Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    37640
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    247

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Choć koneserzy twierdzą, że lody z większą zawartością tłuszczu są smaczniejsze, badania specjalistów z Uniwersytetu Stanowego Pensylwanii wykazały, że ludzie często nie potrafią zauważyć różnicy między ilością tłuszczu w tym deserze. Gdy w testach smakowych lodów waniliowych zawartość tłuszczu mieściła się w zakresie 6-12%, ochotnicy nie byli w stanie zauważyć 2-proc. różnicy w ilości tłuszczu w próbkach. Okazało się również, że gdy różnica wynosiła 4%, to przy lodach z 6 i 10% tłuszczu potrafili to odróżnić, a przy próbkach z 8- i 12% zawartością tłuszczu już nie. Naszym najważniejszym odkryciem jest to, że kiedy zawartość tłuszczu zmienia się w pewnym zakresie, nie wpływa to na akceptowalność dla konsumentów. Założenie, że "wyższa zawartość tłuszczu jest lepsza", nie znalazło potwierdzenia w tym badaniu - podkreśla Laura Rolon. Autorzy publikacji z Journal of Dairy Science zauważyli także, że ogólne upodobanie badanych nie zmieniło się, gdy zawartość tłuszczu spadła np. z 14 do 6%. Wygląda więc na to, że ilość tłuszczu nie wpływa znacząco na preferencje smakowe. Skoro przy określonych poziomach tłuszczu występują niewielkie różnice w postrzeganiu i preferencjach smaku, wg naukowców, producenci lodów mogliby mieć większą swobodę w dostosowaniu swoich receptur w taki sposób, by lepiej kontrolować koszty i stworzyć coś naprawdę apetycznego dla konsumentów na dietach wykluczających. Tłuszcz to najdroższy podstawowy składnik lodów, więc w przypadku lodów wysokiej jakości, które z założenia powinny mieć więcej tłuszczu, cena jest wyższa. W tańszych markach ekonomicznych zawartość tłuszczu jest zaś przeważnie mniejsza - opowiada prof. John Coupland. Amerykanie zebrali grupę 292 osób, które regularnie jadały lody. Określano ich akceptację dla różnych poziomów tłuszczu i czy potrafią odróżnić zawartość tłuszczu w próbkach. Zawartością tłuszczu w świeżych lodach manipulowano, zmieniając ilość śmietany i dodając maltodekstrynę, która jest produktem enzymatycznego rozpadu skrobi i należy do popularnych wypełniaczy. Zespół z Pensylwanii zastrzega, że należy pamiętać, że maltodekstryna niekoniecznie jest zdrowym zastępnikiem tłuszczu. Ponieważ w trakcie przechowywania pojawiają się kryształki lodu, naukowcy prowadzili też eksperymenty z magazynowanymi próbkami. W tym przypadku także nie odnotowano jednak znaczących różnic w preferencjach. « powrót do artykułu
  2. Do niedawna najstarszymi dowodami na osadnictwo człowieka w Australii były liczące 50 000 lat kamienne narzędzia znalezione w skalnym schronieniu na północy kraju. Teraz Chris Clarkson i jego koledzy z University of Queensland natrafili na artefakty, których wiek ocenili na 65 000 lat. W skalnym schronieniu w Kakadu National Park naukowcy odkryli pozostałości po ognisku, kamienne siekiery, kamienie służące do rozcierania pokarmu, resztki roślin i ochrę używaną powszechnie w sztuce naskalnej. Wiek znaleziska oszacowano datując pozostałości kwarcu i węgla drzewnego z tej samej warstwy osadów. Alan Cooper z University of Adelaide jest zaskoczony odkryciem kolegów z Queensland. Wiemy, że ci ludzie przemieszczali się bardzo szybko. Błyskawicznie przenieśli się z Afryki do Azji, a później do Australii. Jeśli więc przybyli do Australii 65 000 lat temu, to dlaczego minęło 15 000 lat zanim rozprzestrzenili się po reszcie kraju?. Odpowiedź na to pytanie utrudnia też fakt, że nie wiemy, skąd pochodzili pierwsi Australijczycy. Najprostsza droga z Azji wiedzie przez wyspy znajdujące się na północ od Australii. Jednak dotychczas znaleziono niewiele dowodów wskazujących na obecność Homo sapiens na tych wyspach dawniej niż 44 000 lat temu. Obraz ludzkiego osadnictwa ciągle ewoluuje. Dopiero niedawno dowiedziono, że Aborygeni są pierwszymi mieszkańcami Australii, poznaliśmy historię zasiedlania Polinezji, a pewne dowody wskazują, że człowiek mógł pojawić się na filipińskiej wyspie Luzon już 67 000 lat temu. Również O'Connor jest zaskoczony swoim odkryciem. Co prawda przed 65 000 lat poziom oceanów był znacznie niższy, co czyniło podróż łatwiejszą, ale i tak ludzie musieli by przebyć 80 kilometrów otwartego oceanu, by dotrzeć z najbliższej wyspy do Australii. Trudno powiedzieć, co mogło ich skłonić do ryzykownej podróży w nieznane. Nie ma żadnego oczywistego powodu, jak np. zmiany klimatyczne, które wyjaśniają tak szybkie przemieszczanie się, mówi O'Connor. Wcześniejsze niż sądzono przybycie ludzi do Australii może mieć związek z wytępieniem miejscowej megafauny, która zaniknęła 45 000 lat temu. Jednak sam fakt, że ludzie żyli obok wielkich zwierząt przez 20 000 lat nie oznacza, że są odpowiedzialni za ich wyginięcie, podkreśla O'Connor. Ludzie mogli mieć jakiś wpływ na jej wyginięcie dzięki opanowaniu ognia i polowaniom, ale brak na to solidnych dowodów, dodaje uczony. « powrót do artykułu
  3. RAND Corporation opublikowała pierwszy raport dotyczący czarnorynkowego obrotu bronią w internecie. Stanowi on dobry przegląd obecnej sytuacji, stwierdził Julio Hernandez-Castro z University of Kent. Z raportu dowiadujemy się, że większość sprzedawców działających w tzw. darknecie pochodzi z USA, są gotowi wysyłać broń na cały świat, a najlepsze zyski zapewnia sprzedaż do Europy. Liberalne amerykańskie prawo dotyczące obrotu bronią utrudnia więc kontrolę broni w krajach o bardziej restrykcyjnych przepisach. Broń stanowi mniej niż 1% przedmiotów sprzedawanych na internetowym czarnym rynku. Jednak oferta jest znacznie bogatsza niż tylko możliwość zakupu broni i otrzymania jej za pośrednictwem poczty. W darknecie znajdziemy podręczniki budowy bomb czy też instrukcje w jaki sposób rozłożyć broń, ukryć ją i przesłać do różnych krajów. Eksperci zwracają uwagę, że dostępne technologie i informacje znakomicie ułatwiają działalność tzw. samotnych wilków, osób, które z własnej inicjatywy decydują się na przeprowadzanie ataków. Nie wszystkie przedmioty oferowane na sprzedaż w darknecie są nielegalne, jednak duży stopień anonimowości zapewniany przez tę cześć internetu zachęca do obchodzenia czy łamania prawa. Giacomo Persi Paoli, główny autor raportu RAND Corporation uważa, że istnienie darknetu może zrewolucjonizować sposób, w jaki przeciętny człowiek kupuje broń palną. To może całkowicie zmienić reguły gry. Oczywiście anonimowość ma też swoją cenę. Kupujący nigdy nie ma pewności, czy po drugiej stronie łącza nie ma do czynienia z oszustem lub przedstawicielem organów ścigania. Brak możliwości weryfikacji użytkowników darkentu utrudnia też jego analizę. Dlatego autorzy raportu podkreślają, że należy go rozumieć bardziej jako badanie szacunkowe, a nie szczegółowy opis rzeczywistości. Jednak zarysowany w raporcie obraz z pewnością zaniepokoi europejskich prawodawców i organa ścigania. Badacze RAND Corporation zauważają, że bron palna stanowi około 40% wszystkich rodzajów broni oferowanych w internecie, a około 30% to produkty cyfrowe takie jak instrukcje budowy bomb czy schematy broni do samodzielnego wydrukowania na drukarce 3D. Ponad połowa oferowanej broni pochodzi z USA, a przychody z jej sprzedaży do Europy są 5-krotnie wyższe niż ze sprzedaży na rynku krajowym. Wcześniej, by kupić nielegalną broń, trzeba było znaleźć kontakt z gangiem zajmującym się handlem, przekonać sprzedawcę, że nie jest się z policji i liczyć na to, że gangsterzy nie okradną klienta lub nie sprzedadzą mu podróbki. Również i w darknecie, by przeprowadzić transakcję, konieczne jest zbudowanie przynajmniej minimalnego zaufania pomiędzy jej stronami. Dlatego też sprzedający i kupujący mogą przeglądać nawzajem swoje dotychczasowe transakcje i wystawiać oceny, podobnie jak ma to miejsce na Amazonie czy eBayu. Kupujący może oceniać m.in. jakość dostarczonego towaru, jakoś obsługi klienta czy metody użyte do dyskretnego i bezpiecznego przesłania towaru. Niektórzy sprzedawcy oferują nawet możliwość zwrotu zakupionych przedmiotów, pozwalają też na ich wypróbowanie przed podjęciem ostatecznej decyzji o zakupie. Wiele czarnorynkowych targów oferuje zabezpieczenie transakcji w sposób podobny do rachunku powierniczego escrow. Kupujący wysyła nań pieniądze, a te trafiają do sprzedającego dopiero wówczas, gdy kupujący potwierdzi, że otrzymał zamówiony towar. Sprzedawcy broni w darknecie przez lata dzielili się doświadczeniami i udoskonalali taktykę bezpiecznego jej przesyłania przez granice. Najczęściej broń jest rozkładana i przesyłana w różnych paczkach. Czasem poszczególne części są ukrywane np. w starym sprzęcie stereo czy drukarkach. Używają bardzo zaawansowanych metod, przyznaje Hernandez-Castro. « powrót do artykułu
  4. Ku uciesze naukowców, w założonym zaledwie 8 lat temu Richard Underwood Nature Refuge pojawiło się młode krytycznie zagrożonego wombata australijskiego (Lasiorhinus krefftii). Szacuje się, że na wolności pozostało ok. 250 wombatów australijskich. Większość żyje w Epping Forest National Park, a parę we wspominanym Richard Underwood Nature Refuge. Azyl utworzono, gdy w 2009 r. okazało się, że liczba L. krefftii w Epping spadła. W ostatnich latach populacja wolno, ale stale się powiększa. Steven Miles, minister środowiska Queensland, opowiada, że specjaliści przez 10 miesięcy uważnie obserwowali samicę. Ostatecznie potwierdzono, że młode opuściło torbę. To pierwszy "dodatek" do reintrodukowanej kolonii w ciągu 5 lat. Wszystko wskazuje na to, że dokoptowany do niej w zeszłym roku nowy samiec dobrze się zaaklimatyzował. « powrót do artykułu
  5. Analiza głosowań na forum ONZ z ostatnich 65 lat dowodzi, że organizacja ta nie jest tylko biernym obserwatorem wydarzeń, ale pomaga zapobiegać konfliktom. Naukowcy z Dartmouth College i Ohio State University szczegółowo przyjrzeli się 5143 głosowaniom Zgromadzenia Ogólnego ONZ z lat 1946-2011. Nasza analiza dowodzi, że ONZ jest czymś więcej niż świadkiem. To światowe forum wpływa na przyszłe decyzje, a w szczególności na łagodzenie konfliktów, mówi Scott Pauls, dziekan Wydziału Matematyki w Darthmouth College. W głosowaniach jest więcej niuansów, niż się spodziewaliśmy. Dowody wskazują, że ONZ bardziej efektywnie zapobiega wojnom niż sądzi wielu ekspertów, stwierdza politolog profesor Skyler Cranmer z Ohio State University. Naukowcy, analizując przebiegi głosowań, zidentyfikowali historyczne sojusze głosujących, zarówno te długo- jak i krótkotrwałe i stwierdzili, że stają się one podstawą do współpracy i budowania koalicji. Jednym z takich makroklastrów, czyli długotrwałych sojuszy głosujących, składa się z krajów Zachodniej Europy, Other States Group (m.in. Australia, USA, Nowa Zelandia, Turcja, Izrael), Rosji, Japonii, Chin i niektórych krajów Europy Wschodniej. Z badań wynika, że w całej historii ONZ 15-krotnie doszło do sytuacji, w której pojawiły się dwa makroklastry obejmujące niemal wszystkie państwa świata. W większości takich przypadków USA i niewielka liczba innych krajów stworzyły grupę, która głosowała inaczej od reszty świata w kwestiach dotyczących Bliskiego Wschodu i praw człowieka. Innym rodzajem sojuszy są mikroklastry, tworzone ad hoc, bardzo dynamiczne krótkotrwałe sojusze. Okazało się, że członkowie takich sojuszów mają bardzo podobne stanowisko w interesujących ich sprawach, co w największym stopniu przyczynia się do wygaszania konfliktów pomiędzy państwami. Oczywiście ONZ nie jest w stanie zapobiec wszystkim konfliktom zbrojnym, jednak istnienie mikro- i makroklastrów zmniejsza prawdopodobieństwo konfliktu. To dzięki zintensyfikowaniu relacji dyplomatycznych na forum ONZ udaje się lepiej utrzymać międzynarodowy pokój i bezpieczeństwo, mówi Pauls. Badacze zauważyli też, sojusze głosujących są odbiciem tendencji do przechodzenia od autokracji do demokracji, jednak same w sobie nie odgrywają znaczącej roli w rozprzestrzenianiu się demokracji. Uczestnictwo w takich sojuszach zwiększa prawdopodobieństwo współpracy w celach obronnych, ale nie zauważono, by przekładało się to na stałe sojusze obronne. Naukowcy potwierdzili też istnienie rozdźwięku politycznego pomiędzy krajami rozwiniętymi i rozwijającymi się. Różnice te czasem znikają, gdy świat jednoczy się przeciwko Stanom Zjednoczonym. « powrót do artykułu
  6. Zespół z Uniwersytetu Illinois opisał kaskadę reakcji (szlak enzymatyczny), w wyniku których endokannabinoidy produkowane z wielonienasyconych kwasów tłuszczowych omega-3 są przekształcane w związki o silnych właściwościach przeciwzapalnych. Jak podkreśla prof. Aditi Das, kannabinoidy z marihuany i endokannabinoidy wytwarzane przez organizm wspierają układ odpornościowy i dlatego interesują się nimi badacze pracujący nad lekami przeciwzapalnymi. Nasz zespół odkrył szlak enzymatyczny, przekształcający endokannabinoidy produkowane z omega-3 w działające silniej przeciwzapalnie cząsteczki [epitlenki, in. epoksydy], które wiążą się głównie z receptorami występującymi w układzie odpornościowym. Amerykanie zauważyli, że w powstawaniu nieznanej dotąd klasy metabolitów biorą udział szlaki epoksygenazowe cytochromu P450. Z kwasów dokozaheksaenowego (DHA) i eikozapentaenowego (EPA) są pozyskiwane epoksydy endokannabinoidów ω-3 (odpowiednio, EEQ-EA i EDP-EA). Jak ustalono za pomocą celowanych metod lipidomicznych, zarówno EEQ-EA, jak i EDP-EA występują w mózgu i narządach obwodowych szczurów. Podczas badań neurozapalnych wykazano, że częściowo za pośrednictwem aktywacji receptorów kannabinoidowych typu 2., epoksydy 17,18-EEQ-EA i 19,20-EDP-EA zmniejszały ilość prozapalnej interleukiny 6 (IL-6), a zwiększały stężenie przeciwzapalnej interleukiny 10 (IL-10). Okazało się także, że związki te hamowały angiogenezę ludzkich komórek śródbłonka mikrokapilarnego i rozszerzały naczynia wieńcowe krów. « powrót do artykułu
  7. Wystarczy minuta ćwiczeń dziennie, by poprawić stan kości u kobiet. Naukowcy z Uniwersytetów w Exeter i Leicester odkryli, że panie, które oddawały się krótkim bardzo intensywnym ćwiczeniom fizycznym, miały kości w lepszym stanie niż ich niećwiczące rówieśniczki. Uczeni wykorzystali przy tym dane z UK Biobank i stwierdzili, że jeśli kobieta przez 60-120 sekund dziennie intensywnie ćwiczy z obciążeniem, to stan jej kości jest o 4% lepszy niż pań ćwiczących mniej niż minutę. Nie wiemy jeszcze, czy lepiej jest te 60 sekund rozbić sobie na mniejsze kawałki w ciągu dnia, czy też wykorzystać je jednorazowo. Nie wiemy też, czy lepiej jest poćwiczyć nieco dłużej przez 1-2 dni w tygodniu, czy też przez 1-2 minuty, ale codziennie, mówi główna autorka badań, doktor Victoria Stiles z University of Exeter. "Jako, że to badanie przekrojowe, które ocenia stan populacji w konkretnym czasie, nie możemy być pewni, czy intensywne ćwiczenia prowadziły do lepszego stanu kości, czy też osoby z lepszymi kośćmi oddawały się ćwiczeniom. Wydaje się jednak prawdopodobne, że 1-2 minut biegania dziennie jest korzystne dla zdrowia kości", dodaje uczona. Badaniami objęto 2500 kobiet, których aktywność mierzono za pomocą monitora umieszczonego na nadgarstku, a stan kości sprawdzano na kościach pięty za pomocą USG. Nie tylko zauważono, że 1-2 minut ćwiczeń wiąże się z o 4% lepszym stanem kości, ale również, że ćwiczenie ponad 2 minuty dziennie jest powiązane z o 6% lepszym zdrowiem kości. Dane z Biobanku były podzielone co do sekundy. Chcieliśmy w naszej analizie wziąć pod uwagę każdą sekundę, gdyż krótkotrwałe okresy aktywności fizycznej są dla zdrowia kości lepsze, niż ciągłe i długie ćwiczenia. Nie powinniśmy ich ignorować, mówi doktor Stiles i dodaje, że brytyjskie Narodowe Towarzystwo Osteoporozy zaleca, by na początku wydłużyć czas spacerów. Później można do tego dodać krótki bieg, taki, jak się podbiega do autobusu, stwierdziła uczona. « powrót do artykułu
  8. Rekiny nie mają języków, dlatego niektóre z nich, by przełknąć pokarm, "kręcą" barkami. Odciągając obręcz barkową do tyłu, rekiny uzyskują ssanie potrzebne do przesunięcia pokarmu na tył jamy ustnej i do dalszych części przewodu pokarmowego. Ich gardło jest długie, więc muszą zadbać o to, by pokarm się przez nie przemieszczał. Sądzimy, że to część języka hydrodynamicznego. By manipulować pokarmem, rekiny i inne ryby, które nie mają języka, kontrolują ruch cieczy w jamie ustnej - wyjaśnia dr Ariel Camp z Brown University. Jak podkreślają autorzy publikacji z pisma Proceedings B, oznacza to, że rekiny bambusowe (Chiloscyllium plagiosum) wykorzystują obręcz barkową nie tylko do kontroli przednich płetw, ale i do jedzenia. Naukowcy doszli do takich wniosków dzięki zastosowaniu rentgenowskiej rekonstrukcji morfologii ruchu (ang. X-ray reconstruction of moving morphology, XROMM); metoda ta stanowi połączenie tomografii komputerowej i fluoroskopii. Wszczepione metalowe markery pozwalają zobaczyć, jak dokładnie poruszają się kości i mięśnie ludzi i zwierząt. Amerykanie przetestowali 3 rekiny jedzące kałamarnice i śledzie. Camp dodaje, że rekiny bambusowe wykorzystują ssanie, by np. wydobyć ryby ze szczelin. Wielu naukowców podejrzewało, że bierze w tym udział obręcz barkową. XROMM potwierdziło, że u wszystkich 3 badanych osobników ułamki sekundy po zamknięciu pyska chrząstka szybko obracała się ku tyłowi o ok. 11 stopni. Choć ekipa badała tylko Ch. plagiosum, Camp podejrzewa, że podobne ruchy barków występują u innych wykorzystujących ssanie rekinów. Pani biolog uważa, że ujawnienie sposobu ewoluowania struktur kostnych ryb może pomóc w zrozumieniu, dzięki czemu pewne istoty były w końcu w stanie wyjść na ląd. « powrót do artykułu
  9. Lodowiec topniejący w szwajcarskich Alpach odsłonił 2 zamarznięte ciała. Wiele wskazuje na to, że to para, która zaginęła 75 lat temu. Marcelin i Francine Dumoulin zniknęli, gdy w 1942 r. poszli zająć się krowami. Para miała siedmioro dzieci. Najmłodsza z córek, która ma dziś 79 lat, podkreśla, że wieści przyniosły jej wreszcie spokój. Po przeprowadzeniu testów DNA chce zorganizować rodzicom pogrzeb. Całe życie ich szukaliśmy - powiedziała Marceline Udry-Dumoulin w wywiadzie udzielonym gazecie Le Matin. Na ciała na Glacier de Tsanfleuron natrafił w zeszłym tygodniu przedstawiciel operatora wyciągu narciarskiego - firmy Glacier 3000. Dyrektor Bernhard Tschannen opowiada, że pracownik znalazł też plecaki, butelkę, a także męskie i damskie buty. Ciała leżały blisko siebie. Mężczyzna i kobieta mieli na sobie ubrania sprzed II wojny światowej. Pani Udry-Dumoulin dodaje, że matka rzadko chodziła z ojcem w góry, bo to trudny teren, a ona przez większą część dorosłego życia była w ciąży. Na pechowej wycieczce Marcelin i Francine musieli wpaść w szczelinę w lodzie. Osierocone dzieci trafiły do różnych rodzin. Z czasem bracia i siostry stracili ze sobą kontakt. « powrót do artykułu
  10. Tytułowe pytanie zadają sobie miliony ludzi na całym świecie. Z odpowiedzią przychodzą naukowcy. Zagadnieniem tym od dwóch lat zajmuje się dr inż. Tomasz Trzciński z Wydziału Elektroniki i Technik Informacyjnych. Wszystko zaczęło się od współpracy z amerykańskim koncernem medialnym w ramach projektu realizowanego razem z firmą Tooploox, gdzie dr Trzciński prowadzi zespół badawczy. Filmy, które koncern ten publikuje w sieciach społecznościowych, mają łącznie po 9 miliardów wyświetleń miesięcznie – opowiada badacz z Politechniki. Firmie zależy, żeby wcześniej wiedzieć, czy przygotowane treści będą odpowiednio popularne. Dr Trzciński zaangażował w prace nad projektem studentów z Wydziału EiTI. Tak powstało kilka prac dyplomowych, artykuły naukowe i aplikacje internetowe, które pozwalają użytkownikom wrzucić swój filmik i sprawdzić, czy ma szansę zdobyć popularność w Internecie. W końcu jeden nasz naukowiec trafił na projekt innego naszego naukowca. Dowiedziałem się o projekcie RENOIR, który dotyczy propagacji informacji w sieciach społecznościowych – opowiada dr Trzciński. Jego kierownikiem jest prof. Janusz Hołyst z Wydziału Fizyki. Tak nawiązała się na PW międzywydziałowa współpraca. Specjaliści z Wydziału EiTI połączyli siły z fizykami i naukowcami z Wydziału Matematyki i Nauk Informacyjnych, na czele z prof. Przemysławem Bieckiem. Wymiana doświadczeń zaowocowała propozycją miesięcznego pobytu na Uniwersytecie Stanforda, który jest jednym z partnerów projektu RENOIR. Dr Trzciński spędzi tam cały sierpień. Chcę promować efekty naszych działań i szukać możliwości dalszej współpracy – mówi. Najważniejsze jest pierwsze wrażenie Jak wygląda praca nad przewidywaniem tego, co będzie popularne w Internecie? Obróbce poddajemy dane dotyczące oglądania treści w Internecie, przede wszystkim w sieciach społecznościowych – wyjaśnia dr Trzciński. Wykorzystujemy do tego głębokie sieci neuronowe. Adaptujemy struktury tych sieci, żeby uzyskać odpowiedzi na interesujące nas pytania. Chcemy dzięki nim przewidzieć, jak bardzo popularny będzie dany materiał. Na razie skupiamy się głównie na aspektach wizualnych oraz tekstowych. Bierzemy pod uwagę początek filmu czy elementy, które dostrzegamy na pierwszy rzut oka, takie jak tytuł i zajawka. Wiemy, że jeśli coś przykuje uwagę odbiorcy na chwilę, to zostanie on z daną treścią na dłużej. To kolejne potwierdzenie tego, jak ważne jest pierwsze wrażenie. Nasi naukowcy używają w swoich badaniach technik uczenia maszynowego. Algorytmy uczą się na podstawie setek tysięcy już opublikowanych filmów. Nie bazują jednak na wykrywaniu w analizowanych materiałach konkretnych obiektów. Elementy pokazane w filmie są ukryte w całym algorytmie uczenia – zaznacza dr Trzciński. Jesteśmy w stanie zidentyfikować pewne wzorce popularności czy antypopularności, ale wynikają one głównie z eksperymentów prowadzonych przy użyciu algorytmu, a interpretacja ich rezultatów pozostaje w naszej gestii. Twarze – nie, jedzenie – tak Co więc sprawi, że zdjęcie czy filmik zdobędą popularność na Facebooku, a czego lepiej nie publikować? Nasze algorytmy wskazują, że trudno jest „sprzedać” wycentrowaną twarz na jednolitym tle – mówi dr Trzciński. Głównie dlatego, że wygląda jak twarz polityka czy scena z przemówienia partyjnego, a to ludzi na ogół męczy. Uwagę przyciąga za to np. jedzenie, filmy pokazujące przygotowywanie potraw. Lepiej sprawdzają się ciepłe kolory: czerwony, żółty, brązowy. Mniejszą popularnością cieszą się materiały z przewagą barw uważanych za chłodne, zielonego czy niebieskiego, i z dużą ilością tekstu. Temat badań jest tak aktualny i życiowy, że wzbudza duże zainteresowanie. Pojawiają się zapytania z domów mediowych, agencji marketingowych, osób tworzących materiały prasowe na Facebooku, konkretnych marek, które chcą się skutecznie promować – opowiada dr Trzciński. Zaznaczam jednak, że nie chcemy wyeliminować czy ograniczyć roli człowieka. Nie mówimy, że wiemy lepiej niż ludzie tworzący filmy czy zdjęcia. Wiemy inaczej. Dajemy dostęp do wiedzy, której takie osoby do tej pory nie miały. Teraz mogą ją efektywnie wykorzystać. « powrót do artykułu
  11. Qualcomm przegrał apelację złożoną przed sądem UE. Koncernowi grozi teraz grzywna w wysokości 580 000 euro dziennie za niedostarczenie europejskim urzędom antymonopolowym wymaganych przez nie informacji. Amerykańska firma została oskarżona przez Komisję Europejską, że wykorzystała niezgodne z prawem metody by doprowadzić do przymusowego wykupu akcji brytyjskiej firmy Icera, produkującej oprogramowanie dla telefonów. W ubiegłym miesiącu Qualcomm poprosił sąd o wydanie nakazu wstrzymania wykonania kary. Prezes sądu, Marc Jaeger, właśnie odmówił prośbie. To nie jedyne kłopoty, jakie ma Qualcomm na terenie UE. Firma jest też oskarżona o to, że od roku 2011 płaciła swoim największym klientom za to, że w swoich produktach używali wyłącznie chipsetów Qualcommu. Jeśli firma zostanie uznana za winną, grozi jej grzywna w wysokości do 10% globalnych dochodów. « powrót do artykułu
  12. Z oka 67-latki, która zgłosiła się do Solihull Hospital na operację zaćmy, chirurdzy usunęli w listopadzie zeszłego roku 27 soczewek kontaktowych. Niebieskawe ciało obce okazało się sklejonymi śluzem 17 soczewkami. Podczas dalszego badania okuliści znaleźli jeszcze 10 soczewek. Nikt z nas nie widział wcześniej czegoś takiego. Siedemnaście soczewek przywarło do siebie. Byliśmy bardzo zaskoczeni, że pacjentka tego nie zauważyła, bo musiały powodować spore podrażnienie. Kobieta była zszokowana. Myślała, że dyskomfort, jaki odczuwała, był skutkiem zaawansowanego wieku i zespołu suchego oka - opowiada Rupa Morjaria. Operację zaćmy przełożono z powodu podwyższonego ryzyka zapalenia wnętrza gałki ocznej. Ponieważ soczewki te znajdowały się w oku przez nie wiadomo jak długi czas, podczas zabiegu mogłoby się okazać, że na spojówce jest dużo bakterii. Z raportu opublikowanego na łamach British Medical Journal można się dowiedzieć, że Brytyjka od 35 lat używała miesięcznych soczewek kontaktowych, ale nie chodziła na regularne wizyty kontrolne u specjalisty. Morjaria podkreśla, że na spotkaniu kwalifikującym do operacji nie wspominała o żadnych objawach związanych z zapomnianymi soczewkami. Dwa tygodnie po ich usunięciu twierdziła jednak, że czuje się o wiele bardziej komfortowo. Lekarze zaangażowani w sprawę postanowili ją upublicznić, by ludzie mieli świadomość, z jakimi zagrożeniami wiąże się niewłaściwe stosowanie soczewek kontaktowych. Można je bez problemu kupić w Internecie, dlatego wiele osób nie przejmuje się wizytami kontrolnymi u okulisty. « powrót do artykułu
  13. Miesiąc przed narodzinami dzieci Amerykanek potrafią odróżnić, czy ktoś mówi do nich po angielsku, czy po japońsku. Badania sugerują, że ludzki rozwój językowy zaczyna się naprawdę wcześnie - kilka dni po narodzinach. Wykazano, że kilkudniowe noworodki są wrażliwe na rytmiczne różnice między językami. Zademonstrowano to, mierząc zmiany w zachowaniu, np. sprawdzając, czy dzieci inaczej ssą smoczki, gdy następuje przejście z jednego języka na drugi - opowiada prof. Utako Minai z Uniwersytetu Kansas. Wczesna zdolność odróżniania sprawiła, że zaczęliśmy się zastanawiać, kiedy pojawia się wrażliwość na rytmiczne właściwości języka. Braliśmy pod uwagę to, że może się ona rozwijać jeszcze przez narodzinami. Płody mogą [w końcu] słyszeć dźwięki, w tym mowę, jeszcze w łonie matki. Są one przytłumione, [...] ale rytm języka powinien się zachowywać i docierać do uszu dziecka. Minai podkreśla, że prowadzono już badania, które sugerowały, że w oparciu o wzorce rytmiczne płody odróżniają różne typy języków, ale dotąd nikt nie wykorzystywał w nich magnetokardiografu (MCG). Wcześniej, by zobaczyć, czy płód rozpoznaje zmiany w języku, uciekano się do USG, które miało pozwolić zmierzyć tętno. Prezentowane dziecku dźwięki z różnych języków były wypowiadane przez 2 osoby. Nie wiadomo więc de facto, czy płody były wrażliwe na różnice językowe, czy na to, kto do nich mówi. Chcieliśmy kontrolować to zjawisko, sprawiając, że dźwięki w 2 językach były wypowiadane przez tę samą osobę. Za pomocą MCG zbadano 24 kobiety; średnio były one w ok. 8. miesiącu ciąży. Znajduje się u nas jeden z dwóch dostępnych w Stanach biomagnetometrów. Pasuje on do brzucha ciężarnej i wykrywa słabe pola magnetyczne wokół przepływów prądu w ciałach matki i dziecka. Biomagentometr jest wrażliwszy od USG na zmiany tętna. Jak wyjaśnia Kathleen Gustafson, mózg płodu szybko się rozwija i tworzy sieci neuronalne. Macica to głośne środowisko. Do płodu docierają odgłosy z jelit, bicie serca matki i jej mowa, a także dźwięki z zewnątrz. Bez ekspozycji na dźwięk kora słuchowa nie miałaby wystarczającej stymulacji, by się właściwie rozwinąć. Nasze badanie wskazuje, że częściowo rozwój ten jest powiązany z językiem. W ramach eksperymentu osoba mówiąca po angielsku i japońsku nagrała 2 kwestie. Kolejno odtwarzano je płodowi. Okazało się, że gdy po wypowiedzi po angielsku odtwarzano rytmicznie odmienną wypowiedź po japońsku, tętno dziecka się zmieniało. Gdy zamiast kwestii po japońsku włączano drugą kwestię po angielsku, nic się nie działo. Było to doskonale widoczne, także od strony [istotności] statystycznej. Wyniki sugerują, że rozwój językowy może się zaczynać in utero. Bazując na dostępnych sygnałach, jeszcze przed narodzinami płody wyczulają się na język, którego będą się uczyć. Prenatalna wrażliwość na rytmiczne właściwości języka zapewnia dzieciom początkowe "cegiełki" nabywania języka - podsumowuje Minai. « powrót do artykułu
  14. FBI wydało oficjalne ostrzeżenie dla rodziców dotyczące niebezpieczeństw związanych z kupowaniem dzieciom tzw. „inteligentnych zabawek” łączących się z internetem. Zdaniem Biura takie zabawki mogą narażać nie tylko prywatność dziecka, ale również jego bezpieczeństwo fizyczne. FBI ostrzega klientów, by dobrze rozważyli kwestie cyberbezpieczeństwa przed wprowadzeniem do domu i innego rodzaju bezpiecznego środowiska inteligentnych, interaktywnych zabawek łączących się z internetem. Inteligentne zabawki i urządzenia rozrywkowe dla dzieci coraz częściej zawierają technologie, które uczą się i dostosowują swoje zachowanie do zachowania dzieci. Zabawki takie zwykle zawierają czujniki, mikrofony, kamery, urządzenia do przechowywania danych i inne technologie multimedialne, w tym mechanizmy rozpoznawania mowy i moduły GPS. Urządzenia takie mogą narażać prywatność i bezpieczeństwo dziecka, gdyż za ich pośrednictwem może zostać ujawniona duża ilość danych osobowych. Eksperci z FBI zauważają, że niektóre z zabawek rejestrują toczące się w pobliżu rozmowy, a to oznacza, że mogą wyłapywać takie dane jak imię dziecka, szkołę lub przedszkole do którego uczęszcza, co lubi i czego nie lubi oraz wiele innych informacji, które są przekazywane czy to w trakcie używania zabawki czy też podczas rozmów z rodziną i znajomymi. Połączenie prywatnych informacji na temat dziecka z możliwością komunikowania się z internetem grozi wyciekiem wrażliwych informacji. Tym bardziej, że często korzystanie z takich interaktywnych zabawek jest związane z założeniem konta, a podczas jego tworzenia niejednokrotnie podawane są takie dane jak imię, data urodzenia czy wgrywane jest zdjęcie użytkownika. Firmy oferujące takie zabawki i powiązane z nimi konta internetowe zbierają duże ilości informacji dotyczących np. rozmów, miejsca pobytu czy historii korzystania z internetu. Klienci powinni dokładnie przeczytać warunki korzystania z zabawki oraz zapoznać się z polityką producenta dotyczącą bezpieczeństwa. Powinni sprawdzić, czy i gdzie wrażliwe dane są przesyłane, jak są przechowywane i czy mogą korzystać z nich strony trzecie. Powinni też sprawdzić, czy w zabawce, którą zamierzają kupić, organizacje konsumenckie i eksperci ds. bezpieczeństwa nie zidentyfikowali jakichś problemów, czytamy w dokumencie. FBI radzi też, żeby rodzice, gdy już zdecydują się na zakup takiej zabawki, dbali o to, by połączenie z internetem było realizowane za pomocą szyfrowanych łączy zabezpieczonych silnych hasłem, by oprogramowanie zabawki było na bieżąco aktualizowane, by ściśle monitorowali sposób, w jaki dziecko korzysta z zabawki oraz by była ona wyłączana, gdy nie jest używana. « powrót do artykułu
  15. Osoby, które mają problemy ze snem, tracą zdolność pozytywnego myślenia. Eksperci podkreślają, że to objaw depresji. Generalnie mamy tendencję do zauważania pozytywnych bodźców w naszym środowisku. [...] Pozbawienie snu może ją jednak wyeliminować - podkreśla dr Ivan Vargas z Uniwersytetu Pensylwanii. Amerykanie zebrali grupę 40 zdrowych dorosłych. Część miała czuwać przez 28 godzin, a reszta mogła przespać w nocy 8 godzin. Wszyscy brali udział w teście identyfikowania szczęśliwych, smutnych i neutralnych twarzy, który miał pomóc w ocenie, do jakiego stopnia zwracają uwagę na pozytywne bądź negatywne informacje. Psycholodzy mierzyli dokładność i czas reakcji. Okazało się, że ludzie pozbawieni snu z mniejszym prawdopodobieństwem skupiali się na szczęśliwych twarzach. Niekoniecznie bardziej koncentrowali się na negatywnych, ale rzadziej skupiali się na pozytywnych. Autorzy publikacji z pisma Cognitive Therapy and Research podkreślają, że to może mieć spore znaczenie dla osób zmagających się z depresją i/lub lękiem. Depresja jest zwykle opisywana jako tendencja do bardziej negatywnego myślenia czy samopoczucia (smutku), ale właściwie jest ona związana [...] z mniejszą tendencją do odczuwania szczęścia. Na podobnej zasadzie, jeśli za mało śpisz, zmniejsza to twoją zdolność do zwracania uwagi na pozytywne rzeczy, co z czasem może stwarzać ryzyko depresji. Co ciekawe, osoby z historią bezsenności były mniej wrażliwe na efekty pozbawiania snu. Amerykanie sądzą, że zdobyły doświadczenie i rozwinęły metody radzenia sobie ze skutkami niewyspania. Zespół Vargasa zaprezentował na konferencji SLEEP 2017 wyniki pokrewnych badań nad związkami bezsenności i samobójstw. Psycholodzy ustalili, że w porównaniu do śpiących prawidłowo, osoby cierpiące na bezsenność 3-krotnie częściej wspominają o myślach samobójczych czy dotyczących śmierci w ciągu ostatniego miesiąca. « powrót do artykułu
  16. Na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej rozpoczęło pracę wyjątkowe urządzenie, Neutron star Interior Composition Explorer (NICER). Jego zadaniem jest badanie gwiazd neutronowych, najbardziej gęstych obiektów we wszechświecie. NICER został wystrzelony 3 czerwca, a jego podstawowa misja ma potrwać 18 miesięcy. Naukowcy mają nadzieję, że dzięki wykorzystaniu promieniowania rentgenowskiego pozwoli on zrozumieć naturę najbardziej gęstej stabilnej formy materii znajdującej się głęboko w jądrach gwiazd neutronowych. Przez dwa tygodnie od wystrzelenia NICER był instalowany i uruchamiany. Gdy 14 czerwca włączono go po raz pierwszy okazało się, że wszystkie systemy działają tak, jak powinny. Na stacji kosmicznej nigdy nie było podobnego instrumentu, mówi główny naukowiec NICER Keith Gendreau z NASA Goddard Space Flight Center. Chciałbym podziękować fantastycznemu zespołowi inżynierów, który je zbudował i wyposażył we wszystkie funkcje, jakich potrzebowaliśmy, dodaje. Przez ostatni miesiąc NICER obserwował 40 obiektów, które posłużyły mu do kalibrowania instrumentów oraz przetestowania ich wydajności. Dane dotyczące pracy urządzenia zostały przesłane do wbudowanego Station Explorer for X-ray Timing and Navigation Technology (SEXTANT), które automatycznie wprowadza poprawki w oprogramowaniu sterującym. Nasze początkowe modele bazowały na danych z ziemskich radioteleskopów. Jako, że NICER prowadzi obserwacje w paśmie promieniowania rentgenowskiego, w naszych badaniach będziemy mogli teraz brać pod uwagę różnice pomiędzy danymi z NICER a naszymi modelami, mówi Jason Mitchell odpowiedzialny za SEXTANT. NICER-SEXTANT to łączona misja, w ramach której NICER bada gwiazdy neutronowe i zachowanie ich materii, a SEXTANT korzysta na zdobytych przez NICER danych z szybko obracających się gwiazd neutronowych w celu opracowania technologii autonomicznej nawigacji w kosmosie z wykorzystaniem promieniowania rentgenowskiego. « powrót do artykułu
  17. Zespół Alanny Durkin z Temple University odkrył, że rurkoczułkowce Escarpia laminata z Zatoki Meksykańskiej żyją ok. 100-200 lat, a niektóre nawet 300 lat. Tworzące kolonie E. laminata żyją w zimnych wysiękach Zatoki Meksykańskiej na głębokości 1000-3300 m. Niewiele wiadomo o tym zwierzęciu, dlatego współpracownicy Durkin postanowili określić długość jego życia. Naukowcy chcieli też ustalić, czy E. laminata jest tak samo długowieczny, jak rurkoczułkowce zamieszkujące zimne wysięki z mniejszych głębokości: Lamellibrachia luymesi i Seepiophila jonesi. Autorzy publikacji z pisma The Science of Nature zebrali i oznakowali 356 rurkoczułkowców z różnych miejsc Zatoki Meksykańskiej i mierzyli, o ile urosną w ciągu roku. Metoda modelowania przyrostu rocznego została opracowana do wyliczania wieku L. luymesi, które, jak się okazało, dożywają 250 lat. Model uśrednionego indywidualnego wzrostu uzupełniono o wskaźnik śmiertelności i rekrutacji naturalnej, co pozwoliło na stworzenie symulacji populacyjnej. Oszacowania na poziomie indywidualnym i populacyjnym wykazały, że większe E. laminata żyją dłużej niż 250 lat. Uważa się np., że 50-cm E. laminata ma 202 lata. Oznacza to, że ten gatunek jest bardziej długowieczny niż jego krewni (L. luymesi i S. jonesi). Durkin podkreśla, że skrajnie niski wskaźnik umieralności E. laminata (0,67%) pomógł w ewolucji dużej długości życia. Stanowi to poparcie dla teorii długowieczności, która postuluje, że przy braku jakichkolwiek zagrożeń zewnętrznych dobór naturalny będzie faworyzować osobniki, które wolniej się starzeją i mogą się rozmnażać do starszego wieku. Dożywając ponad 250 lat, E. laminata osiąga wiek wykraczający poza dotychczasowe rekordy. Zważywszy na niepewność związaną z szacowaniem wieku największych osobników, może się okazać, że są gdzieś jeszcze starsze E. laminata. Warto przypomnieć, że najstarszym lądowym kręgowcem był 177-letni żółw z Galapagos, a najdłużej żyjącym ssakiem - 211-letni wal grenlandzki. Za najbardziej długowieczne zwierzę niekolonijne uznaje się zaś cyprinę islandzką; wyłowiony w 2006 r. małż, nazwany pieszczotliwie Mingiem, żył ponoć aż 507 lat. « powrót do artykułu
  18. Coraz więcej firm ma zamiar wykorzystywać drony do dostarczania towarów. Na razie trwają testy oraz próby prawnych regulacji. Tymczasem pojawiła się nowa niespodziewana przeszkoda, która może mieć spore znaczenie przy wykorzystywaniu dronów w gęsto zaludnionych terenach. Wstępne badania przeprowadzone przez NASA wskazują, że dla ludzi dźwięk lecącego drona jest bardziej męczący niż dźwięk jadącego pojazdu. Eksperci z NASA wcale nie chcieli badać dronów. Ich celem było sprawdzenie, czy znajdujące się w Langley rządzenia i budynku do badań akustycznych mogą stać się częścią szerzej zakrojonych badań nad dronami. Gdy rozpoczynaliśmy testy nie sądziliśmy, że będzie jakaś duża różnica pomiędzy dronami a innymi pojazdami, mówi współautor badań Andrew Christian. Okazało się jednak, że 38 badanych osób było znacznie bardziej poirytowanych dźwiękiem drona niż np. samochodu. Różnica była taka, jakby nagle samochód znalazł się dwukrotnie bliżej niż był przed chwilą. Naukowcy nie wiedzą, co powoduje, że dźwięk drona jest dla ludzi tak nużący. Uczestnicy badań nie wiedzieli, że słuchają dronów i nie wiedzieli, jaki był cel badań. Powiedziano im jedynie, że biorą udział w badaniach związanych z przyszłością transportu. Niewykluczone, że irytujący dźwięk drona związany jest z faktem, iż pojazdy te poruszają się znacznie wolniej niż samochody. Jeśli więc przelatują wzdłuż ulicy czy nad budynkami, znacznie dłużej słyszymy wydawany przez nie dźwięk. Jeśli taki wniosek jest prawdziwy, to może być to wielką nadzieją dla takich firm jak Amazon, które chcą, by ich drony latały szybko, nawet z prędkością 95 km/h i wznosiły się na spore wysokości. Jednak Christian zauważa, że nawet jeśli głośność drona jest taka, jak głośność samochodu, to i tak ludzie odbierają jego dźwięk jako bardziej irytujący. A to oznacza, że producenci dronów musieliby znacznie je wyciszyć. Ma on nadzieję, że badania NASA pomogą producentom dronów w rozwiązaniu tego problemu. Być może powstanie system, dzięki któremu dron będzie w stanie sam stwierdzić, na ile jest głośny, jak bardzo jego dźwięk może przeszkadzać ludziom i odpowiednio zmodyfikuje swoją trasę. W przeciwnym razie mogą pojawić się poważne problemy, gdy nad naszymi głowami zaczną latać setki dronów dziennie. « powrót do artykułu
  19. W ciągu ostatnich 500 lat lwy, tygrysy, wilk rudy i kaberu etiopski straciły ponad 90% swoich terenów. Wyniki pierwszego globalnego przeglądu zasięgu dużych drapieżników lądowych nie przynoszą dobrych informacji. Chris Wolf i William Ripple z Oregon State University przejrzeli historyczne dane na temat dużych drapieżników i stworzyli mapę ich habitatów z około 1500 roku. Odkryli w ten sposób, że zwierzęta takie występują obecnie na 1/3 terenów, które kiedyś zamieszkiwały. Wśród przeanalizowanych 25 gatunków, z których każdy waży ponad 15 kilogramów, aż 15 straciło ponad połowę historycznego zasięgu. Nawet dziewięć z tych gatunków żyło w Azji Południowej i Południowo-Wschodniej, a obecnie już tam nie występują. Najmniejsze utraty habitatów miały miejsce w tundrze i lasach północy, które są słabo zaludnione, więc niedźwiedzie i wilki mają gdzie polować. Zdecydowana większość dużych lądowych drapieżników utraciła znaczną część swoich habitatów, przez co są bardziej narażone na wyginięcie. Są jednak wyjątki. Ryś euroazjatycki i dingo straciły jedynie po około 12% zasięgu. Zasięg hieny pręgowanej zmniejszył się o 15%, hieny cętkowanej o 24%, a hieny brunatnej o 27%. Zasięg wilka szarego zmniejszył się zaś o 26%. Wszystkie inne gatunki, w tym lamparty, pumy czy jaguary, utraciły od 30 do 90% zasięgu. Wolf i Ripple zauważają, że istnieje duży związek pomiędzy utratami habitatu a zwiększaniem się wiejskiej populacji ludzi, zasięgu pastwisk i pól uprawnych. Jednak i tutaj są wyjątki. W części Indii lamparty i hieny nie tylko dobrze sobie radzą na obszarach wiejskich, na których zagęszczenie ludzi przekracza 300 osób na kilometr kwadratowy, ale widać też zwiększanie się populacji tych zwierząt związane z celowymi działaniami człowieka, takimi jak reintrodukcja gatunków na utracone tereny. Z kolei w Europie i Ameryce Północnej zaobserwowano powrót wilków. Wszędzie tam, gdzie ubyło głównego drapieżnika, jego miejsce zajęły mniejsze zwierzęta, co może mieć katastrofalne skutki dla ekosystemu. Chris Thomas, ekolog z York University, mówi, że są pewne podstawy do optymizmu odnośnie przyszłości mięsożerców. Oczywiście prawdą jest, że dochodzi do zmniejszenia zasięgu. Jeśli jednak wspólnie rozpatrzymy wilki, dzikie psy, dingo i kojoty, które mają tego samego przodka, to zauważymy zwiększenie zasięgu, mówi Thomas. Optymizmem napawa też powrót wilka. Wiele dużych mięsożerców jest odpornych, szczególnie, gdy ludzie prowadzą działania sprzyjające zachowaniu tych gatunków, dodaje. « powrót do artykułu
  20. W kwietniu Zac Mitchell, 20-letni pasterz z Australii Zachodniej, stracił kciuk podczas wypadku na farmie (byk kopnął go i docisnął dłoń do płotu). Ostatnio poddano go 8-godzinnej operacji, podczas której chirurdzy zastąpili palec dłoni paluchem z prawej stopy. Mitchell opowiada, że tuż po zdarzeniu współpracownicy zabezpieczyli palec w przenośnej lodówce. Poszkodowanego przetransportowano samolotem do szpitala w Perth. Tam podjęto 2 próby przymocowania kciuka. Niestety, obie były nieudane. Dwa tygodnie temu Mitchell przeszedł przeszczep w Sydney Eye Hospital. Dr Sean Nicklin podkreśla, że nie dziwi się, że chory musiał się przekonać do pomysłu lekarzy. To dość szalone rozwiązanie. Pacjenci nie chcą zostać zranieni w kolejnym miejscu. Jeśli jednak ma się [tylko] 4 sprawne palce, a brakuje docisku z drugiej strony, dłoń traci dużą część swoich funkcji. Teraz 20-latka czeka roczna rehabilitacja, po której zamierza wrócić do pracy na farmie i do ujeżdżania byków. Wg Sydney Eye Hospital, o ile całkowite przeszczepy palców pobranych ze stóp należą do rzadkości, o tyle relokacje ich fragmentów są bardziej powszechne. Wiele osób myśli, że taki zabieg znacznie upośledzi równowagę i chód, ale to generalnie nieprawda. Dobrym dowodem na to jest sam Mitchell, który dwa tygodnie po operacji porusza się już niemal normalnie. « powrót do artykułu
  21. Dotąd naukowcy skupiali się na użyciu DNA i jego właściwości do przechowywania dużej ilości danych poza komórkami. Od niedawna pracują jednak nad inną koncepcją: wykorzystania genomu populacji bakterii jako biologicznego dysku twardego, z którego naukowcy mogliby odtwarzać informacje w dowolnym momencie. Zespół z Uniwersytetu Harvarda wspomina o urządzeniach tworzących chronologiczny zapis zdarzeń molekularnych, zachodzących w ramach rozwoju lub pod wpływem stresu czy patogenów. W zeszłym roku ekipa George'a Churcha stworzyła pierwszą molekularną nagrywarkę, bazującą na systemie CRISPR (ang. Clustered Regularly Interspaced Short Palindromic Repeats). Pozwala ona komórce nabywać bity informacji. Dane są przechowywane w postaci macierzy sekwencji w locus CRISPR. W zamierzeniu można je odczytać i wykorzystać do odtworzenia ciągu zdarzeń. Choć brzmi to bardzo obiecująco, nie wiedzieliśmy, co może się stać przy próbie śledzenia ok. 100 sekwencji naraz i czy to w ogóle zadziała. Ma to kluczowe znaczenie, zważywszy, że ostatecznie chcemy wykorzystać ten system do nagrywania złożonych zdarzeń biologicznych - wyjaśnia dr Seth Shipman. Ostatnio ta sama ekipa zademonstrowała, że da się to jednak zrobić. Wyniki przełomowego eksperymentu opisano na łamach Nature. Okazało się, że dzięki systemowi wykorzystującemu CRISPR w żywych komórkach pałeczki okrężnicy (Escherichia coli) można zakodować cyfrowy obraz ludzkiej dłoni i jedną z pierwszych animowanych sekwencji - galopującego konia Eadwearda Muybridge'a. System CRISPR pomaga bakteriom rozwinąć odporność na stałe zagrożenie ze strony m.in. wirusów (bakteriofagów) ze środowiska. Jako pamięć przeżytych infekcji wychwytywane są fragmenty wirusowego DNA (tworzą one regiony niekodujące, tzw. spacery). Białko - nukleaza efektorowa - Cas9 wykorzystuje ją, gdy trzeba zniszczyć pojawiające się ponownie wirusy. Inne niż Cas9 elementy systemu CRISPR nie były dotąd specjalnie eksploatowane. W ramach ostatniego studium za pomocą zabiegów inżynieryjnych z 2 białek systemu CRISPR - Cas1 i Cas2 - uzyskaliśmy molekularną nagrywarkę. W połączeniu z nowymi danymi nt. wymogów dot. optymalnych regionów niekodujących daje to o wiele większe możliwości w zakresie nabywania wspomnień i kodowania ich w genomie. Teraz odbywa się to na podstawie informacji dostarczanych przez badaczy z zewnątrz, a w przyszłości [jeśli wszystko dobrze pójdzie] - utrwalone zostaną naturalne doświadczenia komórek - wyjaśnia Church. Podczas eksperymentów wykorzystano zdjęcie i GIF składający się z 5 ujęć, bo stanowią one zamknięte i dobrze zdefiniowane zestawy danych. Filmik daje bakteriom szansę na nabywanie danych klatka po klatce (dokonano tego na przestrzeni 5 dni). Zaprojektowaliśmy strategie przekładania cyfrowej informacji zawartej w pikselu zdjęcia lub klatki, a także liczby klatek na kod DNA. Następnie kod DNA i dodatkowe sekwencje wprowadzono do spacerów. Każda klatka stała się więc zbiorem spacerów. Później dostarczaliśmy te zbiory chronologicznie do populacji E. coli, a te za pośrednictwem aktywności Cas1 i Cas2 dodawały je do macierzy CRISPR w swoich genomach. Odzyskując wszystkie macierze z populacji na drodze sekwencjonowania, byliśmy w stanie zrekonstruować zarówno komplet klatek filmu, jak i kolejność, w jakiej się pojawiają. Ekipa uzyskała 90% dokładność. Jesteśmy naprawdę zadowoleni z rezultatów - podkreśla Shipman. Pewnego dnia będziemy być może w stanie prześledzić wszystkie decyzje rozwojowe, jakie podejmuje różnicujący się neuron: od etapu komórki macierzystej po wysoko wyspecjalizowaną komórkę mózgu. Pozwoli to lepiej zrozumieć choreografię podstawowych procesów biologicznych i rozwojowych. Daje to nadzieję na ulepszenie metod pozyskiwania komórek do terapii regeneracyjnej, modelowania chorób i testowania leków. « powrót do artykułu
  22. Niedawno US Nuclear Regulatory Commission (NRC) poinformowała firmę NuScale Energy, że rozpoczęła formalny proces analizy firmowego projektu budowy 600-megawatowej elektrowni atomowej. Elektrownia ma powstać na pustej działce należącej do Idaho National Laboratory i będzie składała się z 12 miniaturowych reaktorów (SMR, Small Modular Reactor). Przyjęcie projektu do rozpatrzenia przez NRC oznacza, że SMR są pierwszą od kilkudziesięciu lat nową architekturą reaktora atomowego, która znajduje się w tak zaawansowanej fazie procedur NRC. Wielu ma nadzieję, że miniaturowe reaktory tchną nowe życie w przeżywającą kryzys energetykę atomową. Projekt NuScale nie jest jedynym. Z dokumentów Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej wynika, że na całym świecie w różnych fazach rozwoju i planowania znajduje się około 50 różnych projektów SMR. Cztery takie projekty są obecnie realizowane w Argentynie, Rosji i Chinach. Jeśli projekty minireaktorów się sprawdzą, może czekać nas ponowny rozwój energetyki atomowej. Miniaturowe reaktory powinny być tańsze w budowie i bezpieczniejsze użytkowaniu niż obecnie wykorzystywane wielkie kosztowne konstrukcje. Wciąż jednak nie wiadomo, czy byłyby one ekonomicznie opłacalne w codziennej pracy. Ponadto budowa na całym świecie olbrzymiej liczby niewielkich reaktorów wiązałaby się ze zwiększonym ryzykiem wpadnięcia materiałów rozszczepialnych w niepowołane ręce. Olbrzymią zaletą niewielkich reaktorów jest możliwość budowy ich w fabrykach i dostarczania na miejsce oraz związana z tym elastyczność. Zapewniają one też sporą elastyczność, gdyż liczbę minireaktorów łatwo dostosować do lokalnego zapotrzebowania na energię. Energia atomowa mogłaby też wówczas trafić na mniejsze rynki, znalazłaby też zastosowania przemysłowe i wojskowe tam, gdzie stawianie wielkiego reaktora nie ma ekonomicznego uzasadnienia. Jednak korzyścią, jaką osiągnięto by najszybciej, byłaby sama możliwość budowania mini elektrowni. Obecnie powstaje coraz mniej elektrowni atomowych m.in. dlatego, że bardzo trudno jest zebrać odpowiednie środki. Tymczasem 50-megawatowe moduły NuScale byłyby niezwykle tanie w porównaniu z tradycyjną elektrownią. Nawet większa instalacja powinna być niezwykle atrakcyjna cenowo. NuScale przewiduje, że wspomniana na wstępie elektrownia o mocy 600 MW składająca się z 12 minireaktorów będzie kosztowała około 3 miliardów dolarów. Tymczasem elektrownia Vogthle w Georgii, która składa się z dwóch reaktorów o mocy 1200 MW każdy, miała kosztować 14 miliardów USD, a jej rzeczywisty koszt przekroczył 20 miliardów. Budowana właśnie elektrownia NuScale ma rozpocząć pracę w 2026 roku. To wciąż sporo czasu, jednak kolejne budowy będą trwały znacznie krócej, gdyż firma będzie już dysponowała łańcuchem dostaw i współpracującymi z nią podwykonawcami. Każdy z modułów NuScale ma 22,5 metra wysokości i 4,5 metra szerokości. Składa się z trzech części, które łatwo można przetransportować ciężarówką, pociągiem czy na barce. Projekt NuScale to zminiaturyzowane reaktory wodne ciśnieniowe z nowymi mechanizmami bezpieczeństwa. Reaktory takie mogą być np. umieszczane pod ziemią w zbiorniku wodnym, którym działa jednocześnie jak chłodziwo. W takim wypadku nie potrzeba pomp, rur i innych zbiorników. Projekt wykorzystuje też pasywny system bezpieczeństwa, który wyłącza reaktor i schładza go bez ludzkiej interwencji. Reaktory NuScale mają szansę być jednymi z pierwszych na rynku. Wiele konkurencyjnych rozwiązań proponuje bowiem zastosowanie technologii czwartej generacji, wykorzystujących m.in. stopione sole czy gaz o wysokiej temperaturze. Technologie takie są jednak trudniejsze do zrealizowania z technicznego punktu widzenia, jako nowe rozwiązania będą podlegały dokładniejszemu przeglądowi ze strony urzędów regulujących, przez co ich rozwój może być powolniejszy. Nic jednak nie jest przesądzone. Konkurencja, szczególnie ze strony taniego gazu, jest tak duża, że niektórzy wielcy inwestorzy wycofali się z rynku SMR. Koszt na megawatogodzinę wcale nie musi być niższy tylko dlatego, że wybuduje się mniejszy reaktor. Obniżenia kosztów trzeba szukać gdzie indziej – mówi Ryan Fitzpatrick odpowiedzialny za program czystej energii w think-tanku Third Way. « powrót do artykułu
  23. Amerykańska administracja finalizuje plany, w ramach których jednostki odpowiedzialne za wojnę w cyberprzestrzeni zyskają większą autonomię. To powinno wzmocnić możliwości USA w cyfrowej walce przeciwko Państwu Islamskiego i innym wrogom. Zgodnie z nową doktryną US Cyber Command ma zostać wydzielona z Narodowej Agencji Bezpieczeństwa (NSA). US Cyber Command powstała w 2009 roku w ramach NSA. Jest ona odpowiedzialna za operacje w cybeprzestrzeni, nadzór nad cyfrowymi zasobami oraz koordynację obrony krajowej cyberprzestrzeni. Początkowo była to organizacja obronna, jednak coraz częściej jest postrzegana jako siły ofensywne. Fakt, że US Cyber Command podlega NSA wcale nie pomaga, gdyż zdarza się, że cele stawiane przed NSA i przez nią realizowane stoją w sprzeczności z wojskowymi operacjami przeciwko cyfrowemu wrogowi. Uczynienie z Cyber Command niezależnego dowództwa oznaczałoby, że wojna w przestrzeni cyfrowej ma podobne znaczenie, co wojny toczone metodami tradycyjnymi. Ponadto sam fakt takiego przeorganizowania Cyber Command świadczy o tym, że ataki cyfrowe stanowią coraz większe zagrożenie dla USA. Trudno się zresztą temu dziwić. Waszyngton ma olbrzymią przewagę militarną nad każdym krajem na świecie, ale do zaatakowania – często bezkarnego – tej potęgi w świecie cyfrowym wystarczą zasoby, na jakie może sobie pozwolić wiele państw czy organizacji. Eksperci zwracają uwagę, że taki ruch ze strony USA był nieunikniony, jednak US Cyber Command będzie zmieniało się bardzo powoli i musi jeszcze dokładnie określić swoje cele. Jim Lewis, ekspert ds. bezpieczeństwa cyfrowego w Center for Strategic and International Studies uważa, że nowa organizacja nie będzie naśladowcą NSA. Lewis podkreśla, że NSA na przykład zatrudnia 300 najlepszych amerykańskich matematyków i dysponuje gigantycznym superkomputerem. Takie rzeczy bardzo trudno jest duplikować, dodaje. Jednak, jego zdaniem, jako że USA coraz częściej używają cyfrowych metod walki jako broni taktycznej, jest to mocnym argumentem za wydzieleniem US Cyber Command z NSA. Za takim rozdziałem opowiada się m.in. Pentagon, który postrzega NSA i cały wywiad jako przeciwników prowadzenia bardziej agresywnej wojny cyfrowej. A zdaniem Departamentu Obrony konieczne jest prowadzenie bardziej zdecydowanych działań w cyberprzestrzeni m.in. przeciwko Państwu Islamskiemu. Widać tutaj różnicę priorytetów i celów. O ile wojskowi chętnie zniszczyliby infrastrukturę techniczną ISIS, to agencje wywiadowcze wolą, by pozostała ona nietknięta i by mogły ją podsłuchiwać. Skądinąd wiadomo, że w ubiegłym roku ówczesny sekretarz obrony Ash Carter wysłał do prezydenta Obamy dokument, w którym proponował wydzielenie Cyber Command z NSA twierdząc, że Agencja, chcąc zbierać informacje, uniemożliwia sparaliżowanie infrastruktury ISIS i uniemożliwienie tym samym zbierania pieniędzy, rekrutowania bojowników czy rozsiewania propagandy. Carter ostrzegał, że Pentagon, zamiast skupić się na cyfrowej walce z ISIS, skupia się na zagrożeniach ze strony Rosji, Iranu czy Chin. NSA to organizacja wywiadowcza. Powinna zajmować się zbieraniem informacji i przygotowywaniem raportów. Cyber Command ma być organizacją, która wykorzystuje dostępne jej narzędzia do prowadzenia działań przynoszących takie efekty, jak operacje militarne, zauważa Lauren Fish z Center for a New American Security. Szczegóły omawianych planów są tajne i nie wiadomo, jak szybko Stany Zjednoczone mogłyby zyskać prawdziwe cyfrowe siły zbrojne. Wielu uważa, że Cyber Command, która od swojego powstania działa pod skrzydłami NSA, nie jest gotowa do samodzielnej pracy, gdyż wciąż jest uzależniona od pracowników, wyposażenia i doświadczeń NSA. Wiadomo, że obecnie Cyber Command zatrudnia ponad 700 wojskowych i cywilów. Amerykańskie siły zbrojne mają też swoje własne jednostki cyfrowe. Docelowo mają się one składać ze 133 zespołów zatrudniających 6200 osó. « powrót do artykułu
  24. Sztuczne słodziki mogą się wiązać z długoterminowym przyrostem wagi, nadciśnieniem, cukrzycą czy otyłością. Naukowcy z Uniwersytetu Manitoby przeanalizowali 37 badań. Kanadyjczycy podkreślają, że tylko w 7 z nich ludzi losowano do grup (były to tzw. badania randomizowane z grupą kontrolną). Studia te objęły 1003 osoby i trwały średnio pół roku. Reszta (30) to tzw. badania kohortowe, w ramach których 409.907 osób monitorowano średnio przez 10 lat. Okazało się, że w badaniach kohortowych spożycie słodzików wiązało się z umiarkowanym wzrostem wskaźnika masy ciała (BMI), zaś w randomizowanych badaniach z grupą kontrolną nie miały one wpływu na BMI. Dane z randomizowanych badań z grupą kontrolną nie wskazywały na konsekwentny wpływ słodzików na inne miary składu ciała. W badaniach kohortowych spożycie słodzików wiązało się natomiast ze wzrostem wagi i obwodu talii, większą częstością występowania otyłości, nadciśnienia, zespołu metabolicznego, cukrzycy typu 2. i zdarzeń sercowo-naczyniowych. Mimo że miliony ludzi rutynowo spożywają słodziki, stosunkowo niewielu pacjentów wzięło udział w testach klinicznych tych produktów. Odkryliśmy, że dane z testów nie stanowią oczywistego wsparcia dla zamierzonych korzyści słodzików w zarządzaniu wagą - podkreśla dr Ryan Zarychanski. Przed pełnym scharakteryzowaniem zdrowotnego wpływu słodzików zaleca się ostrożność - podsumowuje dr Meghan Azad. « powrót do artykułu
  25. Elon Musk wezwał do proaktywnego rozwiązania kwestii prawnych dotyczących sztucznej inteligencji. Przemawiając podczas US National Governors Association Musk stwierdził: Zwykle regulacje prawne są wprowadzane, gdy wydarzy się już wiele złych rzeczy, opinia publiczna domaga się nowych praw i mija wiele lat, zanim odpowiednie agencje zajmą się regulacją danej gałęzi przemysłu. To wszystko trwa wieczność. Jednak w przeszłości, mimo że działy się złe rzeczy, nie były to zjawiska, które stanowiły niebezpieczeństwo dla istnienia cywilizacji, mówił Musk. Przedsiębiorca zwraca uwagę, że jeśli w ten sam sposób będziemy działali w odniesieniu do sztucznej inteligencji, to na reakcję może być zbyt późno. Nie od dzisiaj wiadomo, że Musk uważa SI za jedno z największych zagrożeń dla ludzkości. SI to ten rzadki przypadek, w którym powinniśmy działać proaktywnie, a nie reaktywnie. Jeśli zadziałamy reaktywnie wprowadzając regulacje prawne dla SI, to będzie zbyt późno. Sztuczna inteligencja zagraża istnieniu ludzkiej cywilizacji, stwierdził Musk. Przemawiając do gubernatorów Musk powiedział, że powinniśmy jak najwięcej dowiedzieć się o sztucznej inteligencji i zacząć jak najszybciej ją regulować. National Governors Association powstało w 1908 roku. Organizacja wypracowuje wspólne stanowisko gubernatorów w kwestiach polityki wewnętrznej oraz służy jako platforma koordynująca inicjatywy międzystanowe. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...