-
Liczba zawartości
37638 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
247
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Jedenastoletni obecnie orangutan Rocky, który potrafi naśladować wydawane przez naukowców dźwięki, może dostarczyć wskazówek, jak wyewoluowała ludzka mowa. W czasie eksperymentu Rocky miał 7 lat. Potrafił naśladować wysokość i brzmienie samogłoskowych dźwięków wydawanych przez badaczy z międzynarodowego zespołu. Autorzy publikacji z pisma Scientific Reports udowodnili, że orangutany są w stanie kontrolować swój głos (a kontrola strun głosowych jest kluczowa dla ewolucji języka mówionego). Rocky'ego badano w Indianapolis Zoo między kwietniem a majem 2012 r. Upewniono się, że działania naukowców nie zaburzą zwyczajów i środowiska orangutana. Naukowcy wydawali różne losowe dźwięki, które samiec następnie naśladował. Dźwięki w wykonaniu Rocky'ego porównywano z największą bazą danych zawołań orangutanów, sporządzoną na podstawie12 tys. godzin obserwacji ponad 120 orangutanów z 15 dzikich i żyjących w niewoli populacji. Okazało się, że wokalizacje Rocky'ego różnią się od zawołań z bazy i w ten sposób udowodniono, że samiec potrafi się nauczyć nowych dźwięków i kontrolować swój głos w kontekście konwersacyjnym. W sumie Rocky naśladował ponad 500 samogłoskopodobnych dźwięków. Nie wiadomo, w jaki sposób mowa wyewoluowała z systemów komunikacyjnych dawnych wielkich małp - opowiada dr Adriano Lameira. Dotąd zakładano, że zamiast uczyć się nowych dźwięków, wielkie małpy [po prostu] wokalizują pod wpływem podniecenia. Nasze badania udowadniają jednak, że orangutany potrafią kontrolować swój głos. To wskazuje, że kontrola głosowa ludzi pochodzi od przodka z podobnymi możliwościami w zakresie kontroli głosu, jakie występują u orangutanów czy generalnie u wszystkich wielkich małp. Bazując na tych ustaleniach, naukowcy będą mogli zacząć rekonstruować wokalne możliwości wczesnych hominidów, które wg szacunków, żyły przed rozdzieleniem się linii orangutanów i ludzi, oraz analizować kolejne etapy ewolucji systemów głosowych aż do w pełni rozwiniętej mowy - podsumowuje prof. Serge Wich z Uniwersytetu w Amsterdamie. « powrót do artykułu
-
Nowa Zelandia zabije wszystkie inwazyjne ssaki
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Premier Nowej Zelandii ogłosił, że do roku 2050 jego kraj będzie wolny od inwazyjnych gatunków ssaków. Z wyjątkiem ludzi, oczywiście. Nowa Zelandia jest odizolowana od dużych mas lądu. Wyewoluowały tam wyjątkowe gatunki, nie pojawiło się za to wiele gatunków istniejących w innych częściach świata. Z wyjątkiem nietoperzy na Nowej Zelandii nie ma żadnych rodzimych gatunków ssaków lądowych - mówi Jim Becker z Pacific Northwest National Laboratory. Sytuacja uległa zmianie przed około 1000 lat, gdy na Nową Zelandię przybyli ludzie przywożąc ze sobą obce gatunki zwierząt. Proces ten przyspieszył od 1642 roku, wraz z pojawieniem się na wyspach Europejczyków. Wprowadzili oni do ekosystemu wiele nowych gatunków, które wyniszczyły gatunki rodzime. W końcu ludzie postanowili ratować rodzimą przyrodę Nowej Zelandii. Ogłoszony 25 lipca plan zakłada zabicie wszystkich inwazyjnych szczurów, oposów i łasic zamieszkujących Nową Zelandię. Zadanie będzie wyjątkowo trudne. Kraj jest duży w porównaniu do swojej populacji, pokryty górami i lasami. Już obecnie rząd wydaje rocznie 42-56 milionów dolarów rocznie na pestycydy, pułapki czy truciznę zrzucaną ze śmigłowców. Teraz wydatkowano dodatkowe 20 milionów USD na powołanie firmy Predator Free New Zealand Limited. Pierwszym problemem, z jakim będzie musiało zmierzyć się rządowe przedsiębiorstwo jest podejście samych mieszkańców kraju. Jeden właściciel ziemski uważa ze ssaki za szkodniki i chętnie się ich pozbędzie, ale jego sąsiad sądzi, że są urocze i nie chce pozwolić, by je zabijano - stwierdza Rick Boatner, specjalista ds. gatunków inwazyjnych z Oregon Department of Fish and Wildlife. To powoduje, że pozostają rezerwuary, z których gatunki inwazyjne mogą się rozprzestrzeniać. Jego zdaniem odpowiedzią jest edukacja. Nowa Zelandia ma pod tym względem spore doświadczenie. Organizacje ekologiczne od dawna przekonują dzieci, że np. śliczny jeż masowo zabija miejscowe endemiczne owady. Rząd w Wellington jest niezwykle zdeterminowany. Inwazyjne ssaki zabijają każdego roku miliony rodzimych ptaków. Nowa Zelandia od dawna prowadzi badania dotyczące niebezpieczeństwa, na jakie trucizna czy pułapki narażą rodzimą przyrodę. Wykazały one, że gra jest warta świeczki. Zabicie gatunków inwazyjnych przyniesie same korzyści, a pewne aspekty całego programu można kontrolować. Na przykład dodanie do trucizn cynamonu spowoduje, że rodzime ptaki nie będą zainteresowane taką przynętą. Nawet jeśli program całkowicie się powiedzie w nowozelandzkich domach wciąż będzie mieszkała olbrzymia liczba kotów, które również dziesiątkują rodzimą przyrodę. Rząd nie porusza tej drażliwej kwestii, jednak robią to organizacje społeczne, które edukują mieszkańców prosząc ich, by nie wypuszczali kotów z domu, a gdy zwierzę padnie, by nie brali kolejnego kota. « powrót do artykułu -
W poniedziałek (25 lipca) w Hiszpanii urodziło się pierwsze w Europie dziecko z mikrocefalią (małogłowiem) wywołaną wirusem Zika (ZIKV). Małogłowie u płodu ujawniono w maju. Rodzice zdecydowali jednak o nieprzerywaniu ciąży. Dziecko przyszło na świat w 40. tygodniu ciąży w wyniku cesarskiego cięcia. Felix Castillo, szef neonatologii w barcelońskim szpitalu Vall d'Hebron, podkreśla, że jego parametry życiowe są prawidłowe i stabilne. Jednocześnie ordynator potwierdził, że obwód główki plasuje się poniżej normy i mamy do czynienia z mikrocefalią. Stan noworodka jest ciągle monitorowany. Wg Ministerstwa Zdrowia, dotąd w Hiszpanii odnotowano 190 przypadków zakażenia ZIKV (do 189 doszło za granicą, 1 przypadek to zakażenie drogą płciową). Kobieta, która urodziła dziecko z małogłowiem, zaraziła się podczas podróży do Ameryki Łacińskiej, nie ujawniono jednak dokąd konkretnie. Jon Guiz, hiszpański sekretarz ds. zdrowia publicznego, zaznacza, że nie wszystkie zakażone ZIKV matki rodzą dzieci z małogłowiem lub innymi wadami wrodzonymi. Pięć innych ciężarnych z ZIKV urodziło bowiem w ostatnich miesiącach zdrowe dzieci. « powrót do artykułu
-
Ekspozycja na unoszący się w powietrzu kurz i wysokie temperatury są ważnymi czynnikami ryzyka bakteryjnego zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych. Autorzy publikacji z Journal of Allergy and Clinical Immunology podkreślają, że przyszłym wybuchom epidemii choroby w afrykańskim pasie zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych można zapobiegać (i ewentualnie minimalizować skutki), monitorując klimat i stosując proste środki zaradcze. Naukowcy przypominają, że w regionie Sahelu występuje największa liczba przypadków bakteryjnego zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych na świecie. Wcześniejsze badania sugerowały, że czynniki klimatyczne odgrywają pewną rolę w wybuchach epidemii, ale niewiele wiedziano o szczegółowych mechanizmach. Teraz interdyscyplinarny zespół z Liverpoolu, Nigeru i Malawi ustalił, że wdychanie unoszącego się w powietrzu kurzu i cząstek piasku znacząco zwiększa ryzyko zakażenia dwoinką zapalenia płuc (Streptococcus pneumoniae) oraz rozprzestrzenienia się bakterii z nosa i gardła do płuc, mózgu i krwi, gdzie może ona wywołać zagrażające życiu choroby, takie jak zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych czy płuc. Klimatolodzy i epidemiolodzy pracujący w Nigerze przez 8 lat analizowali występowanie chorób i pogodę i zauważyli, że wybuchy epidemii zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych występowały krótko po burzach piaskowych i ekstremalnych upałach. Niger znajduje się w samym środku pasa zapalenia opon, który biegnie z zachodu na wschód Afryki tuż pod Saharą. Burze piaskowe z wiatrem wiejącym od pustyni podnoszą duże ilości piasku i kurzu, które znacząco ograniczają widoczność i podnoszą temperaturę - wyjaśnia dr Daniel Neill. Wykazaliśmy, że zarówno wdychanie kurzu, jak i ekspozycja na wysokie temperatury są czynnikami ryzyka rozwoju zagrażających życiu inwazyjnych zakażeń bakteryjnych, a kiedy czynniki te wystąpią razem, tak jak ma to miejsce w Nigerze, ryzyko jeszcze się zwiększa. Przeprowadzone w Liverpoolu badania z zakresu bakteriologii eksperymentalnej, immunologii oraz biologii zakażeń pozwoliły sporządzić model, który ilustruje, jak czynniki klimatyczne wpływają na podatność na zakażenia S. pneumoniae. Okazało się, że ekspozycja na kurz i gorąco zwiększa liczbę bakterii w górnych drogach oddechowych, upośledza aktywność komórek odpornościowych i zwiększa uwalnianie toksyn bakteryjnych. Wskutek tego poważne zakażenia są częstsze, obserwuje się też bardziej nasilony stan zapalny, uszkodzenia tkanek narządów i rozprzestrzenienie bakterii do płuc, mózgu i krwi. « powrót do artykułu
-
Polska zrealizowała już 96 proc. wartości zobowiązań związanych z budową lasera European XFEL, jednej z największych instalacji badawczych na świecie. We wtorek niemiecki ośrodek DESY pod Hamburgiem i polskie NCBJ podpisały kolejną umowę dotyczącą tego projektu. European XFEL (X-ray free-electron laser) to międzynarodowe przedsięwzięcie, którego celem jest uruchomienie i użytkowanie potężnego lasera rentgenowskiego pod Hamburgiem. Jest to jedna z największych inwestycji naukowo-badawczych na świecie, w które zaangażowanych jest 11 krajów europejskich, w tym Polska. Wkład naszego kraju do budżetu XFEL wynosi blisko 29 mln Euro. Głównym udziałowcem European XFEL jest ośrodek DESY (Deutsches Eletronen Synchroton) - reprezentant Niemiec. Oficjalne uruchomienie urządzenia planowane jest w 2017 r. Podpisana we wtorek umowa o kontynuacji współpracy pomiędzy Narodowym Centrum Badań Jądrowych (NCBJ) a niemieckim ośrodkiem Deutsches Elektronen Synchrotron (DESY) zakłada wymianę doświadczeń i dalszą realizację projektów dotyczących powstawania i użytkowania tej wielkiej infrastruktury badawczej, jaką jest European XFEL. Polska jako pierwszy z jedenastu udziałowców European XFEL jest bardzo bliska ukończenia postawionych przed nią zadań, gdyż zrealizowała już je w 96 proc. ich wartości – poinformował dyrektor Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, prof. Maciej Chorowski, reprezentujący podczas wizyty w Hamburgu również ministerstwo nauki. Polscy naukowcy współpracują z tym niemieckim ośrodkiem od lat 70. XX w. Początkowo były to prace dotyczące fizyki wysokich energii – powiedziała PAP zastępca dyrektora ds. naukowych NCBJ, prof. Ewa Rondio. W prace zaangażowani byli m.in. badacze z Uniwersytetu Warszawskiego czy Instytutu Badań Jądrowych. W latach 80. przybyło tam z Polski wielu stażystów i studentów w ramach wymiany studenckiej. To bardzo przyjacielska i oparta na zaufaniu współpraca – podkreślił w rozmowie z PAP prezes zarządu DESY, Helmut Dosch. Dodał, że polski wkład w XFEL jest bardzo istotny, choć finansowo stanowi zaledwie 2 proc. wartości całego przedsięwzięcia. Nigdy nie liczyłem procentów – liczy się rzetelność i jakość wykonywanej pracy. Polska wykonała doskonałą pracę niezależnie od nich – dodał Dosch. Jednocześnie zachęcił polskich badaczy do udziału w eksperymentach, które będą odbywać się w XFEL. W dniu podpisania umowy naukowcy z NCBJ przekazali ostatnie przygotowywane przez Polaków urządzenia, niezbędne do prawidłowego funkcjonowania akceleratora, który wchodzi w skład całej instalacji lasera. Są to absorbery oraz anteny, które pomogą w usunięciu zakłóceń powodujących niestabilność działania lasera. Najważniejsze jest to, że w niedalekiej przyszłości, dzięki dotychczasowemu zaangażowaniu, będziemy współwłaścicielem nie tylko unikatowej infrastruktury badawczej, ale również przyszłych odkryć i wyników prac doświadczalnych – podkreślił dyrektor NCBJ dr hab. Krzysztof Kurek. NCBJ koordynuje prace polskich naukowców zaangażowanych w budowę European XFEL, w których uczestniczą grupy z Krakowa, Wrocławia i Warszawy. Pierwsze prace realizowane przez Politechnikę Wrocławską, Wrocławski Park Technologiczny i firmę Kriosystem S.A. zakończono już w 2012 r. Oddano wówczas do użytku linię kriogeniczną do transportu ciekłego helu w stanie nadkrytycznym wraz z dwoma kriostatami niezbędnymi do testowania kluczowych komponentów akceleratora. Kolejne prace - wykonywane przez Instytut Fizyki Jądrowej PAN z Krakowa - obejmowały wykonanie testów nadprzewodzących rezonatorów oraz kriomodułów dla akceleratora elektronów XFEL oraz przeprowadzenie testów nadprzewodzących magnesów ogniskujących i sterujących wiązką wraz z zestawami przewodów prądowych. Podczas wtorkowego spotkania pod Hamburgiem poinformowano, że Instytut Fizyki Jądrowej PAN zakończył już swoją część prac związanych z budową lasera. W ramach ostatniej z realizowanych obecnie umów do wiosny 2017 r. NCBJ ma dostarczyć do DESY (do układów sterowania w obszarze linii optycznych oraz stanowisk badawczych European XFEL) dwieście modułów w stu kasetach. Laser na swobodnych elektronach European XFEL to jedna z największych instalacji badawczych na świecie. W prowadzących z DESY tunelach o łącznej długości 5,8 km instalowana jest specjalistyczna aparatura. Pierwsza to część akceleratorowa, umożliwiająca przyspieszanie elektronów; druga, optyczna – która umożliwia uformowanie wiązek spójnego promieniowania rentgenowskiego oraz stanowiska do eksperymentów naukowych. Urządzenie będzie generowało ultrakrótkie impulsy światła laserowego 27 tysięcy razy na sekundę o natężeniu miliardy razy przewyższającym intensywność wiązek emitowanych przez najlepsze konwencjonalne źródła promieniowania rentgenowskiego. Dzięki laserowi European XFEL naukowcy będą mogli np. obrazować szczegółową strukturę wirusów, co ma pomóc w opracowaniu nowych lekarstw, będą też mogli badać molekularne mechanizmy funkcjonowania komórek czy rejestrować trójwymiarowe obrazy obiektów nanoświata. Unikalną możliwością będzie też filmowanie przebiegu reakcji chemicznych, np. procesu formowania się lub zrywania wiązania chemicznego. Dzięki European XFEL badacze zgłębią procesy zachodzące we wnętrzu planet i gwiazd. Urządzenie umożliwi także modyfikacje istniejących materiałów, jak i opracowanie zupełnie nowych. « powrót do artykułu
-
Badacze z Uniwersytetu Pensylwanii wykorzystali nanocząstki do rozbijania płytki nazębnej i zapobiegania próchnicy. Naukowcy podkreślają, że bakterie żyjące w płytce ukrywają się w macierzy biofilmu, dlatego tak trudno do nich dotrzeć tradycyjnymi metodami. W ramach nowego podejścia Amerykanie zdecydowali się nie nakładać antybiotyku, tylko wykorzystać wrażliwe na pH, zawierające żelazo nanocząstki o właściwościach enzymów. Katalizują one aktywność nadtlenku wodoru. Aktywowany H2O2 wytwarza reaktywne formy tlenu (RFT), które jednocześnie degradują macierz biofilmu i zabijają bakterie w jego wnętrzu. W ten sposób znacznie zmniejszają płytkę nazębną i zapobiegają próchnicy. Nawet przy użyciu bardzo małych stężeń nadtlenku wodoru zabieg niezwykle skutecznie zaburzał biofilm. Dodatek nanocząstek zwiększał skuteczność eliminowania bakterii aż 5000-krotnie - ujawnia prof. Hyun (Michel) Koo. Najnowsze badania bazowały na przełomowych odkryciach zespołu Lizenga Gao z 2007 r. (wyniki ówczesnych prac ukazały się w Nature Nanotechnology), kiedy to wykazano, że nanocząstki, przez długi czas uznawane za biologicznie i chemicznie bierne, mają w rzeczywistości właściwości enzymów. Teraz Gao zademonstrował, że nanocząstki tlenku żelaza zachowują się podobnie do peroksydazy, enzymu katalizującego reakcje utleniania. Gdy Gao dołączył w 2013 r. do laboratorium Koo, zaproponował, by posłużyć się nanocząstkami w jamie ustnej, ponieważ utlenienie nadtlenku wodoru da reaktywne formy tlenu, które mogą zabić bakterie. Kiedy powiedział mi o tym po raz pierwszy, byłem bardzo sceptyczny, bo reaktywne formy tlenu mogą także uszkadzać zdrowe tkanki. [Gao] odparł te zarzuty, mówiąc, że to inna sytuacja, bo aktywność nanocząstek zależy od pH. Gao odkrył bowiem, że nanocząstki nie wykazują aktywności katalitycznej przy pH bliskim neutralnego (6,5 lub 7), a więc w warunkach fizjologicznych typowych dla krwi czy zdrowej jamy ustnej. Kiedy jednak pH staje się kwasowe, bliższe 5, bardzo się uaktywniają i szybko produkują RFT. To scenariusz idealny dla walki z płytką nazębną, bo występujące w niej bakterie przy dostępie do cukrów produkują uszkadzające szkliwo kwasy. Gao i Koo zwrócili się do prof. Davida Cormode'a, by pomógł im zsyntetyzować, scharakteryzować i przetestować skuteczność nanocząstek. W fazie testów in vitro biofilm wywołujących próchnicę Streptococcus mutans hodowano na przypominającym szkliwo podłożu. Podczas ekspozycji na cukier potwierdzono, że nanocząstki do niego przywierają. Zostają tam również później, gdzie skutecznie katalizują pożądaną reakcję. Okazało się, że reakcja nanocząstek z 1% lub słabszym roztworem nadtlenku wodoru niezwykle skutecznie zabijała bakterie, uśmiercając w ciągu 5 minut ponad 99,9% S. mutans z biofilmu. To skuteczność ponad 5 tys. razy wyższa niż przy użyciu samego H2O2. Najbardziej obiecujący wydaje się protokół, w ramach którego najpierw na 30 s miejscowo nakłada się nanocząstki, a później również przez 30 s działa nadtlenkiem wodoru. Dzięki temu doprowadzano do rozkładu składników macierzy biofilmu, eliminując jego lepkie ochronne rusztowanie. Podczas badań na modelu zwierzęcym nanocząstki i H2O2 stosowano miejscowo na zębach szczurów (zakażone S. mutans szczury zapadają na próchnicę jak ludzie). Okazało się, że w porównaniu do gryzoni kontrolnych poddawanych działaniu wyłącznie H2O2, u zwierząt, u których przez 3 tygodnie 2 razy dziennie wykonywano 1-min sesje z nanocząstkami i H2O2, odraczano początek próchnicy, w dodatku ubytków było mniej/były one drobniejsze. Nie zaobserwowano negatywnego wpływu na dziąsła i tkanki miękkie. To bardzo obiecujące. Skuteczność i toksyczność muszą jeszcze być potwierdzone w kolejnych badaniach, ale dostrzegam potencjał [tej metody] - podkreśla Koo. Jednym z plusów platformy jest stosunkowo nieduży koszt poszczególnych składników oraz niskie stężenia H2O2 (w systemach do wybielania zębów są one wyższe). Obecnie naukowcy pracują nad ulepszeniem swojej platformy. « powrót do artykułu
-
Zdaniem grupy uczonych chiński szczyt konsumpcji węgla miał miejsce wcześniej niż dotychczas sądzono. Ye Qi, Tong Wu i Jiaqi Lu z Tsinghua University oraz Nicholas Stern i Fergus Green z Grantham Research Institute on Climage Change and the Environment twierdzą, że chińska konsumpcja węgla spada od dwóch lat i prawdopodobnie jest to stały spadek. Chiny to największy użytkownik węgla, nic zatem dziwnego, że zużyciem tego surowca interesują się specjaliści z całego świata. Wpływa ono nie tylko na ceny węgla, ale przede wszystkim na zanieczyszczenie środowiska i globalne ocieplenie. W ciągu dekady chińska konsumpcja węgla zwiększyła się dramatycznie z 1,36 miliarda ton w roku 2000 do 4,24 miliardów ton w roku 2013. Jednak z chińskich oficjalnych statystyk wynika, że w pierwszym półroczu bieżącego roku chińska produkcja węgla spadła o 9,7%, a w całym roku ubiegłym o 5,8%. Zużycie węgla zmniejszyło się o 3,7%. Autorzy najnowszych badań stwierdzili, że do takiego stanu rzeczy przyczyniły się trzy zjawiska: spowolnienie wzrostu gospodarczego, spowolnienie rozwoju gałęzi przemysłu zależnych od węgla oraz polityka ekologiczna Pekinu. Jeszcze do niedawna aż 75% używanej w Chinach energii pochodziło z węgla. Od pewnego czasu odsetek ten spada w związku z rozwoje petrochemicznych i odnawialnych źródeł energii. W roku 2015 Państwo Środka uzyskiwało z węgla 64,4% zużywanej energii i należy się spodziewać, że odsetek ten będzie spadał. Naukowcy z Chin i Wielkiej Brytanii są zdania, że w Chinach zachodzi podobne zjawisko co w innych krajach rozwiniętych - po okresie gwałtownego przyspieszenia gospodarczego wzrost na stałe spowalnia. Na to nakłada się coraz większa świadomość ekologiczna społeczeństwa, które chce żyć w czystym środowisku i odpowiednie działania podejmowane przez władze. « powrót do artykułu
-
Badacze z Uniwersytetu Nowej Południowej Walii i Monash University wysunęli hipotezę, zgodnie z którą gruźlica mogła pojawić się wskutek kontrolowanego użycia ognia przez wczesnych ludzi. Zaprezentowali ją na łamach Proceedings of the National Academy of Sciences (PNAS) i przetestowali za pomocą modeli matematycznych w połączeniu z genetyką ewolucyjną, epidemiologią i paleontologią. Gruźlica zabija ludzi od tysięcy lat. Zdaniem badaczy, zebrała dotychczas największe żniwo pośród wszystkich chorób bakteryjnych. Jest unikatowa także i pod tym względem, że jest jedną z niewielu chorób, które najpierw pojawiły się u człowieka. Nie wiadomo jednak, skąd się wzięła. Australijscy naukowcy zaproponowali hipotezę, zgodnie z którą gruźlica pochodzi od prostego mikroorganizmu żyjącego w glebie. Wiadomo, że wdychanie dymu z ogniska osłabia odpowiedź immunologiczna płuc. Mikroorganizm, który do nich przeniknie np. wraz z kurzem, może znaleźć w nich wygodne dość bezpieczne miejsce do życia. Jako że opanowanie ognia pozwoliło ludziom na większe socjalizowanie się prowadziło ono - jak sugerują naukowcy - do częstszych kontaktów fizycznych, co z kolei umożliwiło bakterii przenoszenie się pomiędzy poszczególnymi osobnikami. Biorąc pod uwagę oba te czynniki nieszkodliwa bakteria glebowa mogła wyewoluować w śmiercionośną Mycobacterium tuberculosis. Aby przetestować swoją hipotezę naukowcy symulowali ewolucję bakterii glebowej i stwierdzili, że jest bardzo mało prawdopodobne, by powstał z niej zaraźliwy mikroorganizm chorobotwórczy. Gdy jednak do symulacji dodano warunki, w jakich żyli ludzie mający do dyspozycji ogień, niekorzystna dla nas ewolucja bakterii glebowej stała się znacznie bardziej prawdopodobna. « powrót do artykułu
-
Potomkowie owcy Dolly dożywają w zdrowiu sędziwego wieku, co dowodzi, że sklonowane zwierzęta mogą żyć normalnie, a dla naukowców jest sygnałem, iż możliwe będzie bezpieczne wykorzystywanie w medycynie sklonowanych komórek. Dolly urodziła się w 1996 roku, a padła przedwcześnie w roku 2003. Owca cierpiała na chorobę zwyrodnieniową stawów i zapalenie płuc. Specjaliści martwili się, że klonowane zwierzęta starzeją się szybciej niż poczęte w sposób naturalny. Teraz naukowcy oddalili te obawy informując, że 13 sklonowanych owiec, w tym 4 kopie Dolly mają obecnie 7-9 lat - co odpowiada ludzkiemu wiekowi 60-70 lat - i cieszą się dobrym zdrowiem. Przeprowadzone badania wskazują, że zwierzęta są wyjątkowo zdrowe" - mówi Kevin Sinclair z University of Nottingham. Naukowcy po raz pierwszy przeprowadzili tak szczegółowe badania stanu zdrowia sklonowanych zwierząt. Badali m.in. ciśnienie krwi, ryzyko zapadnięcia na cukrzycę i zdrowie stawów. Stan zdrowia żadnej z owiec nie budzi większych zastrzeżeń. U niektórych zauważono łagodne zwyrodnienie stawów, a u jednej umiarkowane schorzenie, typowe dla jej wieku. Dobry stan zdrowia potomków Dolly daje nadzieję na rozwój medycyny regeneracyjnej. Przed naukowcami wciąż jeszcze długa droga, gdyż nie wszystkie komórki rozwijają się prawidłowo podczas procesu klonowania, a sam proces jest złożony. Potomkami Dolly są Debbie, Denise, Dianna i Daisy. Wszystkie mają 9 lat. W przeciwieństwie do Dolly, która całe życie spędziła w zamknięciu, wymienione zwierzęta przebywają głównie na zewnątrz budynków. To może być jednym z powodów ich dobrego stanu zdrowia. Owce trzymane w zamknięciu są bardziej podatne na infekcje. Pomimo tego, że klonowanie jest wykorzystywane w amerykańskim przemyśle spożywczym, to największe związane z nim nadzieje łączą się z medycyną regeneracyjną. Naukowcy mają nadzieję, że dzięki doświadczeniom zdobytym na zwierzętach będą kiedyś w stanie zastępować uszkodzone komórki, np. rdzenia kręgowego, zdrowymi klonami. « powrót do artykułu
-
Bakterie podróżują stopem na mikroplastiku?
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Potencjalnie chorobotwórcze przecinkowce z rodzaju Vibrio mogą przetrwać na pływających w morzu mikrofragmentach tworzyw sztucznych. W przyszłości naukowcy z Instytutu Badań Polarnych i Morskich im. Alfreda Wegenera chcą określić rolę cząstek plastiku w akumulacji i dystrybucji tych bakterii. Fale upałów nasilają namnażanie patogennych bakterii w Morzu Północnym i Bałtyku. W ostatnich latach dotyczyło to także przecinkowców z rodzaju Vibrio, które mogą wywoływać biegunki czy poważne stany zapalne. Vibrio wygrywają na zmianie klimatu, ponieważ w wyższych temperaturach ich liczba rośnie - podkreśla dr Gunnar Gerdts. Gdy latem temperatura jest umiarkowana, bakterie występują sporadycznie, kiedy jednak temperatura wody przekroczy 22 stopnie Celsjusza, namnażają się intensywnie. Zwłaszcza w rejonach przybrzeżnych Bałtyku takie powtarzające się fale upałów wiązały się z przypadkami zachorowań i zgonów powodowanych przez Vibrio vulnificus. Zespół Gerdtsa pobrał próbki wody morskiej, by sprawdzić, czy przecinkowce korzystają z nowego habitatu zwanego plastikosferą. Autorzy publikacji z pisma Marine Environmental Research przypominają, że różne bakterie, grzyby i mikroglony żyją w biofilmach na powierzchni cząstek plastiku. Sekwencjonowanie genomu Vibrio sugerowało zaś, że one także mogą stanowić część tego ekosystemu. Mikrobiolodzy z Helgoland udowodnili, że potencjalnie patogenne gatunki bakterii z rodzaju Vibrio rzeczywiście mogą występować w biofilmach utworzonych na mikrocząstkach tworzyw sztucznych. Gerdts wspomina nawet o przecinkowcach podróżujących na nich "stopem". Naukowcy ze statku badawczego Heincke pobrali próbki z 62 stacji na terenie Mórz Północnego i Bałtyckiego. Za pomocą katamaranu Neuston zebrano mikroplastik znajdujący się tuż pod powierzchnią wody. Na 19 ze 185 cząstek znaleziono dowody występowania Vibrio (w większości przypadków wykrywano je także w wodzie z tych samych stacji). Na szczęście naukowcy nie znaleźli żadnych patogennych genotypów. U wybrzeży Morza Północnego i Bałtyku regionalne biura dochodzeniowe prowadzą już wyrywkowe kontrole próbek wody pod kątem obecności przecinkowców Vibrio. Gdyby w przyszłości cząstki z nimi zaczęły się regularniej pojawiać, byłoby to powodem do zmartwień, gdyż generalnie biofilmy mają większą gęstość bakteryjną niż otwarte wody. Hodowla na pożywce wykazała wyłącznie, czy Vibrio występują w wodzie i mikroplastiku. Nie wiadomo więc, czy przecinkowce akumulują się na tworzywie. Z tego względu naszym przyszłym celem będzie określenie liczby Vibrio na cząstkach plastiku za pomocą ilościowej reakcji polimeryzacji łańcuchowej [ang. quantitative polymerase chain reaction, Q-PCR]. To z kolei umożliwi dokonywanie porównań. « powrót do artykułu -
Amazon uzyskał zgodę brytyjskich władz na testowanie dronów dostawczych. Amerykańska korporacja chce sprawdzić trzy istotne aspekty pracy dronów. Pierwszy z nich to prowadzenie drona znajdującego się poza zasięgiem wzroku operatora na terenach wiejskich i podmiejskich. Kolejny to test czujników pozwalających dronowi na unikanie przeszkód. W końcu aspekt trzeci to test technologii pozwalającej jednej osobie na kontrolowanie wielu dronów jednocześnie. Wielka Brytania jest liderem pod względem działań umożliwiających rozwijanie dronów. Od pewnego już czasu inwestujemy tutaj w prace badawczo-rozwojowe nad usługą PrimeAir - mówi Paul Misener, odpowiedzialny w Amazonie za globalną politykę innowacji. Dyrektor Civilian Aviation Authority (CAA), Tim Johnson, stwierdził, że urzędnicy będą w pełni zaangażowane w testy prowadzone przez Amazona, a zdobyte doświadczenia wykorzystają do udoskonalenia polityki i regulacji dotyczących dronów. W ubiegłym roku Amazon uzyskał podobne zezwolenie na terenie USA. Koncern chce w przyszłości korzystać z dronów, by jeszcze szybciej dostarczać przesyłki swoim klientom. « powrót do artykułu
-
Biorąc pod uwagę, że do 2050 roku liczba osób po dziewięćdziesiątce wzrośnie 4-krotnie, naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine postanowili sprawdzić, czy 4 miary słabej formy fizycznej można połączyć z podwyższonym ryzykiem demencji u osób w wieku 90+. Wcześniejsze badania pokazały, że słaba forma koreluje z podwyższonym ryzykiem demencji u osób poniżej 85. r.ż. Dotąd nie wiedziano jednak, czy związek występuje także dla ludzi w wieku 90 lat i starszych. Amerykanie analizowali przypadki 578 osób (176 mężczyzn i 402 kobiety) w wieku 90 lat i starszych, które brały udział w The 90+ Study; średni wiek wynosił 93,3. Naukowcy co pół roku zapraszali ochotników na badania fizykalne i neurologiczne. Seniorzy rozwiązywali także baterię testów poznawczych. Na początku studium 46% uczestników miało łagodne zaburzenia poznawcze (problemy z zapamiętywaniem lub myśleniem). Reszta znajdowała się w poznawczej normie. Akademicy śledzili losy seniorów przez średnio 2,6 roku. W tym czasie niemal u 40% rozwinęła się demencja. Autorzy publikacji z Journal of the American Geriatrics Society zauważyli związek między ryzykiem demencji a wynikami 2 testów: testu równowagi w pozycji stojącej (Standing Balance Test) oraz chodu na dystansie 4 metrów. Biorąc poprawkę na inne potencjalnie istotne czynniki, akademicy zauważyli, że najsilniej z występowaniem demencji koreluje równowaga w pozycji stojącej. Dalej uplasowały się wyniki testu chodu i siły chwytu. Związek z testem 5 wstań z krzesła nie był istotny statystycznie. W każdym przypadku Amerykanie wyliczali tzw. hazard względny (HR), czyli względne prawdopodobieństwo zajścia jakiegoś zdarzenia - tu rozwoju demencji - w danym czasie przy założeniu, że zdarzenie to do tej pory nie wystąpiło. Naukowcy podkreślają, że dalsze badania mogą pozwolić opracować strategie prewencyjne i terapie. « powrót do artykułu
-
W południowo-wschodniej Boliwii - ok. 64 km od Sucre - zespół paleontologów odkrył skamieniały ślad stopy dinozaura mierzący aż 1,15 m. Omar Medina z Bolivian Paleontology Network ujawnia, że trop zostawił ok. 78-80 mln lat temu teropod z rodziny abelizaurów (Abelisauridae). Sebastian Apestiguia, argentyński paleontolog, który weryfikował znalezisko, powiedział gazecie La Razón, że ślad jest o wiele większy niż odkryte do tej pory ślady przedstawicieli tego samego taksonu. Wg niego, zwierzę, które go pozostawiło, miało ponad 12 m długości, podczas gdy inne mięsożerne południowoamerykańskie dinozaury z końca kredy zwykle osiągały maksymalne rozmiary ok. 9 m. Przewodnik paleontologiczny Grover Marquina znalazł ślad abelizaura ok. 2 tygodni temu, badając teren, by na zlecenie władz wyznaczyć nowy szlak turystyczny. Ślady dinozaurów o średnicy do 2 m znajdowano także we Francji i w Argentynie. « powrót do artykułu
-
Klęska żywiołowa i zróżnicowanie etniczne przepisem na wojnę?
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Humanistyka
Klęski żywiołowe, takie jak fale upałów czy susze zwiększają ryzyko konfliktów zbrojnych w krajach o wysokim stopniu zróżnicowania etnicznego. Konflikty zbrojne są powodowane przez wiele różnych czynników, jednak przeprowadzone właśnie analizy statystyczne wykazały, że w krajach zróżnicowanych etnicznie są one często powodowane katastrofami naturalnymi, które napędzają napięcia społeczne. Dewastujące klęski żywiołowe mają niszczący potencjał, który wydaje się odgrywać szczególnie tragiczną rolę w społeczeństwach zróżnicowanych etnicznie - mówi główny autor badań, Carl Schleussner z Poczdamskiego Instytutu Badań nad Wpływem Klimatu. Naukowcy odkryli, że niemal 25% konfliktów zbrojnych w krajach etnicznie zróżnicowanych zbiega się w czasie klęskami żywiołowymi. Zjawisko takie widoczne jest nawet wówczas, gdy z równania wyłączymy zmiany klimatyczne. Klęski żywiołowe nie powodują bezpośrednio konfliktów, jednak mogą zwiększać ryzyko ich wybuchu. Wykazaliśmy w sposób naukowy to, co podpowiada intuicja - dodaje Schleussner. Naukowcy przeanalizowali lata 1980-2010 i skupili się na skutkach gospodarczych klęsk żywiołowych. Do swojej analizy wykorzystali dane z firmy ubezpieczeniowej Munich Re, informacje o konfliktach zbrojnych i składzie etnicznym społeczeństw. Byliśmy zaskoczeni, w jak dużym stopniu takie kwestie jak konflikty, bieda czy nierówność są związane ze zróżnicowaniem etnicznym. Sądzimy, że zróżnicowanie może służyć jako czynnik pozwalający na przewidywanie konfliktów w sytuacji pojawienia się dodatkowych czynników, takich jak klęski żywiołowe. Czyni to kraje wieloetniczne szczególnie podatnymi na negatywne skutki klęsk żywiołowych - mówi współautor badań Jonathan Donges. Naukowcy zwracają uwagę, że wysiłki na rzecz ustabilizowania klimatu mogą przynieść korzyść w postaci mniejszej liczby konfliktów zbrojnych. Tak się bowiem składa, że jedne z najbardziej niespokojnych regionów świata, w tym północ i centrum Afryki oraz Azja Centralna są bardzo zróżnicowane etnicznie oraz mocno narażone na zmiany klimatyczne. « powrót do artykułu -
Połączenie kurkuminy, polifenolu z kłączy ostryżu długiego, i sylimaryny z łupin nasiennych ostropestu plamistego hamuje namnażanie i rozprzestrzenianie komórek raka jelita grubego i nasila ich apoptozę. Naukowcy z Uniwersytetu w Saint Louis pracowali z 3 liniami komórek raka jelita grubego: DLD-1, HCT116 i LoVo. Okazało się, że potraktowanie ich najpierw kurkuminą, a następnie sylimaryną było skuteczniejsze niż związki zastosowane w pojedynkę (występował efekt synergiczny). Połączenie tych fitozwiązków hamowało komórki raka, nie dopuszczając do ich namnażania i rozprzestrzeniania. Dodatkowo, gdy komórki najpierw wystawiono na oddziaływanie kurkuminy, a później sylimaryny, obserwowaliśmy duże nasilenie apoptozy. Związki otrzymywane z roślin mogą [zatem] stanowić alternatywę dla [tradycyjnych] metod terapii, pozwalając na uniknięcie toksycznych skutków chemioterapii - przekonuje dr Uthayashanker Ezekiel. Kurkumina hamowała namnażanie komórek rakowy w sposób zależny od stężenia, zaś sylimaryna wykazywała znaczące hamowanie wyłącznie przy najwyższych ocenianych stężeniach. W hodowlach potraktowanych oboma związkami zaobserwowano zaokrąglenie oraz pączkowanie (blebbing) błony komórkowej. Testy określające aktywację kaspazy-3/7 (apoptoza) wykazały, że zastosowanie kurkuminy zwiększyło ją 3-krotnie, a kurkuminy z sylimaryną aż 5-krotnie (w porównaniu do komórek kontrolnych i wystawionych na działanie samej sylimaryny). Autorzy raportu z Journal of Cancer ujawniają, że gdy komórki DLD-1 potraktowano najpierw kurkuminą, a później sylimaryną, stwierdzono duże nasilenie apoptozy. Sugeruje to, że kurkumina uwrażliwiła je na działanie sylimaryny. Ezekiel dodaje, że potrzeba dalszych badań, by stwierdzić, czy kurkumina i sylimaryna sprawdzą się u ludzi chorych na raka jelita grubego. W kolejnym etapie naukowcy chcą ustalić, w jaki sposób kurkumina i sylimaryna wpływają m.in. na transkrypcję i ekspresję. Później przyjdzie kolej na badania na zwierzętach i ludziach. Zbyt wysokie stężenia kurkuminy i sylimaryny mogą być szkodliwe dla ludzi. Nadal musimy się sporo dowiedzieć i jak na razie bezpieczniej jest uzupełnić dietę przyprawami i zapewnić sobie kurkuminę w postaci dań z kurkumą/curry niż zażywać duże stężenia tego polifenolu. « powrót do artykułu
-
Z oglądaniem filmów 3D nieodłącznie wiąże się konieczność zakładania specjalnych okularów. Wkrótce jednak się ich pozbędziemy dzięki współpracy naukowców z MIT oraz Instytutu Weizmanna. W swoim najnowszym artykule opisują oni ekran kinowy, który umożliwia zobaczenie obrazu 3D z każdego miejsca w kinie bez konieczności zakładania okularów. Technologia Cinema 3D wykorzystuje specjalny układ luster i soczewek odpowiedzialnych za przekazanie odpowiedniego obrazu do każdego miejsca na sali. Obecnie istniejące propozycje oglądania obrazu 3D bez potrzeby wykorzystywania specjalnych okularów zakładają użycie wyświetlaczy o tak kolosalnej rozdzielczości, że ich użycie staje się niepraktyczne. My zaprezentowaliśmy pierwsze praktyczne podejście do 3D na dużą skalę bez potrzeby noszenia okularów - mówi profesor Wojciech Matusik z MIT. Obecnie istnieją monitory pokazujące obraz 3D bez konieczności zakładania okularów. Wykorzystują one tzw. bariery paralaksy, czyli dodatkowe warstwy materiału znajdujące się przed ekranem, które pozwalają każdemu oku widzieć nieco inny zestaw pikseli. Bariery paralaksy muszą znajdować się w stałej odległości od widza, zatem technologii tej nie można użyć w kinach czy na dużych przestrzeniach, gdzie obraz oglądany jest przez ludzi znajdujących się w różnych odległościach od ekranu i pod różnym kątem. Jako główne założenie Cinema 3D przyjęto, że ludzie w kinie zmieniają pozycję głowy jedynie w wąskim zakresie ograniczonym szerokością ich fotela. Wystarczy zatem w wyświetlanym obrazie zakodować bariery paralaksy osobno dla każdego miejsca w kinie, a całość uzupełnić specjalnym zestawem luster i soczewek. W telewizorze 3D musisz uwzględnić ludzi oglądających obraz pod różnym kątem, trzeba więc podzielić ograniczoną liczbę pikseli na wszelkie możliwe pozycje oglądającego. Autorzy Cinema 3D sprytnie wykorzystali fakt, że kina mają stały rozkład miejsc, w których ludzie siedzą w jednej pozycji przez całą projekcję stwierdził profesor Gordon Wetzstein z Uniwersytetu Stanforda. Na razie Cinema 3D nie jest gotowa do komercyjnego debiutu. Prototyp zakłada wykorzystanie 50 zestawów luster i soczewek, a wielkość ekranu jest podobna do wielkości kartki papieru. Jednak autorzy koncepcji wykazali się nowatorskim podejściem do tematu, co daje nadzieję, że w przyszłosci ich koncepcja zostanie przeskalowana i trafi do kin. « powrót do artykułu
-
Niemieccy archeolodzy znaleźli narzędzie sprzed ok. 40 tys. lat, które służyło do produkcji lin, kluczowego elementu technologii prehistorycznych zbieraczy i myśliwych. Autorzy publikacji z pisma Archäologische Ausgrabungen Baden-Württemberg podkreślają, że choć w rzadkich przypadkach znajdowano odciski sznura w ceramice oraz jego przedstawienia w sztuce epoki lodowcowej, to de facto o linach i tekstyliach z paleolitu nie wiadomo było właściwie nic. Zespół prof. Nicholasa Conarda z Uniwersytetu w Tybindze natrafił na 20,4-cm narzędzie z kości mamuta w jaskini Hohle Fels w pobliżu miasta Ulm na terenie Jury Szwabskiej. Znajdują się w nim 4 otwory o średnicy od 7 do 9 mm. W każdym z otworów precyzyjnie wyrzeźbiono głębokie spiralne nacięcia. Wg specjalistów, nie były one zdobieniami, ale cechami dizajnu sprzętu do produkcji lin. W przeszłości podobne znaleziska uznawano za urządzenia do produkcji strzał, dzieła sztuki, a nawet instrumenty muzyczne. Dzięki doskonałemu zachowaniu i świetnie zaplanowanym testom ekipy dr Veerle Rots z Uniwersytetu w Liège udało się jednak zademonstrować, że kościane narzędzie służyło do produkcji lin z włókien roślinnych występujących w okolicach Hohle Fels. To narzędzie daje odpowiedź na pytanie nękające naukowców od dziesięcioleci: jak w paleolicie wykonywano liny - podkreśla Rots. Narzędzie do produkcji lin znaleziono w pobliżu podstawy osadów oryniackich ze stanowiska. Podobnie jak znalezione kilka lat temu w Hohle Fels figurka Wenus i flet, urządzenie do produkcji lin ma ok. 40 tys. lat. Od 23 lipca kościane urządzenie znajduje się na wystawie w Muzeum Prehistorii w Blaubeuren. « powrót do artykułu
-
Przed ośmioma laty emocjonowaliśmy się walką Microsoftu o przejęcie Yahoo!. Koncern z Redmond chciał kupić niegdysiejszą gwiazdę internetu za niemal 50 miliardów dolarów. Microsoft nie zrealizował swoich planów, a teraz to, co pozostało z Yahoo! zostało kupione przez Verizon za 4,83 miliarda USD. Verizon, nabywając Yahoo! chce wzmonić swój dział reklamy i mediów. W ubiegłym roku za 4,4 miliarda USD koncern kupił AOL. Teraz wzbogaci swoją ofertę o technologie reklamowe, wyszukiwarkę, system pocztowy i komunikator Yahoo. "Najważniejsza tutaj jest skala, którą zapewnia nam Yahoo!" mówi CNBC Marni Walden odpowiedzialna w Verizonie za innowacje i nowe rynki. Pani Walden dodaje, że dzięki przejęciu liczba użytkowników korzystających z usług Verizona zwiększy się z milionów do miliardów. "Dla Yahoo! to koniec dekady złego zarządzania. To kontynuacja strategii Verizona, który chce zostać znaczącym graczem na rynku bezprzewodowego internetu. To z kolei pozwoli Verizonowi na przejście z regulowanego rynku telekomów do rosnącego rynku nieregulowanego" - zauważa analityk Roger Entner. Transakcja zostanie zakończona prawdopodobnie na początku 2017 roku. Yahoo przestanie istnieć jako niezależna firma. Obecnie posiada ona 15% udziałow w chińskiej Alibaba Group Holding oraz 35,5% w Yahoo Japan Corp. Transakcja z Verizonem nie obejmuje gotówki należącej do Yahoo, udziałów w Alibabie oraz Yahoo Japan, obligacji zamiennych, mniejszych udziałów i mniej istotnych patentów. Obecnie kapitalizacja rynkowa Yahoo wynosi około 38 miliardów USD. Kapitalizacja rynkowa udziałów Yahoo! w Alibaba i Yahoo Japan to około 40 miliardów USD. « powrót do artykułu
-
Działo z Gdańska: pierwsze wykopane, nie wyłowione
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Humanistyka
W czwartek (21 lipca) na gdańskiej Wyspie Spichrzów znaleziono armatę sprzed kilkuset lat. Poinformował o tym rzecznik prasowy Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków Marcin Tymiński. Do odkrycia doszło podczas nadzoru archeologicznego, prowadzonego z powodu przebudowy ulicy Mołtawskiej. Żeliwna armata z XVIII bądź XIX w. znajdowała się 150 cm pod poziomem gruntu. Ponadmetrowe działo waży tonę i brakuje mu kawałka lufy. Najpopularniejsze kiedyś żeliwne armaty często się psuły. Na tym ich żywot się jednak nie kończył, bo zaczynały wtedy pełnić rolę balastu na statkach. Wydaje się, że tak właśnie było lub miało być w opisywanym przypadku (potwierdza to lokalizacja w pobliżu nabrzeża). Tymiński podkreśla, że to pierwsza armata, jaką w Gdańsku wykopano. Poprzednich znalezisk dokonywano bowiem w wodzie we wrakach. Archeolodzy mają nadzieję, że uda się namierzyć sygnatury czy emblematy, które pomogą w określeniu dokładnego wieku i losów działa. « powrót do artykułu -
DNA potwierdza oficjalną wersję śmierci Alberta I
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Humanistyka
Śmierć króla Belgów Alberta I wciąż budzi emocje i stała się podłożem dla licznych teorii spiskowych. Władca zginął 17 lutego 1934 roku podczas wspinaczki w Marche-les-Dames w Ardenach. Jako, że Albert był bardzo popularny wśród swoich rodaków i zyskał sławę za pozytywną rolę, jaką odegrał podczas I wojny światowej oraz fakt, że nie było świadków jego śmierci, przyczynił się do powstania teorii spiskowych. Ich całe spektrum rozciąga się od zbrodni z namiętności po morderstwo polityczne. Władca miał zostać zabity gdzieś indziej, a jego ciała albo miało nigdy nie być w Marche-les-Dames, albo też zostało przywiezione, a wypadek upozorowano. Po śmierci popularnego władcy Marche-les-Dames szybko stało się miejscem pielgrzymek, pojawiły się też relikwie w postaci krwi króla zebranej ponoć przez miejscowych w nocy z 17 na 18 lutego. Dziennikarz Reinout Goddyn, który pracuje dla flamandzkiego programu telewizyjnego Royalty, kupił przed kilku laty jedne z takich relikwii - liście pokryte krwią. W 2014 roku profesor Dieter Deforce z Uniwersytetu w Gent potwierdził, że jest to ludzka krew. Dotychczas nie wiadomo było jednak do kogo należy. Genetyk Maarten Larmuseau i jego zespół z Uniwersytetu w Leuven przeprowadzili śledztwo i znaleźli dwóch żyjących krewnych Alberta I. "Król Simeon von Sachsen-Coburg und Gotha, ostatni car Bułgarii i były premier Bułgarii, który jest spokrewniony z Albertem I od strony swojego ojca, oraz Anna Maria Freifrau von Haxthausen, niemiecka baronessa spokrewniona z Albertem I od strony swojej matki, zgodzili się współpracować. Oddali próbki DNA, które porównaliśmy z DNA z krwi z liści. Możemy potwierdzić, że jest to krew Alberta I" - oświadczyli naukowcy. Wspomniane badania były jedną z ostatnich szans na rozwikłanie zagadki śmierci króla. Od tamtych wydarzeń minęło 80 lat, świadkowie i osoby zaangażowane w śledztwo nie żyją, większość dowodów już nie istnieje. Autentyczność śladów krwi potwierdza oficjalną wersję śmierci Alberta I. Teorie mówiące o tym, że ciała nigdy nie było w Marche-les-Dames lub że zostało tam podłożone stają się wysoce nieprawdopodobne. Dodatkowo wykazaliśmy, że już w tamtym czasie niemożliwe było prawidłowe przeprowadzenie dochodzenia, gdyż poszukiwacze pamiątek zniszczyli miejsce wypadku - stwierdzili naukowcy. Specjaliści zwracają uwagę na kwestie etyczne związane z przeprowadzonym profilowaniem genetycznym. Poza identyfikacją profil genetyczny może ujawnić wiele wrażliwych informacji dotyczących na przykład linii królewskiej czy następstwa tronu - zauważa bioetyk Pascal Borry z Uniwersytetu w Leuven. Skupiliśmy się wyłącznie na identyfikacji, unikaliśmy innych dedukcji na podstawie DNA.[...] Profil genetyczny nie został upubliczniony, był natomiast dwukrotnie sprawdzany przez niezależnych ekspertów. Próbki DNA zostały zniszczone. Pozostały jedynie liście z krwią Alberta, które trafią albo do którejś z intytucji przechowujących dziedzictwo narodowe albo do instytucji naukowej - mówi profesor Larmuseau. « powrót do artykułu -
Naukowcy z Uniwersytetu Hokkaido jako pierwsi zmierzyli ciśnienie w gałce ocznej śpiących chorych z zespołem obturacyjnego bezdechu sennego (ZOBS). U pacjentów z ZOBS częściej występują udary i choroby serca, np. zawały. Są oni także bardziej podatni na jaskrę (występuje u nich ok. 10-krotnie częściej niż u osób bez ZOBS). Dotąd ciągły pomiar ciśnienia w gałce ocznej śpiących ludzi nastręczał sporo trudności technicznych. By sobie z tym poradzić, Japończycy posłużyli się specjalnym czujnikiem, przypominającym szkła kontaktowe. Monitorował on zmiany ciśnienia podczas powtarzających się epizodów bezdechu w czasie snu. Zwykle, gdy ludzie przestają oddychać (wydychać powietrze), rośnie ciśnienie w klatce piersiowej, a następnie w gałce ocznej. Japońskie studium pokazało jednak, że po zatrzymaniu oddechu u badanych z ZOBS ciśnienie śródgałkowe spadało. Japończycy wyjaśniają, że działo się tak, bo przez zwężenie bądź całkowite zapadnięcie dróg oddechowych pacjenci przestawali raczej wdychać niż wydychać powietrze, co powinno prowadzić do spadku ciśnienia w klatce piersiowej. Ponieważ przez zatrzymanie oddechu spadała saturacja krwi tlenem, mogło to wywoływać skutkujące jaskrą uszkodzenia nerwu wzrokowego. Studium pokazuje, że nerw wzrokowy może być uszkodzony przez niedotlenienie pod nieobecność skoków ciśnienia śródgałkowego. Rzuca to nieco światła na przypadki chorych z jaskrą z prawidłowym ciśnieniem w gałce ocznej. « powrót do artykułu
-
Ubezpieczenie od wypadków podczas gry w Pokémon Go
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Ciekawostki
IC Sberbank Life Insurance, spółka stowarzyszona Sbierbanku Rossii (Kasy Oszczędności Federacji Rosyjskiej), proponuje klientom darmowe ubezpieczenie Pokémon Go, które gwarantuje wypłatę do 50 tys. rubli (ok. 800 dol.) w razie wypadku związanego z grą. Jako największy ubezpieczyciel w Rosji czujemy się odpowiedzialni za użytkowników zyskującej niesamowitą popularność gry Pokémon G. Biorąc pod uwagę liczbę doniesień ze świata o osobach poszkodowanych w czasie łapania pokémona [ludzie zderzają się z policyjnymi radiowozami, spadają ze schodów, a nawet klifów, zdarzają się też postrzały], stworzyliśmy dla graczy darmowy produkt. [Co ważne], pozwala nam on również podnieść świadomość finansową społeczeństwa: grając, młodsze pokolenie może się bowiem zaznajomić takimi narzędziami jak ubezpieczenie - podkreśla Maksim Czernin, szef IC Sberbank Life Insurance. Przedstawiciele Sberbanku zaznaczają, że dzięki ubezpieczeniu można się całkowicie skupić na grze. By stać się właścicielem polisy, wystarczy wpisać swój nick z gry i numer telefonu na poświęconej pokemonom witrynie Sbiérbank Go. Użytkowników instruuje się też, by zrobili zdjęcie miejsca wypadku, bo przyda się to przy ocenie szkód. Gdy 18 lipca pojawiła się informacja o ubezpieczeniu, wielu internautów podejrzewało, że jest ona fałszywa. Biuro prasowe Sberbanku szybko jednak zdementowało te pogłoski i potwierdziło, że produkt naprawdę istnieje. « powrót do artykułu -
Każdy słyszał o Wezuwiuszu czy Etnie, jednak na terenie Włoch znajduje się wiele niebezpiecznych wulkanów. Afrykańska płyta tektoniczna zanurza się pod płytę eurazjatycką, czyniąc ten obszar aktywnym tektonicznie. W odległości około 30 kilometrów od Rzymu znajduje się kompleks wulkanicznych wzgórz Colli Albani. Wydają się one nieczynne, gdyż w całej ludzkich historii nie zanotowano żadnego przykładu ich erupcji. Jednak w latach 90. ubiegłego wieku naukowcy zauważyli, że wysokość wzgórz rośnie, a okolica doświadczyła trzęsienia ziemi. Spod gruntu wydobył się dwutlenek węgla, który zabił wiele zwierząt. Naukowcy natychmiast zainteresowali się tym zjawiskiem, przeprowadzili badania i okazało się, że w ciągu ostatnich 600 000 lat wulkan wybuchł 11 razy. Jest zatem uśpiony, a nie wygasły. Colli Albani postanowił przyjrzeć się Fabrizio Marra z Narodowego Instytutu Geofizyki i Wulkanologii. Bliskość Rzymu oraz wielu innych miejscowości, w tym papieskiej rezydencji w Castel Gandolfo, spowodowała, że wulkan stał się obiektem szczególnego zainteresowania. Teraz Marra i jego zespół twierdzą, że wulkan się budzi. Włoscy naukowcy zebrali próbki lawy i popiołów z sześciu ostatnich erupcji, które miały miejsce w ciągu ostatnich 365 000 lat i przesłali je do zbadania Brianowi Jicha, geochronologowi z University of Wisconsin-Madison. Jicha stwierdził, że erupcje Colli Albani występują dość regularnie. Na przestrzeni ostatnich 100 000 lat miały one miejsce co 31 000 lat. Ostatni wybuch wulkanu nastąpił zaś 36 000 lat temu. Czas, w którym wulkan jest uśpiony, przekroczył już 31 000 lat, co wskazuje, że system jest gotowy do kolejnej erupcji - twierdzi Marra. Oczywiście sam czas jaki upłynął od ostatniej erupcji niczego jeszcze nie dowodzi, jednak Marra przedstawia kolejne dowody. Z danych satelitarnych i badań geologicznych wynika, że w ciągu ostatnich 200 000 lat wzgórza "napęczniały" o 50 metrów, co ma prawdopodobnie związek z gromadzeniem się pod nimi lawy. Zdaniem Marry lokalne procesy geologiczne spowodowały, że magma została zamknięta przez skały, jednak ciśnienie wewnątrz komory wzrosło już tak bardzo, może pokonać ciśnienie napierających skał. Uczony uważa, że do zmiany takiej doszło w ciągu ostatnich kilku tysięcy lat. "To tak, jakbyśmy piekli ciasto i widzieli, że jego powierzchnia zaczyna puchnąć od napierającej od wewnątrz bańki powietrza. W pewnym momencie ciasto pęknie" - stwierdza Marra. Uczony mówi, że w końcu magma znajdzie drogę na zewnątrz, dojdzie do erupcji wulkanu, ciśnienie w komorze opadnie, zostanie ona ponownie zamknięta i cały cykl rozpocznie się na nowo. Uspokaja jednak, że nic nie wskazuje na to, by do eksplozji miało dojść w najbliższym czasie. Jego zdaniem jest ona mało prawdopodobna w ciągu najbliższych 1000-2000 lat. Z wnioskami Marry nie zgadza się Guido Giordano, geolog z rzymskiego Tre University. Mówi on, że nie ma dowodów, by do komory napływała nowa magma, a za obserwowane procesy odpowiada magma już tam zgromadzona. Jego zdaniem Colli Albani jest nadal uśpiony. Naukowcy zgadzają się jednak co do tego, że obszar ten należy ciągle monitorować. « powrót do artykułu
-
Międzynarodowa Unia Telekomunikacyjna (ITU) szacuje, że do końca bieżącego roku około 3,9 miliarda osób - 53% populacji świata - wciąż nie będzie miało dostępu do internetu. Możliwość korzystania z sieci wydaje się nam czymś oczywistym, jednak oczywistym nie jest. W Europie, gdzie dostęp do sieci ma największy odsetek ludzi, z internetu wciąż nie korzysta 20,9% mieszkańców. Na przeciwległym biegunie znajduje się Afryka. A tam dostępu do sieci nie ma aż 74,9% ludzi. Z raportu dowiadujemy się, że istnieją olbrzymie różnice pomiędzy krajami rozwiniętymi a rozwijającymi się. Generalnie rzecz biorąc w krajach rozwiniętych dostęp do sieci ma ponad 80% mieszkańców, a krajach rozwijających się - ponad 40%. W Haiti, Jemenie, Myanmarze i Etiopii z internetu może korzystać tylko 15,2% populacji. Zwiększyły się też różnice w możliwości korzystania z internetu pomiędzy kobietami a mężczyznami. Jeszcze w 2013 roku różnica ta wynosiła 11%, obecnie wynosi 12,2%. W krajach rozwiniętych spadła w tym czasie z 5,8 do 2,8%, jednak wzrosła w krajach rozwijających się. Internet jest wciąż zbyt drogi dla wielu mieszkańców najuboższych krajów. Zdaniem ITU graniczna cena, poza którą ludzi z tych krajów nie stać na korzystanie z sieci wynosi 5% średnich miesięcznych dochodów. « powrót do artykułu
-
Naukowcom z różnych amerykańskich instytucji badawczych udało się określić maksymalny czas, przez który możemy siedzieć bądź leżeć bez narażania się na ryzyko uszkodzenia serca. Z artykułu opublikowanego w JAMA Cardiology dowiadujemy się, że naukowcy oparli się na szczegółowych analizach danych dotyczących 700 000 osób na przestrzeni 11 lat. Nie od dzisiaj wiadomo, że siedzący tryb życia, nieodłącznie związany z rozwojem cywilizacji i nowoczesnych technologii, nie jest zdrowy. Brak aktywności fizycznej powoduje liczne problemy. Dotychczas jednak nie udało się odpowiedzieć, jak długo można pozostawać w jednej pozycji (siedzącej i/lub leżącej) by nie zwiększać ryzyka uszkodzenia serca. Na podstawie przeprowadzonych analiz naukowcy stwierdzili m.in., że osoby siedzące średnio 12 godzin dziennie narażają się na o 14% większe ryzyko uszkodzeń serca niż osoby, które siedzą średnio 2,5 godziny dziennie. Granicznym czasem, przez który można stosunkowo bezpiecznie pozostawać w jednej pozycji (siedzącej i/lub leżącej) jest 10 godzin dziennie. Dłuższe siedzenie powoduje znaczny wzrost ryzyka uszkodzeń serca. Warto w tym miejscu uświadomić sobie, że pracownicy biurowi znajdują się w grupie podwyższonego ryzyka. Możemy przyjąć, że przez 7 godzin dziennie siedzą oni za biurkiem, kolejną godzinę siedzą przy jedzeniu, siedzą w samochodzie jadąc z pracy i do pracy, siedzą w domu oglądając telewizję itp. itd. W ten sposób z łatwością przekroczą 10 godzin siedzącego trybu życia. Autorzy badań nie potrafią odpowiedzieć na pytanie, czy np. poranne bieganie przed pracą pozwala pracownikowi biurowemu na zmniejszenie ryzyka związanego z siedzącym trybem życia. « powrót do artykułu