-
Liczba zawartości
37640 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
247
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Kobiety, które po jednej lub większej liczbie ciąż karmią łącznie co najmniej 15 miesięcy, rzadziej zapadają na stwardnienie rozsiane (SR). Porównań dokonywano do kobiet, które w ogóle nie karmiły piersią albo karmiły do 4 miesięcy. To kolejna korzyść dla matki, wynikająca z karmienia piersią. Do innych zalicza się obniżone ryzyko raków piersi i jajnika, cukrzycy typu 2. i zawału - opowiada dr Annette Langer-Gould z Kaiser Permanente Southern California. Naukowcy przypominają, że kobiety ze stwardnieniem rozsianym mają w ciąży i w czasie wyłącznego karmienia piersią mniej nawrotów. Wielu ekspertów sugerowało, że za zjawiska te odpowiada poziom hormonów płciowych, ale my dywagowaliśmy, że chodzi o brak owulacji. Chcieliśmy więc sprawdzić, czy z ryzykiem SR wiąże się dłuższy czas karmienia piersią albo mniejsza liczba lat, podczas których kobieta jajeczkuje. W studium uwzględniono 397 kobiet z nowo zdiagnozowanym SR lub zespołem klinicznie izolowanym (ang. clinically isolated syndrome, CIS). Średnia wieku wynosiła 37 lat. Naukowcy porównywali je do grupy kobiet dopasowanych pod względem wieku i rasy. Panie wypełniały kwestionariusze dot. ciąż, karmienia piersią, antykoncepcji hormonalnej itp. Okazało się, że kobiety, które po jednej lub większej liczbie ciąż karmiły łącznie przez co najmniej 15 miesięcy, o 53% rzadziej zapadały na SR lub zespół klinicznie izolowany niż kobiety karmiące przez okres 0-4 miesięcy. Przez przynajmniej 15 miesięcy karmiło 85 zdrowych kobiet i 44 panie z SR. Przez 0-4 miesięcy karmiło zaś 110 zdrowych kobiet i 118 z SR. Autorzy publikacji z pisma Neurology podają, że kobiety, które pierwszą miesiączkę miały w wieku 15 bądź więcej lat, o 44% rzadziej zapadały na stwardnienie rozsiane niż osoby, u których menarche wystąpiła w wieku 11 lat bądź wcześniej. Wśród zdrowych kobiet menarche wystąpiła w wieku 15 lat bądź później u 44 pań, w porównaniu do 27 z SR. Pierwsza miesiączka wystąpiła zaś w wieku 11 lat lub wcześniej u 120 zdrowych kobiet i 131 ze stwardnieniem rozsianym. Ogólna liczba lat jajeczkowania nie wiązała się z ryzykiem SR. Podobnie zresztą jak liczba ciąż, stosowanie antykoncepcji hormonalnej czy wiek przy pierwszym porodzie. Langer-Gould podkreśla, że badanie wskazało na korelację, nie na związek przyczynowo-skutkowy. Wadą studium jest poleganie na pamięci ochotniczek. Nie pytano też o powody niekarmienia lub karmienia piersią jedynie przez krótki czas. « powrót do artykułu
-
Podgatunek bakterii Streptococcus gallolyticus aktywnie wspomaga rozwój raka jelita grubego (ang. colorectal cancer, CRC). Naukowcy już od jakiegoś czasu wiedzieli, że osoby zakażone Streptococcus gallolyticus subsp. gallolyticus (Sg) częściej zapadają na raka jelita grubego. Dotąd pozostawało jednak tajemnicą, czy Sg aktywnie promuje raka, czy też raczej dobrze rośnie w środowisku stwarzanym przez komórki nowotworowe. Chcąc wyjaśnić tę kwestię, zespół Ritesha Kumara z Centrum Nauk o Zdrowiu Texas A&M przeprowadził eksperymenty na hodowlach komórek raka jelita grubego, myszach z rakiem i tkankach z ludzkich guzów. Kohodowla komórek raka jelita grubego i Sg wykazała, że Sg sprzyja namnażaniu komórek nowotworowych i że zjawisko to zależy od fazy wzrostu Sg. Do namnażania komórek CRC dochodziło tylko wtedy, gdy bakterie i komórki raka znajdowały się w bezpośrednim kontakcie (same związki uwalnianie przez bakterie nie działały w ten sposób). Autorzy publikacji z pisma PLoS Pathogens badali także, jak Sg wpływają na białko zwane β-kateniną, które odgrywa kluczową rolę w rozwoju CRC. Akademicy stwierdzili, że Sg nie sprzyjała namnażaniu komórek raka jelita grubego, w których produkcja bądź aktywność β-kateniny była celowo zmniejszona. Sugeruje to, że Sg wpływa na namnażanie za pośrednictwem szlaku sygnałowego Wnt/β-kateniny. Eksperymenty na gryzoniach pokazały, że myszy ostrzykiwane Sg miały m.in. więcej guzów i bardziej nasiloną produkcję β-kateniny niż zwierzęta po zastrzykach z innych bakterii. Gdy naukowcy zbadali prawidłowe i zmienione chorobowo tkanki ponad 100 pacjentów z CRC, okazało się, że większość była zakażona Sg. « powrót do artykułu
-
Dzięki soczewkowaniu grawitacyjnemu naukowcy z Instituto de Astrofisica de Canarias wykryli najjaśniejszą ze znanych galaktyk. Znajduje się ona w odległości 10 miliardów lat świetlnych od nas i emituje wyjątkowo intensywne promieniowanie w podczerwieni. Galaktyka jest około 1000-krotnie jaśniejsza od Drogi Mlecznej. Soczewkowanie grawitacyjne zapewnione przez gromadę galaktyk położonych pomiędzy nami a obserwowaną galaktyką, zadziałało jak teleskop, dzięki któremu galaktyka ta wydawała się 11-krotnie większa i jaśniejsza niż w rzeczywistości i pojawiła się na wielu obrazach łuku skupiającego największe zagęszczenie w gromadzie znanej jako Pierścień Einsteina. Główną zaletą tej techniki jest fakt, że nie zmienia ona właściwości światła, możemy więc badać te odległe obiekty tak, jakby znajdowały się znacznie bliżej, mówi Anastasio Díaz Sánchez, główny autor artykułu nt. odkrycia. Wspomniana galaktyka charakteryzuje się też dużym tempem powstawania gwiazd. Wynosi ono aż 1000 mas Słońca na rok. W Drodze Mlecznej tempo formowania się gwiazd to około 2 mas Słońca na rok. Tego typu galaktyki posiadają najpotężniejsze w całym wszechświecie obszary formowania się gwiazd. Naszym następnym krokiem będzie zbadanie jej składu molekularnego, stwierdza Susana Iglesias-Groth. Olbrzymia jasność galaktyki oraz soczewkowanie grawitacyjne pozwolą na zbadanie właściwości obiektu, którego – ze względu na olbrzymią odległość – w przeciwnym razie nie można by badać. W przyszłości będziemy w stanie bardziej szczegółowo badać obszar formowania się gwiazd dzięki takim interferometrom jak Northern Extended Milimeter Array (NOEMA/IRAM) we Francji czy Atacama Large Milimeter Array (ALMA) w Chile, dodaje jeden z badaczy, Helmut Dannerbauer. « powrót do artykułu
-
Naukowcy z MIT-u odkryli, że sposobem na lekooporne bakterie mogą być tandemy peptydowe dostarczane w porowatych nanocząstkach. Co ważne, tandemy są 30-krotnie bardziej skuteczne od pojedynczych peptydów. W ramach studium zespół z kilku instytucji odkrył, że peptyd antydrobnoustrojowy (ang. antimicrobial peptides, AMP) umieszczony w krzemowej nanocząstce ogranicza liczebność bakterii w płucach myszy zarażonych pałeczką ropy błękitnej (Pseudomonas aeruginosa). Autorzy publikacji z pisma Advanced Materials uważają, że metodę można przystosować do innych sprawiających trudności terapeutyczne zakażeń, np. gruźlicy. Naukowcy podkreślają, że wzorowali się na strategii wykorzystywanej wcześniej do dostarczania leków przeciwnowotworowych. Te dwa przypadki łączy wiele podobieństw w zakresie wyzwań transportowo-logistycznych. W zakażeniu, tak jak przy nowotworze, trzeba coś wybiórczo zabić za pomocą leku z potencjalnymi skutkami ubocznymi - opowiada prof. Sangeeta Bhatia. Bhatia już kilka lat temu zaczęła badać dostarczanie peptydów antydrobnoustrojowych z użyciem nanocząstek. Jej zespół postanowił wtedy połączyć AMP z innym peptydem, który ułatwiałby lekowi pokonanie błon bakteryjnych. Naukowcy bazowali na wcześniejszych pracach, które sugerowały, że tandemy peptydowe skutecznie zabijają komórki nowotworowe. Podczas eksperymentów akademicy łączyli sztuczną toksynę zwaną KLAKAK z 25 peptydami, które wchodzą w interakcje z błonami bakteryjnymi. Najskuteczniejsze okazało się połączenie KLAKAK i laktoferyny. Tandem peptydowy był dostarczany do płuc w porowatych nanocząstkach krzemowych (ang. porous silicon nanoparticles, pSiNPs). Naukowcy podkreślają, że nanomateriał zapewniał lepsze profile bezpieczeństwa niż wolne peptydy. Istotne jest to, że krzemowe opakowanie zapobiega przedwczesnemu uwalnianiu peptydów i uszkadzaniu tkanek w drodze do celu. W ramach badań Amerykanie wprowadzali nanocząstki bezpośrednio do tchawicy, ale dla ludzi zamierzają opracować wersję do wdychania. Gdy nanocząstki dostarczono myszom z agresywną infekcją bakteryjną, w ich płucach pozostała ostatecznie zaledwie jedna milionowa liczby bakterii z płuc nieleczonych zwierząt. W dodatku żyły one dłużej. Okazało się także, że peptydy zabijały szczepy lekoopornych pałeczek, które pobrano od pacjentów i hodowano w laboratorium. « powrót do artykułu
-
Pokonali ostatnią przeszkodę. Czas na masową produkcję EUV
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Technologia
Trwało to dłużej i kosztowało więcej, niż ktokolwiek się spodziewał, ale w końcu prace nad litografią w ekstremalnie dalekim ultrafiolecie (EUV) mają się ku końcowi. Podczas targów Semicon West holenderska firma ASML ogłosiła, że udało się jej stworzyć 250-watowe źródło światła dla EUV. Źródło o takiej mocy jest konieczne, by urządzenia EUV mogły wytwarzać 125 plastrów krzemowych na godzinę, a to warunek wdrożenia opłacalnej produkcji na skalę przemysłową. ASML przez lata nie była w stanie zbudować odpowiedniego źródła. W końcu się udało. Wiodący producenci półprzewodników, jak Intel, Samsung, TSMC i Globalfoundries chcą w ciągu najbliższych 2 lat wdrożyć EUV do masowej produkcji. W lutym ASML zademonstrowała urządzenie naświetlające 104 plastry na godzinę i zapowiedziało, że przed powstaniem źródła o mocy 250 watów osiągnie wydajność 125 plastrów na godzinę. Obecnie ASML posiada 14 maszyn testowych służących rozwojowi EUV. Naświetliły one już ponad milion plastrów krzemowych, w tym ponad 500 000 w ciągu ostatnich 12 miesięcy. W bieżącym roku firma dostarczyła zaś pierwsze urządzenia EUV, NXE:3400B, które są wykorzystywane do komercyjnej produkcji na niewielką skalę. W kwietniu ASML zalegało z dostarczeniem klientom 21 systemów do EUV. W większości zostały one zamówione przez Intela. W przyszłym tygodniu firma ogłosi, ile z zamówień zostało zrealizowanych. Pierwsze prace, których wynikiem było rozwinięcie technologii EUV, rozpoczęto już w latach 70. ubiegłego wieku, gdy prowadzono nieudane eksperymenty z litografią wykorzystującą promieniowanie rentgenowskie. Przemysł półprzewodnikowy z niecierpliwością oczekuje EUV, która miała być gotowa już na początku obecnej dekady, ale jej debiut ciągle się opóźniał. Wedle niektórych szacunków przez te wszystkie lata na rozwój tej technologii wydano ponad 20 miliardów dolarów. Urządzenia do EUV nie będą tanie. Szacuje się się, że pojedynczy zestaw będzie kosztował 100 milionów dolarów. Mimo to przemysł półprzewodnikowy nie może się ich doczekać. Jeśli bowiem chcemy coraz bardziej miniaturyzować układy scalone, musimy już wkrótce zacząć wykorzystywać albo EUV, albo udoskonalone techniki litografii zanurzeniowej. Jednak ta druga technologia wymaga trzy- lub czterokrotnego naświetlania każdego plastra krzemowego. Cały proces produkcyjny jest więc znacznie bardziej kosztowny niż jednoprzebiegowe naświetlanie za pomocą EUV. Jeśli popatrzymy na koszty wieloetapowego procesu litografii zanurzeniowej sądzimy, że EUV jest znacznie tańsze w przeliczeniu na każdy krok tego procesu. I jest to prawdziwe odnośnie trzykrotnego naświetlania w litografii zanurzeniowej, nie mówiąc już o naświetlaniu czterokrotnym i dalszych krokach, mówi Michael Lercel, dyrektor marketingu w ASML. Dodał przy tym, że również pod innymi względami, takimi jak prędkość pracy, mniejsza liczba zmiennych oraz mniejsze prawdopodobieństwo powstawania błędów, EUV ma przewagę nad litografią zanurzeniową. « powrót do artykułu -
Ftalany podwyższają u mężczyzn ryzyko chorób przewlekłych
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Zdrowie i uroda
Ftalany, które występują zarówno w produktach do pielęgnacji ciała, np. mydłach, jak i foliach do pakowania żywności czy zabawkach, wiążą się u mężczyzn z podwyższonym ryzykiem chorób przewlekłych, m.in. cukrzycy typu 2. Po przebadaniu 1504 mężczyzn zespół z Uniwersytetu Adelajdy oraz Instytutu Zdrowia i Badań Medycznych Australii Południowej podkreśla, że ftalany wykrywano w próbkach moczu 99,6% panów w wieku 35+. Odkryliśmy, że częstość występowania chorób sercowo-naczyniowych, cukrzycy typu 2. i nadciśnienia rosła wśród mężczyzn z wyższym poziomem ftalanów - opowiada prof. Zumin Shi. Choć nadal nie znamy dokładnej przyczyny, dla której ftalany są czynnikiem niezależnie powiązanym z chorobami, wiemy, że wpływają one na ludzki układ endokrynny, a ten kontroluje uwalnianie hormonów regulujących wzrost, metabolizm itp. Wyższy poziom ftalanów korelował nie tylko z chorobami przewlekłymi, ale i z wyższym stężeniem szeregu biomarkerów stanu zapalnego. Warto przypomnieć, że wcześniejsze badania wykazały, że mężczyźni, którzy jedzą mniej świeżych warzyw i owoców, a spożywają za to więcej przetworzonych, pakowanych pokarmów oraz napojów gazowanych, mają wyższe stężenia ftalanów w moczu. Choć u 82% badanych mężczyzn występowała nadwaga bądź otyłość, a są czynniki związane z przewlekłymi chorobami, gdy wzięliśmy na to poprawkę, związek między wysokim poziomem ftalanów i chorobami nadal występował i nie ulegał znaczącej zmianie. Podobnie było po uwzględnieniu w analizie czynników socjoekonomicznych i dot. trybu życia, np. palenia papierosów. Shi dodaje, że choć badania prowadzono na mężczyznach, niewykluczone, że ustalenia odnoszą się też do kobiet. Mimo że potrzeba dalszych badań, ograniczanie, gdy to możliwe, ekspozycji na ftalany ze środowiska i zdrowszy tryb życia powinny pomóc w zmniejszeniu ryzyka chorób przewlekłych. « powrót do artykułu -
Niesporczaki będą ostatnimi zwierzętami, które przetrwają na Ziemi. Wyginą dopiero wówczas, gdy przestanie istnieć nasze Słońce. Nowe badania przeprowadzone przez naukowców z Uniwersytetu w Oxfordzie i Uniwersytetu Harvarda wskazują, że te niezwykłe zwierzęta są w stanie przetrwać wszelkie katastrofy, a gatunek będzie istniał jeszcze przez wiele miliardów lat. Zwykle badania dotyczące zagrożeń z kosmosu skupiają się na zagrożeniach dla naszego gatunku. Angielsko-amerykański zespół naukowy postanowił sprawdzić, czego trzeba, by wytępić niesporczaki i tym samym wyeliminować życie na Ziemi. Z badań tych wynika, że życie na naszej planecie będzie istniało dopóty, dopóki będzie świeciło Słońce. Okazało się też, że skoro raz ono powstało, niezwykle trudno jest je wytępić. Niesporczaki to najbardziej odporne organizmy na naszej planecie. Żyją do 60 lat, mogą przez 30 lat obywać się bez wody i pożywienia, są zdolne przetrwać wzrost temperatury do niemal 150 stopni Celsjusza i przeżyć zamrażanie niemal do zera absolutnego. Naukowcy, analizując kosmiczne katastrofy, które potencjalnie mogłyby zakończyć życie na Ziemi, wzięli pod uwagę trzy rodzaje takich zdarzeń: uderzenie wielkiej asteroidy, wybuch supernowej oraz rozbłysk gamma. Do wyginięcia niesporczaków konieczne byłoby odparowanie ziemskich oceanów. Asteroida, która byłaby zdolna do zagotowania i odparowania oceanów musiałaby mieć masę 2x1018 kg. Znamy kilka takich obiektów, jak np. Westa (2x1020 kg) czy Pluton (1022 kg), jednak żaden z nich nie przetnie orbity Ziemi i nie zagrozi tutejszemu życiu. Niesporczakom nie zagraża też supernowa, gdyż odparowanie ziemskich oceanów wymagałoby wybuchu gwiazdy położonej w odległości 0,14 roku świetlnego od Ziemi. Najbliższą gwiazdę dzielą zaś od Słońca 4 lata świetlne. Prawdopodobieństwo supernowej niosącej zagładę życiu na naszej planecie jest znikome. Rozbłyski gamma są znacznie potężniejsze, jaśniejsze ale i rzadsze od supernowych. Naukowcy obliczają, że istnieniu oceanów mógłby zagrozić potężny rozbłysk gamma w odległości nie większej niż 40 lat świetlnych od naszej planety. Prawdopodobieństwo takiego wydarzenia jest znikome. Bez chroniącej nas technologii my ludzie jesteśmy bardzo delikatnym gatunkiem. Niewielkie zmiany środowiskowe mają na nas olbrzymi wpływ. Na Ziemi jest wiele bardziej odpornych gatunków, a życie na tej planecie będzie trwało długo po tym, jak ludzi już nie będzie. Niesporczaki są niemal tak niezniszczalne jak sama Ziemia, ale niewykluczone, że we wszechświecie istnieją inne równie odporne gatunki. Szukanie życia na Marsie czy w innych miejscach Układu Słonecznego ma sens. Jeśli niesporczaki to najbardziej odporny ziemski gatunek, to kto wie, co znajduje się gdzie indziej – mówi doktor Rafael Alves Batista z Wydziału Fizyki Uniwersytetu w Oxfordzie. Przeprowadzono już wiele badań dotyczących scenariuszy zagłady, katastrofy astrofizycznej, która doprowadzi do wyginięcia ludzkości. Nasze badania skupiły się na najbardziej odpornym gatunku, niesporczakach. Żyjemy w epoce, w której odkrywamy egzoplanety, a wkrótce za pomocą spektroskopii będziemy mogli poszukiwać na nich śladów życia. Dlatego też postanowiliśmy sprawdzić, jak bardzo narażona na zagładę jest najbardziej odporna znana nam forma życia. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że wybuchy supernowych czy uderzenia asteroid, które niosłyby katastrofalne konsekwencje dla człowieka, nie zaszkodzą niesporczakom. Okazuje się zatem, że gdy życie już powstanie, jego całkowite wyeliminowanie jest badzo trudne. Może wyginąć wiele gatunków czy nawet całe rodzaje, ale życie jako takie przetrwa – dodaje doktor David Sloan. A profesor Abraham Loeb z Harvarda zauważa, że trudno jest wyeliminować wszelkie formy życia z planety nadającej się do zamieszkania. Historia Marsa wskazuje, że kiedyś miał on atmosferę, która mogła pozwalać na istnienie życia. Organizmy o podobnej do niesporczaków odporności na promieniowanie i temperaturę mogły przez długi czas przetrwać pod powierzchnią planety. W oceanach, które prawdopodobnie istnieją pod powierzchnią Europy i Enceladusa, mogą panować podobne warunki co w głębinach ziemskich oceanów, gdzie znajdujemy niesporczaki, którym w warunkach braku dostępu do świata słonecznego energię zapewniają kominy hydrotermalne. « powrót do artykułu
-
Pomidory chronią przed nieczerniakowymi nowotworami skóry
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Zdrowie i uroda
Codzienne spożycie liofilizowanych pomidorów o połowę zmniejszyło u samców myszy liczbę nowotworów skóry rozwijających się pod wpływem promieniowania ultrafioletowego. Podczas eksperymentu zespół z Uniwersytetu Stanowego Ohio przez 35 tygodni trzymał myszy na diecie, której 10% stanowił proszek z pomidorów. Gdy później wystawiano je na oddziaływanie promieni UV, rozwijało się u nich średnio o 50% mniej guzów niż u gryzoni niejedzących liofilizowanych pomidorów. Wyjaśniając zaobserwowane zjawisko, autorzy publikacji z pisma Scientific Reports powołują się na karotenoidy - barwniki, które zapewniają pomidorom ich czerwoną barwę. Amerykanie podkreślają, że u samic nie zaobserwowano znaczących różnic w liczbie zmian skórnych. Naukowcy przypominają, że wcześniejsze badania wykazały, że po ekspozycji na UV guzy rozwijają się u samców myszy szybciej, a oprócz tego są liczniejsze, większe i bardziej agresywne. To studium pokazało nam, że analizując różne strategie zaradcze, trzeba brać pod uwagę płeć - opowiada Tatiana Oberyszyn. Poprzednie testy kliniczne z udziałem ludzi pokazały, że prawdopodobnie dzięki odkładaniu karotenoidów w skórze, jedzenie przez jakiś czas pasty pomidorowej może ograniczyć oparzenia słoneczne. Likopen, główny karotenoid pomidorów, to najskuteczniejszy przeciwutleniacz wśród tych barwników. Gdy porówna się likopen z pokarmu (pomidora) i zsyntetyzowanego suplementu, pomidory wydają się skuteczniejsze w zapobieganiu zaczerwienieniu po ekspozycji na UV. To sugeruje, że w grę wchodzą także inne związki z pomidorów - wyjaśnia Jessica Cooperstone. W ramach najnowszego studium ekipa z Uniwersytetu Stanowego Ohio zauważyła, że tylko u samców myszy karmionych liofilizowanymi czerwonymi pomidorami występowało zmniejszenie liczby guzów. U gryzoni jedzących żółto-pomarańczowe pomidory odmiany tangerine, w których występuje więcej biodostępnego likopenu, miały co prawda mniej zmian skórnych niż grupa kontrolna, ale różnica nie była istotna statystycznie. Wg American Cancer Society, rocznie odnotowuje się więcej nowych przypadków nieczerniakowych nowotwory skóry (ang. non-melanoma skin cancers, NNS) niż raków piersi, prostaty, płuc i jelita grubego razem wziętych. Mimo że wskaźnik śmiertelności jest niski, leczenie jest kosztowne, częstość występowania rośnie, a pacjenci zmagają się ze zniekształceniami wyglądu. « powrót do artykułu -
Hyperloop informuje o udanym teście lewitującego pojazdu
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Technologia
Przedstawiciele Hyperloop One informują o pomyślnym zakończeniu pierwszego testu pojazdu poruszającego się w próżni. Testowane sanki lewitowały przez 5,3 sekundy, osiągnęły przyspieszenie dochodzące do 2G i rozpędziły się do około 113 kilometrów na godzinę. Hyperloop One ma zrealizować wizję Elona Muska, który zarysował pomysł systemu transportu poruszającego się z prędkością ponad 1100 km/h w środowisku pozbawionym oporów. Stąd wykorzystanie magnetycznej lewitacji i tub o obniżonym ciśnieniu. Sam Musk stwierdził, że nie ma czasu zajmować sią tym pomysłem, jednak firma SpaceX zorganizowała zawody, w ramach których prezentowano różne rozwiązania takiego systemu transportowego. Hyperloop One to firma, o której jest najgłośniej. Przedsiębiorstwo zdobyło dofinansowanie od znanych firm transportowych. Przedsiębiorstwo wybudowało tor testowy w Nevadzie i w 2016 roku przeprowadziło pierwsze testy na otwartej przestrzeni. Później dobudowano tubę próżniową i w bieżącym roku rozpoczęto kolejne testy. Próbny tor ma 500 metrów długości. Faza pierwsza testów w próżni rozpoczęła się w 12 maja. Rzecznik prasowy firmy powiedział, że przedsiębiorstwo rozpoczyna teraz II fazę testów, w ramach której sanki mają zostać rozpędzone do 400 km/h. Hyperloop One przetestowała wszystkie składniki systemu, w tym wysoce wydajny silnik, system magnetycznej lewitacji, hamulce elektromagnetyczne, pompę próżniową i wiele innych elementów. Dowiedliśmy, że wszystko działa jak należy, czytamy w oficjalnym oświadczeniu. Przedsiębiorstwo zaprezentowało też testowy pojazd, który będzie chciało z czasem wykorzystać do rozwoju swojej technologii. Firma zapowiada, że rozpocznie II fazę testów gdy tylko wydłuży tor badawczy. « powrót do artykułu -
Stworzenie aplikacji, która sprawi, że osoby poruszające się na wózkach będą w stanie łatwiej i wygodniej się przemieszczać – to cel zespołu Civitas z Międzywydziałowego Koła Naukowego „Smart City”. Nasi studenci wciąż dopracowują swój pomysł i liczą na wsparcie. Grupę projektową tworzą cztery osoby: Viktor Szabó i Maciej Szypulski z Wydziału Geodezji i Kartografii, Joanna Lemka z Wydziału Architektury oraz Sebastian Szczebiot w Wydziału Mechanicznego Energetyki i Lotnictwa. Zastanawialiśmy się nad problemami, z którymi muszą się mierzyć ludzie we współczesnych miastach – opowiada Viktor. Od początku myśleliśmy o konkretnych grupach społecznych, skupialiśmy się na tym, jak możemy im pomóc – dodaje Asia. Tak narodził się pomysł, by wesprzeć niepełnosprawnych. Co ważne, jak zaznaczają nasi studenci, na rynku nie ma takiej aplikacji, nad jaką pracują. Można co prawda wyszukać w miastach obiekty dostępne dla niepełnosprawnych i sprawdzić, które środki komunikacji miejskiej są dostosowane do potrzeb ludzi na wózkach. Trzeba to jednak robić osobno. Brakuje jednego źródła informacji na ten temat. To duży problem, szczególnie wtedy, gdy człowiek przyjeżdża do obcego miejsca. Jak to będzie działać? Za sprawą nawigacji tworzonej przez zespół Civitas, niepełnosprawny będzie mógł przed wyjściem z domu wyznaczyć optymalną trasę dotarcia do celu. Trasa ta będzie spersonalizowana. Po zainstalowaniu aplikacji każdy użytkownik uzupełni swój profil – wyjaśnia Asia. Zaznaczy tam np. jaki krawężnik czy jaką pochylnię jest w stanie pokonać. To jednak nie wszystko. W naszym projekcie najważniejsze jest stworzenie społeczności – mówi Viktor. To sami niepełnosprawni będą dodawać do bazy i opisywać przeszkody, które trudno im pokonać. Po zaakceptowaniu przez administratora zostaną one uwzględniane w algorytmie wyszukiwania trasy. 20 metrów to wysiłek Nasi studenci pracują nad swoim pomysłem od kwietnia tego roku. Najpierw spotykali się i omawiali szczegóły. Rozmawiali też z osobami, które poruszają się na wózkach, nawiązali kontakt z dwiema fundacjami, które pomagają takim ludziom, a nawet na własnej skórze przetestowali, na jakie trudności na każdym kroku napotykają niepełnosprawni. Było gorzej, niż myśleliśmy – opowiada Asia. Są kałuże, krzywe chodniki, zbyt nachylone podjazdy… Normalnie to, czy na przystanek trzeba iść 300, czy 500 metrów, nie robi żadnej różnicy, a na wózku każde 20 metrów to wysiłek. Chciałem przedostać się na drugą stronę ulicy i nie wiedziałem, czy lepiej pojechać w lewo, czy w prawo – opowiada Viktor. Wybrałem w lewo, a tam jedne schody, drugie. Zacząłem się zastanawiać, czy jechać dalej, czy zawrócić. Wiedza na temat trasy przydałaby się wcześniej, przed wyjściem z domu. Z tak opracowanej nawigacji mogliby korzystać nie tylko niepełnosprawni, ale też ludzie starsi czy rodzice z dziećmi w wózkach. Wesprzyj projekt! Aplikacja nie jest jeszcze gotowa. Zespół pracuje nad prototypem z fragmentem Warszawy. Żeby rozwijać pomysł, potrzeba jednak wsparcia, przede wszystkim informatycznego i finansowego. Studenci Politechniki Warszawskiej wciąż zbierają także dane, które mogą ułatwić im prace. Wystarczy uzupełnić ankietę dostępną online. Widzimy w tym projekcie naszą misję – opowiada Viktor. Chcemy wyciągnąć ludzi z niepełnosprawnościami z domów, chcemy, żeby mogli jechać do pracy, na studia, na wakacje. Teraz napotykają na trudności, których się boją. Członkom zespołu Civitas zależy też, by na problemy osób poruszających się na wózkach zwrócili uwagę urzędnicy, urbaniści, projektanci. Mimo że miasta i konkretne obiekty stają się coraz lepiej dostosowane do potrzeb niepełnosprawnych, wciąż jest co robić – mówi Asia. « powrót do artykułu
-
Przez globalne ocieplenie samoloty będą miały problem ze startem
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Ciekawostki
Globalne ocieplenie spowoduje, że w nadchodzących dekadach wiele samolotów pasażerskich będzie miało problemy ze startem. Z badań przeprowadzonych przez naukowców z University of Columbia dowiadujemy się, że w najcieplejszych momentach dnia od 10 do 30 procent samolotów będzie musiało zmniejszyć swoją wagę przez pozbycie się części paliwa, ładunku lub pasażerów. W innym przypadku konieczne będzie poczekanie na spadek temperatury. Nasze badania sugerują, że spowodowane ociepleniem ograniczenia wagi startowej samolotu będą sporo kosztowały światowe lotnictwo, mówi główny autor badań, Ethan Coffel. Cieplejsze powietrze jest rzadsze i skrzydła samolotu generują mniejszą siłę nośną. Jeśli więc temperatura powietrza jest zbyt wysoka, to może się okazać, że – w zależności od modelu samolotu, długości pasa startowego i innych czynników – niektóre samoloty nie będą w stanie bezpiecznie wystartować jeśli nie obniży się ich wagi lub nie spadnie temperatura powietrza. Od 1980 roku średnie globalne temperatury wzrosły o niemal 1 stopień Celsjusza, a lotnictwo cywilne już odczuwa tego skutki. Pod koniec czerwca American Airlines odwołały ponad 40 lotów z Phoenix, gdyż zbyt wysokie temperatury uniemożliwiały starty niewielkich samolotów obsługujących loty regionalne. Do roku 2100 średnia globalna temperatura może wzrosnąć o kolejne 3 stopnie Celsjusza. To jednak tylko część problemu. Z globalnym ociepleniem wiąże się też częstsze występowanie fal upałów. Specjaliści przewidują, że do roku 2080 maksymalne dzienne temperatury na wielu lotniskach mogą być o 4-8 stopni wyższe niż obecnie. I to właśnie takie fale upałów będą stanowiły główny problem dla lotnictwa. Autorzy studium zwracają uwagę, że ruch lotniczy ciągle się zwiększa, jego rola w gospodarce rośnie, więc również i straty będą miały kaskadowy efekt. Nasze studium zwraca uwagę na niebadane dotychczas aspekty wpływu globalnego ocieplenia na lotnictwo, mówi współautor badań Radley Horton. Zwykle prowadzi się badania nad wpływem lotnictwa na globalne ocieplenie, gdyż spaliny samolotów stanowią około 2% antropogenicznej emisji gazów cieplarnianych. Pojawiały się też badania, których autorzy ostrzegali przed możliwością wzrostu liczby niebezpiecznych turbulencji i zmian kierunków i siły wiatrów. Wiadomo też, że rosnący poziom oceanów już obecnie zagraża niektórym dużym lotniskom. Coffel i Horton są prawdopodobnie pierwszymi, którzy skupili się na związku globalnego ocieplenia z możliwością startu samolotu. Autorzy badań szacują, że jeśli globalne ocieplenie będzie postępowało tak, jak obecnie, to w czasie najgorętszych dni niektóre samoloty by wystartować będą musiały redukować swoją wagę nawet o 4%, a to oznacza pozbycie się 12-13 pasażerów w 160-miejscowym samolocie. Studium nie brało pod uwagę takich niekorzystnych zjawisk jak opóźnienia i odwołania lotów, które błyskawicznie mogą powodować problemy na kolejnych lotniskach. Te modele samolotów, które gorzej sobie radzą w wyższych temperaturach oraz lotniska o krótszych pasach startowych, położone na większych wysokościach czy w gorętszych miejscach, doświadczą więcej problemów niż inne. Na przykład na lotnisku LaGuardia, które ma krótki pas startowy Boeing 737-800 może być zmuszony do redukowania wagi aż w 50% przypadków w najgorętsze dni. Jeszcze gorzej może być w Dubaju, którego lotnisko ma długie pasy startowe, ale już jest tam gorąco. Lepiej powinny sobie radzić lotniska położone w strefie umiarkowanej, w Nowym Jorku, Paryżu czy Londynie. « powrót do artykułu -
Niektórzy ludzie nie lubią skupisk prawie okrągłych kształtów, np. bąbelków w kremie na kawie czy otworków w gąbce. Wg psychologów z Uniwersytetu Kentu, tryfofobia może być nadmierną reakcją, powiązaną z głęboko zakorzenionym lękiem przed pasożytami i chorobami zakaźnymi. Autorzy wcześniejszych prób wyjaśnienia tryfofobii powoływali się m.in. na ewolucyjną predyspozycję do reagowania na klastry okrągłych kształtów; takie wzory występują bowiem u groźnych zwierząt z toksynami, np. u węży czy ośmiornic z rodzaju Hapalochlaena. Zespół Toma Kupfera z Uniwersytetu Kentu wskazuje jednak na korzenie związane z pasożytnictwem i chorobami infekcyjnymi. Brytyjczycy podkreślają, że skupiska okrągłych zmian skórnych występują w wielu chorobach zakaźnych, np. ospie prawdziwej, odrze, różyczce, tyfusie plamistym czy płonicy. Podobne ślady/objawy wywołuje też sporo pasożytów zewnętrznych, np. świerzbowce lub roztocze. Na grupach wsparcia dla osób z tryfofobią zebrano grupę ponad 300 osób. Ze studentów psycholodzy utworzyli równoliczną grupę kontrolną. Ochotnikom pokazywano 16 zdjęć klastrów. Wszystkie przedstawiały prawdziwe obiekty. Na 8 widniały skupiska zmian związanych z chorobami, np. zbitki kleszczy albo blizny po ospie na dłoni. Na pozostałych fotografiach uwieczniono rzeczy niepowiązane z chorobami, np. otwory nawiercone w ceglanej ścianie. Obie grupy uznawały, że patrzenie na zdjęcia zmian chorobowych było nieprzyjemne. O ile jednak fotografie otworów niepowiązanych z chorobami były studentom obojętne, o tyle u osób z tryfofobią wywoływały one skrajnie niemiłe wrażenia. Wg psychologów, uzyskane wyniki sugerują, że u ludzi z tryfofobią występuje nadmiernie zgeneralizowana reakcja, przez którą nawet zwykłe bąbelki w napoju mogą wywołać taką samą awersję jak skupiska kleszczy. Ponieważ większość badań wskazywała, że funkcją obrzydzenia jest motywowanie ludzi do unikania źródeł potencjalnego zakażenia, naukowcy dywagowali, że w odróżnieniu od większości fobii, które bazują na strachu, w tryfofobii będzie dominować obrzydzenie. W ramach eksperymentu poproszono więc badanych, by opisali uczucia towarzyszące oglądaniu skupisk okrągłych obiektów. Okazało się, że większość pacjentów doświadczała obrzydzenia lub towarzyszących mu symptomów, np. mdłości. Okazało się, że występowały one także przy zdjęciach niezwiązanych z chorobą, np. na widok gąbki. Bardzo nieduży odsetek badanych wspominał zaś o strachu. Sporo osób z tryfofobią robiło też wzmianki o swędzeniu, pełzaniu po skórze czy "stworzeniach zakażających skórę". Reakcje skórne sugerują, że chorzy mogą postrzegać klastry jako wskazówki świadczące o obecności pasożytów zewnętrznych. Wg autorów publikacji z pisma Cognition and Emotion, definiując tryfofobię, zamiast o strachu przed otworami lepiej więc mówić o bazującej na obrzydzeniu awersji do skupisk okrągłych obiektów. « powrót do artykułu
-
Giganci IT konkurencją dla tradycyjnej bankowości
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Technologia
Sektorowi bankowości detalicznej rośnie niespodziewany konkurent. Badania przeprowadzone przez firmę Peru Consulting wskazują, że 57% menedżerów IT uważa, iż tzw firmy GAFA (Google, Apple, Facebook i Amazon) w ciągu pięciu najbliższych lat rozpoczną prowadzenie interesów w sektorze bankowym. Dowiadujemy się z nich również, że aż 36% konsumentów, a wśród nich aż 50% osób w wieku 25-34 lat jest skłonnych zrezygnować z usług tradycyjnych banków na rzecz tych oferowanych przez GAFA. Do takiej decyzji może skłonić ich lepsza technologia oraz bardziej innowacyjne produkty i usługi. "Konsumenci coraz częściej spodziewają się wysoce spersonalizowanech usług ze strony swoich banków. Wzorem są dla nich dobre doświadczenia z online'owymi sprzedawcami. Firmy GAFA już korzystają na swoich możliwościach analizowania olbrzyich zestawów danych oraz rozbudowanych algorytmach pozwalających lepiej dopasować ofertę do osób indywidualnych. Banki detaliczne powinny zdawać sobie sprawę, jakie możliwości się z tym wiążą" – mówi główny konsultant Peru Consulting, Ian Robinson. "Tradycyjne banki powinni wykorzystać szansę, jaką dają im innowacje opracowywane przez nowych graczy na rynku. Jednak ich zespoły ds. IT znajdują się obecnie pod olbrzymią presją walki z cyberprzestępczością i utrzymania rozległych struktur IT", dodaje ekspert. Wydaje się, że osoby odpowiedzialne w bankach za działy IT, nie zdają sobie sprawy z zagrożenia, jakie dla ich firm niosą firmy GAFA. Ponad 95% takich osób pytanych o to, co mogłoby skłonić konsumentów do rezygnacji z usług bankowych, nie wymieniło nowoczesnych technologii. « powrót do artykułu -
Bezsenność w starszym wieku może być starym mechanizmem wspomagającym przetrwanie grupy. Badanie współczesnych myśliwych-zbieraczy z tanzańskiego plemienia Hadza wykazało, że w przypadku ludzi żyjących w grupach wynikające z wieku różnice we wzorcach snu dają pewność, że przez cały czas nie śpi przynajmniej jedna osoba. Idea, że mieszkanie z dziadkami przynosi korzyści, jest znana już od dawna, ale teraz rozszerza się o czujność podczas bezsennych nocy - wyjaśnia dr David Samson (kiedyś z Duke University, obecnie z Uniwersytetu w Toronto). Autorzy publikacji z pisma Proceedings of the Royal Society B: Biological Sciences opowiadają, że Hadza żyją i śpią w 20-30-osobowych grupach. W ciągu dnia kobiety i mężczyźni się rozdzielają. One zbierają jagody czy bulwy, a oni polują na terenach przy jeziorze Eyasi. Wieczorem znów się spotykają i śpią obok siebie przy ognisku albo w chatkach. Śpią na ziemi, nie mają sztucznego światła ani nie kontrolują klimatu - to cechy typowe dla środowiska snu wczesnych ludzi - podkreśla prof. Alyssa Crittenden z Uniwersytetu Nevady w Las Vegas. W studium wzięły udział 33 zdrowe osoby - kobiety i mężczyźni - w wieku 20-60 lat. Przez 20 dni nosiły one aktygrafy, które utrwalały ich nocne ruchy. Okazało się, że wzorce snu Hadza rzadko były zsynchronizowane. Średnio badani kładli się krótko po 22, a wstawali ok. 7. Ale niektórzy zbierali się do snu już koło 20 i budzili się o 6. Inni czuwali za to do 23 i drzemali nawet po 8. W międzyczasie ochotnicy kilkakrotnie się budzili, np. by zapalić czy uspokoić dziecko. Właściwie prawie się nie zdarzało, by wszyscy spali naraz. Podczas ponad 220 godzin obserwacji odnotowano zaledwie 18 min, podczas których wszyscy dorośli spali. Średnio w dowolnym momencie czuwała albo bardzo lekko spała aż ponad 1/3 grupy. A dotyczy to tylko zdrowych dorosłych; nie mówimy o dzieciach czy ludziach chorych lub rannych - dodaje Samson. Uzyskane wyniki wyjaśniają, czemu Hadza generalnie nie ustawiają czujek. Zwyczajnie nie muszą. Naturalne zróżnicowanie wzorców snu, w połączeniu z lekkim snem bądź bezsennością u seniorów, wystarczy, by mieć pewność, że przez cały czas czuwa przynajmniej jedna osoba. Wcześniejsze badania wykryły podobne wzorce u ptaków, myszy i innych zwierząt, ale u ludzi fenomen ten testowano po raz pierwszy. Jak podkreśla międzynarodowy zespół, rozbieżne pory snu są produktem ubocznym zmian wzorców snu z wiekiem (starsi badani w wieku pięćdziesięciu kilku i sześćdziesięciu kilku lat generalnie kładli się i wstawali wcześniej niż osoby po dwudziestce i trzydziestce). Samson i inni nazywają swoją teorię "hipotezą źle sypiających dziadków". W skrócie chodzi o to, że życie i spanie w grupach o zróżnicowanej strukturze wiekowej o odmiennych nawykach dot. snu pomagało naszym przodkom w przetrwaniu nocy. Naukowcy mają nadzieję, że ustalenia pomogą zmienić nasz pogląd na związane z wiekiem zaburzenia snu. Wielu starszych ludzi zgłasza się do lekarza, skarżąc się na wczesne budzenie i problemy z zaśnięciem. Może jednak nic im nie dolega. Może niektóre nasze problemy medyczne nie są wcale zaburzeniami, ale reliktami naszej ewolucyjnej przeszłości [...] - podsumowuje prof. Charlie Nunn z Duke University. « powrót do artykułu
-
Najmniejsza gwiazda niewiele większa od Saturna
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Astronomia i fizyka
Najmniejsza ze zmierzonych gwiazd jest niewiele większa od Saturna. Astronomowie przypuszczają, że znajduje się ona na granicy oddzielającej gwiazdy od planet. Ma akurat tyle masy, by doszło do zainicjowania fuzji i byśmy mogli mówić o gwieździe. Gdyby była ona minimalnie mniejsza ciśnienie w jej jądrze byłoby niewystarczające, by fuzja mogła się rozpocząć. EBLM J0555-57Ab znajduje się w odległości 600 lat świetlnych od Ziemi i stanowi część układu podwójnego. Odkryto ją, gdy przeszła na tle swojego znacznie większego towarzysza. Nasze odkrycie pokazuje, jak małe mogą być gwiazdy – mówi Alexander Boetticher, główny autor badań z Uniwersytetu w Cambridge. Dzięki szczególnej konfiguracji obu gwiazd naukowcy byli w stanie zmierzyć masę i wielkość mniejszej z nich. Gwiazda jest mniejsza i prawdopodobnie chłodniejsza niż wiele odkrytych dotychczas pozasłonecznych gazowych planet. Bardzo często trudniej jest zmierzyć taką słabo świecącą gwiazdę o niskiej masie niż niż większą planetę. Może to brzmieć niewiarygodnie, ale odkrycie gwiazdy może być wielokrotnie trudniejsze niż odkrycie planety – mówi Boetticher. EBLM J0555-57Ab ma masę porównywalną z masą gwiazdy TRAPPIST-1, jednak jej średnica jest o około 30% mniejsza. Najmniejsze gwiazdy dają nam największą szansę odkrycia planet wielkości Ziemi i zdalnego badania ich atmosfery. Zanim jednak zaczniemy badać planety musimy zrozumieć ich gwiazdy, to podstawa – stwierdza współautor badań Amaury Triaud. Gwiazdy o rozmiarze i masie wynoszącej mniej niż 20% rozmiarów i masy Słońca są najpowszechniej występującymi we wszechświecie. Są też słabo zbadane, gdyż trudno je odnaleźć. W ramach projektu EBLM specjaliści poszukują właśnie tego typu gwiazd. « powrót do artykułu -
Juno przeleciała nad Wielką Czerwoną Plamą
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Astronomia i fizyka
Sonda Juno zakończyła bliski przelot przy Jowiszu i Wielkiej Czerwonej Plamie. Wszystkie instrumenty Juno działały poprawnie i zbierały dane, które są teraz przesyłane na Ziemię. Kolejny przelotu Juno w pobliżu Jowisza zaplanowano na 1 września. Przez wiele generacji ludzie zastanawiali się nad naturą Wielkiej Czerwonej Plamy. Teraz w końcu zobaczymy, jak burza ta wygląda z bliska, mówi Scott Bolton, główny badacz misji Juno. Wielka Czerwona Plama to stały antycyklon o szerokości 16 000 kilometrów stale monitorowany od 1830 roku. Wiadomo, że wieje on od ponad 350 lat. Wydaje się, że ostatnio Plama się zmniejsza. Sonda Juno osiągnęła peryjowium – punkt na orbicie Jowisza znajdujący się najbliżej środka planety – 10 lipca. Znajdowała się wówczas około 3500 kilometrów nad pokrywą chmur. Przeleciała dokładnie nad Wielką Czerwoną Plamą, lecąc nad jej chmurami przez około 9000 kilometrów. Juno została wystrzelona 5 sierpnia 2011 roku z Przylądka Canaveral. Podczas swojej misji sześciokrotnie zbliżała się do pokrywy chmur Jowisza nawet na odległość 3400 kilometrów, badając obszary znajdujące się poniżej chmur oraz zorze, by w ten sposób poznać atmosferę i magnetosferę planety oraz jej strukturę i początki. Wstępne wyniki uzyskane przez Juno wskazują, że Jowisz to bardzo niespokojny świat z intrygującą, złożoną strukturą, bardzo energetycznymi zorzami polarnymi i potężnymi cyklonami. « powrót do artykułu -
Niezwykłe zachowanie wielkich zgrupowań zwierząt morskich
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Zwierzęta w oceanach tworzą zgrupowania, które mogą być wysokie na setki metrów i rozciągać się nawet na dziesiątki kilometrów. Po raz pierwszy zauważono je na sonarach podczas II wojny światowej, gdy sygnały odbijały się od 'fałszywego dna' składającego się z milionów zwierząt. Biolodzy morscy od dziesiątków lat próbują badać te zgrupowania odławiając zwierzęta za pomocą sieci, korzystając z sonarów czy obserwując je z pokładu miniaturowych łodzi podwodnych. Badania sugerowały, że w takich grupach czasem dominuje jeden gatunek, ale zwykle składają się one z wielu przemieszanych gatunków. Najnowsze badania przeprowadzone przez Kelly Benoit-Bird, która do zbadania tajemniczych zgrupowań wykorzystała roboty wyposażone w zaawansowane sonary, a po zidentyfikowaniu ich poszczególnych warstw naukowcy zarzucali sieci, by z konkretnych warstw łowić zwierzęta. Analiza przyniosła zaskakujące wyniki. Okazało się, że różne typy zwierząt nie były ze sobą wymieszane, a tworzyły grupy o wyraźnych granicach. Grupy składały się ze zwierząt z tego samego gatunku i o podobnych rozmiarach. Na przykład mały kryl pływał w grupach o średnicy 8 metrów, a obok mogły znajdować się ryby z rodziny świetlikowatych tworzące grupę o średnicy 15 metrów. Pomiędzy obiema grupami nie dochodziło do mieszania się. Naukowcy zauważyli również, że rozmiar grupy zależał od wielkości zwierząt. Mniejsze organizmy pozostawały bliżej siebie i tworzyły mniejsze zgrupowania. Grupy miały średnio szerokość około 100 zwierząt wchodzących w ich skład, niezależnie od tego, czy składały się z ryb, krewetek czy głowonogów. Odległość pomiędzy zwierzętami w grupie również była stała i wynosiła co najmniej jedną długość ciała najbliższego sąsiada. Specjaliści spekulują, że zgrupowania mają mylić drapieżników takich jak delfiny, które jednorazowo biorą na cel jedno zwierzę. Takie zgrupowania widywano bowiem w 'rybich szkołach' na otwartych oceanach blisko powierzchni. Nigdy dotychczas nie zauważono ich w głębinach, gdzie jest niewiele światła. Nie widziano też, by 'szkoły' były otoczone innymi 'szkołami'. Uczeni obserwowali również, co działo się, gdy delfiny atakowały takie zgrupowania. Okazywało się, że ich ofiary przysuwały się do siebie, a rozkład zwierząt stawał się bardziej równomierny niż w grupach nieatakowanych. Odległości pomiędzy poszczególnymi zwierzętami zmniejszały się do połowy długości ich ciała. Co interesujące, gdy rozmiary grupy atakowanej zmniejszały się, sąsiednie grupy powiększały się, zapobiegając powstawaniu wolnego miejsca pomiędzy grupami. Takie zachowanie świadczy o tym, że musi istnieć jakaś ważna korzyść z takiej współpracy, utrzymania ciągłości horyzontalnej oraz utrzymania różnych grup w tej samej warstwie zgrupowania. « powrót do artykułu -
Amabrush to 1. na świecie autonomiczna szczoteczka do zębów, która na ich wymycie potrzebuje tylko 10 sekund. Użytkownik nie musi poruszać dłonią, wystarczą drgania wywołane przez silniczek. Amabrush składa się z 2 części: umieszczanej w ustach i ręcznej, w której znajdują się wspomniany silniczek, włącznik i mikropompa do pasty. Dzięki wyposażeniu w złącze magnetyczne, szczoteczki może używać kilka osób. Wystarczy, że każda ma swój ustnik. "Ustnik" produkuje się z antybakteryjnego silikonu, który sam z siebie zabija ponoć 99,9% mikroorganizmów. Przez mikrokanały wydostaje się pasta do zębów, a resztą zajmuje się miękkie włosie, ustawione pod kątem 45 stopni do linii dziąseł. Po 10 sekundach trzeba, jak zwykle, wypłukać jamę ustną. Autonomiczna szczoteczka wykorzystuje kapsułki z pastą do zębów, które podłącza się do części ręcznej. Kosztują one 3 EUR i jeśli myje się zęby 2 razy dziennie, wystarczają na miesiąc. Silikonowy ustnik z włoskami trzeba wymieniać co 3-6 miesięcy (za sztukę zapłacimy 6 EUR). W handlu Amabrush znajdzie się w grudniu br. Choć do końca kampanii na Kickstarterze zostały jeszcze 23 dni, zebrana kwota (1.005.988 EUR) wielokrotnie przekroczyła wyznaczony cel w wysokości 50 tys. EUR. By zaprojektować ustnik pasujący do wszystkich, twórcy Amabrush przeanalizowali szczęki i żuchwy 2 tys. kobiet i mężczyzn. Jak wyjaśniają, jeśli nie ma większych wad zgryzu, miękki materiał z łatwością dostosuje się do niewielkich różnic indywidualnych. Projektanci autonomicznej szczoteczki podkreślają, że można wybrać tryb wibracji; wymieniają m.in. przeznaczony do masażu dziąseł czy wybielania zębów. Chętni mogą sobie też rekonfigurować czas szczotkowania. Zachwalając, jak widać skutecznie, swoją kampanię na Kickstarterze, inżynierowie i "wizjonerzy stomatologiczni" powołują się na kilka faktów. Przekonują, że wieczorem ludzie są na tyle zmęczeni, że najczęściej nie chce im się szczotkować zębów. Poza tym zamiast zalecanych 3 min przeznaczają na szczotkowanie tylko minutę. Nic więc dziwnego, że aż 90% wszystkich chorób zębów i przyzębia to efekt niewłaściwego szczotkowania. Argumentem koronnym miało być zaś to, że w czasie życia marnujemy aż 108 dni na szczotkowanie zębów. Włoski są zaprojektowane w taki sposób, by mieć różne częstotliwości rezonansowe (dzięki temu ich ruchy są skoordynowane). Urządzenie trzeba ładować; pojedyncze ładowanie wystarcza na 28 sesji. Co ważne, w ciągu 10 s wszystkie powierzchnie zębów są cały czas czyszczone, tymczasem jeśli dana osoba myje zęby szczoteczką manualną lub elektryczną, to przy założeniach, że ma 32 zęby z 3 powierzchniami i na szczotkowanie przeznacza 120 s, każda powierzchnia jest myta przez zaledwie 1,25 s. Twórcy Amabrush wyliczają, że w takim razie z ich automatyczną szczoteczką każda powierzchnia zęba jest myta 8 razy dłużej. « powrót do artykułu
-
Przełomowy materiał zapowiada spintroniczną rewolucję?
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Technologia
Izolatory topologiczne są obecnie przedmiotem intensywnych badań na całym świecie. To wyjątkowe materiały. Wewnątrz są one izolatorami, gdyż elektrony tworzą silne wiązania z ich atomami, jednak na powierzchni są przewodnikami, dzięki występującym tam zjawiskom kwantowym. Jeśli teraz weźmiemy pod uwagę, że elektron posiada spin, który bardzo efektywnie może przenosić informację oraz że nie dochodzi do rozpraszania elektronów poruszających się po powierzchni izolatora topologicznego, to widzimy, iż mamy do czynienia z bardzo obiecującymi materiałami pozwalającymi na bezpośrednie przetwarzanie informacji z wykorzystaniem spinu. Dzięki nim możemy elektronikę zastąpić spintroniką. Jest tylko jeden problem. W miarę wzrostu temperatury izolatora topologicznego, zanikają wszystkie zjawiska kwantowe i izolator traci swoje wyjątkowe właściwości – wyjaśnia doktor Jörg Schäfer z Uniwersytetu w Würzburgu. Dlatego też wszystkie znane izolatory topologiczne muszą zostać schłodzone do bardzo niskich temperatur, sięgających -270 stopni Celsjusza. Są więc przydatne podczas badań laboratoryjnych, ale nie ma mowy o praktycznym ich wykorzystaniu. Naukowcy z Würzburga zaproponowali właśnie teoretyczne rozwiązanie tego problemu. Przeprowadzone przez nich symulacje komputerowe sugerują wykorzystanie specjalnego połączenia materiałów: pojedynczej warstwy atomów bizmutu osadzonej na węgliku krzemu. Struktura krystaliczna węgliku krzemu powoduje, że atomy bizmutu układają się na kształt plastrów miodu, w bardzo podobny sposób jak w grafenie – mówi profesor Ralph Claessen. Z powodu tej analogii nowy materiał nazwano bizmutenem. Bizmuten zasadniczo różni się jednak od grafenu. Tworzy on bowiem wiązania chemiczne z podłożem. Zwykły bizmut to przewodzący prąd metal, ale ułożony w jednoatomową strukturę plastra miodu staje się izolatorem i zachowuje te właściwości nawet powyżej temperatury pokojowej – wyjaśnia profesor Ronny Thomale. Przewodzące prąd kanały pojawiają się na krawędziach takiego bizmutu. Co ważne, zostało to wykazane nie tylko za pomocą modelowania komputerowego, ale również eksperymentalnie, przy użyciu technik mikroskopowych. Jednak by wykorzystać takie kanały w urządzeniach elektronicznych konieczne jest upewnienie się, że ani w samym bizmucie, ani w jego krzemowym podłożu nie dojdzie do krótkich spięć. W dotychczasowych izolatorach topologicznych taką pewność uzyskiwaliśmy po schłodzeniu ich do wyjątkowo niskich temperatur – mówi Schäfer. Jednak bizmuten nie wymaga takich zabiegów. Jego struktura zapobiega pojawianiu się krótkich spięć. Kanały przewodzące są tutaj 'topologicznie chronione'. A to oznacza, że zapewniają bezstratny przesył danych – cieszy się Claessen. Pozostaje więc zatem stworzyć odpowiedni materiał i przetestować w praktyce model z Würzburga. « powrót do artykułu -
Przez działający przeciwbakteryjnie film łzowy powierzchnia oka ssaków jest bardzo nieprzyjaznym dla mikroorganizmów środowiskiem. Okazuje się jednak, że istnieje bakteria, która tu stale występuje, można więc mówić o mikrobiomie oka. W dodatku Corynebacterium mastitidis, bo o niej mowa, trenuje układ odpornościowy i w ten sposób pomaga w zwalczaniu patogenów. To pierwsze dowody, że [jakaś] bakteria żyje długoterminowo na powierzchni oka. Nasze badania odpowiadają na stawiane od dawna pytanie o rezydentny mikrobiom oczny - opowiada dr Rachel Caspi z amerykańskiego Narodowego Instytutu Oka (NEI). Przez lata sądzono, że powierzchnia oka jest sterylna przez obecność lizozymu, peptydów antydrobnoustrojowych i innych czynników. Dr. Anthony'emu St. Legerowi z laboratorium Caspi udało się jednak wyhodować bakterie z mysiej spojówki. Naukowiec wykrył kilka gatunków gronkowców (Staphylococcus), które powszechnie występują na skórze, a także wspominane C. mastitidis. Trudno było powiedzieć, czy są to bakterie, które zostały tu zawleczone i niedługo zostaną zniszczone, czy też raczej zespół ma do czynienia z bakteriami bytującymi w oku. Akademicy ustalili, że C. mastitidis hodowane z komórkami odpornościowymi ze spojówki wywoływały produkcję interleukiny 17 (IL-17), kluczowego białka sygnałowego. Dalsze badania pokazały, że IL-17 wytwarzały limfocyty Tγδ, które uczestniczą m.in. w odpowiedzi przeciwzakaźnej i w regulacji odpowiedzi immunologicznej. IL-17 przyciągała do spojówki neutrofile i uruchamiała uwalnianie do łez peptydów antydrobnoustrojowych. Obecnie prowadzone są badania, jakie cechy sprawiają, że C. mastitidis jest odporna na odpowiedź immunologiczną. By się dowiedzieć, na czym polega wkład C. mastitidis w odpowiedź immunologiczną myszy, gryzonie podzielono na 2 grupy: kontrolną z C. mastitidis i pozbawioną tych bakterii w wyniku antybiotykoterapii. Później zwierzęta wystawiano na oddziaływanie bielnika białego (Candida albicans). Okazało się, że przeleczone antybiotykiem myszy miały zmniejszoną odpowiedź immunologiczną w spojówce i nie były w stanie wyeliminować grzybów, co prowadziło do infekcji oka. Myszy kontrolne radziły sobie z bielnikiem. St. Leger stwierdził, że myszy z NIH-u mają w oczach C. mastitidis, zaś gryzonie z Jackson Laboratory (JAX) oraz od innych komercyjnych dostawców nie. Naukowcy zaszczepili więc bakterie w oczach zwierząt z JAX, by sprawdzić, czy po kilku tygodniach uda je się wyhodować z pobranych próbek. Chcieli też poobserwować, czy dochodzi do transmisji bakterii między zwierzętami mieszkającymi w jednej klatce. Okazało się, że po inokulacji myszy z JAX produkowały spojówkowe limfocyty Tγδ uwalniające IL-17. Po wielu tygodniach od zabiegu C. mastitidis nadal można było wyhodować z wymazów, podczas gdy inne szczepy bakterii znikały (wskazywało to na miejscową odporność na nie). Nadal nie wiemy, co sprawia, że C. mastitidis z powodzeniem zasiedla oko, podczas gdy innym podobnym bakteriom kolonizacja się nie udaje - podkreśla Caspi. Co ciekawe, nawet po 2 miesiącach C. mastitidis nie przenosiły się na współmieszkańców z klatki. Obserwowano jednak transmisję z matki na młode. Fakt ten sugeruje, że C. mastitidis jest rezydentnym komensalem, a nie bakterią, która jest stale wprowadzana do oka ze skóry lub ze środowiska. St. Leger dodaje, że choć C. mastitidis wydaje się stymulować korzystną odpowiedź immunologiczną, mogą istnieć sytuacje, gdy zadziała chorobotwórczo. Wg niego, starsze osobniki mają słabsze układy odpornościowe, co może pozwalać C. mastitidis na nadmierny wzrost. Autorzy publikacji z pisma Immunity sprawdzają obecnie, czy w oku występują inne bakterie regulujące odporność. « powrót do artykułu
-
Globalne badania aktywności fizycznej, przeprowadzone dzięki smartfonom zliczającym liczbę kroków wykonanych przez właścicieli, ujawniły intrygującą „nierówność w aktywności”. Naukowcy z Uniwersytetu Stanforda otrzymali od Narodowych Instytutów Zdrowia grant na zbadanie poziomu aktywności setek tysięcy osób na całym świecie. Odkryli przy tym interesującą zależność. W krajach o niskim odsetku otyłości ludzie wykonują codziennie podobną liczbe kroków. Natomiast w krajach o wysokim stopniu otyłości istnieje duża różnica w liczbie kroków wykonywanych przez mieszkańców. Szacuje się, że każdego roku brak aktywności fizycznej zabija na całym świecie około 5,3 miliona osób. Naukowcy postanowili sprawdzić poziom aktywności fizycznej, by dowiedzieć się, dlaczego w niektórych krajach otyłość jest większym problemem niż w innych. Wykorzystano w tym celu smartfony, które przekazały dane o zwyczajach 717 000 osób ze 111 krajów. Dane zbierano średnio przez 95 dni. Jeśli określimy niektórych ludzi jako 'bogatych aktywnością', a innych jako 'ubogich aktywnością' to zakres rozdźwięku pomiędzy tymi grupami jest silnym wskaźnikiem poziomu otyłości w danym społeczeństwie – mówi bioinżynier Scott Delp, jeden z autorów badań. Zauważono też różnice w aktywności fizycznej pomiędzy płciami. O jej istnieniu wiedziano już wcześniej, gdyż badania z USA, potwierdzone potem w innych krajach, wykazały, że mężczyźni chodzą więcej od kobiet. Tym, co zaskoczyło Delpa i jego kolegę Jure Leskoveca, były znaczne różnice w aktywności w zależności od kraju i ma to negatywne konsekwencje dla zdrowia kobiet. Badania Delpa i Leskoveca bazują w dużej mierze na danych z 46 krajów, w których udało się uzyskać informacje o aktywności co najmniej 1000 osób, czyli grupy, z której można już wyciągać statystycznie istotne wnioski. Analiza wykazała silną zależność pomiędzy różnicami w aktywności, różnicami w aktywności pomiędzy płciami oraz poziomem otyłości. Na przykład w Szwecji występuje jedna z najmniejszych różnic pomiędzy osobami poruszającymi się najwięcej i najmniej, najmniejsza różnica pomiędzy aktywnością kobiet i mężczyzn oraz jeden z najmniejszych odsetków otyłości, mówi Tim Althoff, jeden z naukowców biorących udział w badaniu. Dla porównania Stany Zjednoczone uplasowały się na czwartym od końca miejscu pod względem różnic w aktywności, na piątym od końca pod względem różnic w aktywności pomiędzy płciami i są krajem z dużym odsetkiem osób otyłych. Naukowcy nie ograniczyli się jedynie do badania aktywności. Postanowili też sprawdzić, jak otoczenie wpływa na aktywność. W tym celu wzięli pod uwagę dane z USA i przeanalizowali je z uwzględnieniem miejsca zamieszkania badanych. Dokładnie przyjrzeli się, jak zbudowanych jest 69 miast, na ile są one przystosowane do ruchu pieszego, jak łatwo dostać się piechotą do sklepów, restauracji, parków i innych miejsc. Porównali to z danymi na temat aktywności mieszkańców i otyłością. Okazało się, że tam, gdzie miasta były najlepiej dostosowane do chodzenia na piechotę, występowały najmniejsze nierówności pod względem aktywności fizycznej. Patrząc na trzy położone blisko siebie kalifornijskie miasta – San Francisco, San Jose i Fremont – stwierdziliśmy, że San Francisco jest najbardziej przyjazne ruchowi pieszemu i występują w nim najmniejsze różnice w aktywności. W miastach, po których łatwo poruszać się na piechotę z własnych nóg częściej korzystają wszyscy, młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni, osoby o prawidłowej wadze i otyłe, mówi Jennifer Hicks. « powrót do artykułu
-
Władze USA skonfiskowały tysiące glinianych tabliczek z pismem klinowym i glinianych pieczęci, które prawdopodobnie zostały skradzione ze stanowisk archeologicznych w Iraku i przewiezione do Stanów Zjednoczonych na zamówienie sieci Hobby Lobby. Firma Hobby Lobby zajmuje się m.in. handlem rękodziełem i dziełami sztuki. Właściciele przedsiębiorstwa, rodzina Greenów, kolekcjonują od 2009 roku biblijne zabytki. Obecnie The Green Collection składa się z ponad 40 000 rzadkich tekstów biblijnych i artefaktów, w tym najstarszego znanego modlitewnika żydowskiego. Przedstawiciele rządu USA złożyli w sądzie wniosek o konfiskatę oraz propozycję ugody z Hobby Lobby. Firma zawarła ugodę i na jej podstawie zgodziła się oddać sporne zabytki, przyznać do nieprawidłowych działań, zapłacić 3 miliony dolarów grzywny oraz wdrożyć nowe procedury dotyczące zakupu i importu zabytków, przeszkolić swój personel, zatrudnić niezależnych ekspertów celnych. Ma również przez najbliższych 18 miesięcy składać w odpowiednim urzędzie kwartalny raport szczegółowo opisujący wszelkie zakupy dóbr kultury. Cała sprawa rozpoczęła się w 2010 roku, gdy prezes Hobby Lobby oraz wynajęty konsultant polecieli do Zjednoczonych Emiratów Arabskich by przyjrzeć się wielkiemu zbiorowi tabliczek z pismem klinowym i innych zabytków oferowanych na sprzedaż. W październiku 2010 roku konsultant, ekspert od prawa dotyczącego dziedzictwa kulturowego, ostrzegł Hobby Lobby, że zaprezentowane zabytki pochodzą prawdopodobnie z terenu Iraku i istnieje niebezpieczeństwo, że zostały zrabowane ze stanowisk archeologicznych. Ekspert doradził też, by Hobby Lobby – które od roku tworzyło swoją kolekcję zabytków biblijnych – dobrze jej się przyjrzało i sprawdziło, czy w zbiorach nie ma zabytków z Iraku oraz by zweryfikowało, czy podczas importu artefaktów do USA właściwie zadeklarowano kraj pochodzenia każdego z nich. Ostrzegł, że niewłaściwa deklaracja może skończyć się konfiskatą zabytku. Pomimo tych ostrzeżeń już w grudniu 2010 roku Hobby Lobby podpisało umowę na zakup ponad 5500 tabliczek, pieczęci i innych zbytków. Firma zapłaciła za nie 1,6 miliona dolarów. Władze USA zwracają uwagę, że już podczas transakcji działy się podejrzane rzeczy, które powinny wzbudzić czujność klienta. Na przykład przedstawiciele Hobby Lobby otrzymywali sprzeczne informacje dotyczące miejsca przechowywania zabytków przed ich przewiezieniem do ZEA, gdzie mieli okazję je obejrzeć. Ponadto pokaz zabytków przedstawicielom firmy został zorganizowany nieformalnie. Co więcej, Hobby Lobby nie miało kontaktu ze sprzedawcą, tylko z pośrednikiem. Nie płaciło też bezpośrednio sprzedawcy. Firma miała przelać pieniądze na siedem kont bankowych należących do różnych osób. Sprzedawca wysłał zabytki do USA różnymi transportami, a skrzynie zostały fałszywie oznaczone jako próbki płytek ceramicznych, a ich kraj pochodzenia fałszywie zadeklarowano jako Turcję. Po dostarczeniu do Hobby Lobby około 10 transportów amerykańscy celnicy przejęli kolejnych 5. Wiadomo, że ostatni transport nadszedł we wrześniu 2011 roku, gdy izraelski pośrednik przesłał około 1000 pieczęci, które fałszywie zadeklarowano jako pochodzące z Izraela. Wskutek działań władz i zawartej ugody Hobby Lobby zgodziło się zwrócić wszystkie podejrzane artefakty. « powrót do artykułu
-
By pokierować przeszczepione do mózgu nerwowe komórki macierzyste do konkretnej lokalizacji, można zastosować pole elektryczne. Prof. Min Zhao z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis bada, jak pole elektryczne może pokierować gojeniem ran. Uszkodzone tkanki generują słabe pole elektryczne, a badania Zhao wykazały, że przyciąga ono do ran komórki, które je goją. Jednym z nierozwiązanych problemów z zakresu medycyny regeneracyjnej jest kwestia skutecznego i bezpiecznego mobilizowania i sterowania komórkami macierzystymi, tak by migrowały do miejsca uszkodzenia - podkreśla Zhao. Współautorem najnowszych badań Zhao jest Junfeng Feng, neurochirurg z Ren Ji Hospital w Szanghaju. Jak przypominają naukowcy, nerwowe komórki macierzyste rezydują w głęboko położonych częściach mózgu, np. strefie przyziarnistej komór bocznych (ang. subventricular zone, SVZ) czy hipokampie. By naprawić uszkodzenia zewnętrznej warstwy mózgu - kory - muszą migrować na duże dystanse. Przeszczepione komórki macierzyste także muszą się przemieszczać, by znaleźć obszary uszkodzenia. Podczas eksperymentów na szczurach Feng i Zhao umieszczali ludzkie komórki macierzyste w rostralnym strumieniu migracji, a więc w szlaku, za pośrednictwem którego migrują one do opuszki węchowej gryzoni. Komórki podążają tym szlakiem częściowo dlatego, że są niesione z prądem płynu mózgowo rdzeniowego, a częściowo dlatego, że kierują nimi sygnały chemiczne. Autorzy publikacji z pisma Stem Cell Reports zauważyli, że przykładając pole elektryczne, można sprawić, że nerwowe komórki macierzyste będą się przemieszczać wbrew prądowi płynu mózgowo-rdzeniowego i naturalnym wskazówkom, zmierzając do innych lokalizacji w mózgu. Zespół zauważył, że parę tygodni, a nawet miesięcy po zabiegu przeszczepione komórki macierzyste nadal znajdowały się w nowych lokalizacjach. Elektryczna mobilizacja i kierowanie komórkami macierzystymi w mózgu może [zatem] potencjalnie ułatwiać terapię komórkami macierzystymi w różnych chorobach mózgu, udarach czy urazach. « powrót do artykułu
-
Pigmenty manuskryptów zdradzają tajemnice przeszłości
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Humanistyka
Przeprowadzona w Cornell High Energy Synchrotron Source (CHESS) analiza pigmentów średniowiecznych manuskryptów otwiera nowe pola badawcze przed naukami humanistycznymi. Louisa Smieska i Ruth Mullet badały manuskrypty z XIII-XVI wieku, wykorzystując przy tym fluorescencję rentgenowską. Naukowców zaskoczyło odnalezienie śladów baru na wielu stronach, na których wykorzystano błękit uzyskany z azurytu. Później bar znaleziono również na mapach z azurytowym błękitem. Takie badania jak nasze pozwolą, na przykład, na zawężenie regionu produkcji danego manuskryptu poprzez zidentyfikowanie charakterystycznego składu użytych pigmentów, mówi Mullett. Analizy składu pigmentów i ich zanieczyszczeń mogą mieć olbrzymie znaczenie dla badań nad manuskryptami oraz innych badań historycznych. Niewykluczone, że pozwolą na przykład na zidentyfikowanie stron pochodzących z tego samego dzieła i ponowne złożenie pofragmentowanych obecnie manuskryptów. To jednak nie wszystko. Dzięki nim możemy więcej dowiedzieć się o szlakach handlowych, historycznych miejscach wydobycia minerałów, regionalnych różnicach w używanych barwnikach. W zbiorach Cornell University znajduje się wiele luźnych kart pochodzących z IX-XVI wieku. Takie karty łatwiej jest badać metodami obrazowymi niż kompletne tomy. Fragmenty są świetne, bo można przeprowadzić dokładniejsze badania dotyczące różnych zagadnień, styli czy technik i będą one dotyczyły różnych ksiąg i różnych obszarów geograficznych. Badając całą księgę badamy to, co niewielka liczba osób zrobiła w jednym regionie geograficznym w krótkim czasie – mówi Mullet. Mullet bierze też udział w projekcie Fragmentarium prowadzonym na szwajcarskim Uniwersytecie we Fryburgu. Celem projektu jest stworzenie bazy danych fragmentów manuskryptów znajdujących się w różnych instytucjach. Mam nadzieję, że w tych fragmentach znajdziemy podpowiedzi, dzięki którym przetestujemy nasze teorie i będziemy mogli potwierdzić, że różne strony powstały w tym samym miejscu. Dla mnie to obecnie całkiem nowy projekt. Zainteresowały mnie pigmenty oraz wzorce pigmentacji – stwierdza uczona. « powrót do artykułu -
Archeolodzy z UMK odkrywają tajemnice średniowiecznego szpitala, który zachował się na Rynku Nowomiejskim. To drugie badania prowadzone w budynku przy ul. Szpitalnej 4. Badaczom udało się odnaleźć cenne przedmioty wykorzystywane do opieki nad chorymi wiele wieków temu. Prace archeologiczne prowadzi grupa pod kierownictwem prof. UMK Grażyny Sulkowskiej-Tuszyńskiej. W trakcie pierwszych prac wykopaliskowych w 2014 roku rozpoznano wschodnią, ceglaną partię fundamentu budynku od zewnątrz, odkopano pruską studnię z XIX wieku, ustalono kilka poziomów użytkowych oraz znaleziono relikt ceglanej budowli na dziedzińcu. Jestem kierownikiem ekspedycji, którą wiele lat temu nazwaliśmy „Jakubową”, ze względu na to, że zaczęliśmy „kopać” kościół św. Jakuba w historycznym Nowym Mieście. Po wstępnym rozpoznaniu historycznym wiedzieliśmy, że obok tego kościoła powinny znajdować się szkoła, szpital i dom plebana. Od 2014 roku rozpoczęliśmy rozpoznawanie szpitala, który znajduje się tuż za murem cmentarza tego kościoła. Jest to prosty, w tej chwili brzydko wyglądający budynek piętrowy z dwuspadowym dachem. Nad wejściem głównym jest nisza, w której znajduje się krucyfiks. W każdym szpitalu średniowiecznym religijny znak obecności Chrystusa się znajdował - powiedziała w rozmowie z PAP Sulkowska-Tuszyńska. W Toruniu w okresie średniowiecza działało kilka szpitali. W Nowym Mieście, co wynika z relacji historyków, działały dwa szpitale - jeden pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła i drugi przy ul. Szpitalnej. Jest dyskusja naukowa dotycząca tego, czy przypadkiem obiekt, w którym my obecnie pracujemy, nie miał tego wezwania. Wydaje nam się jednak, że nie. Miał być to obiekt funkcjonujący przy kościele św. Jakuba, a tamten był w innym miejscu. Potwierdzają to również relacje osób, z którymi miałam wcześniej kontakt. Nas cieszy, że ten budynek zachował się w całości, chociaż oczywiście był wielokrotnie przebudowywany przez lata, chociażby po pożarach - dodała kierownik prac. Uzupełniła, że naukowcy nadal nie wiedzą, gdzie zlokalizować szkołę, która miała się znajdować w całym kompleksie przykościelnym. Kilka lat temu były tu mieszkania i liczne podziały wewnętrzne, więc teraz możemy poznać dopiero jego wnętrze i technikę fundamentowania. Wielką radość sprawiło nam znalezienie pierścionka zakonnego z monogramem Chrystusa, który nie mógł należeć do osoby cywilnej, ale zakonnej, co potwierdza działalność w tym miejscu sióstr - benedyktynek i cysterek - wspomniała Sulkowska-Tuszyńska. Jej grupa znalazła także m.in. nożyczki służące do obcinania knotów świec, liczne naczynia ceramiczne, charakterystyczne dla terenów zakonu krzyżackiego - garnki, dzbany, misy, a także elementy ubioru - końcówki od pasa, nóżkę kieliszka, mogącego służyć w XVIII w. jako miarka do lekarstw, butelki oraz buteleczki z XIX w. z informacjami o pojemności bądź po wodzie mineralnej produkowanej w zakładach pod Bydgoszczą. Ekspedycja świetnie pracuje, o czym mogą świadczyć znajdowane szpilki, służące do upinania odzieży. Nie różnią się wiele od obecnie znanych wszystkim - uzupełniła Sulkowska-Tuszyńska. Badania archeologiczne prowadzone przez studentów będą najprawdopodobniej ostatnimi w tym obiekcie. Później będą zorganizowane przez władze konserwatorskie badania poprzedzające planowane tutaj inwestycje. Cały teren będzie wówczas podlegał eksploracji, gdyż ma tu powstać garaż podziemny pod kompleksem hotelowym. My niedługo kończymy swoje zadanie. Stan rozpoznania terenu, jak na moje oczekiwania, nie jest jeszcze zadowalający. Jest jednak szansa, że będę miała dostęp do wyników badań wyprzedzających - dodała kierownik prac. Archeolodzy myśleli, że szpital bądź przytułek mógł istnieć w tym budynku tylko do pierwszej połowy XIX wieku - do zlikwidowania przez Prusaków klasztoru benedyktynek, ale odnalazły się spisy adresowe, które świadczyłyby, że jeszcze w 1932 roku ten budynek pełnił swoją funkcję - być może już tylko przytułku. « powrót do artykułu