać zdrowiu tego narządu. Ważne, by miał on podstawy naukowe i powstawał we współpracy z pacjentami - podkreśla prof. Barbara Sahakian. Pacjenci uznawali Game Show za interesującą i angażującą i czuli się zmotywowani, by trenować przez 8 godzin. Mamy nadzieję zdobyć więcej danych w przyszłych badaniach zdrowego starzenia i łagodnej choroby Alzheimera - dodaje dr George Savulich. Naukowcy planują badania zakrojone na szerszą skalę. Zamierzają też sprawdzić, jak długo wywołana grą poprawa się utrzymuje. Warto przypomnieć, że 2 lata temu zespół Sahakian stworzył grę pamięciową Wizard dla pacjentów ze schizofrenią. « powrót do artykułu
  25. Eksperci zgromadzeni na 50. Dorocznym spotkaniu Europejskiego Towarzystwa Gastroenterologii, Hepatologii i Dietetyki Pediatrycznej (ESPGHAN) ostrzegli, że rodzice nie powinni stosować u małych dzieci diety wegańskiej bez nadzoru lekarza i dietetyka. W młodym wieku z dietą wegańską wiążą się liczne zagrożenia, szczególnie niedobory witaminy B12, wapnia, cynku i białka, co może mieć katastrofalne skutki dla zdrowia. Dotychczasowe badania pokazują, że dzieci-weganie są szczuplejsze i mniejsze niż dzieci jedzące mięso lub pozostające na diecie wegetariańskiej. Trudno jest zapewnić małym dzieciom odpowiednią i zbilansowaną dietę wegańską. Rodzice powinni rozumieć, że mogą się z tym wiązać poważne konsekwencje. Nieodpowiednia dieta wegańska może wiązać się z poważnym nieodwracalnym upośledzenie poznawczym, a w ekstremalnych przypadkach ze śmiercią. Jeśli rodzice zdecydują się u dzieci na dietę wegańską powinni skonsultować się z lekarzami i dietetykami i ściśle przestrzegać ich zaleceń, by mieć pewność, że dziecko jest odpowiednio odżywiane – mówi profesor Mary Fewtrell, przewodnicząca komitetu ds. żywienia ESPGHAN. Największe ryzyko stosowania diety wegańskiej jest związane z niedoborem witaminy B12. Produkty pochodzenia zwierzęcego są jedynym pewnym źródłem tej witaminy, a jej niedobory mogą mieć katastrofalne skutki. Witamina B12 jest niezbędna do tworzenia DNA, utrzymania prawidłowego funkcjonowania układu nerwowego, a jej brak może prowadzić do zaburzeń hematologicznych i neurologicznych, których skutki u małych dzieci mogą być nieodwracalne. Im bardziej restrykcyjnej diety przestrzega dziecko, tym większe ryzyko niedoborów. Wegańska dieta jest najbardziej ryzykowna dla dzieci, ale nie tylko. Wegańskie matki, które karmią piersią muszą wiedzieć, że pomiędzy 2. a 12. miesiącem życia może u ich dzieci dojść do niedoborów witaminy B12, gdyż wyczerpią się zapasy z organizmu. Niedobory mogą mieć miejsce nawet wówczas, gdy u samej matki nie widać żadnych oznak ich występowania – ostrzega profesor Myriam Van Winckel. U wegańskich dzieci występuje też ryzyko niedoborów białka i wapnia. Ryzyko tutaj jest o tyle duże, że rodziców mogą wprowadzać w błąd zastępniki mleka. To, co nazywane jest mlekiem ryżowym, mlekiem migdałowym czy mlekiem sojowym powinno być oznaczane jako napoje, gdyż ich wartości odżywczej nie można porównać z wartością odżywczą mleka. Zawarty w mleku wapń jest niezbędny do rozwoju kości, a u wegańskich dzieci karmionych mlekiem sojowym stwierdza się krzywicę. Dieta wegetariańska jest, w przeciwieństwie do wegańskiej, generalnie bezpieczna dla dzieci. Brak co prawda długoterminowych badań, jednak dotychczasowe badania nie przyniosły żadnych niepokojących wyników. Wręcz przeciwnie, pokazują one, że dzieci na diecie wegetariańskiej mają bardziej korzystny profil lipidowy, stan przeciwutleniaczy i przyjmują lepszą dawkę włókien niż dzieci jedzące mięso. Są też mniej narażone na wystąpienie nadwagi. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...