
Z inteligencją jest tak samo, jak z jazdą na rowerze, trzeba jeździć
dodany przez
KopalniaWiedzy.pl, w Wywiady
-
Podobna zawartość
-
przez KopalniaWiedzy.pl
To komu i kiedy wypada płakać, podobnie jak wyrażanie emocji w ogóle, sterowane jest przez tzw. reguły okazywania emocji, a te oczywiście zależą od płci. Generalnie, jak powszechnie wiadomo, kobiety mają większe przyzwolenie na łzy czy płacz, natomiast płacz męski jest uważany za dość nietypowy czy nieoczekiwany. Zasady te oczywiście dodatkowo modyfikowane są przez kontekst sytuacyjny, ponieważ istnieją takie sytuacje, gdzie płacz generalnie spostrzegany jest jako stosowny niezależnie od płci (np. pogrzeb bliskiej osoby), a także takie, w których łzy męskie mogą być uznawane za typowe (np. płacz po wygranym lub przegranym meczu)
Rozmawiamy z dr hab. Moniką Wróbel, psycholożką społeczną zatrudnioną w Instytucie Psychologii na Uniwersytecie Łódzkim, gdzie kieruje Emotion and Social Cognition Lab. W 2019 r. uzyskała stopień doktora habilitowanego w dziedzinie nauk społecznych. Jest współredaktorką naczelną Social Psychological Bulletin i redaktorką pomocniczą Annals of Psychology, a także autorką licznych publikacji dotyczących społecznego znaczenia emocji. Jej ostatnie badania dotyczą roli łez i płaczu w relacjach interpersonalnych. Aktualnie kieruje projektem dotyczącym tzw. krokodylich łez, finansowanym przez Narodowe Centrum Nauki.
Dlaczego płaczemy? Czy to zachowanie unikatowe dla ludzi?
Powody, dla których płaczemy, różnią się z zależności od tego, o jakich łzach mówimy. Jeśli mamy na myśli łzy podłożu o czysto fizjologicznym, to ich celem jest przede wszystkim nawilżanie gałki ocznej oraz usuwanie czynników drażniących (np. pyłków, które wpadają do oka). Takie łzy występują i u ludzi, i u zwierząt. Sytuacja jest znacznie bardziej złożona, w przypadku łez emocjonalnych, które ronione są w sytuacjach, którym towarzyszą silne, „przytłaczające” emocje. Takie łzy uważane są za typowe dla ludzi (choć niektóre badania przypisują je także… psom). Początkowo myślano, że główną funkcją łez emocjonalnych jest tzw. katharsis; słowem, wypłakanie się miało dawać możliwość odreagowania silnych emocji i przynosić związane z tym poczucie ulgi i równowagę emocjonalną. Wyniki analiz nad regulacyjną funkcją są jednak dość niejednoznaczne, a nawet istnieją dane pokazujące, że płacz może skutkować brakiem zmiany lub spadkiem nastroju. Za te niespójności wydaje się odpowiadać moment, w którym dokonywany jest pomiar nastroju.
Na przykład badania Asmira Gračanina i współpracowników pokazują, że zaraz po epizodzie płaczu ludzie doświadczają spadku nastroju, ale po jakimś czasie następuje poprawa. Niedawna metaanaliza badań nad regulacyjną funkcją płaczu przeprowadzona przez Janisa Zickfelda i Davida Grüninga wspiera ten wniosek, pokazując, że na początku epizodu płaczu wzrasta aktywność układu współczulnego, co jest przejawem wzrostu pobudzenia fizjologicznego stawiającego organizm w stan gotowości do walki lub ucieczki (tzw. „fight or flight”), jednak po epizodzie płaczu aktywność tego układu spada, a wzrasta aktywność układu przywspółczulnego, który – mówiąc najprościej – odpowiada za wycofanie pobudzenia, wyhamowanie (tzw. „rest and digest”). Tym samym, płacz przywraca homeostazę. Co istotne, jak pokazują wyniki badań zespołu pod kierunkiem Lauren Bylsmy, ta regulacyjna funkcja płaczu ujawnia się przede wszystkim, gdy łzy ronione są w obecności innej bliskiej osoby. To prowadzi do wniosku, że poza funkcją regulacyjną, łzy pełnią też istotne funkcje społeczne. Innymi słowy, sygnalizują innym, że osoba płacząca potrzebuje wsparcia i w efekcie wzbudzają w nich empatię i motywują ich do udzielenia pomocy. Istnieje mnóstwo danych potwierdzających występowanie tego efektu i sugerujących, że społeczna, interpersonalna funkcja łez może być głównym powodem ich ronienia.
Nie zawsze wierzymy łzom. Kiedy uważamy je za szczere, a w jakich okolicznościach budzą nasze podejrzenia?
To prawda – łzy nie zawsze wzbudzają w innych chęć niesienia pomocy, często skutkując oskarżeniami o nieuczciwe intencje. Nasze badania sugerują, że o podejrzliwości wobec łez może decydować wiele czynników, poczynając od tego, kto płacze, jak to robi, w jakich sytuacjach, a kończąc na tym, kto dokonuje oceny. Przykładowo, płacz częściej oceniany jest jako przejaw nieuczciwości, gdy kontekst, w jakim się pojawi, sugeruje, że osoba płacząca może mieć interes w tym, żeby płakać celowo – np. jest w sytuacji, w której może zyskać na wzbudzeniu empatii i skłonieniu innych do udzielenia jej wsparcia. Dobrym przykładem są tu zachowania osób w relacjach romantycznych, gdzie płacz może służyć skłonieniu partnera czy partnerki do większego zaangażowania w samą relację czy nawet – na co wskazywały odpowiedzi osób uczestniczących w naszych badaniach – w pełnienie obowiązków domowych czy opiekę nad dziećmi. Pokazaliśmy również, że niewielki, ale istotny efekt na ocenę autentyczności łez mogą mieć cechy takie jak makiawelizm czy psychopatia. Osoby o dużym nasileniu tych cech charakteryzują się obniżonym poziomem ogólnego zaufania, które sprawa, że patrzą na łzy bardziej podejrzliwie.
Wreszcie dla rozważań nad percepcją „krokodylich łez” istotne jest także to, czy weźmiemy pod uwagę same łzy czy także inne, towarzyszące łzom zachowania niewerbalne, które składają się na tzw. ekspresję płaczu, np. grymas twarzy, gesty w postaci zasłaniania twarzy czy wokalizacje takie jak szlochanie czy zawodzenie. Tym, co odróżnia łzy od tych zachowań, jest nie tylko ich subtelność, ale też trudność w okazywaniu na zawołanie. Oczywiście intencjonalne ronienie łez nie jest niewykonalne, ponieważ ludzie mogą wykorzystywać takie metody jak przywoływanie w pamięci emocjonalnych wspomnień czy trzymanie otwartych oczu przez jakiś czas po to, by gałka oczna wyschła i łzy pojawiły się celem jej nawilżenia, jednak takie techniki są dość wymagające. W odróżnieniu od nich, grymas czy zasłanianie twarzy, szlochanie czy zawodzenie są stosunkowo łatwe do udawania, a przy tym bardziej intensywne, co powoduje, że zachowania te często spostrzegane są jako przerysowane, teatralne i – w efekcie – podejrzane. Dlatego wtedy, gdy zachowania te towarzyszą ronieniu łez, typowa tendencja do spostrzegania łez jako szczerego sygnału prawdziwych emocji, może zostać osłabiona, a płacz zostanie odebrany jako próba manipulacji.
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
Mężczyźni z wyższym IQ są bardziej skłonni do oddawania się hazardowi wymagającemu wiedzy i umiejętności, jak np. obstawianie w wyścigach koni, informują naukowcy z Uniwersytetu Finlandii Wschodniej oraz University of Liverpool. Badania, których wyniki opublikowano na łamach Journal of Behavioral Decision Making, wykazały, że wyższe IQ łączy się z większym prawdopodobieństwem zaangażowania się w tego typu hazard, wybieraniem bardziej złożonych produktów hazardowych oraz wydawaniem na nie większej ilości pieniędzy.
Naukowcy wzięli pod uwagę dane ponad 15 000 Finów, którzy podczas przymusowej służby wojskowej wypełniali testy na inteligencję. Wyniki testów zostały porównane następnie z danymi dotyczącymi ich zwyczajów powiązanych z hazardem oraz informacjami o ich statusie społeczno-ekonomicznym, zarobkach i poziomie wykształcenia.
Nasze badania wskazują na istnienie silnej korelacji pomiędzy mężczyznami z wysokim IQ i angażowaniem się w hazard wymagający wiedzy, jak obstawianie wyścigów konnych. Bardzo ważnym jest by tutaj podkreślić, że wyniki te niekoniecznie można generalizować na hazard oparty na szczęściu, jak np. korzystanie z jednorękich bandytów. Dotychczas jednak prowadzono niewiele badań dotyczących związków pomiędzy inteligencją, a hazardem opartym na wiedzy, zatem odkrycie tak silnej korelacji jest czymś znaczącym, mówi profesor David Forrest z Liverpoolu.
Badanie nie daje jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, dlaczego mężczyźni o wyższym IQ angażują się w zakłady wyścigów konnych. Jego autorzy sądzą, że być może mężczyznom takim przyjemność sprawia wyzwanie matematyczne powiązane z tego rodzaju zakładami. Zakład tego typu można porównać do rozwiązywania krzyżówki. Być może zakładający się lubią analizować cyfry i obstawiać zwycięskiego konia, nawet jeśli zdają sobie sprawę z tego, że w dłuższym terminie stracą pieniądze, mówi profesor Jani Saastamoinen.
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
Wkrótce wielu z nas wyruszy do lasów na grzyby, więc o grzyby postanowiliśmy spytać najbardziej odpowiednią osobę, profesor doktor habilitowaną Bożenę Muszyńską z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Profesor Muszyńska jest członkiem Polskiego Towarzystwa Farmaceutycznego i Polskiego Towarzystwa Mykologicznego. Od lat prowadzi badania nad terapeutycznymi i dietetycznymi wartościami grzybów jadalnych oraz wykorzystaniem grzybów i glonów jako źródła pozyskiwania składników bioaktywnych. Bada również wpływ obróbki owocników grzybów jadalnych na zawartość wybranych związków biologicznie czynnych oraz wykorzystanie substancji z grzybów w leczeniu i suplementacji diety. Profesor Muszyńska jest autorką 566 prac naukowych i ponad 20 prac popularnonaukowych, wygłosiła ponad 330 odczytów na konferencjach międzynarodowych i krajowych. Wypromowała też 7 prac doktorskich i 45 prac magisterskich z zakresu tematyki dotyczącej grzybów jadalnych oraz ich działania prozdrowotnego, leczniczego i kosmetologicznego.
Ile prawdy jest w tym, że grzyby są ciężkostrawne oraz że nie należy podawać ich dzieciom?
Pierwszym pokarmem dziecka jest mleko, najlepiej mamy, stopniowo z upływem miesięcy wraz z rozwojem jelit, których funkcje enzymatyczne związane z trawieniem nowych, niezbędnych składników dla rozwijającego się organizmu powstają, może zacząć jeść zupy, gotowane jarzyny i wreszcie coś surowego. To jest ten moment, kiedy należy podawać bardziej wartościowe niż warzywa grzyby, np. w formie miksowanych zup.
Ciężkostrawność grzybów jest mitem, ponieważ białko, które buduje owocniki, jest tak samo przyswajalne, jak białko kefiru, owocniki są doskonałym źródłem aminokwasów egzogennych (fenyloalaniny, tryptofanu czy tyrozyny), dzięki czemu mogą zastępować mięso zwierzęce. Stąd w tradycyjnej medycynie ludowej mówi się, że grzyby to „mięso lasów”, o czym doskonale wiedzą owady i ssaki roślinożerne, dla których w lesie owocniki grzybów to jedyne źródło pełnowartościowego białka.
Chityna budująca ściany strzępek grzybowych, której przypisuje się ciężkostrawność, jest zaliczana w skład błonnika pokarmowego, który stymuluje i poprawia pracę jelit, natomiast jako prebiotyk stanowi pożywienie dla mikroorganizmów jelitowych. Stymulując mikrobiotę jelitową, powoduje ona zwiększenie biodostępność substancji odżywczych i leczniczych. W ten sposób chityna i inne polisacharydy grzybowe zmniejszają też efekty upośledzonego wchłaniania i pracy mikrobioty jelitowej w trakcie radio- i chemioterapii, nie tylko w trakcie terapii onkologicznej, ale innych mono- i politerapii lekowych. Całkowita zawartość błonnika grzybowego waha się przeciętnie od 3 do 6 g na 100 g jadalnych części owocników (średnie dzienne zapotrzebowanie dla organizmu człowieka to 25 g).
Produkty powstające w wyniku rozkładu chityny przez bakterie mają działanie przeciwzapalne dla jelit. Związek ten w organizmie człowieka ma też zdolność do tworzenia soli, które wiążą toksyny, zły cholesterol, metale ciężkie, dzięki czemu odtruwają organizm człowieka. Ma ona też działanie odchudzające, podobnie jak pozostałe polisacharydy grzybowe, jako błonnik pokarmowy powoduje odczucie sytości.
Od lat słyszymy, że grzyby wchłaniają wiele zanieczyszczeń z otoczenia. Czy zwykły jadalny grzyb z przeciętnego lasu może nam zaszkodzić z tego powodu?
Mówimy o grzybach wytwarzających owocniki, czyli o około 10% gatunków z królestwa Grzyby, których grzybnia eksploruje glebę. To jest bardzo szeroki temat, ponieważ dzięki temu, że grzyby mikoryzowe odżywiają się w ten sposób, że oddają enzymy do środowiska i rozkładają materię organiczną, a następnie wchłaniają rozłożoną, rośliny pozostające z nimi w symbiozie mogą pobierać proste, rozpuszczalne w wodzie sole biopierwiastków. Dobrym przykładem i rekordzistką zajmowanej powierzchni przez organizm żywy jest opieńka oregońska (opieńka miodowa) zasiedlająca 886 hektarów. Tym przykładem można udowodnić olbrzymią zdolność grzybni do eksploracji gleby, a dzięki temu możliwość absorbcji z niej substancji prozdrowotnych i toksycznych. Jeśli to np. selen, którego w centralnej Europie mamy niedobór w glebie (tym samym w roślinach i mięśniach zwierząt roślinożernych, czyli i w organizmie człowieka, co predysponuje do rozwoju chorób nowotworowych), to bardzo dobrze, bo dzięki temu grzyby mogą suplementować w niego nasz organizm.
Jeśli problem dotyczy terenów zanieczyszczonych w pierwiastki toksyczne dla organizmu człowieka, to źle, bo grzyby będą je absorbować. Wykonaliśmy z naszym zespołem badania, w których do podłoża hodowlanego dodawaliśmy toksyczne ilości ołowiu i kadmu i na podstawie wyników oznaczeń wykazaliśmy, że owocniki je akumulowały, ale nie oddawały do soków trawiennych w modelu sztucznego przewodu pokarmowego (ale i tak proponuję zbierać grzyby z rejonów o niezanieczyszczonych glebach). Dzieje się tak, ponieważ grzyby wiążą toksyny w chitynie budującej ich strzępki, ratując tym ważne przepływowo tkanki. Tak samo dzieje się w organizmie człowieka, np. metale ciężkie są odkładane we włosach i kościach, aby chronić tkanki, przez które przepływa krew.
Gdyby nie zdolność do degradacji materii organicznej przez grzyby, które potrafią rozłożyć drewno, ropę naftową, leki, takie jak antybiotyki, sterydy, narkotyki, a nawet związki radioaktywne, śmieci już by nas dawno zasypały.
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
Doktor Justyna Kierat to specjalistka od pszczół. Konkretnie od samotnych pszczół. Właśnie tych owadów dotyczyła jej rozprawa doktorska. Pani Justyna nie tylko bada dzikie pszczoły, ale zajmuje się też edukacją przyrodniczą, pisze i ilustruje książki oraz inne materiały edukacyjne. Wśród jej wspaniale ilustrowanych książek znajdziemy „Pszczoły miodne i niemiodne”, „Pająki w sieci i bez sieci” czy „Mrówki małe i duże”. Zapraszamy zatem do przeczytania wywiadu z artystycznie uzdolnioną specjalistką od samotnych pszczół. Z ilustratorską twórczością pani doktor można zapoznać się na blogu Pod kreską oraz profilu na Facebooku.
Pani rozprawa doktorska dotyczyła pszczół. W ostatnich latach pojawiają się dramatyczne doniesienia o spadku liczebności tych owadów. Czy to problem ogólnoświatowy i czy dotyka wszystkich gatunków?
Pszczoły zmagają się z szeregiem problemów, takich jak utrata odpowiednich siedlisk zapewniających im pokarm i miejsce do gniazdowania, chemizacja rolnictwa i ogólnie zanieczyszczenie środowiska, inwazyjne gatunki obce czy wreszcie zmiany klimatu. Myślę, że mogę spokojnie powiedzieć, że środowisko naukowców badających pszczoły jest zgodne, że nie jest z nimi najlepiej i powinniśmy zacząć reagować i skutecznie je chronić. Natomiast mimo tego, że pszczoły obecnie są bardzo znaną grupą owadów, a przez naukowców były badane już od dawna, jeszcze „zanim to było modne”, to w naszej wiedzy jest dużo białych plam. Jest wiele miejsc, w których fauna pszczół jest bardzo słabo zbadana, są też gatunki, o których nie wiemy nic albo prawie nic – nawet tak podstawowych rzeczy jak to, gdzie gniazdują, czy są samotne czy społeczne.
Ten stan rzeczy przestaje być zaskakujący, jeśli weźmiemy pod uwagę, że pszczół na świecie jest aż ponad 20 000 opisanych gatunków, a ich rozpoznawanie nie jest umiejętnością powszechną i wymaga specjalistycznej wiedzy. Dlatego oszacowanie liczebności pszczół i jej zmian w danym miejsc na przestrzeni czasu jest poważnym przedsięwzięciem i dla wielu gatunków i obszarów świata po prostu nie mamy takich danych. Według opublikowanej w 2014 roku czerwonej listy pszczół Europy, ponad połowa gatunków zamieszkujących nasz kontynent ma status Data Deficient – to oznacza, że wiemy o nich zbyt mało, żeby powiedzieć, czy i w jakim stopniu są zagrożone.
Trzmiele to grupa pszczół zbadana stosunkowo dobrze – wśród nich status Data Deficient ma tylko niecałe 9% gatunków. 24% gatunków trzmieli jest w różnym stopniu zagrożonych wyginięciem. Z kolei jeśli popatrzymy na zmiany liczebności trzmielich populacji, to 46% gatunków odnotowuje trend spadkowy, 30% jest stabilne, a 13% przyrasta (o pozostałych nie mamy informacji).
Na przykładzie trzmieli widać więc, że nie wszystkie gatunki są tak samo zagrożone. Jest to prawda również w odniesieniu do pozostałych pszczół. W przypadku niektórych obserwujemy wręcz zwiększanie zasięgu i zajmowanie nowych terenów. Nie powinno nas to jednak uspokajać, bo inne gatunki mają mniejsze lub większe problemy, a jeśli czynniki szkodzące pszczołom, o których wspomniałam na początku, będą dalej działać, to zagrożonych może być ich coraz więcej.
Nasze obawy powinna zresztą budzić sytuacja nie tylko pszczół, ale wszystkich owadów – jakiś czas temu głośno było o szeroko zakrojonych badaniach z Niemiec, pokazujących dość drastyczne spadki liczebności stawonogów. W jednym z nich udokumentowano 75-procentowy spadek biomasy owadów latających w przeciągu 27 lat, i to na obszarach chronionych, czyli tych, które – zdawałoby się – powinny stanowić stosunkowo bezpieczne, chronione przed negatywnym wpływem działalności człowieka siedlisko. W drugim badano stawonogi na obszarach otwartych i leśnych, i między 2008 a 2017 rokiem odnotowano 67-procentowy spadek biomasy, 78-procentowy spadek liczby osobników i 34-procentowy spadek liczby gatunków w tym pierwszym siedlisku (spadki w lasach były mniejsze i nie odnotowano zmniejszenia się liczby gatunków).
Obok kryzysu klimatycznego mamy obecnie – również z nim zresztą związany – kryzys bioróżnorodności, który nie ogranicza się do pszczół ani nawet do owadów. Niektórzy określają to mianem „szóstego wielkiego wymierania”. Z drugiej strony, żeby pozostawić trochę nadziei, trzeba wspomnieć, że przynajmniej owady potrafią dość szybko odbudować swoją populację w korzystnych warunkach. Mamy ich wciąż całkiem sporo, pszczół również, więc jest co chronić i o co walczyć.
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
W 1923 roku do benzyny po raz pierwszy dodano ołów. Zabieg ten miał wydłużyć żywotność silników. Jednak poprawiając stan maszyn, zaszkodziliśmy zdrowiu ludzi. Badania przeprowadzone na Duke University wykazały, że wystawienie w dzieciństwie na spaliny zawierające ołów spowodowało obniżenie inteligencji u 170 milionów żyjących obecnie Amerykanów. Autorzy badań wyliczyli, że osoby te straciły łącznie 824 miliony punktów IQ.
Doktorant Aaron Ruben, psycholog kliniczny z Duke University, oraz profesorowie socjologii Michael McFarland i Mathew Hauer z Florida State University uważają, że Amerykanie urodzeni przed 1996 rokiem – kiedy to wprowadzono w USA zakaz stosowania benzyny ołowiowej – mogą być narażeni na większe ryzyko chorób związanych z ekspozycją na ołów, takich jak np. wczesne starzenie się mózgu. Naukowcy zauważają, że osoby urodzone przed rokiem 1996, szczególnie zaś urodzeni w latach 60. i 70., kiedy to zużywano najwięcej benzyny ołowiowej, były jako dzieci narażone na niezwykle wysokie stężenia ołowiu.
Ołów to neurotoksyna, która niszczy komórki mózgu. Nie istnieje bezpieczny poziom ekspozycji na ołów w żadnym momencie życia. Ołów może dostać się do krwioobiegu po tym, jak zostanie wchłonięty z powietrzem, wodą czy połknięty. Z krwioobiegu zaś przedostaje się do mózgu przez barierę mózg-krew. Bariera ta dobrze chroni mózg przed toksynami i patogenami, ale nie przed wszystkimi, mówi Reuben.
Jedną z głównych dróg, jaką ołów przedostawał się do naszego organizmu były nasze drogi oddechowe w czasach, gdy po ulicach jeździły samochody napędzane paliwem ołowiowym.
Naukowcy, chcąc dowiedzieć się, jak używane przez ponad 70 lat paliwa ołowiowe mogły wpłynąć na zdrowie ludzi, naukowcy zastosowali dość proste podejście. Wykorzystali publiczne bazy danych dotyczące poziomu ołowiu we krwi dzieci, użycia benzyny ołowiowej oraz statystyk dotyczących ludności. Korzystając z nich obliczyli prawdopodobny wpływ ołowiu na zdrowie wszystkich Amerykanów żyjących w roku 2015. Następnie wykorzystali wyliczoną w ten sposób ekspozycję na ołów jako przybliżenie do obliczenia punktów IQ utraconych w wyniku działania ołowiu. Wyniki mnie zaszokowały. Mimo, że byłem na to przygotowany, mówi McFarland.
Z publicznie dostępnych danych wynika, że ponad 170 milionów Amerykanów – czyli ponad połowa populacji USA – żyjących w roku 2015 było narażonych na zbyt dużą koncentrację ołowiu we krwi w czasach, gdy byli dziećmi. To prawdopodobnie doprowadziło do zmniejszenia ich ilorazu inteligencji, zmniejszenia rozmiarów mózgu, większego prawdopodobieństwa rozwoju chorób umysłowych oraz ryzyka chorób układu krążenia.
Zużycie benzyny ołowiowej gwałtownie wzrosło w USA na początku lat 60. i osiągnęło swój szczyt w latach 70. Reuben i jego zespół zauważyli, że praktycznie każda osoba urodzona w ciągu tych dwóch dekad miała we krwi szkodliwą koncentrację ołowiu.
Naukowcy obliczyli, że cała populacja straciła w wyniku działania ołowiu 824 miliony punktów IQ, to średnio trzy punkty na osobę. W najgorszej sytuacji znajdują się osoby urodzone w drugiej dekadzie lat 60. które mogły stracić średnio to 6 punktów IQ, a dzieci o najwyższym wówczas poziomi ołowiu we krwi – który ośmiokrotnie przekraczał poziom, który obecnie uznaje się za powód do obaw – mogły stracić średnio ponad 7 punktów IQ.
Te kilka punktów może wydawać się niewielką różnicą, jednak trzeba zauważyć, że w przypadku osób, które klasyfikują się poniżej średniej (czyli poniżej 85 IQ), utrata kilkunastu punktów – a tak mogło się dziać u dzieci najbardziej narażonych na spaliny – mogła zepchnąć je w region niepełnosprawności intelektualnej.
Naukowcy chcą teraz skupić się na badaniu długoterminowych skutków ekspozycji na ołów u osób w starszym wieku. Z innych badań wiemy bowiem, że osoby, które jako dzieci były wystawione na działanie ołowiu, doświadczają później szybszego starzenia się mózgu.
« powrót do artykułu
-
-
Ostatnio przeglądający 0 użytkowników
Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.