-
Liczba zawartości
37638 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
247
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Z bronią mężczyzna wydaje się wyższy i silniejszy
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Psychologia
Dzierżąc w dłoni broń, mężczyzna wydaje się wyższy i silniejszy - ustalili antropolodzy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles. Podczas eksperymentu naukowcy prosili badanych o ocenę wielkości i muskulatury mężczyzn. Mieli to zrobić wyłącznie w oparciu o zdjęcia, na których widać było dłonie z różnymi łatwo rozpoznawalnymi obiektami, w tym bronią. Amerykanie uważają, że najpierw oceniamy potencjalnego przeciwnika, a potem nieświadomie przekładamy skalę zagrożenia na wymiary stosowane przez zwierzęta - wielkość i siłę. Badamy, w jaki sposób ludzie myślą o prawdopodobieństwie wygrania konfliktu i w jaki sposób to myślenie wpływa na decyzje, czy wdać się z kimś w spór - wyjaśnia Daniel Fessler. W ramach studium wolontariuszy rekrutowano w wielu rundach. W jednej z nich wzięło udział 628 osób. Miały się one przyjrzeć 4 zdjęciom różnych dłoni. W każdej znajdował się pojedynczy przedmiot: wyciskacz do mas uszczelniających, wiertarka elektryczna, duża piła lub broń palna. Narzędzia wykorzystano jako obiekty kontrolne, by wykluczyć możliwość, że zwykłe zestawienie z tradycyjnie męskimi przedmiotami wyjaśnia przeczucie, że właściciel broni jest większy i silniejszy. Ochotników poproszono o podanie wzrostu mężczyzn od dłoni. Następnie pokazano im dwie 6-elementowe serie zdjęć: modeli coraz wyższych i coraz bardziej muskularnych. Należało wśród nich wskazać, jak najprawdopodobniej wygląda osoba ze zdjęcia. Okazało się, że mężczyzna trzymający broń był systematycznie oceniany jako wyższy i silniejszy, mimo że modeli do zdjęć dobierano w taki sposób, by ich dłonie miały podobne rozmiary i ogólny wygląd (miały być białe i pozbawione znaków szczególnych w postaci tatuaży czy blizn). By wykluczyć, że jednak coś z samej dłoni wpłynęło na ocenę, każdą z nich sfotografowano ze wszystkimi wybranymi do eksperymentu przedmiotami. Poszczególni ochotnicy widzieli więc broń i inne obiekty w dłoniach różnych modeli. Antropolodzy zmieniali też kolejność pokazywania fotografii. Średnio badani uznawali, że mężczyzna z bronią jest o 17% wyższy i silniejszy niż osoba uznawana za najsłabszą i najniższą - właściciel wyciskacza. Za mężczyzną z bronią na drugim miejscu uplasował się człowiek z piłą. Na trzeciej pozycji wolontariusze umieścili osobę z wiertarką. Akademicy z Los Angeles martwili się, że na wyniki wpłynęła popkultura, przedstawiająca uzbrojonych mężczyzn jako silnych i dużych. Przeprowadzono więc kolejny eksperyment, tym razem z przedmiotami mniej kojarzonymi z macho: nożem kuchennym, pędzlem i dużym, kolorowym pistoletem na wodę. Na początku 100 badanych pytano o zagrożenie stwarzane przez te przedmioty. Później mieli oni wskazać typ osoby, która najbardziej kojarzy się z obiektem (można było wybierać między dzieckiem, kobietą i mężczyzną). Za najgroźniejszy uznano, oczywiście, nóż. Najbezpieczniejszy wydawał się pistolet na wodę. O ile w poprzedniej fazie studium najgroźniejszy obiekt - broń - kojarzono z mężczyznami, o tyle tutaj śmiercionośne narzędzie - nóż - kojarzono z kobietami. Zabawka przypadła w udziale dzieciom. W finałowej rundzie testów 451 badanych znów oglądało zdjęcia męskich dłoni z nożem, pędzlem i pistoletem na wodę. Zadanie polegało na ocenie wzrostu i muskulatury. Ponownie panowie z najgroźniejszym narzędziem wydawali się najwięksi i najsilniejsi. -
Brak dowodów, że sprzedawane bez recepty specyfiki na ukąszenia działają. Najlepsze wydaje się pozostawienie zdarzeń własnemu biegowi (niepowikłane wstrząsem anafilaktycznym, wypryskiem czy zakażeniami ugryzienie samo się wyleczy) lub zastosowanie okładu np. z flaneli zamoczonej w zimnej wodzie. Autorzy artykułu opublikowanego na łamach kwietniowego Drug and Therapeutics Bulletin (DTB) twierdzą, że choć by ograniczyć świąd po ukąszeniu, często zaleca się leki antyhistaminowe, nie ma zbyt wielu dowodów, które by przemawiały za słusznością takiego postępowania. Maści i tabletki steroidowe powinny w założeniu zwalczyć świąd i stan zapalny, chociaż z wyjątkiem osób z wypryskiem (łac. eczema), także i tutaj brak dowodów wskazujących, że ma to rzeczywiście sens. DTB ostrzega, że maści steroidowych należy używać oszczędnie, w dodatku nie na twarzy lub w miejscach z uszkodzoną skórą, a z taką sytuacją mamy przeważnie do czynienia, gdy pokąsany intensywnie się drapie. Maści zawierające środki znieczulające, np. lidokainę czy benzokainę, również w połączeniu z antyhistaminami czy antyseptykami, są tylko marginalnie skuteczne i od czasu do czasu powodują uczulenie. Istnieją naukowe podstawy, czemu [specyfiki zwalczające skutki ugryzień] miałyby działać, ale brakuje twardych dowodów, by pokazać, że naprawdę działają - podsumowuje David Phizackerley.
-
Teoria, że gołębie zawdzięczają swoje zdolności nawigacyjne obfitującym w magnetyt neuronom z dziobów, właśnie została obalona. Okazało się bowiem, że to nie komórki nerwowe, ale makrofagi. Tajemnica, w jaki sposób zwierzęta wyczuwają pole magnetyczne, stała się jeszcze bardziej zagmatwana. Mieliśmy nadzieję znaleźć magnetyczne neurony, a niespodziewanie natknęliśmy się na tysiące makrofagów, z których każdy magazynował żelazo - opowiada dr David Keays z Instytutu Patologii Molekularnej w Wiedniu. Austriak współpracował z naukowcami z Uniwersytetu Zachodniej Australii i Uniwersyteckiego College'u Londyńskiego. Makrofagi fagocytują bakterie, ale i erytrocyty (odpowiadają za recykling żelaza z hemoglobiny czerwonych krwinek; są głównymi dostarczycielami żelaza dla erytropoezy). Jest mało prawdopodobne, by brały udział w wyczuwaniu pola magnetycznego, bo nie są pobudliwe i nie wytwarzają impulsów elektrycznych, które mogłyby być wychwytywane przez komórki nerwowe. Brytyjczycy posłużyli się serią anatomicznych punktów orientacyjnych, by połączyć dane histologiczne z obrazem uzyskanym podczas rezonansu magnetycznego dzioba gołębia skalnego (Columba livia). Artykuł pt. "Klastry bogatych w żelazo komórek z górnej części dzioba gołębi to makrofagi, a nie reagujące na pole magnetyczne neurony" opublikowano w piśmie Nature. Już w 2000 r. w periodyku BioMetals ukazał się artykuł naukowców z Uniwersytetu Ludwiga Maximiliana w Monachium i Uniwersytetu Johanna Wolfganga Goethego we Frankfurcie nad Menem, w którym opisywano badania nad górną częścią dzioba gołębi. Niemcy podkreślali, że w tkance podskórnej znaleźli skupiska Fe3+, które dzięki elektronowemu mikroskopowi transmisyjnemu zidentyfikowano jako agregaty nanokryształów magnetytu (o wymiarach ziaren między 1 a 5 nm). Ziarna tworzyły klastry o średnicy 1–3 mikrometrów. Przyjmowały one postać spójnych wydłużonych struktur.
-
Apple i wielcy wydawcy pozwani przez Departament Sprawiedliwości
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Technologia
Amerykański Departament Sprawiedliwości (DoJ) spełnił swoją groźbę i pozwał do sądu Apple’a i pięciu dużych wydawców, oskarżając ich ustalanie cen książek elektronicznych. Apple oraz Hachette Livre (z Francji), Harper Collins (USA), Simon & Schuster (USA), Penguin (Wielka Brytania) i Verlagsgruppe Georg von Holzbrinck (Niemcy) zawarły porozumienie, którego celem, zdaniem DoJ, było zawyżenie cen e-booków. Umowa była skierowana głównie przeciwko Amazonowi, który oferuje książki elektronicznej już w cenie 9,99 USD. Zwykle tradycyjni wydawcy sprzedają detalistom książki w cenie o połowę niższej niż cena wydrukowana na okładce. Detaliści mogą je następnie sprzedać taniej niż sugerowana cena. Jednak wydawcy książek elektronicznych nie przyjęli tego modelu, a zastosowali model agencyjny. Wszystko dlatego, że obawiali się zbyt niskich cen książek. Nie podobało im się bowiem postępowanie Amazona, który sprzedawał tanio książki elektroniczne po to, by zachęcić klientów do kupowania Kindle’a. Dlatego też z Apple’em podpisano umowę na model agencyjny, który polega na tym, że to wydawca ustala ostateczną cenę książki. Apple kupował książki elektroniczne z 30-procentową zniżką. Jednak innym detalistom nie wolno było sprzedawać książek taniej niż Apple. Uważamy, że najwyżsi rangą menedżerowie firm wymienionych w pozwie, zaniepokojeni obniżeniem cen e-booków przez sprzedawców - działali w porozumieniu by wyeliminować konkurencję pomiędzy sprzedawcami i doprowadzić do zwyżki cen. W wyniku takich działań konsumenci przepłacili miliony dolarów za najbardziej popularne tytuły - oświadczył prokurator generalny Eric Holder. DoJ poinformował jednocześnie, że Hachette, HarperCollins i Simon & Schuster przyjęły wysuniętą przez Departament propozycję zawarcia ugody. Jeśli sąd wyrazi na nią zgodę, wydawcy będą musieli zezwolić sprzedawcom na samodzielne ustalanie cen e-booków. Będzie ich też obowiązywał 5-letni zakaz wspólnego dyskutowania polityki cenowej oraz 2-letni zakaz prowadzenia działań mających na celu zniechęcenie sprzedawców detalicznych do oferowania obniżek. Z pozwu DoJ dowiadujemy się, że Steve Jobs zaproponował wydawcom prowadzenie działań mających na celu ustalenie cen większości e-booków w przedziale 12,99-14,99 USD. Od drugiej połowy 2008 dochodziło do regularnych, kwartalnych spotkań prezesów wspomnianych firm, podczas których ustalano ceny książek. Na początku 2010 doszło do porozumienia, na podstawie którego wszystkie nowe książki elektroniczne miały być wyceniane w przedziale od 12,99 do 16,99 dolarów. Każdy z wydawców wiedział, że działając w pojedynkę nie zmusi Amazona do podniesienia cen oraz, iż samodzielne podniesienie cen nie jest w jego interesie“ - czytamy w pozwie. „Wydawcy obawiali się, że niższe ceny detaliczne e-booków doprowadzą do obniżenia ich cen hurtowych, obniżenia cen książek drukowanych oraz pojawienia się innych trendów, których woleliby uniknąć - dodali urzędnicy DoJ. -
Uczeni z Austrii i Japonii stworzyli ogniwa słoneczne o grubości 1,9 mikrometra. To dziesięciokrotnie mniej niż najcieńsze dostępne obecnie urządzenia tego typu. Niezwykle lekkie, cienkie i elastyczne ogniwa mogą zostać użyte tam, gdzie dotychczas ich zastosowanie nie było możliwe. Ultracienkie oznacza, że nie czujesz wagi i jest elastyczne. Możesz np. przyczepić takie urządzenie do ubrania i zbierać energię ze Słońca. Starci ludzie mogą dzięki temu mieć źródło zasilania do czujników monitorujących stan organizmu i nie będą musieli nosić ze sobą baterii - mówi Tsuyoshi Sekitani z Uniwersytetu Tokijskiego. Naukowcy z austriackiego Uniwersytetu Johannesa Keplera i ich koledzy z Japonii mówią, że ultracienkie ogniwa fotowoltaiczne będą gotowe do komercyjnego użytku w ciągu najbliższych 5 lat.
-
W Proceedings of the National Academy of Sciences ukazał się artykuł, którego autorzy dowodzą, iż Cieśnina Beringa pełni rolę globalnego stabilizatora temperatury. Jej rola jest dlatego tak istotna, gdyż kiedy Cieśnina zostaje zablokowana, zimna słodka woda pochodząca z lodowców Arktyki nie może przedostać się do Pacyfiku, cofa się i wlewa się do Atlantyku, zaburzając atlantycką cyrkulację termohalinową i wpływając za jej pośrednictwem na temperaturę powietrza. Naukowcy rozpoczęli swoje badania o symulacji zjawisk, które miały miejsce przez pewien okres ostatniego zlodowacenia. Wówczas na półkuli północnej dochodziło do olbrzymich zmian temperatury. Średnioroczne temperatury Grenlandii wahały się o 10 stopni w ciągu zaledwie kilku lat. Uczeni wysnuli teorię, że działo się tak, gdyż wskutek rozrastania się lodowców poziom wody w oceanach opadł tak bardzo, iż pomiędzy Alaską a Syberią powstał most lądowy. Zablokował on przepływ wody pomiędzy Oceanem Arktycznym a Pacyfikiem. Aby przetestować tę teorię, uczeni przeprowadzili symulacje komputerowe, które wykazały, że mieli rację. Pojawienie się mostu lądowego i zablokowanie przepływu zimnej słodkiej wody z topiących się lodowców spowodował, że nadmiar tej wody trafił do Atlantyku. To z kolei zaburzyło tamtejszą cyrkulację termohalinową (AMOC). W normalnych warunkach ciepła woda z południa płynie na północ, a chłodna z północy przepływa na południe. System ten działa, gdyż chłodna słona woda zanurza się pod napływającą ciepłą wodę. Jeśli jednak zamiast chłodnej słonej wody z lodowców Arktyki napłynie duża ilość chłodnej słodkiej wody, to nie zanurzy się ona pod wodę z południa i cały cykl zostaje zatrzymany. A to powoduje gwałtowne skoki temperatury powietrza. Symulacja pokazała, że skoki temperatury powinny być właśnie takie, jak wskazują badania grenlandzkich rdzeni lodowych. Symulacje wykazały też, że temperatury są znacznie bardziej stabilne, jeśli woda z Arktyki może wpływać do Pacyfiku.
-
Tabletki z kwasami tłuszczowymi omega-3 nie zapobiegają zawałom i udarom u osób, które już chorują na serce. Autorzy metaanalizy opublikowanej na łamach Archives of Internal Medicine przejrzeli 14 studiów. Stwierdzili, że nie ma różnicy w liczbie zawałów serca, udarów lub zgonów wśród ponad 20 tys. osób z chorobami serca, które losowo przypisano do grup zażywających suplementy z olejami rybimi lub placebo. Jeśli chodzi o ewentualne korzyści wynikające z zażywania kwasów omega-3, a zwłaszcza kwasu eikozapentaenowego (EPA) oraz dokozaheksaenowego (DHA), badania dawały mieszane rezultaty. W powszechnym mniemaniu wykazano, że suplementy z tłuszczami rybimi pomagają zapobiegać chorobom sercowo-naczyniowym, tymczasem w rzeczywistości dowody są niespójne i nierozstrzygające - wyjaśnia JoAnn Manson z Brigham and Women's Hospital, autorka komentarza do artykułu. Koreańczycy przyjrzeli się 14 studiom, m.in. z USA, Niemiec, Włoch czy Indii, w których chorzy na serce przyjmowali suplementy lub placebo, a ich losy śledzono od roku do 5 lat. Badanymi byli głównie mężczyźni, a średnia wieku wynosiła sześćdziesiąt kilka lat. Okazało się, że u osób zażywających oleje rybie zdarzenia sercowo-naczyniowe lub zgony występowały tak samo często jak w grupie łykającej placebo. W holenderskim badaniu w ciągu 3,5 roku 14% osób z każdej grup miało zawał lub udar albo wymagało wprowadzenia stentu do zaczopowanego naczynia. Gdy zespół z Narodowego Centrum Nowotworów w Ilsanie porównywał osoby przyjmujące wyższe i niższe dawki rybich tłuszczów, a także zażywające suplementy przez rok, dwa lub dłużej, również nie odnotowano różnic w zakresie śmiertelności oraz zdarzeń sercowo-naczyniowych.
-
Zespół Alexeia Gruvermana z University of Nebraska-Lincoln we współpracy z badaczami z Hiszpanii i University of Wisconsin opracował niezwykłą metodę zapisu danych na materiałach ferroelektrycznych. Obecnie materiały takie wykorzystywane są m.in. w dyskach twardych, a zapis i odczyt odbywają się dzięki napięciu elektrycznemu, które zmienia właściwości konkretnych obszarów nośnika. Gruverman i jego koledzy zauważyli, że informację można zapisywać... naciskając na powierzchnię ferroelektryka. Przyłożenie odpowiedniej siły wystarczy do zmiany polaryzacji materiału i jednocześnie nie niszczy jego powierzchni. Przypomina to nieco zasadę działania maszyny do pisania czy taśmy perforowanej, jednak wszystko odbywa się w skali nano. Urządzenie zapisująco-odczytujące musi nacisnąć na powierzchnię nośnika by zapisać lub odczytać dane. To sposób na zmianę polaryzacji bez użycia prądu elektrycznego, co czyni cały system wyjątkowym - mówi Gruverman. Powyższe odkrycie może przyczynić się do powstania nowych nośników danych. Gruverman nie chciał spekulować, czy rzeczywiście tak się stanie. Zauważył, że ewentualne pojawienie się np. układów pamięci lub dysków twardych wykorzystujących wynalazek jego i jego kolegów, zależy od tak olbrzymiej liczby czynników, iż obecnie jest zbyt wcześnie by wyrokować, czy nowe odkrycie doczeka się praktycznych zastosowań. Zespół Gruvermana chciałby jednak nadal pracować nad swoją techniką i poszukać dla niej innych zastosowań niż tylko przechowywanie informacji.
-
Wynalezienie viagry pokazało, jak wielkie jest zapotrzebowanie na leki na zaburzenia erekcji. Ponieważ istniejące rozwiązania nie u wszystkich się sprawdzają, rynek czeka na lek nowej generacji. Okazuje się, że może nim być oksytocyna. Specjaliści z San Diego Medical Center przepisali ją 32-letniemu mężczyźnie, ojcu trojga dzieci, który dzięki donosowej aplikacji 2 razy dziennie miał ograniczyć lęk społeczny i przestać unikać bliskości z partnerką. U pacjenta zdiagnozowano ADHD, spełniał on też wiele kryteriów zespołu Aspergera. Mężczyzna był odnoszącym sukcesy biznesmenem, ale choć się ożenił, zachowywał się w dużej mierze aspołecznie (badacze nazwali to "wrodzoną niechęcią do związków"). Jak napisano w The Journal of Sexual Medicine, wcześniejsze próby leczenia ADHD i lęku społecznego spaliły na panewce, dlatego pacjent zgodził się na eksperymentalną terapię oksytocyną. Na początku wykluczono, że problemy seksualne mają podłoże medyczne lub są związane z zażywaniem narkotyków. Pod wpływem hormonu pojawiła się niewielka, lecz zauważalna dla kolegów z pracy i żony poprawa funkcjonowania społecznego. Wg żony, partner skrócił dzielący ich zazwyczaj fizyczny dystans, co, oczywiście, korzystnie wpłynęło na intymność. Sam zainteresowany uważa, że stał się bardziej czuły. Za pomocą standardowej skali wykazano, że pacjent doświadczył 46-proc. poprawy w zakresie życia erotycznego: zwiększyło się jego libido (od bardzo słabego do dość silnego), łatwiej osiągał stan podniecenia (w ramach samoopisu określenie "dość trudno" zastąpiło "dość łatwo"), miał mniejsze problemy ze wzwodem i bardziej satysfakcjonujące orgazmy. Efekt wyraźnie zależał od oksytocyny, bo gdy 32-latek zapomniał o odnowieniu recepty, powrócił do stanu wyjściowego. Terapia była dobrze tolerowana. Ponieważ jedna jaskółka wiosny nie czyni, od studium przypadku trzeba przejść do badań z grupą kontrolną. To dopiero one wykażą, czy oksytocyna działa i co najważniejsze, czy działa na wszystkich, czy tylko na mężczyzn z zespołem Aspergera. Autor studium dr Kai MacDonald przypomina, że wiele wskazuje na to, że osobom plasującym się powyżej średniej oksytocyna nie pomaga już w takim stopniu jak słabo funkcjonującym społecznie. W przypadku sfery seksu mogłoby być podobnie. Nie zgadzają się z nim jednak inni naukowcy, np. Paul Zak, który prowadząc badania nad zaufaniem, zauważył, że podanie oksytocyny wywoływało erekcję u 25% mężczyzn. Poza tym niektóre opracowania sugerują, że viagra działa właśnie dzięki zwiększeniu wydzielania oksytocyny.
-
Leczenie udarów niedokrwiennych w specjalnych ambulansach już w czasie jazdy do szpitala jest realne. Mobilne jednostki udarowe mogłyby sprawić, że rozpuszczające skrzepy wewnątrznaczyniowe leki trombolityczne aplikowano by znacznie wcześniej. To bardzo ważne, ponieważ spełnią one swoją rolę, jeśli poda się je w ciągu 4,5 godz. od początku udaru. Niemieckie studium objęło 100 osób. Okazało się, że czas podjęcia decyzji o leczeniu skracał się, gdy na wyposażeniu karetki znajdował się m.in. skaner do tomografii komputerowej. Pacjentom zdiagnozowanym w ambulansie leki trombolityczne podawano po upływie 35 min, natomiast u chorych badanych dopiero w szpitalu czas ten wydłużał się do 76 min (wyliczano wartość środkową, czyli medianę). Stan pacjentów z obu grup nie różnił się znacząco, ale autorzy raportu opublikowanego w The Lancet Neurology podkreślają, że nie na tym się koncentrowano, poza tym próba nie była zbyt duża i losy badanych śledzono przez bardzo krótki czas, bo zaledwie tydzień. Wg ekspertów, chcąc określić wpływ wcześniejszego wdrożenia leczenia na rokowania oraz ocenić przydatność jednostek udarowych poza obszarami miejskimi, gdzie czas dotarcia do szpitala jest krótki, należy przeprowadzić badania zakrojone na szerszą skalę. Aby zostać uwzględnionym w niemieckim studium, trzeba było mieć od 18 do 80 lat i mieć jeden lub więcej objawów udaru, które wystąpiły w ciągu ostatnich 2-5 godz. Pacjenci losowo trafiali do ambulansu wyposażonego w skaner CT, minilaboratorium i telełącze ze szpitalem lub do grupy poddawanej standardowemu leczeniu szpitalnemu. Do grupy eksperymentalnej trafiły 53 osoby, a do grupy kontrolnej 47. Poza analizą czasu mijającego od telefonu alarmowego do podjęcia decyzji o leczeniu, Niemcy oceniali także czas upływający od telefonu do końca tomografii i badań laboratoryjnych, liczbę pacjentów, którym podawano dożylnie trombolityki, a także rokowania. Każdorazowo obserwowano znaczne skrócenie czasów reakcji/przeprowadzania niezbędnych działań.
-
Określanie wieku w oparciu o zmianę koloru łat
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Trwające 33 lata studium żyraf rodezjańskich (Giraffa camelopardalis thornicrofti) w Zambii ujawniło, że bazując na ciemnieniu całej okrywy włosowej, a szczególnie plam, można określić wiek samców. Artykuł prof. Freda B. Bercovitcha z Uniwersytetu w Kioto, który współpracował z lokalnym naturalistą Philem Berrym, ukazał się w Journal of Zoology. Berry zajmuje się dokumentowaniem wyglądu żyraf od lat 70., gdy został strażnikiem w parku narodowym. Panowie podkreślają, że wcześniejsze badania na żyrafach prowadzono w niewoli albo przez krótki okres na wolności. Choć wiedziano o zmianach ubarwienia samców, nie zestawiano ich w systematyczny sposób z wiekiem wyliczonym w oparciu o długoterminowe dane. Użyteczność ciemnienia włosów jako biomarkera wieku ustalano w oparciu o informacje dotyczące 36 samców. Eksperci stwierdzili, że zmiana ubarwienia zajmuje średnio 1,8 roku i samce są całkowicie pokryte samolistoczarnymi plamami w średnim wieku 9,4 r. Oznacza to, że samce zaczynają po raz pierwszy ciemnieć w wieku 7-8 lat i w ciągu ok. 2 lat brązowe łaty stają się czarne. Biorąc pod uwagę czasowanie ciemnienia, podejrzewam, że wiąże się ono ze wzrostem poziomu testosteronu w okresie dojrzewania - podkreśla Bercovitch. Samce G. c. thornicrofti osiągają dojrzałość płciową w wieku 10 lat, dlatego profesor zasugerował, że "ciemnienie plam jest publicznym zaanonsowaniem innym żyrafom, że dany osobnik wkracza w fazę pokwitania; można to porównać do prężenia mięśni przez chłopców, by zaimponować dziewczynom". Wykorzystując informacje nt. zgonów i zniknięć samców oraz łącząc je z przekrojowymi danymi dotyczącymi transformacji ubarwienia, duet naukowców wyciągnął wniosek, że średni wiek samców w momencie śmierci wynosi ok. 16 lat. Maksymalna długość ich życia sięga ok. 22 lat, w porównaniu do ok. 28 lat w przypadku samic. -
Rynkowa kapitalizacja Apple’a przekroczyła 600 miliardów dolarów. Założony przez Steve’a Jobsa koncern stał się drugą w historii firmą, która została tak wysoko wyceniona przez giełdę. Pierwszą był Microsoft, którego akcje osiągnęły 30 grudnia 1999 roku łączną wartość 619 miliardów. Obecnie koncern Gatesa jest wyceniany na około 260 miliardów. Wczoraj, 10 kwietnia, rano wartość akcji Apple’a wzrosła do 644 USD, czyli zwiększyła się o 1,2% w porównaniu z poniedziałkowym zamknięciem. Kapitalizacja firmy sięgnęła zatem 600,4 miliardów USD. Później nastąpił lekki spadek ceny akcji i powrót kapitalizacji koncernu do poziomu poniżej 600 miliardów USD. Obecna wycena Apple’a jest wciąż znacząco niższa - jeśli wziąć pod uwagę inflację - od rekordowej wyceny Microsoftu. Uwzględniając spadek wartości pieniądza Apple musiałaby osiągnąć kapitalizację rzędu 846 miliardów USD, by osiągnąć szczytową wartość Microsoftu. Przekroczenie granicy 600 miliardów do duże osiągnięcie. Dość wspomnieć, że granicę 500 miliardów USD przekroczyło dotychczas zaledwie pięć firm: Microsoft, ExxonMobil, Cisco, General Electric i właśnie Apple.
-
Kradzież smartfonów osiągnęła w USA rozmiary epidemii. Ich kradzieże stanowią już 33% wszystkich tego rodzaju przestępstw. Dlatego też Federalna Komisja Komunikacji (FCC) postanowiła podjąć radykalne kroki. Julius Genachowski, szef FCC, podczas spotkania z przedstawicielami organizacji CTIA oraz z szefami policji ze stanów Nowy Jork, Pennsylvania i Maryland ogłosił, że zostanie przygotowana czarna lista skradzionych urządzeń. W ciągu najbliższych sześciu miesięcy najwięksi amerykańscy operatorzy - Verizon, AT&T, Sprint i T-Mobile - rozpoczną tworzenie baz danych ukradzionych smartfonów. Urządzenia te będą blokowane i nie będzie ich można ponownie zarejestrować w żadnej sieci. W ciągu 18 miesięcy FCC połączy te bazy w jedną i operatorzy będą wymieniali się danymi. Dzięki temu złodziej nie będzie mógł wykorzystać telefonu w sieci żadnego z wymienionych operatorów. Takie działania mogą zniechęcić złodziei, a zmniejszenie kradzieży smartfonów powinno doprowadzić też do spadku liczby innych przestępstw, takich jak kradzieże tożsamości i defraudacje finansowe. Jeśli taktyka FCC ma zadziałać konieczne są też zmiany w prawie. Komisja będzie starała się, by zmiana numeru identyfikacyjnego urządzenia została uznana za przestępstwo federalne.
-
Fałszywie dodatnie wyniki badania mammograficznego powinno się uznawać za powód do zachowania czujności, ponieważ w tej grupie kobiet ostateczne ryzyko wystąpienia raka sutka jest o 67% wyższe niż wśród pań, w przypadku których badania zawsze dawały wynik ujemny. Wg specjalistów, może to oznaczać, że albo wynik fałszywie dodatni nie jest tak naprawdę fałszywy, albo wskazuje on na toczące się procesy zwiększające ryzyko rozwoju raka piersi. Naukowcy z Uniwersytetu Kopenhaskiego przeanalizowali dane z mammografii ponad 58 tys. Dunek. Miały one od 50 do 69 lat, a badaniom przesiewowym poddano je w latach 1991-2005. Okazało się, że o ile w grupie kobiet, u których mammografia zawsze dawała ujemne wyniki, można było oczekiwać 339 przypadków raka piersi na 100 tys. kobiet rocznie, o tyle w grupie pań z fałszywie dodatnimi rezultatami należało się już spodziewać 583 przypadków na 100 tys. Zwiększone ryzyko raka sutka utrzymywało się przez 6 lat od fałszywie dodatniego wyniku badania mammograficznego. Autorzy studium opublikowanego na łamach pisma Journal of the National Cancer Institute podkreślają, że to na razie korelacja i by stwierdzić, czy istnieje związek przyczynowo-skutkowy, trzeba przeprowadzić dalsze badania. Dr Jeff Tice z Helen Diller Family Comprehensive Cancer Center, który nie brał udziału w duńskich badaniach, komentuje, że zaobserwowane zjawisko da się wyjaśnić gęstością piersi. Przy zwiększonej gęstości częściej pojawiają się fałszywie dodatnie wyniki mammografii, a jednocześnie wyższa gęstość stanowi czynnik ryzyka raka piersi. W fałszywie dodatnich wynikach nie chodzi o przeoczenie guza podczas dodatkowych badań sprawdzających, bo w ciągu 2 lat od "obalonej" diagnozy kobiety z fałszywie dodatnimi wynikami raczej nie zapadały na nowotwór. Komentatorzy doniesień Duńczyków podkreślają też, że nie da się wykluczyć, iż to nie sam fałszywie dodatni wynik mammografii stanowi czynnik ryzyka, ale inne nieuwzględniane przez autorów studium zmienne, np. historia chorób w rodzinie czy mutacje genetyczne.
-
Żyjący przed wiekami rolnicy mogliby nas nauczyć, jak należy dbać o lasy Amazonii. Najnowsze badania przeprowadzone przez międzynarodowy zespół archeologów i paleontologów dowodzą, że indiańscy rolnicy nie używali, jak dotychczas sądzono, ognia do pozyskiwania terenów pod uprawy. Grupa uczonych, którym przewodzili specjaliści z University of Exter, zbadali pyłki roślinne, węgiel drzewny i inne pozostałości roślin, liczące sobie ponad 2000 lat. Stworzyli dzięki temu dokładną mapę rolnictwa na amazońskich sawannach Gujany Francuskiej sprzed przybycia Europejczyków. Wyniki opublikowanych w PNAS badań dowodzą, że przed wiekami rolnicy uprawiali rośliny na sztucznie tworzonych niewielkich kopcach. Dzięki nim ziemia była lepiej napowietrzona, lepiej krążyła w niej wilgoć, a nadmiar wody był lepiej odprowadzany niż w płaskim terenie. To bardzo ważne w okolicy, która doświadcza zarówno powodzi, jak i susz. Ponadto produktywność kopców była ciągle zwiększana dzięki temu, że rolnicy nakładali nań żyzny muł, nanoszony na pola podczas powodzi. Kopce przyczyniały się też do ograniczenia zasięgu pożarów, a zatem do zachowania w glebie substancji odżywczych, materii organicznej oraz zachowania struktury samej gleby. Od dawna sądzono, że rolnicy używali ognia do pozyskiwania nowych terenów pod uprawę. Okazuje się jednak, że, przynajmniej na badanym obszarze, technika taka nie była stosowana. Dopiero po przybyciu Europejczyków i wyginięciu 95% miejscowej populacji można zauważyć gwałtowny wzrost liczby pożarów. Odkrycia te każą zweryfikować naszą wiedzę o prekolumbijskim rolnictwie na obszarze Amazonii. Przekonanie, iż po przybyciu Europejczyków i wyginięciu miejscowej ludności nastąpiło rozszerzenie zasięgu lasów i spadek liczby pożarów okazuje się błędne. W badaniach brali udział uczeni z brytyjskich, francuskich i amerykańskich instytucji naukowych.
-
Amerykańska Narodowa Administracja Oceanów i Atmosfery (NOAA) poinformowała, że miniony marzec był najcieplejszy w historii USA. Średnia temperatura wyniosła 10,6 stopnia Celsjusza i była o około 5 stopni Celsjusza wyższa niż XX-wieczna średnia dla tego miesiąca. Dotychczas najcieplejszym zanotowanym na terenie USA marcem był ten z 1910 roku, kiedy to średnia temperatura wynosiła 10,3 stopnia Celsjusza. Regularne pomiary temperatury są dokonywane w USA od 117 lat. Od ich rozpoczęcia minęło więcej niż 1400 miesięcy i tylko jeden miesiąc - styczeń 2006 roku - odbiegał od średniej bardziej niż tegoroczny marzec. W sumie stacje klimatyczne na terenie USA zanotowały rekordowe temperatury aż 15 272 razy. Rekordowo wysoką temperaturę zanotowano w którymś momencie marca w każdym stanie. Na wschód od Gór Skalistych najcieplejszy w historii marzec zanotowało 25 stanów. W kolejnych 15 stanach miesiąc ten mieścił się w pierwszej 10 najcieplejszych. Jednocześnie w stanach Waszyngton, Oregon i Kalifornia było chłodniej niż zwykle. Na Alasce, która nie jest liczona do kontynentalnych Stanów Zjednoczonych, marzec był jednym z 10 najchłodniejszych w historii. Jednocześnie zanotowano zwiększone opady. Średnio dla całego kraju były one o 0,83 cm wyższe. Znacznie powyżej średniej padało na północno-zachodnim wybrzeżu Pacyfiku i na południu Wielkich Równin. Z kolei na zachodnie amerykańskiego interioru, na północnym wschodzie oraz w stanach Floryda i Kolorado zanotowano rekordowe susze. Podwyższone temperatury spowodowały, że pojawiły się dobre warunki dla powstawania tornad. NOAA otrzymała 223 wstępne raporty o pojawieniu się tornad. To znacznie więcej od wieloletniej średniej dla marca, która wynosi 80. Tornada zabiły 40 osób i spowodowały straty przekraczające 1,5 miliarda dolarów.
-
Pozycja społeczna samic rezusów wpływa na wzorzec włączania i wyłączania genów. Biolodzy z Duke University odkryli, że za pomocą ekspresji genów krwinek jednojądrzastych krwi obwodowej da się przewidzieć pozycję społeczną zwierzęcia z 80-proc. trafnością. Jak można się domyślić, osobniki zajmujące wyższe szczeble są zdrowsze. Nasze studium wspiera teorię, że niski status może być czymś złym dla organizmu. Pojawiają się jednak wskazówki, że poprawiając swoją sytuację społeczną, można poprawić także stan zdrowia - wyjaśnia prof. Jenny Tung. Wcześniejsze badania wykazały, że status społeczny wpływa na włączanie i wyłączanie genów u owadów, np. pszczół, oraz ryb. Zaobserwowano również, że u naczelnych środowisko społeczne oddziałuje m.in. na poziom hormonów (kortykosteroidów, płciowych oraz dopaminy i serotoniny), ryzyko zgonu i na przeżywalność młodych. Zespół Tung obserwował regulację genową 49 samic rezusów, trzymanych w Narodowym Centrum Badań Prymatologicznych im. Yerksa przy Emory University. W okresie dojrzewania samce tych małp trafiają do nowych grup i ustalają swoją pozycję w hierarchii, natomiast samice nigdy nie opuszczają stada, w którym się urodziły i zazwyczaj zajmują pozycję zbliżoną do statusu matki. Aby sprawdzić, jak po zmianie pozycji w hierarchii zmieni się ekspresja genów, Amerykanie "wyrwali" samice z macierzystych grup i stworzyli 10 nowych jednostek, gdzie status zależał od tego, jak wcześnie małpa do nich trafiła. Naukowcy pobrali od samic próbki krwi i wyizolowali z nich leukocyty. Okazało się, że małpy o niższym statusie miały mniejsze stężenia pewnego typu limfocytów T i wykazywały objawy ekspozycji na chroniczny stres. Zespół Tung zidentyfikował też zależność między pozycją w grupie a profilem metylacyjnym (wzorcem przyłączonych grup metylowych -CH3, które pozwalają uruchomić i zahamować ekspresję genów). Co pocieszające, organizm małp błyskawicznie reagował na zmianę pozycji: samice z nizin drabiny społecznej wyglądały genetycznie jak osobniki ze szczytu hierarchii.
-
Microsoft informuje o zakończeniu części wsparcia dla systemu Windows Vista. Poprzednik Windows 7 zadebiutował 25 stycznia 2007 roku. Dzisiaj, 10 kwietnia, kończy się główny okres wsparcia. Dla użytkownika domowego oznacza to przede wszystkim, że nie będą dostępne poprawki niezwiązane z bezpieczeństwem oraz niektóre rodzaje wsparcia, przysługujące na podstawie umowy licencyjnej. Za trzy dni skończy się też wsparcie dla Service Packa 2. Od dzisiaj użytkownik domowy może liczyć tylko na bezpłatne poprawki dotyczące bezpieczeństwa oraz dostęp do online’owych zasobów Microsoftu, takich jak informacje o produkcie, artykuły dotyczące poszczególnych funkcji czy rozwiązywania problemów itp. Przez najbliższych 5 lat obowiązuje rozszerzony okres wsparcia, skierowany tylko do użytkowników biznesowych i deweloperów. Wygaśnie on w kwietniu 2017 roku.
-
W wieku 83 lat zmarł Jack Tramiel (Jacek Trzmiel), twórca komputera Commodore 64 i jeden z pionierów powszechnej komputeryzacji. Jacek Trzmiel urodził się w 1928 roku w rodzinie polskich żydów. W czasie II wojny światowej wraz z rodziną trafił do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, a stamtąd wraz z ojcem został przewieziony do obozu pracy w Ahelm w okolicach Hannoveru. W kwietniu 1945 roku obóz został wyzwolony przez oddziały amerykańskie, a dwa lata później Trzmiel wyemigrował do USA. Tam zmienił nazwisko na Jack Tramiel. Imał się różnych zajęć, a w roku 1953 kupił niewielki warsztat w Bronksie i założył firmę Commodore Portable Typewriter, zajmującą się naprawą maszyn do pisania. Z czasem importował czechosłowackie maszyny do USA. W ciągu zaledwie 9 lat jego przedsiębiorstwo tak się rozrosło, że Commodre trafiło na giełdę. Niedługo później w USA pojawiły się tanie, japońskie maszyny do pisania i prowadzenie tego typu biznesu stawało się coraz mniej płacalne. Tramiel sprzedał część udziałów w swojej firmie, a uzyskane pieniądze zainwestował w produkcję kalkulatorów. Początkowo współpracował z firmą Texas Instruments, jednak gdy ta zorientowała się, jak dochodowa może być produkcja kalkulatorów, postanowiła wypchnąć Commodore z rynku i zerwała z nim kontrakt na dostawę podzespołów. Z pomocą przyszedł kanadyjski biznesmen Irving Gould, któremu wcześniej Tramiel sprzedał część udziałów w Commodore. Dzięki jego pieniądzom zakupiono firmę MOS Technology, która dostarczała Commodore’owi podzespołów. Jakiś czas później główny inżynier Commodore’a Chuck Peddle, przekonał Tramiela, że kalkulatory nie mają przyszłości i należy zainteresować się rynkiem komputerów. Ten chciał dowodu na poparcie tych twierdzeń, więc w 1977 roku Peddle zaprezentował Commodore PET. Komputer pokazano podczas Chicago Consumer Electronics Show i już wkrótce do firmy Tramiela zaczęły masowo spływać zamówienie na tę maszynę. PET okazał się wielkim sukcesem. Następne były VIC-20 oraz największy przebój firmy i jednocześnie jeden z najlepiej sprzedających się komputerów w historii - Commodore 64. Na początku 1984 roku Tramiel, wskutek nieporozumień z udziałowcami, opuścił Commodore. Niedługo później założył firmę Tramel Technology, a lipcu 1984 odkupił od Warner Communication Dział Produktów Konsumenckich Atari i stworzył Atari Corporation. Jack Tramiel nie ograniczał się tylko do działalności biznesowej. jest on jednym z założycieli otwartego w 1993 roku Holocaust Memorial Museum. Jacek Trzmiel zmarł 8 kwietnia 2012 roku.
-
Polując, biedronka myśli o jakości pokarmu mszyc
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Jak, będąc biedronką siedmiokropką (Coccinella septempunctata), najskuteczniej chwytać mszyce grochowe (Acyrthosiphon pisum)? Warto zacząć myśleć jak ofiary i zastanowić się, gdzie mogą one znaleźć smaczne kąski. Później wystarczy zaczaić się w tym miejscu i cierpliwie poczekać. Amanda Williams i Samuel Flaxman z University of Colorado wyjaśniają, że autorzy wielu prac teoretycznych sugerowali, że dla drapieżników przystosowawczo byłoby oceniać i reagować na jakość zasobów konsumowanych przez ich ofiary (źródła, których same drapieżniki nie zjadają). Co dziwne, mało kto decydował się na badanie tej hipotezy w terenie czy laboratorium. Chcąc zapełnić lukę w wiedzy, Amerykanie wykorzystali 3-troficzny układ z biedronkami siedmiokropkami, mszycami grochowymi, zwanymi też grochowiankami, oraz bobem. Para naukowców potraktowała pewne rośliny kwasem beta-aminomasłowym (BABA), który utwardzał tkanki i sprawiał, że mszycom trudniej było na nich żerować. Zarówno grochowianki, jak i biedronki mogły się swobodnie przemieszczać między 4 "zagrodami". W poszczególnych próbach - bez udziału ofiar, bez udziału drapieżników, z udziałem drapieżników i ofiar - sprawdzano, ile czasu zwierzęta spędzają na obszarze kontrolnym oraz potraktowanych różnymi stężeniami kwasu (dwa rejony ze stężeniem 25 mM sumowano). W ten sposób określano, jakie źródła informacji wpływają na przemieszczanie się i wybór habitatu. Okazało się, że mszyce wędrowały tam, gdzie jakość pożywienia była najwyższa. Podobnie postępowały biedronki, nawet jeśli w danej lokalizacji nie było mszyc. Oznacza to, że C. septempunctata zwracają uwagę nie tylko na to, gdzie występuje pokarm ofiar, ale także gdzie ma on najwyższą jakość. Na razie nie wiadomo, w jaki sposób biedronki oceniają jakość pokarmu nie dla siebie. -
Zaburzenia autofagii wywołują stan zapalny w ścianach tętnic, a to jeden z objawów miażdżycy (Cell Metabolism). Trawienie przez komórkę obumarłych lub uszkodzonych elementów jej struktury pozwala na recykling odpadów - podkreśla dr Babak Razani ze Szkoły Medycznej Uniwersytetu Waszyngtona. Warto przypomnieć, że starożytni Egipcjanie wierzyli, że choroby naczyniowe są skutkiem gromadzenia w naczyniach krwionośnych niestrawionego pokarmu. Ostatnie badania Amerykanów sugerują, że mieli trochę racji... Zespół specjalistów z różnych dziedzin badał myszy z wysokim poziomem cholesterolu, u których rozwijała się miażdżyca. Okazało się, że gdy w ścianach naczyń rozwinęły się blaszki i choroba postępowała, zwierzęta zmagały się również z zaburzeniami autofagii. Miażdżyca obejmuje dysfunkcje komórkowe, można więc sobie wyobrazić, że recykling komórkowy także odgrywa jakąś rolę. Dotąd nikt nie testował jednak tej hipotezy - opowiada Razani, dodając, że innym kluczowym elementem miażdżycy jest przewlekły stan zapalny ścian naczyń, wywoływany głównie przez nagromadzenie makrofagów. Eksperymenty zademonstrowały, że to właśnie w nich dochodzi do "załamania" autofagii. Kiedy zaburzyliśmy recykling odpadów komórkowych w makrofagach, zwierzęta miały bardziej zaawansowaną miażdżycę. Powodem był bardziej nasilony stan zapalny. Naukowcy z Uniwersytetu Waszyngtona wykazali, że gdy został upośledzony mechanizm trawienia komórkowego, myszy wydzielały duże ilości cytokiny prozapalnej - interleukiny-1 beta (IL-1 beta). Inicjuje ona reakcję zapalną i indukuje ekspresję kolejnych cytokin i mediatorów zapalnych. "Gdy w makrofagach zaburzano recykling, poziom IL-1 beta gwałtownie rósł. Odpowiada za to kompleks białek cytoplazmatycznych - inflamasom - który instruuje układ odpornościowy, że należy uruchomić sekrecję substancji zapalnych, takich jak IL-1 beta. Kiedy występuje problem z recyklingiem, białka prozapalne stają się nadmiernie aktywne". Im więcej wydziela się substancji prozapalnych, tym bardziej nasilony stan zapalny i gorsza miażdżyca. W przyszłości akademicy zamierzają ustalić, w jaki sposób wspomóc proces autofagii. Już teraz zidentyfikowano kilka użytecznych strategii. Jedną z nich jest post. [...] Nasilona autofagia może tłumaczyć, czemu niskokaloryczna dieta ogranicza miażdżycę i [częstość] zawałów - podkreśla dr Clay F. Semenkovich. Niewykluczone też, że przydatny okaże się sirolimus - lek immunosupresyjny wykorzystywany w transplantologii. Wcześniejsze badania wykazały, że redukuje on miażdżycę u myszy. Zespół z Uniwersytetu Waszyngtona chce sprawdzić, czy sirolimus oddziałuje na autofagię u zwierząt z miażdżycą. Problem polega na tym, że w przypadku ludzi sirolimus ma wiele skutków ubocznych. Może wpłynąć na miażdżycę, ale jednocześnie powodować hipercholesterolemię, podwyższone powyżej normy stężenie cholesterolu w osoczu krwi, oraz hipertrójglicerydemię, czyli podwyższone stężenie trójglicerydów. Semenkovich dywaguje, że problem można by obejść, gdyby udało się dostarczyć sirolimus lub podobnie działającą substancję bezpośrednio do obszarów wokół blaszek.
-
Były pracownik Intela winnym kradzieży technologii
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Ciekawostki
Były pracownik Intela, Biswamohan Pani, został uznany winnym kradzieży poufnych dokumentów swojego pracodawcy. Pani zawarł ugodę z prokuraturą i przyznał się do winy. Mężczyzna pracował w należącym do Intela Massachusetts Microprocessor Development Center nad projektami procesorów Itanium. W 2008 roku zaproponowano mu pracę w AMD. Na kilka dni przed zmianą pracodawcy Pani wykorzystał służbowy laptop do pobrania z sieci Intela 13 ściśle dokumentów dotyczących procesu projektowania procesorów najnowszej generacji. Firma AMD nie wiedziała, że Pani okradł Intela. Inżynier przyznał, że zrobił to, by w przyszłości przyspieszyć swoją karierę w AMD lub w innej firmie, w której by pracował. Po zawarciu ugody prokuratura będzie domagała się skazania Paniego na 6 lat więzienia. Maksymalna kara opisana w kodeksie to 20 lat więzienia za każde z przestępstw. Brak jednak dowodów, by Pani, oprócz kradzieży, dopuścił się też takich przestępstw jak próba sprzedaży, przekazania czy użycia ukradzionych technologii. -
Microsoft płaci dużym firmom developerskim za rozwijanie aplikacji na Windows Phone. Koncern ma nadzieję, że zwiększając liczbę programów dla swojej platformy, zwiększy też jej popularność. Tworzenie aplikacji na smartfony może być niezwykle kosztowne. Napisanie najbardziej złożonych programów może pochłonąć nawet 600 000 dolarów. Nic zatem dziwnego, że wielu deweloperów nie tworzy programów na mało popularne platformy. Jednak bez tych programów nie zyskają one na popularności. Dlatego też Microsoft postanowił sięgnąć do kieszeni i opłacić takich deweloperów jak m.in. Ben Huh czy Foursquare. Holger Luedorf, menedżer ds. rozwoju aplikacji w Foursquare przyznał, że bez pieniędzy Microsoftu jego firma nie zajęłaby się platformą Windows Phone. Pozostałaby przy iOS, Androidzie i BlackBerry. „Mamy bardzo ograniczone zasoby i musimy używać ich tam, gdzie można liczyć na największy zarobek“ - mów Luedorf. Microsoft nie zdradza, którzy deweloperzy korzystają z jego wsparcia finansowego.
-
Wesołych Świąt: smaczego jajka, bab i mazurków i niezbyt mokrego dyngusa życzą Jacek, Ania i Mariusz
-
Zatamowanie silnego krwotoku w warunkach bojowych czy polowych, np. po katastrofach naturalnych, stanowi nie lada wyzwanie. Założenie opaski uciskowej lub zastosowanie czynników hemostatycznych wymaga czasu, stąd pomysł byłego chirurga urazowego dr. Dennisa Filipsa, by zastosować urządzenie przypominające spinkę do włosów. Myśląc o zmniejszeniu śmiertelności, Filips, obecnie dyrektor wykonawczy kanadyjskiej firmy Innovative Trauma Care, zaprojektował ITClamp. Jest to plastikowy zacisk o długości ok. 5 cm. Na jego brzegach rozmieszczono zakrzywione igły. Kształt urządzenia i igieł sprawia, że brzegi rany zostają "wciągnięte" do środka i sczepione. W zbierającej się poniżej krwi powstaje stabilny skrzep. Rozleglejsze rany wymagają zastosowania większej liczby klamerek. Uniesienie tkanek jest kluczowe, ponieważ jeśli poprzestaniemy na zbliżeniu płatów skóry, nadal znajdzie się ujście dla krwi - podkreśla Ian Atkinson. ITClamp jest pierwszym komercjalizowanym produktem firmy, która powstała w 2010 r. Filips ma nadzieję, że zacisk trafi wkrótce do szpitali czy ratowników medycznych w Kanadzie, USA, Australii i Nowej Zelandii. Urządzenie będzie rozprowadzane w sterylnych pojemnikach. Cena to ok. 65 dolarów. Prostota rozwiązania sprawia, że posłużyć się nim może praktycznie każdy. Gdy podczas testów sprawdzano, ile czasu zajmuje otwarcie pudełka i założenie klamry, udawało się zamknąć w 3 sekundach.