Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36970
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    226

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. W najnowszym Windows 10 Insider Preview znalazł się mechanizm, który pozwala na zablokowanie instalowania klasycznych aplikacji Win32. Pozwala on wybrać, skąd mogą pochodzić instalowane aplikacje. Użytkownik ma do dyspozycji trzy opcje. Pierwsza pozwala na instalowanie dowolnych programów, druga również, ale ze wskazaniem na aplikacje z Windows Store, a trzecia opcja umożliwia wyłącznie instalowanie programów z Windows Store. Wspomniana opcja jest domyślnie wyłączona, jednak użytkownik może ją łatwo włączyć. Nowy mechanizm może zostać wykorzystany jako dodatkowe zabezpieczenie przed złośliwym oprogramowaniem. Wielu użytkowników nie będzie z niego korzystało, ale tam, gdzie dostęp do komputera mają dzieci czy osoby dopiero uczące się obsługi zablokowanie możliwości instalowania programów z nieznanych źródeł będzie z pewnością przydatna. Z nowej funkcji będą mogły też korzystać np. szkoły czy przedsiębiorstwa. W Windows Store użytkownik znajdzie większość potrzebnych mu aplikacji, a jednocześnie korzystanie z autoryzowanego sklepu zmniejsza niebezpieczeństwo pobrania programu zarażonego złośliwym kodem. « powrót do artykułu
  2. Impulsowe lasery zbudowane w całości na światłowodach są coraz chętniej stosowane przez przemysł. Optycy z warszawskiego Centrum Laserowego Instytutu Chemii Fizycznej PAN i Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego wytworzyli w światłowodzie ultrakrótkie impulsy o dużej energii, używając w tym celu sposobu, który dotychczas uchodził za niemożliwy do zrealizowania. Rozwiązanie okazało się nie tylko użyteczne, ale także zaskakująco proste! W Centrum Laserowym Instytutu Chemii Fizycznej Polskiej Akademii Nauk (IChF PAN) i Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego (FUW) powstała nowatorska odmiana lasera światłowodowego. Za pomocą pomysłowego i prostego w realizacji rozwiązania warszawscy optycy „zmusili” jedną z odmian światłowodów do generowania ultrakrótkich impulsów o dużej energii. Szczególnie ciekawy jest przy tym fakt, że użyta metoda była uznawana przez specjalistów za niemożliwą do zrealizowania! Nowy laser jest przy tym pozbawiony mechanicznie wrażliwych części zewnętrznych, co czyni go atrakcyjnym rozwiązaniem dla przemysłu. Zgłoszony do opatentowania wynalazek już niedługo powinien wielokrotnie skrócić czas obróbki materiałów w obrabiarkach laserowych. Laser światłowodowy można skonstruować tak, żeby wszystkie procesy ważne dla powstania i kształtowania ultrakrótkich impulsów zachodziły w samym światłowodzie. Takie urządzenia, pozbawione zewnętrznych, mechanicznie wrażliwych elementów, działają bardzo stabilnie i idealnie nadają się do pracy w trudnych warunkach – mówi dr hab. Yuriy Stepanenko (IChF PAN). Akcja laserowa w światłowodzie prowadzi do powstania ciągłego strumienia światła. Uwalnianie energii w jak najkrótszych impulsach jest jednak znacznie korzystniejsze, ponieważ oznacza duży wzrost ich mocy. Za generowanie impulsów w laserach światłowodowych odpowiada układ nazywany nasycalnym absorberem. Gdy natężenie światła jest małe, absorber blokuje światło, gdy jest ono duże – przepuszcza. Ponieważ w impulsach femtosekundowych (a więc trwających milionowe części jednej miliardowej sekundy) natężenie światła jest znacznie większe niż w ciągłej wiązce, parametry absorbera można tak dobrać, żeby ten przepuszczał wyłącznie impulsy. W światłowodach jako nasycalny absorber stosowano m.in. płatki grafenu, nakładane cienką warstwą na końcówkę światłowodu. Ale światłowody mają średnice rzędu pojedynczych mikronów. Nawet niewielka energia upchnięta w tak małym przekroju ma znaczną gęstość na jednostkę powierzchni, co wpływa na żywotność materiałów. Dlatego gdy próbowano zwiększać moc impulsów femtosekundowych, grafen nałożony na czoło złączki ulegał zniszczeniu. Inne absorbery, na przykład z nanorurek węglowych, także mogą ulec degradacji – wyjaśnia mgr Jan Szczepanek, doktorant z Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego i pierwszy autor publikacji w czasopiśmie Optics Letters. W celu wygenerowania w światłowodzie impulsów femtosekundowych o wyraźnie większej energii warszawscy fizycy postanowili usprawnić nasycalne absorbery innego typu, działające nie dzięki wyjątkowym właściwościom materiałów, a wskutek sprytnego wykorzystania takich zjawisk optycznych jak efekty nieliniowe, powodujące zmianę współczynnika załamania szkła. Światło jest falą elektromagnetyczną, której pola elektryczne i magnetyczne zwykle drgają w przypadkowych, wzajemnie prostopadłych kierunkach. Gdy pola drgają cały czas w tej samej płaszczyźnie, falę nazywa się spolaryzowaną liniowo. W zwykłej optyce przyjmuje się, że gdy taka fala przemieszcza się przez ośrodek, odczuwa stały współczynnik załamania, niezależnie od natężenia światła. W optyce nieliniowej jest inaczej: przy dostatecznie dużym natężeniu światła współczynnik załamania zaczyna nieco rosnąć, tym bardziej, im większa jest wartość natężenia. Nasycalny absorber zbudowany dzięki zmianom stanu polaryzacji w wyniku efektów nieliniowych działa następująco. Na wejściu spolaryzowane liniowo światło jest dzielone na część o małym natężeniu i część o dużym natężeniu. Ośrodek absorbera można tak dobrać, by obie części odczuwały nieco inny współczynnik załamania, a więc by się poruszały z nieco innymi prędkościami (fazowymi). Wskutek różnicy prędkości płaszczyzna polaryzacji zaczyna się obracać. Na wyjściu z absorbera znajduje się filtr polaryzacyjny przepuszczający wyłącznie fale drgające prostopadle do płaszczyzny polaryzacji światła wchodzącego. Gdy laser pracuje w trybie ciągłym, światło w wiązce ma względnie małe natężenie, różnica dróg optycznych się nie pojawia, polaryzacja się nie zmienia i filtr na wyjściu blokuje światło. Przy odpowiednio dużym natężeniu, typowym dla impulsów femtosekundowych, obrót polaryzacji spowoduje, że impuls przeleci przez polaryzator. Aby nasycalny absorber z obrotem polaryzacji działał stabilnie, światłowód nie tylko musi mieć różne współczynniki załamania w dwóch kierunkach (a więc być dwójłomny), ale oba te współczynniki muszą być stałe. Problem w tym, że w zwykłych światłowodach dwójłomność pojawia się przypadkowo, np. wskutek naprężeń wywołanych naciśnięciem palca. Lasery zbudowane z takich światłowodów są niezwykle wrażliwe na czynniki mechaniczne. Z kolei światłowody zachowujące polaryzację są tak silnie dwójłomne, że impuls rozchodzi się w nich praktycznie tylko w jednym kierunku i skonstruowanie absorbera z obrotem polaryzacji przestaje być fizycznie możliwe. Na świecie produkuje się już dwójłomne światłowody zachowujące stan polaryzacji wpuszczanego do nich światła. My jako pierwsi zademonstrowaliśmy, jak z ich użyciem skonstruować nasycalny absorber: tniemy światłowód na segmenty o odpowiedniej długości i łączymy je ponownie, każdy kolejny obracając o 90 stopni względem poprzedniego – mówi doktorant Szczepanek. Obrót powoduje, że jeśli w jednym segmencie impuls o polaryzacji powiedzmy pionowej przemieszczał się wolniej, w kolejnym będzie biegł szybciej i dogoni drugi impuls, spolaryzowany prostopadle. Prosty zabieg pozwolił nam zatem wyeliminować główną przeszkodę na drodze do zwiększenia energii, czyli dużą różnicę prędkości między impulsami o różnych polaryzacjach, typową dla światłowodów zachowujących polaryzację – wyjaśnia dr Stepanenko. Im więcej obróconych segmentów, tym lepsza jakość impulsów generowanych w światłowodzie. W laserze zbudowanym w warszawskim laboratorium nasycalny absorber składał się ze światłowodu długości ok. 3 m, podzielonego na 3 segmenty, oraz filtrującego elementu polaryzacyjnego. Potencjalnie liczbę obróconych segmentów można zwiększyć nawet do kilkunastu. Nowy laser wytwarza impulsy femtosekundowe o wysokiej jakości i dużej energii, nawet tysiąc razy większej niż w laserach z absorberami materiałowymi. Z kolei w porównaniu do dotychczasowych laserów z absorberami z obrotem polaryzacji urządzenie warszawskich fizyków ma znacznie prostszą konstrukcją, a więc i większą niezawodność. « powrót do artykułu
  3. Większość właścicieli psów uważa te zwierzęta za członków rodziny. I najwyraźniej mają rację, gdyż najnowsze badania wykazały, że psy są znacznie bardziej podobne do ludzi niż nam się wydaje. Okazuje się bowiem, że pod względem inteligencji społecznej psy są znacznie bardziej podobne do 2-letnich dzieci niż nasi najbliżsi kuzyni, szympansy. Wyniki tych badań pozwolą lepiej zrozumieć nam społeczną ewolucję człowieka. Evan MacLean, dyrektor Arizona Canine Cognition Center na University of Arizona, przeprowadził wraz z zespołem serię eksperymentów. W ich czasie sprawdzano, jak 2-letnie dzieci, psy i szympansy radzą sobie z testami mierzącymi różne rodzaje zdolności poznawczych. Uczeni dowiedzieli się, że o ile szympansy dobrze wypadają w testach dotyczących środowiska fizycznego i odczuwania przestrzeni, to już słabiej radzą sobie w testach wymagających komunikacji i współpracy, takich jak podążanie za wskazującym coś palcem czy ludzkim spojrzeniem. W badaniach tych psy i dzieci wypadały lepiej niż szympansy, a naukowcy zauważyli podobne wzorce różnorodności wyników występujące pomiędzy poszczególnymi psami jak i poszczególnymi dziećmi. Profesor MacLean przypomina, że od dekady naukowcy poszukują tego, co czyni ludzi wyjątkowymi. Wydaje się, że pojawiające się u ludzi około 9 miesiąca życia zdolności do komunikacji społecznej odróżniają nas od innych gatunków. Wiele badań pokazuje, że pewne zdolności społeczne niekoniecznie znajdziemy u szympansów, ale występują one u psów i istnieje jakieś podobieństwo pomiędzy dziećmi i psami. Postanowiliśmy pójść dalej i zbadać, czy rzeczywiście takie podobieństwo występuje, czy też oba badane gatunki wykazują różny rodzaj inteligencji społecznej. Odkryliśmy, że istnieje pewien wzorzec. Gdy psy dobrze radzą sobie w jakimś obszarze społecznym, to zwykle są dobre też w powiązanych obszarach społecznych. I tak samo jest w przypadku dzieci, ale już nie w przypadku szympansów - stwierdza uczony. Uczeni postawili więc hipotezę, zgodnie z którą psy i ludzie ewoluowali pod wpływem podobnych czynników środowiskowych, które faworyzowały przeżywalność bardziej przyjacielskich osobników, nagradzając ich gotowość do współpracy. Nasza hipoteza robocza mówi, że te same zdolności pojawiły się u psów i ludzi w trakcie podobnych procesów ewolucyjnych, to co działo się z ludźmi w czasie ewolucji było podobne do tego, co działo się z psami w procesie udomowienia. Potencjalnie więc badając psy i proces ich udomowienia możemy nauczyć się czegoś o ewolucji człowieka - mówi MacLean. Uczony nie wyklucza też, że możemy się więcej dowiedzieć też o ludzkich ułomnościach, takich jak autyzm, który wiąże się z upośledzeniem kontaktów społecznych. Pomysł MacLeana i jego kolegów jest nowatorski. Zwykle, chcąc dowiedzieć się czegoś o ewolucji człowieka, uczeni badają szympansy, bonobo czy goryle. Badanie w tym celu psów to coś niezwykłego. Istnieją różne rodzaje inteligencji. Uważamy, że dla człowieka niezwykle ważna jest inteligencja społeczna, a to jest ten rodzaj inteligencji, którą psy rozwinęły w niezwykle wysokim stopniu. Bierzemy pod uwagę, że psy pod względem fizycznym są od nas całkowicie odmienne. Nigdy zatem nie będziemy twierdzili, że psy są lepszym modelem do badania ludzkiego mózgu. Są lepsze tylko w pewnym aspekcie zdolności społecznych. W badaniach MacLeana wzięły udział 552 psy, w tym psy domowe, psy trenowane do pomocy niepełnosprawnym czy psy wykrywające materiały wybuchowe. Uzyskane przez nie wyniki porównano z wynikami 150 dzieci w iweku 2 lat oraz 106 szympansów żyjących w rezerwatach w Afryce. « powrót do artykułu
  4. Prof. Aristide Dogariu z Uniwersytetu Środkowej Florydy opracował metodę monitorowania krwi pacjenta w czasie rzeczywistym w czasie operacji. Amerykanin posługuje się światłowodem, by w ten sposób przepuścić promień światła przez krew i zinterpretować sygnał, który ulega odbiciu. Wg specjalistów, dzięki temu nie trzeba będzie czekać na wyniki badań laboratoryjnych. Podczas operacji chirurdzy zwracają szczególną uwagę na zbyt szybkie krzepnięcie krwi chorego. Skrzepy mogą bowiem prowadzić do zagrażających życiu stanów, np. udaru lub zatorowości płucnej. Krzepnięcie stanowi problem zwłaszcza przy operacjach kardiologicznych, bo skrzep może zablokować tzw. płucoserce. By zapobiec krzepnięciu, stosowane są leki rozrzedzające krew. Tak czy siak, co 20-30 min trzeba jednak oddawać próbki krwi do badania laboratoryjnego, a testy mogą zająć do 10 minut. Dogariu rozwiązał ten problem, opracowując aparaturę ze światłowodem, który kieruje promień przez krew płynącą rurkami płucoserca. Sprzęt wykrywa odbite od niej światło. Maszyna stale interpretuje sygnał, by określić, jak szybko drgają erytrocyty. Wolne wibracje wskazują, że krew krzepnie i trzeba podać lek przeciwzakrzepowy. Technologia może powiadamiać lekarzy o pierwszych objawach krzepnięcia i zapewniać ciągłość danych w czasie długich operacji. Na tym właśnie polega nowość. Stały monitoring w czasie rzeczywistym jest dziś nieosiągalny [...]. Dr William DeCampli, szef pediatrii kardiochirurgicznej ze Szpitala Dziecięcego Arnolda Palmera, przez rok testował technologię podczas operacji 10 niemowląt. « powrót do artykułu
  5. Latem 2016 roku archeolodzy odkopujący zasypaną studnię z okresu Wikingów dokonali niespodziewanego odkrycia. Wśród ziemi, którymi właściciele zasypali studnię, znaleziono starannie wyrzeźbiony miniaturowy okręt, którym bawiło się dziecko. Zabawka była kopią okrętu Wikingów, a na środku miała wywierconą dziurę, w której zapewne znajdował się maszt. Ta zabawka sporo nam mówi o ludziach, którzy tutaj mieszkali. Po pierwsze, niezbyt często znajdujemy przedmioty, które należały do dzieci. Ale to pokazuje, że dzieci na tej framie mogły się bawić, że pozwalano robić im coś innego poza pomocą w gospodarstwie domowym - mówi Ulf Fransson, archeolog z Norweskiego Uniwersytetu Nauki i Technologii. Znalezienie liczącej 1000 lat zabawkowej łodzi to rzadkie wydarzenie. Nie jest jednak wyjątkowe. W 1900 roku w Trondheim znaleziono podobną zabawkę z okresu Wikingów. Jednak to zupełnie inna historia. W średniowieczu Trondheim – zwane wówczas Nidaros – było ważnym punktem handlowym, siedzibą władców i stolicą Norwegii. W bogatym mieście z pewnością byli ludzie, których stać było na zabawki dla dzieci i których dzieci miały czas się bawić. Inna warunki panowały na farmie w Ørland. Średniowieczna farma położona jest z dala od wybrzeża, nie jest też strategicznie ulokowana. W Ørland znajdują się lepiej położone farmy, stwierdziła archeolog Ingrid Ystgaard. Oznacza to, że farma, na której znaleziono łódź, zapewne nie była najbogatszą w okolicy. Mimo to, poziom życia na niej był wystarczająco wysoki, by ktoś znalazł czas, żeby wykonać zabawkę, a dziecko miało czas i możliwości, by się nią bawić. Zabawka z pewnością podobała się dziecku. Łodzie były jednymi z najbardziej zaawansowanych technologicznie obiektów Wieków Średnich. A ktoś włożył dużo, by zabawka wyglądała podobnie, jak oryginał. Dzięki temu była zapewne postrzegana jak naprawdę fajna. To tak jak dzisiejsze dzieci uważają, że realistycznie wyglądający miniaturowy samolot czy samochód są świetne - dodaje Fransson. « powrót do artykułu
  6. Dzięki substancji przypominającej cement kleszcz może się na kilka dni zakotwiczyć w skórze. Naukowcy z 2 uniwersytetów w Wiedniu chcą ją odtworzyć chemicznie i wykorzystać w badaniach biomateriałowych. Można sobie spokojnie wyobrazić, że w przyszłości będzie się wykorzystywać tę substancję do wytwarzania biologicznego kleju do ludzkich tkanek, np. by przymocować ścięgna i więzadła do kości bez uciekania się do metalu - wyjaśnia Sylvia Nürnberger z Wydziału Chirurgii Urazowej Wiedeńskiego Uniwersytetu Medycznego. By zbadać skład "korka" kleszczy, Nürnberger współpracuje z Martiną Marchetti-Deschmann z Wiedeńskiego Uniwersytetu Technologicznego. Kleje tkankowe wykorzystywane obecnie w chirurgii, np. do zespalania poważnych urazów skóry czy perforacji wątroby, są w pewnym stopniu toksyczne. Ponieważ inne nie są wystarczająco wytrzymałe, trwają poszukiwania alternatyw biologicznych. Obecnie naukowcy badają 300 kleszczy z Austrii. W ramach eksperymentu pajęczaki wbijają się w przypominającą skórę błonę, co prowadzi do wydzielania cementu. Planowane są także badania na kleszczach-gigantach z RPA. Mimetyki białek adhezyjnych omułków (ang. mussel adhesive proteins, MAPs), w których skład wchodzi L-3,4-dihydroksyfenyloalanina (DOPA), aminokwas odpowiadający, wg naukowców, zarówno za właściwości przylepne, jak i sieciujące MAPs, zapewniają za słabe wiązanie i nie nadają się do celów medycznych, dlatego naukowcy nadal szukają nowych klejów. Obiecującą inspiracją mogą być strzykwy, które wystrzeliwują ze swojego wora powłokowo-mięśniowego lepkie nici. Naukowcy wspominają też o gatunku salamandry, wydzielającym podczas ataku błyskawicznie schnący klej. Nie można też zapominać o larwach owadów czy krabach. « powrót do artykułu
  7. Gangi mangust pręgowanych (Mungos mungo) walczą ze sobą, gdy w grę wchodzi seks, a także zasoby czy terytorium. Podczas badań w Ugandzie biolodzy z Uniwersytetu w Exeter odkryli, że walki między mangustami są najczęstsze, gdy samice znajdują się w okresie płodnym i gdy grupy współzawodniczą o pokarm i terytorium. Podczas badań terenowych naukowcy byli świadkami brutalnych walk, często na śmierć i życie. W czasie konfliktów niektóre mangusty zapuszczały się do nor i zabijały młode swoich sąsiadów. W tym samym czasie samce i samice z walczących grup spółkowały. Walki były bardzo chaotyczne. Po każdej ze stron w bitwę było zaangażowanych 20-30 mangust - opowiada dr Faye Thompson. Zwierzęta rzucały się naprzód i rozpoczynała się walka. Niektóre mangusty ścigały się po krzakach. W tym samym czasie część samców i samic ze skłóconych grup się parzyła. Autorzy artykułu z pisma Animal Behaviour zauważyli, że ciężarne samice rzadziej traciły młode po takich zdarzeniach. To zastanawiające spostrzeżenie. Jedno z możliwych wyjaśnień jest takie, że w okresach konfliktu z konkurencyjną grupą nienarodzone mangusty są uznawane za szczególnie cenne. Samice znajdują sposób na utrzymanie ciąży, by np. skompensować zmniejszoną liczebność stada po walkach i sprawić, że grupa będzie w przyszłości większa i bardziej konkurencyjna. Brytyjczycy podkreślają, że mangusty pręgowane rzadko opuszczają grupę, w której się urodziły, dlatego członkowie stada są zazwyczaj ze sobą spokrewnieni. Walki między grupami są więc okazją do uniknięcia chowu wsobnego. Konflikt między grupami może być u zwierząt społecznych bardzo intensywny, ale dotąd dogłębne analizy tego zjawiska prowadzono tylko u ludzi i szympansów. Nasze wyniki sugerują, że walki między grupami są jedną z najważniejszych sił sprzyjających solidarności i współpracy mangust. « powrót do artykułu
  8. Elon Musk poinformował wczoraj, że jego firma SpaceX, wyśle w przyszłym roku dwie osoby w podróż dookoła Księżyca. Jeśli plany te zostaną zrealizowane, będą to pierwsi od niemal 50 lat ludzie, którzy polecą w okolice Srebrnego Globu. Musk mówi, że dwie osoby, znające się prywatnie, zapytały go o możliwość wycieczki w pobliże Księżyca. SpaceX zgodziło się przygotować taką podróż. Firma nie ujawnia ani nazwisk swoich klientów, ani ceny przedsięwzięcia. SpaceX jeszcze nigdy nie woziła ludzi w przestrzeń kosmiczną. Obecnie przygotowuje się do pierwszego w swojej historii dostarczenia astronautów na Międzynarodową Stację Kosmiczną. Misja ma odbyć się w połowie przyszłego roku. A pół roku później kapsuła Dragon i rakieta Falcon Heavy mają wynieść w przestrzeń kosmiczną turystów chętnych na podróż dookoła Księżyca. Jeśli wszystko się uda, podróż odbędzie się blisko 50. rocznicy pierwszej załogowej misji na Książyc. Cały lot SpaceX będzie odbywał się autonomicznie. Ludzie przejmą kontrolę nad Dragonem tylko wówczas, jeśli coś pójdzie źle. Musk przyznaje, że lot związany jest z pewnym ryzykiem, ale twierdzi, że jego klienci są tego świadomi. Zapowiada też, że turyści przejdą intensywne szkolenie przed lotem. Obecnie wiemy tylko, że Dragon z turystami zbliży się do Srebrnego Globu, a następnie obleci go dookoła. Pojazd oddali się być może nawet na odległość 650 000 kilometrów od Ziemi, a cała podróż będzie trwała tydzień. Pozostaje pytanie, czy Musk zrealizuje swoje zapowiedzi. Niedawno SpaceX opóźniła o dwa lata swoją pierwszą marsjańską misję. Warto jednak pamiętać, że firma ma na swoim koncie wiele sukcesów. Jest pierwszym prywatnym przedsiębiorstwem, które wysłało swój pojazd na ISS i pierwszym, kóre doprowadziło do lądowania rakiety nośnej. « powrót do artykułu
  9. W związku z globalnym ociepleniem do roku 2100 na największym ziemskim habitacie – dnie oceanicznym – może zabraknąć pożywienia i dojdzie tam do głębokich zmian ekologicznych spowodowanych m.in. rosnącymi temperaturami, zakwaszeniem i rozprzestrzenianiem się stref beztlenowych. Do takich wniosków doszli naukowcy z 20 czołowych światowych instytucji oceanograficznych. Wyniki ich badań, opartych na 31 modelach komputerowych, dotyczą wpływu temperatury, ilości tlenu, kwasowości oraz dostępności pożywienia na głębokościach od 200 do 6000 metrów. W wielu tych obszarach bioróżnorodność jest zależna od ilości pożywienia, które opada na dno. W ciągu kolejnych 80 lat w niektórych częściach globu ilość tego pożywienia spadnie o połowę - mówi Andrew Thurber z Oregon State University. Prawdopodobnie dominować zaczną mniejsze organizmy. Niektóre gatunku zwiększą swoją liczebność, niektóre będą migrowały, a wiele wyginie. W niektórych częściach oceanów pojawi się prawdopodobnie więcej meduz i głowonogów, a spadnie liczba ryb i koralowców żyjących w chłodnych wodach – dodaje uczony. Z badań wynika, że na głębokości pomiędzy 3 a 6 tysięcy metrów temperatury na Północnym Atlantyku oraz Oceanach Południowym i Arktycznym wzrosną o 0,5 do 1 stopnia Celsjusza. Jeszcze większy wzrost zostanie zanotowany na głębokościach 200-3000 metrów. Na Pacyfiku, Atlantyku i Oceanie Arktycznym spodziewany jest wzrost o niemal 4 stopnie Celsjusza. To kolosalna zmiana w środowisku morskim. To tak, jakbyśmy po milionach lat mieli pierwsze lato. W wyniku tego procesu będzie brakowało pożywienia. W wyższej temperaturze wzrośnie bowiem metabolizm organizmów żyjących na dnie, a to znaczy, że będą potrzebowały więcej pożywienia w czasie, gdy będzie go mniej - dodaje Thurber. Już obecnie na głębokości ponad 3000 metrów jest bardzo ograniczony dostęp do źródeł pożywienia. Obszary takie go jedne z najuboższych części naszej planety. Habitaty te już obecnie na każdy metr kwadratowy powierzchni mają w ciągu roku do dyspozycji mniej węgla na metr kwadratowy niż znajduje sie w kostce cukru. A dostępność pożywienia skurczy się jeszcze o połowę. Habitaty te zajmują połowę powierzchni Ziemi, więc wpływ zmian będzie olbrzymi - dodaje Andrew Sweetman z Uniwersytetu w Edynburgu. « powrót do artykułu
  10. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) sporządziła pierwszą w historii listę lekoopornych bakterii, które w największym stopniu zagrażają ludzkiemu zdrowiu i najpilniej wymagają stworzenia nowych leków. Listę opracowano, by sprzyjać badaniom i opracowywaniu (research and development, R&D) nowych antybiotyków. Lista to nowe narzędzie, które ma zagwarantować, że sektor R&D będzie reagować na potrzeby zdrowia publicznego. Lekooporność narasta i szybko zaczyna nam brakować skutecznych opcji terapeutycznych. Jeśli pozostawimy wszystko samym siłom marketingowym, nowe leki [...] nie powstaną na czas - podkreśla dr Marie-Paule Kieny. Wyodrębniono 3 kategorie, które odzwierciedlają, jak pilnie potrzeba leków na daną bakterię: 1) krytycznie, 2) priorytetowo i 3) średnio pilnie. W 1. znalazły się wielolekooporne bakterie Gram-ujemne, które stwarzają szczególne zagrożenie w szpitalach, domach opieki i wśród pacjentów wymagających stosowania różnych urządzeń medycznych, np. cewników lub respiratorów. Acinetobacter baumannii, pałeczka ropy błękitnej (Pseudomonas aeruginosa) i enterobakterie, w tym pałeczki okrężnicy (Escherichia coli), mogą powodować ciężkie i niejednokrotnie śmiertelne infekcje, np. zapalenia płuc czy zakażenia krwi. Bakterie te są często oporne na liczne grupy antybiotyków, w tym na karbapenemy i cefalosporyny III generacji, a więc najlepsze dostępne leki do zwalczania wielolekoopornych patogenów. W 2. i 3. kategorii znalazły się inne w coraz większym stopniu lekooporne bakterie, które wywołują częstsze choroby, np. rzeżączkę czy zatrucia pokarmowe (Salmonella). Prątki gruźlicy nie trafiły na omawianą listę, bo objęto je już innymi dedykowanymi programami. Lista i, szerzej, problem lekooporności mają zostać poddane dyskusji na szczycie G20. Jak ujawnia WHO, lista powstała we współpracy z Wydziałem Chorób Zakaźnych Uniwersytetu w Tybindze. Patogeny do listy wybierano wg następujących kryteriów: 1) jak bardzo śmiertelne infekcje powodują, 2) czy leczenie wymaga długiej hospitalizacji, 3) jak często zakażenia są oporne na istniejące antybiotyki, 4) jak łatwo rozprzestrzeniają się między zwierzętami, między zwierzętami i ludźmi oraz między ludźmi, 5) czy można im zapobiegać, np. za pomocą higieny i szczepionek, 6) jak wiele opcji terapeutycznych zostało i 7) czy sektor R&D "ma już na tapecie" nowe antybiotyki do ich leczenia. A oto pełna lista z podziałem na kategorie. Krytyczna: 1. Acinetobacter baumannii (oporność na karbapenemy), 2. Pałeczka ropy błękitnej (Pseudomonas aeruginosa), oporność na karbapenemy, 3. Enterobakterie (oporność na karbapenemy, wytwarzają ESBL, czyli β-laktamazy o rozszerzonym spektrum działania. Priorytetowa: 1. Enterococcus faecium (oporność na wankomycynę), 2. Gronkowiec złocisty (Staphylococcus aureus), oporność na metycylinę, obniżona wrażliwość bądź oporność na wankomycynę, 3. Helicobacter pylori (oporność na klarytromycynę), 4. Campylobacter spp. (oporność na fluorochinolony), 5. Salmonella (oporność na fluorochinolony), 6. Dwoinka rzeżączki (Neisseria gonorrhoeae), oporność na fluorochinolony i cefalosporyny. Średniopriorytetowa: 1. Dwoinka zapalenia płuc, pneumokok (Streptococcus pneumoniae), niewrażliwość na penicylinę, 2. Haemophilus influenzae (oporność na ampicylinę), 3. Shigella spp. (oporność na fluorochinolony). « powrót do artykułu
  11. Ludzie z zadziwiającą trafnością dopasowują imiona do twarzy obcych. Zespół Yonat Zwebner podkreśla, że wskaźnik prawidłowych odpowiedzi przekraczający przypadkowe trafienia może mieć coś wspólnego ze stereotypami kulturowymi związanymi z imionami. Psycholodzy przeprowadzili serię eksperymentów z badanymi z Izraela i Francji. W każdym z nich ochotników proszono, by z listy 4-5 imion wybrać to pasujące do twarzy z fotografii. We wszystkich eksperymentach ludzie podawali prawidłową odpowiedź znacznie częściej (w 25-40% przypadków), niż wynikałoby to działania na chybił trafił (a więc 20 lub 25% przypadków). Efekt utrzymywał się także wtedy, gdy autorzy publikacji z Journal of Personality and Social Psychology kontrolowali różne czynniki, w tym przynależność etniczną czy wiek. Naukowcy zauważyli, że efekt był kulturowo specyficzny. Jeden z eksperymentów przeprowadzano z udziałem studentów z Izraela i Francji na twarzach oraz imionach izraelskich i francuskich. Okazało się, że Francuzi wypadali lepiej, niż gdyby działali wyłącznie losowo, dopasowując wyłącznie francuskie twarze i imiona, a studenci z Izraela, dopasowując tylko izraelskie fizjonomie oraz imiona. W innym eksperymencie za pomocą algorytmu uczącego wytrenowano komputer, by dopasowywał imiona do twarzy. Wykorzystano ponad 94 tys. zdjęć. Maszyna także osiągała trafność większą od losowej (54-64%). Zwebner sądzi, że imię odmalowuje się na twarzy, bo ludzie nieświadomie zmieniają swój wygląd, by dopasować się do kulturowych norm i wskazówek związanych z ich imionami. Znamy ten proces [samospełniające się proroctwo] z innych stereotypów, np. etnicznych bądź płciowych, w przypadku których niekiedy oczekiwania innych wpływają na to, kim się stajemy. Wcześniejsze badania wykazały, że istnieją kulturowe stereotypy związane z imionami, włączając w to wygląd. Ludzie wyobrażają sobie na przykład, że ktoś o imieniu Bob z większym prawdopodobieństwem będzie mieć okrągłą twarz niż osoba o imieniu Tim. Sądzimy, że z czasem te stereotypy mogą [rzeczywiście] wpływać na wygląd czyjeś twarzy. Potwierdzałyby to wyniki jednego z eksperymentów, które pokazały, że imię jest reprezentowane nawet w pojedynczej, ale za to najbardziej kontrolowanej przez właściciela cesze wyglądu, a mianowicie we fryzurze. « powrót do artykułu
  12. Jedną z popularnych historii krążących w internecie jest opowieść o tym, jak to NASA wydała miliony dolarów na opracowanie długopisu działającego w przestrzeni kosmicznej, podczas gdy sprytni Rosjanie używali ołówków. Opowieść ta jest tak popularna, że trafiła do jednego z odcinków serialu West Wing. Prawda jednak jest znacznie bardziej interesująca. Początkowo w przestrzeni kosmicznej zarówno astronauci NASA jak i radzieccy kosmonauci używali ołówków. NASA zamówiła nawet w 1965 roku 34 ołówki mechaniczne w firmie Tycam Engineering Manufacturing. Zapłacono za nie 4382,50 USD czyli 128,89 USD za ołówek. Gdy o tak zawrotnej cenie dowiedziała się opinia publiczna, wybuchł skandal, a NASA zaczęła rozglądać się za innym rozwiązaniem. Zresztą ołówki i tak były złym wyborem. Ich rysiki kruszyły się i łamały, unosząc się w powietrzu i zagrażając bezpieczeństwu astronautów oraz sprzętu. Ponadto są one łatwopalne, a od śmierci astronautów z misji Apollo 1 NASA unika wykorzystywania łatwopalnych materiałów. Rozwiązanie problemu zaproponował Paul C. Fisher i jego firma Fisher Pen Company. Podobno zainwestowała ona milion dolarów w opracowanie długopisu działającego w warunkach braku grawitacji. Pieniądze te nie pochodziły z NASA. Agencja zainteresowała się gotowym już produktem. A trzeba przyznać, że ten był niezwykle nowatorski. Opatentowany w 1965 roku długopis pozwalał na pisanie gdy był odwrócony do góry nogami, działał w temperaturze od -40 do 204 stopni Celsjusza, pisał pod wodą i zanurzony w innych płynach. Korzystał z niebieskiego tuszu, który zmieniał kolor na zielony gdy było zbyt gorąco. W przeciwieństwie do tradycyjnych długopisów kulkowych AG-7 „Anti-Gravity” Space Pen nie korzystał z grawitacji powodującej przepływ tuszu. Pojemnik na tusz wypełniono azotem pod ciśnieniem, który pchał tusz w kierunku kulki z węgliku wolframu. Tuszem zaś było ciało stałe podobne do żelu, które pod wpływem ruchu kulki stawało się płynne. Po wpadce z mechanicznymi ołówkami NASA miała wątpliwości co do wykorzystania wynalazku Fishera, ale po serii intensywnych testów pierwsze długopisy zamówiono w 1967 roku. Już w lutym 1968 NASA zamówiła 400 długopisów na potrzeby programu Apollo. Rok później 100 długopisów i 1000 kartridżów z tuszem zamówił Związek Radziecki. Jak donosiła później Associated Press, obie zamawiające agencje otrzymały taką samą 40-procentową zniżkę za zakup hurtowy i zapłaciły po 2,39 USD za długopis. Cena detaliczna wynosiła 3,98 USD. Długopisy przydały się podobno nie tylko do pisania. Fisher Space Pen Company chwali się, że astronauci Apollo 11 użyli długopisu zamiast zepsutego przycisku, dzięki czemu mogli powrócić na Ziemię. Długopisy Fishera są używane w kosmosie od 50 lat, a firma stworzyła nowe modele. Shuttle Pen był używany w promach kosmicznych NASA i na radzieckiej stacji Mir. Kosmiczne długopisy są również dostępne zwykłym śmiertelnikom. Pod warunkiem, że zechcą oni wydać 50 dolarów za sztukę. « powrót do artykułu
  13. Heteroseksualne kobiety mają mniej orgazmów niż mężczyźni i kobiety homo- oraz biseksualne. Naukowcy z Uniwersytetu Indiany, Chapman University i Claremont Graduate University analizowali dużą próbę dorosłych Amerykanów (52.588). Największą grupę stanowili heteroseksualni mężczyźni (26.032), a zaraz po nich uplasowały się heteroseksualne kobiety (24.102). Gejów było nieco więcej niż lesbijek (452 vs 340). Pozostałą część próby stanowili biseksualni mężczyźni (550) i biseksualne kobiety (1112). O tym, że w kontakcie intymnym przeważnie/zawsze dochodzi do szczytowania, najczęściej wspominali mężczyźni hetero (95%). Na dalszych miejscach znaleźli się geje (89%), mężczyźni biseksualni (88%), lesbijki (86%), kobiety biseksualne (66%) i wreszcie kobiety heteroseksualne (65%). Autorzy publikacji z pisma Archives of Sexual Behaviour uważają, że skoro lesbijki szczytują o wiele częściej od kobiet hetero, orgazmową lukę między płciami można by zmniejszyć, sprawiając, że wskaźnik orgazmów u wielu pań hetero byłby wyższy. Naukowcy podkreślają, że niewiele kobiet heteroseksualnych przeżywało orgazm w czasie stosunku czysto pochwowego. Szczytowanie występowało częściej, gdy wykorzystywano także seks oralny. Generalnie u wszystkich orientacji poza mężczyznami hetero obserwowano klarowny związek między większą ilością seksu oralnego i większą liczbą orgazmów. Wśród innych czynników, które wpływały na większą częstość orgazmów u kobiet, znalazły się: 1) wyrażanie pragnień, 2) mówienie o marzeniach i/lub wcielanie fantazji w życie, 3) większe usatysfakcjonowanie ze związku, 4) docenianie partnera/partnerki za różne zachowania w czasie seksu, 5) noszenie seksownej bielizny, 6) częstsze testowanie nowych pozycji, 7) stymulacja analna, a także 8) wyrażanie miłościw i erotyczne rozmowy w trakcie seksu. David A. Frederick i inni podkreślają, że istnieją różne przyczyny ewolucyjne i społeczne, prowadzące do międzypłciowego rozdźwięku w częstości doświadczania orgazmu. Amerykanie wspominają m.in. o stygmatyzacji kobiet wyrażających pragnienia seksualne czy błędnym przekonaniu części mężczyzn, że większość kobiet doświadcza orgazmu pochwowego. Przyczyn można też upatrywać w innych funkcjach męskiego i kobiecego orgazmu. O ile u mężczyzn orgazm ma służyć wytryskowi i zapewnić reprodukcję, o tyle u kobiet ułatwia on nawiązywanie więzi z długoterminowym partnerem romantycznym. « powrót do artykułu
  14. Im więcej dowiadujemy się o zwierzętach, tym bardziej przekonujemy się, że nie jesteśmy tacy wyjątkowi. Część osób wciąż jednak wątpi w rozwiniętą inteligencję zwierząt twierdząc, że kieruje nimi czysty instynkt. Jednak historia słonia Bena, którą dzieli się organizacja VetPaw oraz Bumi Hills Foundation, pokazuje, że instynkt nie ma bezwzględnej przewagi nad inteligencją. Ben to samiec słonia, liczący sobie już 30 lat. Niedawno niespodziewanie zjawił się w Bumi Hills Safar Lodge w Kariba z Zimbabwe prosząc o pomoc. Menedżer tego zespołu wypoczynkowego dla turystów, Nick Milne, szybko zauważył, że coś się stało. Ben mocno utykał i wydawało się, że jest ranny. Niestety miejscowy weterynarz wyjechał na weekend. O pomoc poproszono więc weterynarza z odległej o 320 kilometrów stolicy. Ben cierpliwie czekał przez 6 godzin nie oddalając sie od ośrodka dalej niż na kilka metrów. Gdy weterynarz w końcu przyjechał, słoniowi podano środki usypiające i można było ocenić stan zwierzęcia. Okazało się, że ma on w ramieniu dużą ropiejącą ranę od postrzału. W jednym uchu zauważono też dwie dziury, stare rany zadane przez kłusowników. Weterynarz oczyścił ranę Bena i podał mu leki. Zwierzęciu założono też nadajnik, by monitorować jego ruchy. Logicznie rzecz biorąc, zwierzę, które odniosło ranę znacznie upośledzającą poruszanie się, powinno pozostać jak najniżej nad poziomem morza w pobliżu źródła wody i nie wspinać się - mówi Nick Milne. Tymczasem Ben odszedł od źródła wody i szedł przez wzgórza, domyślając się, że są ludzie, którzy mogą mu pomóc. « powrót do artykułu
  15. W stolicy Chile Santiago ok. 4 mln ludzi nie ma wody. Ulewy i osunięcia ziemi doprowadziły do skażenia rzeki Maipo, zmuszając władze do podjęcia drastycznych kroków w postaci wstrzymania dostaw wody. Powódź zerwała mosty i zabiła co najmniej 3 osoby, w tym 12-letnią dziewczynkę (19 kolejnych trafiło na listę zaginionych). Oprócz tego woda odcięła od świata prawie 400 ludzi w kanionie Cajón del Maipo. Jak napisała na Twitterze prezydent Chile Michelle Bachelet, zespoły ratownicze pracują w terenie, by nawiązać kontakt z odizolowanymi osobami i przywrócić dostawy wody, gdzie to tylko możliwe. Firma wodociągowa Aguas Andinas podkreśla, że padające nadal deszcze utrudniają naprawy. W takiej sytuacji trudno powiedzieć, kiedy dostawy wody zostaną przywrócone. Gubernator Claudio Benjamín Orrego Larraín dodaje, że warunki pogodowe w górach w pobliżu Santiago są nadal bardzo złe. "Mieliśmy wiele obsunięć ziemi w bardzo krótkim czasie". Wg polityka, padające od soboty ulewne deszcze są anomalią. « powrót do artykułu
  16. Badacze z Uniwersytetu w Sztokholmie potwierdzili coś, co już wcześniej podejrzewano: że wysokie stężenia bromowanych opóźniaczy spalania (ang. brominated flame retardants, BFR) u kotów pochodzą z domowego kurzu. BFR występują w elektronice czy meblach. Z czasem trwałe zanieczyszczenia organiczne wchodzą w skład kurzu i mogą niekorzystnie wpływać na zdrowie. W ramach wcześniejszych studiów naukowcy wykazali, że w porównaniu do zdrowych zwierząt, we krwi kotów z nadczynnością tarczycy występuje więcej BFR. Obecnie prowadzono badania nad ekspozycją zdrowych kotów. W tych samych domach pobierano sparowane próbki, co oznacza, że próbki kurzu i krwi pobierano w tym samym czasie. Pobierając sparowane próbki, mamy lepszy wgląd w środowisko, w którym żyją koty. Ponieważ koty z naszego badania spędzają większość czasu w domu, wkład powietrza i kurzu z pomieszczeń powinien być większy niż środowiska zewnętrznego - wyjaśnia Jana Weiss. Autorzy publikacji z pisma Environmental Science & Technology podkreślają, że uzyskane wyniki są bardzo istotne, bo w przypadku małych dzieci, które poznają otoczenie, wkładając sobie różne rzeczy do ust, ekspozycja na te substancje jest podobna jak u kotów. BRF analizowane u kotów wpływają na układ endokrynny. Sytuacja jest poważna, gdy zjadają je dzieci, bo ekspozycja w okresie rozwoju może mieć wpływ na późniejsze życie, np. na choroby tarczycy. Szwedzi pobierali próbki krwi kotów i gromadzili kurz z pokojów dzieci, sypialni dorosłych oraz salonów. Próbkowali też kocią karmę. Później materiał badano pod kątem obecności i stężeń BFR i związków organochlorowych, w tym polichlorowanych bifenyli. Wykryto istotne statystycznie korelacje między surowicą i próbkami kurzu z salonów w przypadku 2 substancji: 2,2',4,4'-tetrabromowanego eteru difenylowego (BDE-47) i 2,2',4,4',5,5'-heksabromowanego eteru difenylowego (BDE-153). Dla próbek kurzu z sypialni dorosłych dotyczyło to BDE-99, czyli 2,2',4,4',5-pentabromowanego eteru difenylowego. Dla próbek kurzu ze wszystkich pomieszczeń rozpatrywanych łącznie istotna korelacja dotyczyła m.in. BDE-99. « powrót do artykułu
  17. W ciągu najbliższego miesiąca NASA opublikuje raport dotyczący możliwości zorganizowania już w przyszłym roku pierwszej załogowej misji Oriona. Zgodnie z dotychczasowym planem w przyszłym roku ma odbyć się Exploration Mission 1 (EM-1), czyli pierwszy lot Space Launch System (SLS) i drugi lot Oriona. Pierwszy lot kapsuły odbył się w 2014 roku. EM-1 ma być misją bezzałogową, w ramach której Orion ma spędzić w przestrzeni kosmicznej około 3 tygodni, z czego kilka dni poza Księżycem. Administracja prezydenta Trumpa oraz pełniący obowiązki administratora NASA Robert M. Lightfoot, poprosili agencję o przeprowadzenie analizy wykonalności pierwszego załogowego lotu Oriona już w przyszłym roku. William H. Gerstenmaier, dyrektor NASA ds. Operacji i Misji Załogowych obawia się, że zamiana EM-1 w misję załogową opóźni start planowany na wrzesień przyszłego roku. Jego zdaniem, jeśli z powodu dodania astronautów start musiałby zostać przesunięty na rok 2019, to lepiej trzymać się oryginalnego planu, zgodnie z którym pierwsza misja załogowa Oriona i SLS miałaby odbyć się w 2021 roku. Zdaniem Gerstenmaiera załogowa EM-1 będzie charakteryzowała się podwyższonym ryzykiem. Podobnego zdania jest Aerospace Safety Advisory Panel. To niezależne ciało oceniające bezpieczeństwo lotów, które zostało powołane przed 50 laty po śmierci trzech astronautów Apollo 1, którzy zginęli podczas naziemnych testów kapsuły. Zwykle NASA woli testować rakiety bez udziału ludzi, a musimy pamiętać, że EM-1 będzie pierwszym lotem SLS – najpotężniejszej z dotychczasowych rakiet. Wyjątkiem był inauguracyjny lot pozaziemski promów kosmicznych. W misji STS-1 brało udział 2 astronautów. Był to pierwszy w historii NASA przypadek testowego pozaziemskiego lotu nowej pojazdu z ludźmi na pokładzie. Inauguracyjny lot SLS i Oriona z załogą z pewnością cieszyłby się większym zainteresowaniem opinii publicznej, ale NASA nie będzie brała tego aspektu pod uwagę. Istnieją argumenty za i przeciw. Trudno też oceniać aspekt opinii publicznej. Będę patrzył na to z punktu widzenia faktów. Co z technicznego punktu widzenia zyskamy zmieniając EM-1 w misję załogową? - stwierdził Gerstenmaier. « powrót do artykułu
  18. Wirus opryszczki pospolitej typu 2 (HHV-2), wywołujący opryszczkę narządów płciowych, może odgrywać rolę w rozwoju autyzmu u dzieci. Z dużych badań populacyjnych przeprowadzonych w Norwegii wynika, że aktywna infekcja na wczesnym etapie ciąży powoduje dwukrotny wzrost ryzyka pojawienia się chorób ze spektrum autyzmu (ASD) u chłopca. Na pojawienie sie autyzmu wpływa prawdopodobnie wiele nieznanych czynników. Jednym z nich okazuje się HHV-2, a eksperci przypuszczają, że zwiększone ryzyko jest związane nie tylko z samym wystąpieniem infekcji, ale i z genetyczną podatnością matki. To bardzo ważne badania. I bardzo ważne jest, by pamiętać, że nie każda mama z HHV-2 będzie miała dziecko z autyzmem - mówi immunolog Karen Jones z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davies, która nie brała udziału w badaniach. W krajach wysoko rozwiniętych autyzm pojawia się u 1-2 procent dzieci. Częściej występuje u chłopców (2,4%). Naukowcy z Columbia University wykorzystali dane z Norway Autism Birth Cohort i zidentyfikowali 442 matki, które urodziły dziecko z autyzmem. Każdą z nich skojarzyli z jedną z 464 kobiet, które urodziły zdrowe dzieci tej samej płci, w tym samym miesiącu i dniu. Badania objęły lata 1999-2008. W przypadku każdej z kobiet naukowcy dysponowali próbkami krwi pobieranej od połowy ciąży do urodzenia. Uczeni sprawdzili krew pod kątem występowania pięciu wirusów, o których wiadomom, że są szkodliwe dla płodu: Cytomegalowirusa, Toxoplasmy gondii, wirusa różyczki oraz obu wirusów opryszczki HHV-1 (wywołuje opryszczkę wargową) i HHV-2. Okazało się, że wysoki poziom przeciwciał przeciwko HHV-2, wskazujący na istnienie aktywnej infekcji kilkanaście tygodni wcześniej, był powiązany z dwukrotnym wzrostem ryzyka wystąpienia autyzmu u potomka płci męskiej. Nie wiadomo, jak może to wyglądać w przypadku dziewczynek, gdyż kobiety biorące udział w badaniach urodziły zbyt mało córek, by można było wyciągać wnioski. Pozostałe badane wirusy nie miały związku z autyzmem. Z dotychczasowych badań nad autyzmem coraz wyraźniej wynika, że jego wystąpienie jest kombinacją podatności genetycznej oraz czynników środowiskowych. Zdaniem autorów badań to nie sam HHV przyczynia się do powstania autyzmu, ale odpowiedź immunologiczna. Jest ona tak silna, że w wielu przypadkach powoduje poronienie. W innych zaś, jak sądzą uczeni z Columbia University, molekuły przeciwzapalne i przeciwciała mogą przedostać się przez łożysko i uszkodzić mózg dziecka. Takie wnioski zgadzałyby się wnioskami szwedzkich badań, podczas których zauważono, że sama hospitalizacja ciężarnej z powodu jakiejkolwiek infekcji zwiększa ryzyko ASD o 30%. Wielu naukowców nie wierzy jednak by to same molekuły przeciwzapalne były odpowiedzialne za autyzm, gdyż choroba ta zmienia mózg przez pierwsze 2 lata życia dziecka. Niedawno opublikowano wyniki badań, podczas których zaobserwowano nieprawidłowy nadmierny wzrost powierzchni mózgu u dzieci w wieku 6-12 miesięcy, u których później wystąpił autyzm. Te zmiany w architekturze kory mózgowej są tak poważne, że trudno przypuszczać, by przyczyną była odpowiedź przeciwzapalna, nawet w macicy - mówi Peter Hotez, specjalista ds. szczepionek i pediatrii z Baylor College of Medicine, który sam jest ojcem 24-letniej autystycznej córki. Obecnie nie wiemy, ani tego, czy u córek kobiet zarażonych w ciąży HHV-2 również rośnie ryzyko autyzmu, ani tego, dlaczego taką korelację widać w przypadku HHV-2, a nie widać w przypadku zarażeń innymi wirusami. « powrót do artykułu
  19. Gdy czytamy informacje dotyczące słoni i nosorożców, są to zwykle tragiczne wiadomości. Kłusownicy dziesiątkują te zwierzęta, wiele gatunków znajduje się na skraju zagłady. Niedawno grupa kłusowników zaatakowała nawet sierociniec dla nosorożców, wymordowała zwierzęta, pobiła pracowników i zgwałciła jedną z pracownic. W świetle takich informacji tym bardziej cieszą dobre wieści. Kenijski rezerwat Ol Peleta Conservancy pochwalił się właśnie, że w ciągu 10 lat udało mu się dwukrotnie zwiększyć populację zamieszkujących go czarnych nosorożców. Dzięki mądremu zarządzaniu rezerwat poprawia nie tylko los zwierząt, ale i okolicznych społeczności. Obecnie w rezerwacie mieszka 115 czarnych nosorożców, co stanowi około 16% kenijskiej populacji tych zwierząt. Liczba nosorożców w Ol Peleta Conservancy jest tak duża, że władze liczącego 360 km2 rezerwatu obawiają się o brak miejsca. Gdy w 1989 roku rezerwat zaczynał działalność mieszkały w nim 4 czarne nosorożce. Zwierzęta w rezerwacie są pilnowane przez elitarny zespół strażników, w skład którego wchodzi też jednostka z psami, wyszkolonymi do poszukiwania amunicji, rogów nosorożców i kłów słoni. Strażnicy mają za zadanie m.in. co najmniej raz w tygodniu mieć każdego z nosorożców w zasięgu wzroku. Ol Pejeta jest dobrze wyposażony. Wzdłuż otaczającego rezerwat elektrycznego płotu zasilanego bateriami słonecznymi umieszczono kamery na podczerwień, a do nadzorowania rezerwatu wykorzystywane są też drony i niewielki samolot. Jednak sama technologia nie wystarczy. Rezerwat ściśle współpracuje z lokalnymi społecznościami i może liczyć na ich pomoc. Rezerwat utrzymuje się głównie z turystyki – zarządza 170 miejscami noclegowymi. W 2012 roku rząd Kenii przekazał pod zarząd Ol Pejeta 81 km2 terenów graniczących z rezerwatem. Prowadzona jest tam zintegrowana gospodarka turystyczna, rolnicza i zarządzania dzikimi zwierzętami. Okazało się, że dzięki temu zwiększa się produktywność terenów rolniczych. Mądre zarządzanie powoduje, że rezerwat ma nadwyżkę budżetową, którą inwestuje m.in. w poprawę warunków życia okolicznych mieszkańców. W bieżącym roku Ol Pejeta zainwestuje 600 000 USD w energetykę słoneczną dla mieszkańców, w lokalne centra gdzie miejscowi mogą korzystać z nowoczesnych technologii czy też w objazdowe ośrodki zdrowia. Działania takie przynoszą korzyści też rezerwatowi. Okoliczna ludność pomaga w walce z kłusownikami, informuje o podejrzanych działaniach czy osobach. To zresztą zmniejsza nie tylko kłusownictwo, ale ogólnie wpływa na spadek poziomu przestępczości. Na tym będzie polegała przyszłość ochrony przyrody. Na znalezieniu sposobu na zachowanie habitatu dzikich gatunków w sposób, który maksymalizuje produktywność, przynosi korzyści ludziom i pozwala na zachowanie gatunków dla przyszłych pokoleń - mówi dyrektor rezerwatu Richard Vigne. Ol Pejeta Conservancy to nie tylko dom dla nosorożców czarnych. Żyją tutaj też trzy ostatnie pozostałe na świecie północne nosorożce białe, przeniesione z ogrodu zoologicznego Dvur Kralove w Czechach. Na terenie rezerwatu znajduje się też miejsce, w którym bezpiecznie żyją opuszczone, osierocone i uratowane szympansy. To jedyne miejsce w Kenii, w którym można zobaczyć te małpy. « powrót do artykułu
  20. Trzmiele można wytrenować, by zdobywały gole za pomocą minipiłki. Jak podkreślają biolodzy z Queen Mary University of London, oznacza to, że jeśli istnieje presja ekologiczna, gatunki, których tryb życia wymaga zaawansowanych zdolności uczenia, mogą opanować całkowicie nowe zachowania. Jak podkreśla prof. Lars Chittka, uzyskane wyniki to gwóźdź do trumny dla idei, że małe mózgi sprawiają, że owady mają ograniczoną giętkość zachowania i jedynie podstawowe zdolności uczenia. Wcześniejsze badania wykazały co prawda, że trzmiele umieją rozwiązać szereg zadań poznawczych, ale przypominały one naturalne zachowania występujące podczas żerowania (chodziło np. o pociąganie żyłki, by pozyskać pokarm). Brytyjczycy postanowili pójść o krok dalej i ocenić giętkość zachowania owadów, dając im zadania wykraczające poza ich normalny repertuar. Chcieliśmy zbadać poznawcze granice trzmieli, sprawdzając, czy potrafią wykorzystać nienaturalny obiekt w zadaniu, z którym zapewne w historii ewolucyjnej nie spotkała się żadna pszczoła - opowiada dr Clint Perry. Eksperyment wymagał, by trzmiel przemieścił piłkę do wybranej lokalizacji (dostawał za to nagrodę w postaci pożywienia). Najpierw owady szkolono, gdzie piłka powinna się znajdować na platformie. Później, by zdobyć nagrodę, trzeba było przepchać piłkę do zadanego miejsca. Trzmiele podzielono na 3 grupy. Część obserwowała przeszkolonego owada, który wykonywał zadanie. Inne trzmiele widziały demonstrację wykonania bez działającego podmiotu: piłeczkę przesuwano za pomocą magnesu schowanego pod platformą. Trzecia grupa znajdowała piłkę na środku platformy już z nagrodą. Jak można się było spodziewać, trzmiele z 1. grupy uczyły sie najlepiej. Trzmiele wykonywały zadanie nieco inaczej niż im pokazano, co sugeruje, że obserwator nie kopiował po prostu demonstrowanej czynności, ale ją ulepszał. To imponująca, zwłaszcza jak na owady, giętkość poznawcza - zaznacza dr Olli J. Loukola. Podczas pokazów naukowcy umieszczali w różnej odległości od środka 3 żółte piłeczki. Demonstrator zawsze przepychał do centrum najdalej umiejscowioną piłkę (w dodatku robił to zawsze z tego samego położenia). Zachowywał się tak, bo trenowano go w warunkach, gdy bliżej położone kulki były nieruchome. Uczące się trzmiele 3-krotnie widziały, jak wytrenowany trzmiel wykonywał zadanie w ten sposób. W późniejszych próbach, kiedy uczące się owady testowano pod nieobecność przeszkolonych demonstratorów, zamiast najdalej położonej piłki przesuwały one tę umiejscowioną najbliżej. W kolejnym eksperymencie używały one także piłeczek innego koloru niż na początku. Niewykluczone, że tak jak inne zwierzęta, trzmiele mają zdolności poznawcze potrzebne do rozwiązania tak skomplikowanych zadań, ale wykorzystują je tylko wtedy, gdy wymusza to na nich presja środowiskowa - podsumowuje Loukola. « powrót do artykułu
  21. Po raz pierwszy udało się za pomocą pojedynczego włókna przesłać sygnały optyczne, elektryczne i chemiczne do i z mózgu. Nowe włókno, po dalszym udoskonaleniu jego biokompatybilności, pozwoli na znaczące powiększenie naszej wiedzy dotyczącej funkcjonowania mózgu oraz połączeń pomiędzy jego poszczególnymi obszarami. Nad włóknem przez dwa lata pracowali materiałoznawcy, chemicy, biolodzy i specjaliści z innych dziedzin nauki z MIT-u. Ich celem było stworzenie materiału, który miękkością i elastycznością nie różniłby się od tkanki mózgowej i byłby dobrze tolerowany przez organizm. Dzięki temu możliwe byłoby pozostawianie implantów na dłuższy czas. Obecnie używa się sztywnych metalicznych włókien, które szybko trzeba usuwać. Dłuższe pozostawienie włókna w mózgu pozwoli zebrać więcej danych na jego temat. Podczas testów nowego materiału naukowcy wykorzystali go do wstrzyknięcia do mózgu myszy wektora wirusowego zawierającego światłoczułe opsyny. Gdy zaczęły one działać wysłali impuls światła przez znajdujący się w włóknie centralnie położony falowód i za pomocą sześciu elektrod mierzyli odpowiedź mózgu. Wszystko to przy wykorzystaniu tego samego włókna. Obecnie przeprowadzenie takiego eksperymentu wymaga wykorzystania różnego rodzaju sprzętu – igieł do wstrzyknięcia wektora, światłowodów do dostarczenia światła i zestawu elektrod – oraz precyzyjnego ustawienia wszystkich tych instrumentów. W praktyce odpowiednia konfiguracja całości odbywa się metodą prób i błędów. W pewnym momencie zapytaliśmy sami siebie, czy nie byłoby fajnie, gdybyśmy mieli jedno urządzenie do robienia tego wszystkiego – wspomina profesor Polina Anikeeva. Po latach prac udało się osiągnąć założony cel. Nasze włókno może dostarczyć wirusa do komórki, stymulować ją i rejestrować jej odpowiedź. Jest ono odpowiednio małe i na tyle kompatybilne, że może pozostawać w mózgu przez długi czas - dodaje uczona. Podczas innych eksperymentów naukowcy umieścili dwa włókna w różnych częściach mózgu myszy i badali, jak długo sygnał pokonuje drogę pomiędzy włóknami. Wspomniane włókna stworzone są z wielu warstw polietylenu wzbogaconego grafenem. Na każdej z warstw rozpylano grafenowe płatki, całość kompresowano, układano kolejną warstwę polietylenu, rozpylano grafen, kompresowano i czynności te powtarzano wielokrotnie. Dzięki nim kilkukrotnie zwiększono przewodnictwo polimeru, co pozwoliło na znaczne zmniejszenie wielkości elektrod. Jednym z zasadniczych pytań, na jakie chcieli odpowiedzieć naukowcy było stwierdzenie, ile czasu musi upłynąć od wstrzyknięcia opsyny, by neurony reagowały na światło. Okazało się, że proces taki trwa 11 dni. Naukowcy chcą teraz zmniejszyć grubość swoich włókien i uczynić materiał bardziej miękkim. Z całego świata napłynęły też zamówienia na tysiące próbek nowego materiału. Wiele zespołów naukowych jest zainteresowanych wykorzystaniem włókien w swoich własnych eksperymentach. « powrót do artykułu
  22. Niemiecko-nowozelandzki zespół odkrył skamieniałości olbrzymiego pingwina, który mierzył ok. 150 cm. Z wiekiem ok. 61 mln lat znalezisko datuje się na środkowy paleocen (zeland). Ponieważ kości różnią się znacznie od innych w tym samym wieku, sugeruje to, że różnorodność pingwinów w paleocenie była większa niż zakładano. Mając to na uwadze, autorzy publikacji z pisma The Science of Nature postulują, że ewolucja pingwinów rozpoczęła się o wiele wcześniej niż się wydawało, prawdopodobnie jeszcze w erze dinozaurów. Tym samym pierwsze pingwiny mogły się pojawić już ponad 65 mln lat temu. Paleontolodzy opowiadają, że kości kończyny dolnej olbrzymiego pingwina odkryto na stanowisku przy rzece Waipara w Nowej Zelandii, w lokalizacji typowej dla Waimanu manneringi. Wraz z tym gatunkiem należą one do najstarszych pingwinich skamieniałości na świecie. Rozmiary skoku sugerują, że pingwin osiągał rozmiary eoceńskiego Anthropornis nordenskjoeldi, jednego z największych pingwinów znanych nauce (ptaki te ważyły ponad 80 kg, a ich długość całkowita przekraczała 1,65 m). Skamieniałość ta w oczywisty sposób różni się od innych pozostałości pingwinów z tego samego okresu historii geologicznej. Zbadane przez nas kości kończyn dolnych pokazują, że za życia nowo opisany pingwin był znacznie większy od znanych wcześniej krewnych. Co więcej, reprezentuje gatunek bliżej spokrewniony z pingwinami z późniejszych okresów - podkreśla dr Gerald Mayr z Instytutu Badawczego i Muzeum Historii Naturalnej Senckenberga. Ponieważ nowy pingwin żył ok. 61 mln lat temu, a antarktyczny A. nordenskjoeldi 33-45 mln lat temu, wskazuje to, że pingwiny osiągnęły duże rozmiary ciała dość wcześnie w historii ewolucyjnej, ok. 60 mln lat temu. Mayr i koledzy z Canterbury Museum uważają, że "ich" pingwin różnił się od bardziej prymitywnych przedstawicieli rodzaju Waimanu sposobem lokomocji i przemieszczał się w pozycji wyprostowanej, charakterystycznie kiwając się na boki (chód przypominał współczesne pingwiny). « powrót do artykułu
  23. W GitHubie pojawiło się darmowe narzędzie, które powinno uczynić Windows bardziej bezpiecznym. Hardentools, bo o nim mowa, wyłącza usługi i aplikacje, które mogą stać się celem ataku. Autorem narzędzia jest Claudio Guarnieri z Citizen Lab na University of Toronto, który pracuje też dla Amnesty International. Guarnieri to również autor takich narzędzi jak Cuckoo Sandbox i Malwr. Hardentools wyłącza w Windows wiele narzędzi, a znaczna część to usługi przydatne biznesowi i nieużywane przez użytkowników indywidualnych. Wśród wyłączanych usług są np. Windows Script Host, Autorun, Autoplay czy możliwość wywoływania skryptów Powershella z poziomu Windows Explorera. Hardentools wyłącza też obsługę makr, obiektów OLE i kontrolek ActiveX w MS Office, a w Adobe Readerze unieruchamia obsługę JavaScriptu oraz obiektów osadzonych. Guarnieri ostrzega, że jego narzędzie jest eksperymentalne i uruchamiamy je na własną odpowiedzialność. Przypomina, że wyłączenie niektórych usług czy narzędzi może negatywnie odbić sie na funkcjonalności części programów. W przyszłości Hardentools pozwoli nam wybrać, co chcemy wyłączyć. Obecna wersja wyłącza wszystko, co może zostać wykorzystane przez przestępców. « powrót do artykułu
  24. Obserwatorium Astronomiczne Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Akademia Astronomii ogłaszają rozpoczęcie rejestracji do IV edycji ogólnopolskiego konkursu astronomicznego dla uczniów szkół podstawowych, gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych "Astrolabium". Rejestracja uczestników będzie trwała do końca marca 2017 roku. Finał konkursu "Astrolabium" odbędzie się w każdej zgłoszonej szkole 26 kwietnia 2017 roku. Celem Konkursu jest propagowanie nauk ścisłych, a szczególnie astronomii i badań kosmicznych, wśród uczniów szkół podstawowych, gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych. Uczestnictwo w konkursie pozwoli pogłębić dotychczasową wiedzę z astronomii, jak również wpłynąć na rozwój nowych pasji. Pierwszy etap konkursu polega na wykonaniu przez uczniów ciekawych doświadczeń konkursowych, przygotowanych specjalnie na potrzeby każdej z grup wiekowych. W trakcie ich wykonywania uczniowie zmierzą się ze współczesnymi problemami świata nauki, posługując się takimi samymi metodami i narzędziami, jakie wykorzystują naukowcy. Uczniowie mogą wykonywać doświadczenia samodzielnie lub pod okiem nauczyciela, zarówno w ramach lekcji, jak i zajęć pozalekcyjnych. Dzięki wykonaniu doświadczeń uczniowie nie tylko poznają tajemnice otaczającego nas wszechświata, ale i zdobywają nowe umiejętności. Drugi etap konkursu będzie polegał na przeprowadzeniu testu w zgłoszonych szkołach, który będzie sprawdzianem umiejętności i wiedzy zdobytych zarówno podczas wykonywania doświadczeń, jak i we własnym zakresie. Dla uczestników z największą liczbą punktów przewidziane są cenne nagrody rzeczowe. Szkoły, w których procentowe uczestnictwo w Konkursie uczniów z danego poziomu będzie największe, zostaną nagrodzone możliwością zorganizowania na ich terenie Warsztatów Astronomicznych, prowadzonych przez specjalistów z Obserwatorium Astronomicznego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Więcej informacji na stronie internetowej Astrolabium. Opłata konkursowa za udział jednego ucznia wynosi 8 zł. « powrót do artykułu
  25. Wczoraj, podczas organizowanego corocznie przez TSMC forum Supply Chain Management, poznaliśmy plany koncernu dotyczące technologii 5 nanometrów. Pierwsze układy scalone wykonane w tym procesie produkcyjnym mają powstać w TSMC już w I połowie 2019 roku. Mark Liu, współdyrektor wykonawczy TSMC poinformował, że nad nowym procesem pracuje około 6000 osób z działu badawczo-rozwojowego. W bieżącym roku tajwański koncern chce o 15% zwiększyć wydatki na R&D, a wydatki inwestycyjne sięgną 10 miliardów USD. Firma chce w ten sposób utrzymać swoją wiodącą pozycję na rynku półprzewodników. Intensywnie myśli też o przyszłości. Kilkaset osób z działu R&D zajmuje się obecnie pracą nad technologią 3 nanometrów, a firmowi specjaliści poszukują miejsca, w którym stanie fabryka wytwarzająca 3-nanometrowe chipy. TSMC produkuje obecnie w ograniczonej ilości układy w technologii 10 nanometrów. W drugim kwartale bieżącego roku produkcja takich kości ma gwałtownie wzrosnąć. Firma jest gotowa też do produkcji kości 7-nanometrowych. Pierwsze takie układy ujrzą światło dzienne jeszcze w bieżącym kwartale, a w przyszłym roku rozpocznie się ich wytwarzanie na masową skalę. Ciągłe innowacje to dla TSMC sposób na ucieczkę konkurencji oraz wzmacnianie pozycji na rynku. Do tajwańskiego koncernu należy 65-70 procent światowego rynku 16-nanometrowych układów scalonych i 80% rynku układów 28-nanometrowych. Głównym konkurentem TSMC jest obecnie Samsung, który zapewnia, że w przyszłym roku rozpocznie masową produkcję układów w technologii 7 nanometrów. Intel, inny półprzewodnikowy gigant, zainwestuje 7 miliardów dolarów w ukończenie Fab 42 w Arizonie i rozpocznie prace nad technologią 7 nanometrów. Koncern nie ujawnił, kiedy ma zamiar produkować tego typu chipy. Ani Samsung ani Intel nie mówią nic o 5- i 3-nanometrowych procesach. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...