-
Liczba zawartości
37640 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
247
Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl
-
Powstaje automatyczny system wykrywania turbulencji
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Technologia
Wykrywanie turbulencji pozostaje piętą achillesową współczesnego lotnictwa. Najtańszą i nadal najczęściej stosowaną metodą są subiektywne i nierzadko bardzo niedokładne raporty pilotów. Na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego zademonstrowano sposób znacznie szybszy i precyzyjniejszy: detekcję turbulencji na podstawie danych standardowo przesyłanych z pokładów samolotów komercyjnych linii lotniczych. Każdy, kto w samolocie pasażerskim doświadczył turbulencji, doskonale wie, że nie jest to przeżycie ani miłe, ani szczególnie bezpieczne. Mimo rozwoju techniki, wykrywanie tych groźnych zjawisk atmosferycznych wciąż jest dalekie od doskonałości. Wszystko wskazuje jednak na to, że dane pozwalające omijać obszary turbulencji, a nawet przewidywać ich występowanie, są już rejestrowane rutynowo – i to od wielu lat! Jacek Kopeć, doktorant z Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego (FUW) oraz pracownik Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego UW, wydobył te cenne informacje z parametrów lotu standardowo wysyłanych przez transpondery zainstalowane na pokładach większości nowoczesnych samolotów komercyjnych. Nowa metoda detekcji turbulencji okazała się tak oryginalna i potencjalnie łatwa do szybkiego wprowadzenia na szeroką skalę, że opisujący ją artykuł został wyróżniony przez redakcję czasopisma „Atmospheric Measurement Techniques”. Dzisiejsze samoloty komercyjne latają na wysokościach 10-15 km, gdzie temperatura spada do -60 stopni Celsjusza. Warunki do pomiarów parametrów atmosfery są bardzo trudne i to tłumaczy, dlaczego nie prowadzi się ich ani systematycznie, ani na szeroką skalę. Brak dostatecznie dokładnych i aktualnych danych nie tylko powoduje, że samoloty i ich pasażerowie są wystawiani na niebezpieczeństwo, ale także ogranicza rozwój teorii i narzędzi służących do przewidywania turbulencji, mówi Jacek Kopeć. Obecnie podstawową metodą gromadzenia danych o turbulencjach jest PIREP, czyli raporty pilotów przekazywane drogą radiową i propagowane przez kontrolera ruchu do pilotów innych samolotów. Z uwagi na subiektywność ocen, tak zebrane dane są obarczone znacznymi niedokładnościami: zarówno miejsce wystąpienia turbulencji, jak i jej intensywność, często są raportowane błędnie. Bardziej precyzyjnych danych dostarczają specjalne samoloty AMDAR (Aircraft Meteorological Data Relay). Jednak z uwagi na koszty, dane gromadzone na wysokościach przelotowych są wysyłane stosunkowo rzadko, co w praktyce uniemożliwia ich użycie do detekcji i prognozowania turbulencji. Samoloty pasażerskie są wyposażone w czujniki rejestrujące wiele parametrów lotu. Niestety, większość danych nie jest upubliczniana, a powszechnie dostępna reszta zawiera tylko najbardziej podstawowe informacje, takie jak położenie samolotu (transmisje w trybie ADS-B; na ich podstawie działa m.in. popularny serwis FlightRadar24) czy jego prędkość względem ziemi oraz powietrza (dane z trybu Mode-S). Tymczasem wykrycie turbulencji wymagał wiedzy o przyspieszeniu doznawanym przez samolot w kierunku pionowym. Przyspieszenia pionowe są najdotkliwiej odczuwane zarówno przez pasażerów, jak i sam samolot, tłumaczy Jacek Kopeć i kontynuuje: Niestety, akurat do materiałów o przyspieszeniach pionowych nie ma dostępu. Postanowiliśmy więc sprawdzić, czy nie można byłoby tych informacji wywnioskować z innych parametrów lotu, dostępnych w transmisjach Mode-S I ADS-B. Skorzystaliśmy z faktu, że samolot wykonujący pomiary na potrzeby projektu, w którym uczestniczyłem, był wyposażony w odpowiedni transponder. Dzięki zbiegowi okoliczności transmisje z transpondera zostały nagrane przez naszego współautora, Siebrena de Haana z Royal Netherlands Meteorological Institute w Holandii, wyjaśnia Jacek Kopeć. Naukowcy z FUW przetestowali trzy algorytmy wykrywania turbulencji. Pierwszy bazował na informacjach o położeniu samolotu (transmisje ADS-B). Wstępne testy i ich porównanie z parametrami zarejestrowanymi przez znajdujący się w tym samym rejonie przestrzeni powietrznej samolot pomiarowy nie przyniosły jednak zadowalających rezultatów. Dwa pozostałe algorytmy korzystały – każdy w nieco inny sposób – z napływających co cztery sekundy parametrów transmitowanych w trybie Mode-S. W jednym podejściu do ich analizy użyto standardowej teorii turbulencji, w drugim zaadaptowano metodę wyznaczania intensywności turbulencji stosowaną dotychczas w pomiarach turbulencji w poszyciach leśnych, w bardzo małych skalach. Okazało się, że po wyznaczeniu prędkości wiatru w pobliżu samolotu i analizie jej zmian w kolejnych odczytach, za pomocą obu podejść teoretycznych można wyznaczać lokalizację obszarów turbulencji z dokładnością do 20 km. Taką odległość samoloty pasażerskie pokonują w ok. 100 sekund, zatem osiągnięta dokładność pozwalałaby pilotom podjąć skuteczny manewr omijania. System detekcji turbulencji, opracowany w Instytucie Geofizyki FUW, nie wymaga żadnych znaczących inwestycji w infrastrukturę lotniczą: do jego działania wystarczy odpowiedni program i komputer w prosty sposób podłączony do aparatury odbierającej dane Mode-S z transponderów samolotów, należącej do standardowego wyposażenia instytucji zajmujących się nadzorem ruchu lotniczego w Europie. Rolę czujników w tak skonstruowanym systemie pełnią same samoloty pasażerskie, które nad Europą tworzą gęstą sieć punktów pomiarowych. W najbliższych miesiącach czeka nas jeszcze praca nad udoskonalaniem oprogramowania. Najważniejsze mamy jednak już za sobą: udowodniliśmy, że zaproponowana przez nas metoda detekcji turbulencji rzeczywiście działa i jest w stanie dostarczać informacji pozwalających pilotom ominąć niebezpieczne obszary atmosfery. Detekcja turbulencji pozwoli też udoskonalić metody prognoz lotniczych, podkreśla prof. dr hab. Szymon Malinowski (FUW), promotor pracy doktorskiej Jacka Kopcia i współautor publikacji. Prace nad systemem detekcji turbulencji zrealizowano w ramach grantu Narodowego Centrum Nauki. Samolotowa kampania pomiarowa, która stanowiła źródło danych do badań, została sfinansowana z VII Programu Ramowego Unii Europejskiej. « powrót do artykułu -
Uniwersytet Jagielloński i Uniwersytet Warszawski, jedyne polskie uczelnie uwzględnione w najnowszym rankingu szanghajskim (Academic Ranging of World Universities - ARWU), zostały sklasyfikowane na gorszych pozycjach niż w ubiegłym roku. W 2015 roku obie instytucje zmieściły się jeszcze w 4. setce 500 najlepszych uczelni wyższych świata. W roku bieżącym trafiły do 5. setki. Stawce, tradycyjnie już, przewodzą uczelnie amerykańskie. Wśród 10 najlepszych na świecie jest aż 8 z USA. Światowa czołówka uczelni wyższych to Uniwersytety Harvarda (USA), Stanforda (USA), Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley (USA), Uniwersytet w Cambridge (Wielka Brytania), MIT (USA), Uniwersytet Princeton (USA), Uniwersytet w Oksfordzie (Wielka Brytania), Caltech (USA), Columbia University (USA) oraz Uniwersytet w Chicago (USA). W pierwszej 20. oprócz uczelni z USA znalazły się też brytyjski University College London (17. pozycja), Szwajcarski Federalny Instytut Technologii w Zurichu (19. pozycja) i Uniwersytet Tokijski (20. pozycja). ARWU klasyfikuje uczelnie biorąc pod uwagę różne czynniki i przyznaje za nie punkty. Warto zauważyć, że istnieje duża różnica w punktacji ogólnej pomiędzy Uniwersytetem Harvarda (100 punktów), a drugim na liście Uniwersytetem Stanforda (74,7 punktu). Uniwersytet Tokijski otrzymał 42,2 punktu. Poniżej setnego miejsca ARWU nie wymienia punktacji ogólniej, nie wiemy zatem, jak dokładnie oceniono polskie uczelnie. Na miejscu 100. rankingu wymieniony jest University of Utah, który zdobył 25,4 punktu w klasyfikacji generalnej. Pozycja obu najlepszych polskich uczelni słabnie od kilku lat. W 2003 roku Uniwersytet Warszawski był klasyfikowany blisko początku 4. setki. Później jego pozycja spadała, by od roku 2007 ulegać poprawie. W roku 2011 ustabilizowała się, a w 2014 doszło do gwałtownego spadku, który - chociaż nie tak gwałtowny - trwa do dzisiaj. Uniwersytet Jagielloński zadebiutował w rankingu w 5. setce, szybko poprawiał swoją pozycję, jednak w roku 2006 doszło do niewielkiego spadku i od tamtej pory pozycja UJ ustabilizowała się w 4. setce rankingu. Od 2011 roku obserwujemy powolny spadek, który wyraźnie przyspieszył w roku 2013. ARWU nie opublikowało jeszcze tegorocznego rankingu z podziałem na dyscypliny naukowe. W ubiegłym roku żaden z polskich uniwersytetów nie zmieścił się wśród 200 najlepszych uczelni wykładających matematykę, Uniwersytet Warszawski trafił do 2. setki w kategorii "fizyka", żaden nie zakwalifikował się do 200 najlepszych w kategorii "chemia", "nauki komputerowe" ani "ekonomia". Kraje, których uczelnie trafiły na wyższe pozycje od polskich uczelni to: USA, Wielka Brytania, Szwajcaria, Japonia, Kanada, Dania, Francja, Australia, Norwegia, Niemcy, Finlandia, Chiny, Belgia, Holandia, Izrael, Szwecja, Singapur, Rosja, Arabia Saudyjska, Korea Południowa, Brazylia, Tajwan, Meksyk, Irlandia, Hiszpania, Austria, Portugalia, Włochy, Czechy, Serbia, RPA, Indie, Grecja, Chile, Iran, Egipt, Turcja. « powrót do artykułu
-
Zdrowa dieta, regularna aktywność fizyczna i prawidłowy wskaźnik masy ciała (BMI) mogą zmniejszyć gromadzenie nieprawidłowych białek związanych z chorobą Alzheimera (ChA). U 44 dorosłych w wieku od 40 do 85 lat (średnia wynosiła 62,6 roku) z łagodnymi problemami pamięciowymi, ale bez demencji wykonano pozytonową tomografię emisyjną (PET). W ten sposób oceniano zawartość złogów beta-amyloidu oraz splątków neurofibrylarnych z hiperfosforylowanego białka tau. Naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles zbierali też dane na temat wskaźnika masy ciała, poziomu aktywności fizycznej, diety i innych czynników związanych ze stylem życia. Okazało się, że zdrowe BMI, aktywność fizyczna i dieta śródziemnomorska wiązały się z mniejszą zawartością blaszek i splątków na skanach mózgu. Choć wcześniejsze badania wiązały zdrowy tryb życia z opóźnieniem początków ChA, kalifornijskie studium jako pierwsze zademonstrowało, jak czynniki związane ze stylem życia bezpośrednio wpływają na nieprawidłowe białka u osób z lekką utratą pamięci (bez zdiagnozowanej demencji). Dr David Merrill przypomina, że zdrowy tryb życia koreluje też z ograniczeniem kurczenia mózgu/mniejszym wskaźnikiem atrofii u chorych z alzheimerem. Kolejnym krokiem zespołu ma być połączenie obrazowania i badań interwencyjnych (dotyczących diety, ćwiczeń i innych modyfikowalnych czynników z zakresu stylu życia). « powrót do artykułu
-
Pekka Rantala, były dyrektor Rovio, firmy produkującej Angry Birds, został prezesem ds. marketingu w firmie HMD Global Oy, która ma zamiar sprzedawać telefony komórkowe marki Nokia. W maju bieżącego roku Nokia i HMD podpisały umowę na wyłączność, w ramach której HMD zajmie się ponownym wprowadzeniem marki Nokia na rynek telefonów komórkowych. Nokia otrzyma tantiemy uzależnione od wielkości sprzedaży. Rantala w latach 1994-2011 pracował w Nokii na różnych stanowiskach. Był odpowiedzialny za sprzedaż i marketing, doszedł do stanowiska starszego wiceprezesa ds. marketingu. Później przeszedł do Rovio. Ostatnio był prezesem zarządu firmy Jot Automation. Produkowane przez HDM telefony i tablety Nokia będą działały pod kontrolą systemu Android. Pierwsze z nich - dwa smartfony - mają trafić na rynek pod koniec bieżącego lub na początku przyszłego roku. HMD chce w ciągu najbliższych trzech lat zainwestować 500 milionów dolarów w globalny marketing urządzeń Nokia. Pekka otrzymał ważne zadanie. Ma ożywić markę Nokia na rynku telefonów komórkowych. To doświadczony marketingowiec, który wie, jak zarządzać globalnymi operacjami i zespołami ludzkimi. Jest też pasjonatem marki Nokia - stwierdził Arto Nummela, dyrektor HMD. Odpowiednia marka pozwala wyróżnić się na rynku telefonów komórkowych, a 96% użytkowników takich urządzeń słyszało o Nokii. To nasz unikatowy zasób. Wiemy, że ludzie na całym świecie są podekscytowani faktem, że pojawią się nowe urządzenia Nokia, a my ciężko pracujemy, by stworzyć piękne urządzenia, które konsumenci pokochają - dodaje Nummela. Producentem urządzeń będzie FIH Mobile, firma należąca do Foxconna. « powrót do artykułu
-
Jesteśmy bardziej podatni na zakażenia o określonych porach dnia, bo nasz zegar biologiczny wpływa na zdolność wirusów do replikacji i rozprzestrzeniania między komórkami. Autorzy publikacji z pisma Proceedings of the National Academy of Sciences (PNAS) uważają, że ich ustalenia pozwalają wyjaśnić, czemu ludzie pracujący na zmiany, których zegary biologiczne są zaburzone, są bardziej podatni na problemy ze zdrowiem, w tym na zakażenia i choroby przewlekłe. By sprawdzić, czy rytmy okołodobowe wpływają na podatność na zakażenia lub ich rozwój, naukowcy z Wellcome Trust-Medical Research Council Institute of Metabolic Science oraz Uniwersytetu w Cambridge porównywali myszy zakażane wirusem opryszczki o różnych porach dnia. Gryzonie żyły w kontrolowanym środowisku z 12-godzinnym dniem i 12-godzinną nocą. Brytyjczycy zauważyli, że u myszy zarażonych na początku dnia (świtem, gdy nocne gryzonie udają się na spoczynek) replikacja wirusa była 10-krotnie większa niż u zwierząt infekowanych po 10 godzinach dnia, kiedy gryzonie zaczynały wchodzić w swoją aktywną fazę. Gdy badania powtórzono na myszach pozbawionych genu Bmal1, poziom replikacji wirusa był wysoki bez względu na porę zakażenia. Pora zakażenia może mieć podstawowy wpływ na naszą podatność na chorobę, a przynajmniej na replikację wirusa. Spostrzeżenie to pokrywa się z wcześniejszymi badaniami, które wykazały, że pora podania szczepionki na grypę oddziałuje na jej skuteczność - opowiada prof. Akhilesh Reddy. Naukowcy odkryli podobne zależne od pory dnia różnice w replikacji wirusa w hodowlach (w tym przypadku eliminowano wpływ układu odpornościowego). Zniesienie komórkowych rytmów okołodobowych zwiększało zakażenie zarówno wirusem opryszczki (DNA-wirusem), jak i grypy typu A (wirusem RNA). Naukowcy przypominają, że gen Bmal1 podlega zmianom nie tylko dobowym, ale i sezonowym. W miesiącach zimowych jest on mniej, a w letnich bardziej aktywny. To może wyjaśniać, czemu choroby takie jak grypa szerzą się w populacji głównie zimą. Posługując się hodowlami, Brytyjczycy wykazali też, że wirus opryszczki manipuluje molekularnym mechanizmem kontrolującym rytmy okołodobowe. « powrót do artykułu
-
Aquiem to woda o idealnym składzie do zaparzania kawy. Jej sprzedażą zajmuje się firma z Baton Rouge w Luizjanie. Woda jest najpierw oczyszczana, a później wzbogacana naturalnymi składnikami mineralnymi, niezbędnymi do wydobycia i uwypuklenia smaku oraz aromatu kawy. Tym, czego w wodzie zdecydowanie nie chcemy, są cynk, ołów, fluorki, chlor i duże ilości wapnia. [...] Korzystnie na smak kawy oddziałują za to magnez, potas oraz właściwa zawartość wapnia - twierdzi w wywiadzie udzielonym Daily Coffee News Rob Vidacovich. Głównym pomysłodawcą Aquiem jest inżynier Frank Manale, który poświęcił 6 lat na opracowanie formuły idealnej wody na kawę. "Wciąż czytał artykuły o tym, że kawa to w 98% woda i dlatego właściwa chemia wody ma tak duże znaczenie". Vidacovich dodaje, że przepis na wodę uwzględnia kwasowość i mineralizację wody (ang. total dissolved solids, TDS). Eksperci powiedzą wam, że prawdopodobnie najlepsza TDS wynosi ok. 150, a pH powinno być bardzo, bardzo bliskie neutralnej siódemki. Na razie Aquiem można kupić w kilkunastu sklepach w Luizjanie, ale firma prowadzi już rozmowy z regionalnymi sieciami oraz Amazonem. Woda jest sprzedawana w litrowych kartonach. Przygotowywane są też opakowania z wodą na jedną porcję oraz z większymi pojemnościami. Na witrynie internetowej firmy za 25,68 dol. oferowane są zgrzewki z 12 opakowaniami produktu. Amerykanie podkreślają, że zawołani kawosze wydają coraz więcej pieniędzy na nowe kawy oraz młynki i zaparzacze, nie zwracając przy tym należytej uwagi na skład używanej wody. Zdecydowanie nie uzyskują najlepszej możliwej kawy. W ramach promocji Vidacovich, Mitzi Barber, Frank Manale oraz córka Franka Jerri organizują w rejonie Baton Rouge pokazy, na których zaparzają ludziom kawę na zwykłej wodzie i na Aquiem. « powrót do artykułu
-
IBM-owski układ TrueNorth, reklamowany jako "cognitive chip", ma działać podobnie do ludzkiego mózgu. Inżynierowe Samsunga udowodnili właśnie, że układ jest w stanie przechwytywać obraz wideo znacznie sprawniej niż jakikolwiek wcześniejszy chip. Po połączeniu z kamerą IniLabs Dynamic Vision Sensor kość IBM-a przechwyciła wideo z prędkością 2000 klatek na sekundę (fps). Eric Ryu, wiceprezes w Samsung Advanced Institute of Technology wyjaśnia, że różnica w pracy pomiędzy TrueNorth a standardowym układem zdolnym do przechwycenia 120 fps nie bierze się z wyższości technologii zastosowanej przez IBM-a ale z lepszego projektu, którego priorytetem była efektywność. TrueNorth składa się z 4096 rdzeni, miliona sztucznych neuronówi 256 milionów sztucznych synaps. Do pracy potrzebuje około 300 miliwatów mocy. Istnieje olbrzymia przepaść pomiędzy biologią a współczesną technologią krzemową - mówi Ryu. Dość wspomnieć, że ludzki mózg przeprowadza niektóre operacje zużywając przy tym około 100 milionów razy mniej energii niż współczesny komputer. « powrót do artykułu
-
Pora roku i miejsce urodzin a ryzyko celiakii
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Zdrowie i uroda
Krążące infekcje wirusowe mogą wyjaśnić wzorce czasowe i geograficzne związane z ryzykiem wystąpienia celiakii. Autorzy publikacji z pisma Archives of Disease in Childhood twierdzą, że pewną rolę odgrywa również poziom witaminy D w ciąży. [...] Rodzące wiosną mają [bowiem] najniższy poziom witaminy D w późnej ciąży, kiedy zachodzi programowanie i rozwój układu odpornościowego płodu. Naukowcy opierają swoje wnioski na analizie danych z badania niemal 2 mln dzieci w wieku do 15 lat, urodzonych w Szwecji w latach 1991-2009. Celiakię zdiagnozowano przed 15. r.ż. u 6569 osób z 47 szpitali. Okazało się, że w porównaniu do dzieci urodzonych zimą (od grudnia do lutego), u dzieci urodzonych wiosną (od marca do maja), latem (od czerwca do sierpnia) i jesienią (od września do listopada) ryzyko diagnozy było o ok. 10% wyższe. Szwedzi stwierdzili dodatkowo, że na obserwowane wzorce zachorowań wpływa region. Ryzyko celiakii było najwyższe u dzieci urodzonych na południu kraju, gdzie wiosną i latem słońce jest intensywne. U dzieci urodzonych na północy Szwecji, gdzie wiosny są chłodniejsze, a lata krótsze, nie było ono tak zaznaczone. Dzieci zdiagnozowane przed 2. r.ż. znajdowały się w grupie podwyższonego ryzyka, jeśli urodziły się wiosną, zaś dzieci zdiagnozowane później, jeśli urodziły się latem bądź jesienią. By stwierdzić, czy istnieją jakieś różnice w trendach, lata urodzin podzielono na 3 grupy: 1991-96 (miała wtedy miejsce epidemia nowych przypadków), 1997-2002 i 2003-09 (koniec epidemii). Dzięki temu wykazano, że dzieci, które urodziły się w latach 1991-96, znajdowały się w grupie podwyższonego ryzyka, jeśli urodziły się wiosną, zaś dzieci urodzone w latach 1997-2002 i 2003-09, jeśli urodziły się, odpowiednio, latem i jesienią oraz jesienią. We wszystkich porach roku i we wszystkich rejonach geograficznych ryzyko wystąpienia choroby było wyższe w przypadku dziewcząt niż chłopców. Choć studium było obserwacyjne, przez co nie da się wyciągać wniosków co do zależności przyczynowo-skutkowych, Szwedzi i tak dywagują na temat możliwych wyjaśnień swoich ustaleń. Jedna z hipotez wyjaśniających zwiększone ryzyko celiakii u dzieci urodzonych wiosną/latem jest taka, że odstawianie od piersi i wprowadzanie glutenu ma w ich przypadku miejsce jesienią/zimą, a więc w okresie ekspozycji na sezonowe zakażenia wirusowe. To istotne, gdyż infekcje wirusowe zmieniają mikrobiom jelit i zwiększają przepuszczalność ich wyściółki, co wg specjalistów, może stymulować rozwój celiakii. Autorzy raportu dodają, że już od jakiegoś czasu wiadomo, że coroczne epidemie chorób związanych z rotawirusami i wirusem RSV (Respiratory Syncytial Virus) czy grypy zaczynają się na południu Szwecji i przesuwają się na północ. Zjawisko to może wyjaśnić zaobserwowane korelacje. « powrót do artykułu -
Morze Południowochińskie to jeden z najważniejszych obecnie regionów, w których rozgrywa się próba sił pomiędzy USA a Chinami. Jeśli dojdzie do eskalacji, może się to niekorzystnie odbić na całym światowym przemyśle elektronicznym. W Azji produkowane jest około 84% całej światowej elektroniki, z czego w Chinach powstaje 85%. Wszystkie te produkty przechodzą przez Morze Południowochińskie - mówi Michael Palma, analityk IDC. Chiny roszczą sobie pretensje do większości obszaru Morza Południowochińskiego i ignorują ostatni wyrok Międzynarodowego Trybunały Sprawiedliwości w Hadze, który uznał, że Państwo Środka nie ma podstaw do uznawania swojego zwierzchnictwa nad tak znaczną częścią Morza, że nie mają prawa do Wysp Spratley, o które toczą spór z Wietnamem, że naruszają prawa Filipin w ich wyłącznej strefie ekonomicznej. Chińskie roszczenia terytorialne zagrażają wielu krajom i pokazują, że polityka Pekinu staje się coraz bardziej ekspansywna. Nic więc dziwnego, że w regionie rośnie napięcie. Po stronie Chin stanęły Rosja czy Arabia Saudyjska, interesy stron przeciwnych wspierają USA, Japonia, Francja czy Wielka Brytania. Pomimo rosnącego napięcia, także militarnego, biznes stara się zachować zimną krew. W dużej mierze dlatego, że ewentualna wojna o Morze Południowochińskie byłaby katastrofą także z biznesowego punktu widzenia. Przedsiębiorcy wierzą, że obie strony mają zbyt wiele do stracenia, by stawiać sprawę na ostrzu noża. Jeśli chodzi np. o cały łańcuch dostaw elektroniki, to [Morze Południowochińskie - red.] łączy różne kraje Azji i USA. Działa więc jak zawór bezpieczeństwa, dzięki któremu konflikt jest mniej prawdopodobny, gdyż wszyscy na nim stracą - mówi profesor Linda Lim z University of Michigan. Profesor Ravi Ramamurti z Northeastern University zwracać zaś uwagę, że jeśli w regionie doszłoby do wojny z udziałem USA to dostawy towarów z azjatyckich fabryk zostałyby bezterminowo zawieszone, co oznaczałoby katastrofę dla firm, których jedynymi dostawcami są przedsiębiorstwa z Azji. Wybuch konfrontacji zbrojnej jest mało prawdopodobny, ale gdyby do niej doszło, skutki byłyby opłakane. Co gorsza, biznes nie ma jak przygotować się na taką ewentualność. Przeniesienie produkcji w inne części globu zajęłoby całe lata i kosztowało krocie. Profesor Srini Sitaraman z Clark University ocenia, że obecnie przez Morze Południowochińskie przewozi się towary o łącznej wartości 5,3 biliona dolarów rocznie. Do USA trafia z tego około 20%. Skutki ekonomiczne dużego konfliktu morskiego w tym regionie mogłyby być tak duże, że zmieniłyby nasz sposób życia - mówi uczony. Jeśli coś się stanie na Morzu Południowochińskim zagrozi to istnieniu wielu firm. Ale problem dotyczy też Chin, bo ich firmy też są uzależnione od nas - stwierdza profesor Gary LaPoint, specjalista ds. łańcucha dostaw z Syracuse University. « powrót do artykułu
-
Jednym z warunków, jaki musi zostać spełniony, by grafen mógł wejść do powszechnego użytku, jest opracowanie metody jego masowej produkcji. Metodą taką może być przystosowanie osadzania z fazy gazowej (CVD) do współpracy z produkcją przemysłową na rolkach. Pracuje nad tym m.in. filadelfijska firma Graphene Frontiers. Problem jednak w tym, że uzyskanie na miedzianej folii metodą CVD pojedynczego kryształu grafenu o długości centymetra może trwać nawet cały dzień. Naukowcy z Politechniki w Hongkongu i Uniwersytetu w Pekinie opracowali technologię, która pozwala na znaczne przyspieszenie tego procesu. Okazało się, że po dodaniu nieco tlenu bezpośrednio do miedzianej folii prędkość wzrostu kryształu grafenu zwiększyła się aż 150-krotnie - z 0,4 mikrometra do 60 mikrometrów na sekundę. A artykułu opublikowanego w Nature Nanotechnology dowiadujemy się, że chińscy naukowcy umieścili tlen w odległości 15 mikrometrów poniżej folii. Ciągłe dostawy tlenu zmniejszyły barierę energetyczną rozkładu węgla dostarczanego w procesie produkcyjnym, zwiększając tym samym tempo tworzenia się grafenu. Podczas prowadzonych eksperymentów naukowcom udało się w ciągu zaledwie 5 sekund uzyskać kryształ grafenu o długości 0,3 milimetra. Tempo jego wzrostu były o dwa rzędy wielkości szybsze niż w innych metodach z wykorzystaniem folii miedzianej. « powrót do artykułu
-
Zespół neuropediatry dr Vanessy van der Linden Moty z Barao de Lucena w Recife opisał na łamach pisma BMJ 7 przypadków, które mogą wskazywać na to, że wirus Zika (ZIKV) powoduje nie tylko mikrocefalię, ale i wrodzoną sztywność stawów (artrogrypozę). U 7 dzieci z podejrzeniem zakażenia ZIKV występowały problemy ze stawami bioder, kolan, kostek, łokci i/lub palców, które pasują do obrazu klinicznego artrogrypozy. U dwojga dzieci w płynie mózgowo-rdzeniowym występowały przeciwciała IgM przeciwko ZIKV. Artrogrypozę stwierdzono w rękach i nogach sześciorga dzieci (86%) oraz nogach jednego dziecka (14%). Zdjęcia rtg. bioder wszystkich niemowląt wykazały obustronne zwichnięcie. U trojga (43%) zauważono podwichnięcie kolana związane z kolanami koślawymi. U dwojga (29%) było ono obustronne. Elektromiografia zademonstrowała umiarkowane objawy remodelowania jednostek motorycznych i ograniczenie ruchu. Pięcioro dzieci przeszło zarówno tomografię, jak i rezonans magnetyczny mózgu. U reszty przeprowadzono tylko tomografię. U wszystkich stwierdzono nieprawidłowości rozwoju kory, zwapnienia (przede wszystkim na styku kory oraz istoty białej), zmniejszenie objętości mózgu, poszerzenie układu komorowego oraz niedorozwój pnia mózgu i móżdżka. Brazylijczycy twierdzą, że należy mówić o wrodzonym zespole Zika. Wg nich, artrogrypoza nie wynika tu z nieprawidłowości w obrębie samych stawów, ale z chronicznego zajęcia ośrodkowych i obwodowych neuronów ruchowych. U żadnego z dzieci nie stwierdzono innych wrodzonych zakażeń, np. różyczką lub wirusem HIV, które mogłyby doprowadzić do takich deformacji. Dr Linden Mota podkreśla, że po napisaniu raportu spotkała się z kolejnymi 14 podobnymi przypadkami. Prowadzi teraz dalsze testy. « powrót do artykułu
-
W grudniu 2015 r. w ramach Warsaw Mummy Project (Warszawskiego Projektu Interdyscyplinarnych Badań Mumii) polscy naukowcy przeprowadzili nieinwazyjne badania starożytnych mumii za pomocą tomografii komputerowej (TK) i rentgena (RTG) pod okiem specjalistów onkologów i radiologów z Międzynarodowego Centrum Onkologii Affidea w Otwocku. Autorami projektu są polscy archeolodzy i bioarcheolodzy z Uniwersytetu Warszawskiego. Jest on realizowany w ścisłej współpracy z Muzeum Narodowym w Warszawie. Pierwsze wyniki tych badań są zaskakujące – po przeprowadzeniu dokładnych analiz okazało się, że mumia kapłana Hor-Dżehutiego, która znajduje się w Muzeum Narodowym w Warszawie, kryje pod zwojami bandaży… ciało kobiety. Po tym jak mumia trafiła do Polski w XIX wieku, podejrzewano, że jest to „mumia niewiasty”. Dopiero w okresie międzywojennym po przeczytaniu napisów hieroglificznych na sarkofagu wskazujących, że jego właścicielem jest kapłan Hor-Dżehuti, uznano, że mumia należy do mężczyzny. Z informacji Muzeum Narodowego w Warszawie wynika, że Hor-Dżehuti był pisarzem miejskim i zarządcą w okolicach Medinet Habu w Tebach Zachodnich oraz kapłanem Horusa-Thota, miejscowego świętego, czczonego w okresie grecko-rzymskim. Kapłan żył w 1. poł. I w. p.n.e. - 1. poł. I w. n.e. Badania tomograficzne wykonane w MCO Affidea w Otwocku wykazały, że szkielet domniemanego kapłana ma bardzo delikatną budowę, co wzbudziło wątpliwości naukowców co do jego płci. Badacze zmierzyli kości widoczne na skanach tomograficznych i dokonali pomiarów antropologicznych, co potwierdziło przypuszczenie, że domniemana mumia Hor-Dżehutiego jest jednak mumią kobiety. Dodatkowym dowodem świadczącym o płci żeńskiej jest mała średnica głowy kości udowej i doskonale widoczne długie, lokowane włosy. Bardziej szczegółowe analizy potwierdziły brak na obrazach tomograficznych penisa, pomimo że według posiadanej wiedzy Egipcjanie mumifikowali ten organ. Zastosowana technologia tomograficzna pozwoliła nam bez rozwijania mumii wykonać trójwymiarową rekonstrukcję ciała zmarłej kobiety. Na wizualizacjach wykonanych dzięki zaawansowanym programom widać zmumifikowane kobiece piersi, przez tysiące lat ukryte pod bandażami. Na razie nie jesteśmy w stanie podać przyczyny jej śmierci, ale wiemy na pewno, że zmarła w wieku 20-30 lat – mówi Marzena Ożarek-Szilke, archeolog i antropolog fizyczna z Uniwersytetu Warszawskiego. Warsaw Mummy Project to największa na świecie realizowana na tak dużą skalę interdyscyplinarna inicjatywa naukowa poświęcona badaniom starożytnych mumii. Ma ona na celu wieloaspektowe przebadanie mumii egipskich m.in. pod kątem występowania chorób nowotworowych. Jego autorami są polscy archeolodzy i bioarcheolodzy, doktoranci Uniwersytetu Warszawskiego: Wojciech Ejsmond, Marzena Ożarek-Szilke i Kamila Braulińska. W ramach projektu przebadano łącznie 42 eksponaty: mumie ludzkie i zwierzęce oraz ich fragmenty (dłonie, głowy, stopy). Część z nich jest depozytem Uniwersytetu Warszawskiego przekazanym Muzeum Narodowemu w Warszawie, a także depozytem Muzeum Etnograficznego (dłoń) i Luwru (kot, krokodyl oraz baran). Naukowcy w pierwszej kolejności sprawdzili, czy mumie są autentyczne i co zawierają. Badania TK pozwoliły odpowiedzieć na pytania o gatunek, płeć i wiek mumii, ale przede wszystkim umożliwiają weryfikację chorób występujących w starożytności, w tym chorób kośćca, schorzeń metabolicznych, zakaźnych, naczyniowych, odpasożytniczych i nowotworowych. Jesteśmy zaszczyceni, że mogliśmy przyczynić się do tak ciekawego odkrycia i mamy swój wkład w rozwój polskiej nauki. Wysokiej jakości sprzęt i wiedza naszych specjalistów pozwoliły na przeprowadzenie kompleksowego badania tak delikatnych struktur jakimi są mumie. Ta sama technologia i umiejętności lekarzy pozwalają na szczegółowe badanie w przypadku m.in. chorób nowotworowych, gdzie liczy się ogromna precyzja – mówi Andrzej Radkowski, dyrektor medyczny Affidea Polska, która była wyłącznym partnerem medycznym pierwszego etapu badań w ramach Warsaw Mummy Project. « powrót do artykułu
-
Gdy opalamy się na plaży, w każdej sekundzie w nasze ciało uderza około tryliarda (1021) fotonów. Zdecydowana większość z nich pochodzi bezpośrednio i pośrednio ze Słońca, jednak niewielka część podróżowała przez miliony i miliardy lat po wszechświecie, zanim trafiła w naszą skórę. Na naszą opaleniznę, poza fotonami trafiającymi w nas bezpośrednio ze Słońca, wpływa 300 trylionów (1018) fotonów odbitych od atmosfery, 100 bilionów odbitych od pyłu w Układzie Słonecznym i 10 miliardów fotonów spoza Galaktyki. Profesor astrofizyki Simon Driver z International Centre for Radio Astronomy Research wraz z zespołem przeprowadzili precyzyjne pomiary światła trafiającego na Ziemię spoza Układu Słonecznego. Uczeni badali fotony w różnych długościach fali. Od mikrometra (to długości szkodliwe dla zdrowia) po milimetry (długości nieszkodliwe). Z pomiarów wynika, że gdy jesteśmy na zewnątrz budynków, niezależnie czy jest dzień czy noc, w każdej sekundzie trafia w nas 10 miliardów (109) fotonów pochodzących z przestrzeni międzygalaktycznej. Pochodzą one w połowie z gwiazd w innych galaktykach, a w połowie z materii wpadającej do czarnych dziur. Szczególnie groźne są fotony z medium międzygalaktycznego, jednak w rzeczywistości liczba 10 miliardów na sekundę jest niezwykle mała. By zaszkodzić naszemu zdrowiu musiałyby one oddziaływać na nas przez miliardy lat. Ponadto około połowy szkodliwej energii światła ultrafioletowego jest zamieniania przez pył w galaktykach na mniej szkodliwe formy promieniowania. Poza wspomnianymi już fotonami powodującymi opaleniznę do naszej skóry dociera w ciągu sekundy około 10 biliardów fotonów z Wielkiego Wybuchu. Te jednak nie przyczyniają się do powstawania opalenizny. « powrót do artykułu
-
Podczas badań na myszach będąca przeciwutleniaczem bilirubina hamowała reakcję immunologiczną po przeszczepie wysp trzustkowych. Naukowcy z Uniwersytetów Stanowych Karoliny Północnej i Ohio oraz Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine stwierdzili także, że po wyizolowaniu komórek wysp bilirubina, produkt rozpadu hemu hemoglobiny, znacząco ograniczała ich obumieranie pod wpływem niedoboru składników odżywczych i stresu hipoksji (niedotlenienia). Amerykanie mają nadzieję, że jeśli rezultaty uda się powtórzyć na ludziach, poprawią się wyniki przeszczepów wysp trzustkowych (jest to jedna z metod leczenia cukrzycy typu 1.). Dr Christopher A. Adin podkreśla, że stres i urazy mogą powodować utratę do 70% komórek w pierwszych 72 godzinach po przeszczepie. Dywagowaliśmy, że będącą przeciwutleniaczem bilirubinę można zastosować jako suplement tłumiący odpowiedź immunologiczną po transplantacji wysp. Podczas eksperymentów podawaliśmy bilirubinę do trzustki przed zabiegiem albo do hodowli po wyizolowaniu wysp. Naukowcy stwierdzili, że suplementacja bilirubiną hamuje uszkodzenia powodowane rozpoznaniem wzorców molekularnych DAMPs (od ang. damage associated molecular patterns). Okazało się także, że bilirubina bezpośrednio wpływa na fenotyp komórek walczących z przeszczepem, a zwłaszcza makrofagów, i zmienia profil cytokin. Uzyskane wyniki pokazują, że bilirubinę można wykorzystać do wstępnego warunkowania trzustki przed przeszczepem wysp. « powrót do artykułu
-
Ćwiczenia pomagają zwalczyć poznawcze objawy schizofrenii
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Psychologia
Ćwiczenia aerobowe znacząco poprawiają działanie mózgu osób chorych na schizofrenię. Joseph Firth z Uniwersytetu w Manchesterze przyjrzał się danym z 10 niezależnych testów klinicznych, które w sumie objęły 385 pacjentów ze schizofrenią. Okazało się, że po ok. 12 tygodniach treningu aerobowego znacząco poprawia się działanie mózgu. Wyniki analizy Firtha, dr. Brendona Stubbsa i prof. Alison Yung ukazały się w Schizophrenia Bulletin. W ostrej fazie schizofrenii występują omamy i urojenia, które zazwyczaj znikają pod wpływem leków. Większość pacjentów zmaga się jednak, niestety, z uporczywymi deficytami poznawczymi, w tym z problemami pamięciowymi, upośledzonym przetwarzaniem informacji i zaburzeniami koncentracji. Analizy specjalistów z Manchesteru wykazały, że u pacjentów, u których oprócz leków stosuje się także program ćwiczeń aerobowych, np. na bieżni albo rowerze stacjonarnym, funkcjonowanie mózgu poprawia się bardziej niż u osób poddawanych wyłącznie leczeniu farmakologicznemu. Stosowanie ćwiczeń od najwcześniejszych etapów choroby może ograniczyć prawdopodobieństwo długotrwałej niesprawności i ułatwić odzyskanie pełnej formy - podkreśla Firth. Największą poprawę pod wpływem ćwiczeń stwierdzono w przypadku zdolności rozumienia sytuacji społecznych, zakresu uwagi i pamięci roboczej. Badania wskazywały także, że programy z większą ilością ćwiczeń i takie, które najlepiej poprawiały sprawność, najsilniej wpływały na funkcjonowanie poznawcze. Firth podkreśla, że deficyty poznawcze utrudniają działanie w sytuacjach społecznych czy w pracy. Ponieważ leki ich nie eliminują, szukamy nowych metod leczenia tych aspektów choroby. Pojawia się coraz więcej wskazówek, że rozwiązaniem mogą być ćwiczenia fizyczne. « powrót do artykułu -
Rekin grenlandzki to najdłużej żyjący kręgowiec na Ziemi. Najnowsze badania dowodzą, że zwierzę to może żyć ponad... 400 lat. Samice osiągają dojrzałość płciową dopiero w wieku 156 lat. O tym, że rekiny grenlandzkie żyją długo wiadomo od lat 30. ubiegłego wieku, kiedy to oznaczono i wypuszczono na wolność 400 z nich a po ponownym złapaniu okazało się, że rosną około 1 centymetra rocznie. Biorąc pod uwagę długość ich ciała trzeba było założyć, że są długowieczne. Nie wiadomo było jednak, jak bardzo. John Steffensen z Uniwersytetu w Kopenhadze zbadał fragment kręgosłupa rekina, mając nadzieję, że znajdzie w nim pierścienie wzrostu, które pozwolą mu na oszacowanie wieku zwierzęcia. Pierścieni jednak nie było. Skonsultował się więc z Janem Heinemeierem z Uniwersytetu w Aarhus. Ten zasugerował mu, by przeprowadził badania radiowęglowe soczewek oczu, szukając w nich różnych form węgla. Przez lata Steffensen i jego student Julius Nielsen zbierali martwe rekiny. Większość z nich zginęła zaplątując się w sieci rybackie. W soczewkach oczu zwierząt poszukiwali ciężkiego węgla-14. To pozostałość po testach atomowych z połowy lat 50. ubiegłego wieku. Izotop ten trafił do oceanów na początku lat 60. To zaś oznacza, że fragmenty ciała, które powstały w tamtym okresie, będą zawierały więcej tego izotopu. Na tej podstawie uczeni stwierdzili, że dwa z rekinów, oba krótsze niż 2,2 metra, urodziły się po dekadzie lat 60. Jeden mały rekin urodził się około roku 1963. Korzystając z tych danych oraz z faktu, że nowo narodzone rekiny grenlandzkie mają 42 centymetry długości naukowcy postanowili - wykorzystując techniki używane przez archeologów do oceny wieku osadów - odtworzyć krzywą wzrostu rekinów. Po przeprowadzeniu odpowiednich obliczeń, połączeniu różnych metod i danych uczeni stwierdzili, że najstarszy z posiadanych przez nich rekinów liczy sobie 392 ± 120 lat. To czyni rekina grenlandzkiego najdłużej żyjącym kręgowcem. Dotychczasowym rekordzistą był wal grenlandzki dożywający 211 lat. « powrót do artykułu
-
Nosorożec z epoki lodowcowej odkryty na budowie
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Pierwszy w Polsce niemal kompletny szkielet ciepłolubnego nosorożca odkryto koło Gorzowa Wielkopolskiego. Znaleziska dokonano dzięki Państwowej Służbie Geologicznej. Gdyby nie geolodzy z PIG-PIB, cenny okaz trafiłby na wysypisko. Kompletne szkielety ciepłolubnych nosorożców należą w Europie do rzadkości. Ten odkryty przez naukowców z Dolnośląskiego Oddziału Państwowego Instytutu Geologicznego - Państwowego Instytutu Badawczego jest jednym z kilku tak dobrze zachowanych znalezisk na naszym kontynencie i jedynym w Polsce. Należy do zwierzęcia z rodzaju Stephanorhinus, które żyło ponad 100 tysięcy lat temu w interglacjale eemskim, czyli w okresie ocieplenia między zlodowaceniami. Interglacjał ten poprzedzał ostatnie zlodowacenie na ziemiach Polski, a klimat był wówczas znacznie cieplejszy niż dziś. Szczątki odkryto przypadkowo. Szkielet spoczywał w osadach jeziornych, z których wydobyto ponad 100 kości, w tym czaszkę z 24 zębami. Zdaniem specjalistów z Państwowego Instytutu Geologicznego - PIB nosorożec był osobnikiem dorosłym. Najprawdopodobniej utonął w jeziorze, które próbował pokonać. O gwałtownej przyczynie śmierci świadczą resztki pożywienia zachowane na zębach, znalezione podczas oględzin ssaka. Odkrycia dokonano w maju 2016 r., podczas budowy podwójnego pasa drogi krajowej S3 koło Gorzowa Wielkopolskiego. W trakcie prac budowlanych odsłonięto osady dwóch kopalnych jezior pochodzących z interglacjału eemskiego. Dla geologów są one bardzo interesujące. Oba cykle sedymentacyjne w zbiornikach jeziornych kończą się torfami. Dodatkowo między osadami jeziornymi zapisał się epizod rzeczny. Specjaliści z Państwowej Służby Geologicznej, prowadzący na co dzień prace interwencyjne w związku z występowaniem incydentalnych zdarzeń geologicznych, awarii lub katastrof naturalnych, uznali, że tak duże odsłonięcie osadów jeziornych wymaga szybkiego przeprowadzenia badań terenowych i pobrania prób osadów do analizy laboratoryjnej. W trakcie badań pracownicy firmy budującej drogę wskazali naukowcom miejsce, w którym wcześniej widzieli kości dużego ssaka. Niestety, część z nich, jak się okazało, została już wywieziona na nasypy budowlane. Specjaliści z PIG-PIB natychmiast podjęli prace wykopaliskowe, dzięki którym podczas trzech ekspedycji odpreparowano i zabezpieczono pozostałe kości. Odkryty materiał został przekazany do wstępnych badań dr. hab. Krzysztofowi Stefanikowi oraz mgr. Adamowi Kotowskiemu z Zakładu Paleozoologii Uniwersytetu Wrocławskiego, którzy na podstawie analizy uzębienia stwierdzili, że są to kości ciepłolubnego nosorożca z rodzaju Stephanorhinus. Powyżej szczątków nosorożca, które znajdowały się w osadach starszego jeziora, znaleziono także kość śródręcza zwierzęcia z rodziny jeleniowatych. Na podstawie cech morfometrycznych uznano, że jest to pierwsze w Polsce znalezisko kopalnego daniela (Dama dama). Naukowcy zabezpieczyli oba szkielety i pobrali ponad tysiąc próbek osadów jeziornych. Dzięki temu będą mogli przeprowadzić dokładne badania paleośrodowiskowe, lepiej określić warunki, w jakich żyły oba gatunki ssaków, i wnieść kolejną porcję informacji do historii Ziemi. Tego typu odkrycia zawdzięczamy interwencjom Państwowej Służby Geologicznej, która często dzięki przypadkowym informacjom jest w stanie w krótkim czasie zabezpieczyć cenne znalezisko. Do ocalenia większej liczby tego typu zabytków mogłoby się przyczynić uregulowanie przepisów nakazujących zgłaszanie wszystkich prac ziemnych wykonywanych w Polsce poniżej 2 m głębokości. Odkrycie kości nosorożca było możliwe dzięki prowadzeniu przez Państwową Służbę Geologiczną działań i prac interwencyjnych w związku z występowaniem incydentalnych zdarzeń geologicznych lub katastrof naturalnych (www.pgi.gov.pl/psg/panstwowa-sluzba-geologiczna.html). Prace te są finansowane ze środków Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej (www.nfosigw.gov.pl), a nadzorowane przez Ministra Środowiska, działającego przy pomocy Głównego Geologa Kraju (www.mos.gov.pl). « powrót do artykułu -
Mężczyźni, mimo iż bardziej agresywnie i zawzięcie ze sobą konkurują, to gdy rywalizacja się zakończy, częściej niż kobiety zawierają rozejm z przeciwnikiem. Takie wnioski płyną z badań prowadzonych na podstawie obserwacji zawodów sportowych. Profesor psychologii Joyce Benenson i profesor biologii ewolucyjnej człowieka Richard Wrangham, oboje z Uniwersytetu Harvarda, przyjrzeli się filmom dokumentującym rozgrywki w 4 różnych sportach - od tenisa ziemnego po boks - jakie miały miejsce w 44 krajach. Zauważyli, że po zakończeniu meczu mężczyźni z większym prawdopodobieństwem niż kobiety angażowali się w przyjacielski fizyczny kontakt, taki jak podanie sobie dłoni, poklepywanie po ramieniu czy uściski. Profesor Benenson zauważa, że takie zachowanie wspiera hipotezę męskiego wojownika, czyli przypuszczenie, iż po zakończeniu konfliktu mężczyznom zależy na pogodzeniu się, by w razie innego konfliktu w przyszłości móc wezwać sojuszników na pomoc. To wydaje się sprzeczne z intuicją, gdyż nauki społeczne i biologia ewolucyjna mówią, że mężczyźni są znacznie bardziej nastawieni na współzawodnictwo i są bardziej agresywni od kobiet - stwierdza Benenson. Jednak obserwacje szympansów potwierdzają to, co właśnie zaobserwowano na przykładzie sportów. Samce szympansów są niezwykle agresywne. Potrafią nawet zabić innego samca. Często jednak natychmiast po zakończeniu konfliktu godzą się. Robią to, gdyż muszą współpracować, broniąc swojej grupy przed samcami z innych grup. Pytanie brzmi, w jaki sposób przechodzi się od ostrej agresywnej konkurencji jeden na jednego do współpracy z byłym wrogiem, gdy trzeba bronić własnej grupy. Sądzimy, że działa tu afiliacja pokonfliktowa - mówi uczona. Podczas najnowszych badań naukowcy chcieli dowiedzieć się, jak to jest możliwe, że mężczyźni mogą współpracować przeciwko obcej grupie - niezależnie czy mamy do czynienia z konfliktem wojennym czy kwestiami biznesowymi - podczas gdy jednocześnie ciągle konkurują ze sobą w ramach własnej grupy. Benenson i Wrangham zastanawiali się, czy wcześniej zaobserwowane zachowania samców szympansów, które szybko po konflikcie się godziły, zachodzą tez u ludzi. Uczeni przejrzeli setki filmów przedstawiających męskie i żeńskie rozgrywki w tenisa stołowego, tenisa ziemnego, badmintona i boks. Skupiali się na tym, co działo się bezpośrednio po meczu. Zadbali też o to, by żaden z zawodników nie pojawił się w więcej niż jednym filmie. "Większość ludzi postrzega kobiety jako mniej konkurujące lub bardziej współpracujące. Można było się więc spodziewać, że po meczu kobiety będą bardziej angażowały się w zawarcie rozejmu. Kobiety rzeczywiście bardziej współpracują w ramach własnej rodziny, bardziej niż mężczyźni poświęcając czas i uwagę dzieciom oraz innym jej członkom. Jednak tam, gdzie nie występują relacje rodzinne i w odniesieniu do osoby tej samej płci, po zakończeniu konfliktu to właśnie u mężczyzn pojawiają się ciepłe uściski, nawet jeśli podczas właśnie zakończonego sparingu bokserskiego niemal się nie pozabijali. Benenson i Wrangham uważają, że za takie zachowanie odpowiada, przynajmniej częściowo, ewolucja i tradycyjny podział ról. Szympansy i ludzie żyją w grupach obejmujących obie płcie. Podczas gdy przedstawiciele płci męskiej mają duże sieci znajomych, kobiety i samice skupiają się na rodzinie i niewielkiej grupie bliskich przyjaciółek. Naukowcy sądzą, że w ten sposób chcą zapewnić sobie pomoc przy wychowywaniu dzieci. Dla całej grupy korzystna jest sytuacja, gdy niespokrewnieni ze sobą mężczyźni mogą współpracować przeciwko grupie zewnętrznej. Kobiety i samice odnoszą korzyści z dobrych stosunków z rodziną i niewielką grupą przyjaciół. Dlatego też dla kobiet ważne jest rozwiązywanie konfliktów w tej grupie, a dla mężczyzn - w dużej niespokrewnionej grupie innych mężczyzn. Chcemy powiedzieć, że dla kobiety konkurencja z inną kobietą jest bardzo ciężka. Wcześniejsze badania wykazały, że jeśli w miejscu pracy konkurują ze sobą dwie kobiety, to czują się tym bardziej wyczerpane niż mężczyźni - mówi Benenson. « powrót do artykułu
-
Nie taka Betty mądra, jak ją przedstawiali?
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Nauki przyrodnicze
Biolodzy z St Andrews University zaobserwowali, że dzikie wrony brodate (Corvus moneduloides) często wytwarzają narzędzia, co oznacza, że opisana w 2002 r. przez zespół z Uniwersytetu w Oksfordzie Betty nie była tak odkrywcza, jak się wtedy wydawało. Czternaście lat temu Betty zaskoczyła wszystkich, wyginając kawałek drutu w haczyk, by za jego pomocą wyjąć z pionowej tuby wiaderko z przysmakiem w postaci mięsa. Choć wiedziano, że dzikie krukowate wytwarzają narzędzia z gałązek, wydawało się bardzo nieprawdopodobne, by polegało to na wyginaniu. Uznano więc, że Betty rozumie wymogi eksperymentalnego zadania i spontanicznie dochodzi do rozwiązania. By lepiej zrozumieć umiejętności Betty, naukowcy z St Andrews University udali się do Nowej Kaledonii, czyli ojczyzny wron brodatych. Czasowo schwytali kilka osobników i umieścili je w ptaszarni. Jak wyjaśnia dr Christian Rutz, w pniach umieszczono soczyste kąski. Zapewniono też ulubiony materiał na narzędzia. Okazało się, że wrony wykorzystywały gałązki jako przedłużenia dziobów. Co więcej, część zaczęła wyginać gałązki podobnie jak Betty. C. moneduloides robiły to, choć do rozwiązania zadania nie trzeba było wyginanych narzędzi. Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Większość ptaków przydeptywała gałązki nogą i wyginała je dziobem, ale jedna wrona przed przystąpieniem do obróbki przyciskała narzędzia do pni, a druga jak Betty wtykała je w otwory [...] - opowiada Rutz. Nasze spostrzeżenia prowadzą do pytania: czemu w ogóle dzikie krukowate wyginają gałązki? Sądzimy, że zakrzywione narzędzie zapewnia dodatkowe korzyści, bo ptak może tak ustawić dziób, że czubek narzędzia znajduje się w środku pola widzenia. To poprawia kontrolę sprawowaną nad nim w czasie żerowania - wyjaśnia dr James St Clair. Obserwacje Szkotów sugerują, że zamiast posługiwać się wglądem (dochodzić do mądrego rozwiązania nowego problemu), Betty uciekła się raczej do działań typowych dla swojego gatunku. Biolodzy nie wykluczają jednak, że samica rozumiała zadanie i prezentowała giętkie, innowacyjne zachowania. Wrony brodate to bardzo uzdolnieni użytkownicy narzędzi. Zręczne zachowanie, jakie obserwujemy, to wynik wzajemnych oddziaływań predyspozycji genetycznych oraz uczenia, także społecznego, na przestrzeni życia; to nie w pełni zrozumiany proces. Biorąc pod uwagę nowe wyniki, musimy przeprowadzić kolejne eksperymenty, które pokażą, do czego te ptaki są naprawdę zdolne - podkreśla St Clair. Kiedy niemal 15 lat temu nasi koledzy z Oksfordu badali zdolności poznawcze Betty, niewiele wiedziano o tym, jak te ptaki wytwarzają i używają narzędzi w swoim naturalnym tropikalnym habitacie. Odkrycie przez nas wyginania narzędzi przez dzikie wrony z Nowej Kaledonii było zupełnym zaskoczeniem i stanowiło wynik żmudnych badań terenowych - podsumowuje dr Rutz. « powrót do artykułu -
Tajemnicza gwiazda jest jeszcze bardziej tajemnicza
KopalniaWiedzy.pl dodał temat w dziale Astronomia i fizyka
Gwiazda KIC 8462852 nie przestaje wywoływać emocji. Najpierw pojawiły się sugestie, że jej niezwykły wzorzec przygaszania może być spowodowany obecnością gigantycznej struktury wybudowanej wokół gwiazdy przez obcych. Następnie stwierdzono, że jest on wywołany obecnością dużej grupy komet, przesłaniających gwiazdę. Tę hipotezę odrzucił Bradley Schaefer z Louisiana State University, który zauważył przy okazji, że w ciągu nieco ponad 100 lat jasność gwiazdy zmniejszyła się o około 20%. Ostatnie badania przynoszą jeszcze więcej zadziwiających informacji. Wielu astronomów postanowiło sprawdzić obliczenia i dane Schaefera. Niektórzy stwierdzili, że dane, którym posłużył się uczony były wadliwe. Schaefer odrzucał te stwierdzenia i obstawał przy swoim. Ben Montet z Caltechu (California Institute of Technology) i Joshua Simon z Carnegie Institute postanowili sprawdzić, kto w tym sporze ma rację. Żeby rozstrzygnąć spór potrzebujemy albo danych długookresowych albo bardzo precyzyjnych danych. Kepler dostarczył tych drugich - stwierdził Montet. Analiza danych z Teleskopu Keplera wykazała, że KIC 8462852, zwana też Gwiazdą Tabby, jest niezwykła. Przez pierwsze 1000 dni jasność giwazdy spadała o około 0,34% rocznie. W kolejnych 200 dniach zmniejszyła się o 2%, a następnie przestała spadać. W sumie, w ciągu czterech lat pracy Keplera jasność gwiazdy spadła o 3%. To gigantyczna zmiana. Zaskoczyło nas, jak wielka i nieliniowa to zmiana. Przez długi czas szukaliśmy błędu w danych. Nie znaleźliśmy go - mówi Montet. Obecnie astronomowie nie mają żadnego pomysłu na wyjaśnienie tak niezwykłego zachowania się gwiazdy. Konieczne jest zdobycie dodatkowych danych. To właśnie chce zrobić Tabetha Boyajian, od której imienia zyskała nazwę Gwiazda Tabby. Uczona zebrała na Kickstarterze pieniądze, dzięki którym mogła na cały rok wynająć Las Cumbres Observatory Global Telescope Network. Wraz ze swoim zespołem chce dokładnie obserwować KIC 8462852, a gdy zauważą jakieś nietypowe zjawisko, poinformują o tym inne zespoły, które będą mogły skierować na gwiazdę swoje teleskopy. Dzięki temu być może uda się wyjaśnić niezwykłe zachowanie Gwiazdy Tabby. « powrót do artykułu -
Naukowcy z Aalto University i Uniwersytetu Wisconsin wykorzystali przezczaszkową stymulację magnetyczną (TMS) i elektroencefalografię (EEG), by ustalić, jak fakt, czy ludzie śnią, czy nie, wpływa na aktywność mózgu w czasie snu wolnofalowego (NREM). Kiedy NREM ochotników trwał co najmniej 3 minuty, naukowcy stosowali pulsy magnetyczne, które wywoływały słabe pole elektryczne i aktywowały neurony. Po serii pulsów badanych budzono za pomocą alarmu. Pytano ich czy śnili, a jeśli przyznawali, że tak, proszono o opowiedzenie treści snu. Kiedyś uważano, że marzenia senne występują tylko w fazie snu REM, ale jak pokazuje również nasze studium, ochotnicy budzeni ze snu NREM także w ponad połowie przypadków opowiadają o swoich snach - podkreśla dr Jaakko Nieminen. EEG wykazało, że deterministyczna aktywność mózgu wywołana pulsami magnetycznymi była znacznie krótsza u osób, które nie śniły [...]. Zaobserwowaliśmy także, że im dłuższa historia dotycząca marzenia sennego, tym bardziej EEG badanego przypominało zapis kogoś, kto podczas elektroencefalografii nie spał. Nieminen prowadził eksperymenty we współpracy z Olivią Gosseries. Odbywały się one w Centrum Snu i Świadomości Uniwersytetu Wisconsin w Madison. Pomiary prowadzono przez 40 nocy. Ze względu na problemy ze snem i inne czynniki zaburzające, wiarygodne pomiary uzyskano tylko u 6 z 11 osób. W czasie nocy ochotników budzono maksymalnie 16 razy. Dr Nieminen uważa, że w przyszłości precyzyjne dane dostarczane przez TMS-EEG będzie można wykorzystać m.in. w leczeniu pacjentów z urazami mózgu, którzy nie mogą się porozumiewać. « powrót do artykułu
-
Pojawiła się nowa hipoteza dotycząca drogi kolonizacji obu Ameryk. DNA roślin i zwierząt znalezione pod dwoma kanadyjskimi jeziorami przeczą dotychczasowej hipotezie mówiącej, że pierwsi ludzie przybyli do Ameryki podróżując przez wolny od lodu korytarz rozciągający się od Alaski po Montanę. Dowody zdobyte przez wybitnego paleogentyka Eske Willersleva z Uniwersytetu w Kopenhadze wskazują, że tam, gdzie miał istnieć wspomniany korytarz pierwsze rośliny pojawiły się 12 600 lat temu. To niemal 1000 lat po powstaniu kultury Clovis - o której do niedawna sądzono, że była pierwszą kulturą Ameryk. Wiemy już, że ludzie innych kultur zasiedlali Amerykę, zanim pojawiła się kultura Clovis. Odkrycie Willarsleva oznacza, że domniemany wolny od lodu korytarz pojawił się tysiące lat po tym, jak ludzie zaczęli zasiedlać Nowy Świat. Przed około 14 000 lat lodowiec pokrywający Kanadę zaczął się wycofywać. W tym samym mniej więcej czasie w Ameryce Północnej pojawiła się kultura Clovis. Ta zbieżność była zbyt duża, by ją zignorować - mówi współautor najnowszych badań, archeolog David Meltzer z Southern Methodist University w Dallas. Stwierdzono, że ludy, które dotychczas żyły na Alasce, ujrzały nowy ląd i nań przeszły. Pierwsze rysy na hipotezie korytarza pojawiły się w latach 90., gdy odkryto, że ludzie mieszkali w chilijskich Monte Verde przed ponad 14 000 lat. Później w Ameryce Północnej odkryto prawdopodobne ślady kultur poprzedzających kulturę Clovis. Hipoteza korytarza wciąż się jednak trzymała, gdyż wiadomo było iż wolne od lodu przejście długości 1500 kilometrów nie mogło otworzyć się w ciągu jednego dnia. Zasiedlanie Ameryk musiało więc przebiegać powoli. Zespół Willersleva, chcąc zbadać, jak wyglądało środowisko naturalne w czasie wycofywania się lodowca, zbadał DNA z osadów pobranych z dwóch jezior, które znajdowały się u końca domniemanego korytarza. Okazało się, że pierwsze rośliny pojawiły się tam dopiero 12 600 lat temu. Były to ubogie trawy oraz turzycowate. Z czasem, gdy pojawiła się bogatsza roślinność, przybyły bizony, mamuty i łosie. Przed około 11 500 lat okolica zaczęła pod względem flory przypominać dzień dzisiejszy. Bogactwo roślin i zwierząt musiało przyciągać łowców-zbieraczy. Ale wykluczone jest, by korytarz został wykorzystany do pierwszej migracji. Zdaniem Willersleva trzeba zastanowić się nad alternatywną trasą wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Badania grupy Willersleva zgadzają się z tymi, jakie przed dwoma miesiącami przeprowadziła Beth Shapiro i jej koledzy z University of California w Santa Cruz. Wówczas zsekwencjonowano DNA bizonów, które żyły na południu i północy domniemanego korytarza i okazało się, że obie populacje były izolowane, a łączyć zaczęły się ze sobą 13 000 - 13 400 lat temu. Shapiro również skłania się obecnie ku hipotezie o migracji wzdłuż wybrzeża. Znalezienie trasy przemarszu pierwszych ludzi nie będzie łatwe. Loren Davis, archeolog z Oregon State University rozpoczyna właśnie dokumentację wybranych obszarów wybrzeża Pacyfiku. Wraz z innymi uczonymi chce opisać byłe zatoki i ujścia rzek, gdzie migrujący ludzie mogli zakładać obozowiska. W przyszłym roku zespół rozpocznie zbieranie i badanie osadów, w których będzie poszukiwał artefaktów wytworzonych ludzką ręką oraz ludzkiego DNA. Willerslev chce wziąć udział w badaniach Davis. Uważa też, że powinniśmy przemyśleć motywację ludzi, którzy osiedlili się w Amerykach. Podobnie jak obecni ludzie chcą dotrzeć na Mount Everest czy Biegun Południowy, tak i oni kierowali się ciekawością. Jestem pewien, że łowcy-zbieracze byli też odkrywcami i interesowało ich, co jest po drugiej stronie lodowców. Gdy dotarli do Kalifornii postanowili iść dalej. A mogli przecież zostać w okolicy - stwierdza uczony. « powrót do artykułu
-
Samochód Tesla zawiózł do szpitala kierowcę, który nagle doznał zatorowości płucnej. Joshua Nealy jechał samochodem Model X z biura w Springfield do domu w pobliskim Branson. Gdy znalazł się na autostradzie, nagle poczuł ostry ból w klatce piersiowej i brzuchu. Zamiast wzywać pogotowie zdecydował się na włączenie autopilota i wydanie mu polecenia udania się do najbliższego szpitala. Pojazd przejechał około 32 kilometrów autostradą i tam zjechał na drogę prowadzącą do szpitala. Na szpitalnym parkingu 37-latek samodzielnie zaparkował i poszedł na izbę przyjęć. Lekarze stwierdzili, że miał dużo szczęścia, iż przeżył zatorowość płucną prowadząc samochód. Autopilot Tesli znajduje się obecnie pod lupą amerykańskiej Administracji Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego. W ostatnich miesiącach doszło bowiem do dwóch wypadków, w tym jednego śmiertelnego, w czasie gdy był on używany. Tesla podkreśla, że w drugim z przypadków autopilot został użyty niezgodnie z zasadami. Joshua Neally sądzi, że autopilot uratował mu życie. « powrót do artykułu
-
Poszukiwania neutrina sterylnego spełzły na niczym. Naukowcy z MIT, University of Wisconsin-Madison i 40 innych instytucji, poinformowali na łamach Physical Review Letters, że po przeanalizowaniu 20 000 neutrin wykrytych w ciągu roku przez IceCube Neutrino Obserwatory, nie natrafili na żaden ślad neutrina sterylnego. Znacznie osłabiło to hipotezę o istnieniu cząstki, która ma tworzyć ciemną materię. W przeszłości znajdowano pewne ślady tej hipotetycznej cząsteczki, jednak nigdy nie odkryto jej bezpośrednio. Niektórzy uważają, że neutrino sterylne wchodzi w interakcje jedynie z grawitacją, a nie z materią. Niewykluczone jednak, że neutrina sterylne manifestują swoją obecność poprzez działanie "zwykłych" neutrin. O tych ostatnich wiemy bowiem, że występują w trzech zapachach (rodzajach): elektronowym, mionowym i taonowym. Mogą zmieniać się pomiędzy zapachami, gdy jeden z nich przechodzi w drugi. Jeśli neutrino mogłoby przechodzić również w neutrino sterylne, to powinniśmy zauważyć spadki liczby rejestrowanych neutrin, gdyż neutrina sterylnego nie można wykryć. Właśnie takich spadków poszukiwali naukowcy analizujący dane z IceCube. To niezwykły wykrywacz neutrin znajdujący się głęboko pod lodem Antarktyki. Opisywaliśmy go w naszym artykule. W 2011 roku IceCube zarejestrował 20 000 neutrin. Za każdym razem, gdy IceCube zauważy neutrino rejestruje też milion innych rzeczy. Musimy z tego szumu wyodrębnić to neutrino, przeprowadzić bardzo precyzyjny proces oczyszczający sygnał, by upewnić się, że to złapaliśmy neutrino. To bardzo trudne zadanie - mówi Carlos Argüelles z MIT-owskiego Lab for Nuclear Science. Po zidentyfikowaniu neutrino, naukowcy liczą je i klasyfikują w zależności od energii, przy której zostało wykryte. Porównują następnie tak uzyskane wyniki z teoretycznym modelem zawierającym neutrino sterylne. Niestety, uzyskane dotychczas dane pasują do modelu niemal idealnie, jednak nie ma w nich sygnałów, mogących świadczyć o istnieniu neutrina sterylnego. To nie oznacza, że neutrino sterylne nie istnieje. Naukowcy porównywali swoje obserwacje z teoretycznymi przewidywaniami innych zespołów badawczych. Z 99% pewnością stwierdzili, że jeśli neutrino sterylne istnieje, to nie ma takich parametrów jak przewiduje większość teoretyków. Jednak na podstawie swoich badań uczeni pracujący z danymi z IceCube nie byli w stanie wykluczyć wszystkich przewidywań teoretycznych. Zidentyfikowaliśmy te obszary, w których neutrina sterylnego nie powinno być i pokazaliśmy te, w których może się znajdować. Mamy do przeanalizowania dane z kolejnych pięciu lat - mówi Argüelles. « powrót do artykułu
-
Dotąd wiedziano, że dla osób z historią prób samobójczych charakterystyczny jest stan zapalny we krwi i płynie mózgowo-rdzeniowym. Ostatnio międzynarodowa ekipa naukowców wykazała, że u pacjentów tych występuje zmniejszona aktywność enzymu ACMSD, który reguluje stan zapalny. Współpraca zespołów badawczych Sophie Erhardt z Karolinska Institutet, Leny Brundin z Van Andel Research Institute oraz Gillesa Guillemina z Macquarie University ma doprowadzić do opracowania metod identyfikowania osób ze skłonnościami samobójczymi. Gdyby dało się identyfikować takich ludzi za pomocą testów krwi, byłby to duży krok naprzód - podkreśla Erhardt. Autorzy publikacji z pisma Translational Psychiatry analizowali metabolity związane ze stanem zapalnym/zakażeniem, występujące we krwi i płynie mózgowo-rdzeniowym pacjentów po próbach samobójczych. W ten sposób stwierdzono, że aktywność ACMSD jest obniżona. Sądzimy, że cierpiąc na różne zakażenia bądź stany zapalne, ludzie ze zmniejszoną aktywnością tego enzymu są szczególnie podatni na rozwój depresji i tendencji samobójczych. Sądzimy także, że u osób z upośledzoną aktywnością ACMSD stan zapalny łatwo staje się przewlekły - twierdzi Brundin. Stężenie kwasu pikolinowego, związku wytwarzanego przez ACMSD, jest znacznie obniżone zarówno w osoczu, jak i płynie mózgowo-rdzeniowym pacjentów targających się na własne życie. Dla odmiany poziom innego produktu, kwasu chinolinowego, jest podwyższony. Kwas chinolinowy działa zapalnie i wiąże się z receptorami glutaminianu w mózgu. Zwykle ACMSD wytwarza kwas pikolinowy kosztem kwasu chinolinowego, podtrzymując w ten sposób ich równowagę. Teraz chcemy sprawdzić, czy opisane zmiany występują tylko u pacjentów z tendencjami samobójczymi, czy także u ludzi z ciężką depresją. Chcemy też opracować leki, które mogą aktywować ACMSD i odtwarzać równowagę między kwasami pikolinowym i chinolinowym - podsumowuje Erhardt. « powrót do artykułu