Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36815
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    213

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Od niedawna w Muzeum Porcelany w Wałbrzychu można oglądać wystawę prezentującą wyjątkowe zegary z fabryki zegarów Gustava Beckera w Świebodzicach (niem. Freiburg in Schlesien). Jak podkreślono w opisie wydarzenia na FB, wystawa prezentuje ponad 100 unikalnych okazów, każdy wyjątkowej urody i bardzo szczególnego przeznaczenia. I tak na wystawie „Bije zegar godziny... Gustav Becker” zobaczymy zegary ścienne, stojące, stołowe, gabinetowe, buduarowe, kartuszowe, kominkowe, a także budziki czy zegarki kieszonkowe. Eksponaty pochodzą z prywatnych kolekcji Bogdana Chachelskiego, Marka Mikołajczaka, Wojciecha Magierskiego i Marka Batyckiego. Co ważne, nigdy wcześniej nie pokazywano ich szerszej publiczności. Oprócz zegarów w obudowie drewnianej czy w żeliwnych odlewach, można również zobaczyć zabytki w obudowach porcelanowych i z kamionki. W wywiadzie dla RMF MAXX Tomasz Nochowicz opowiedział także o zegarach w ażurowych przeszklonych kloszach. Wyjaśnił, że to zegary roczne z 400-dniową rezerwą chodu. Nakręca się je tylko raz w roku. Szczególnie były nakręcane przy okazji rocznic, ślubów czy innych pięknych jubileuszy, bo były wtedy darowane i miały też przypominać o tych pięknych chwilach - wyjaśnił specjalista. Gustav Eduard Becker urodził się w 1819 r. w Oleśnicy (niem. Oels). Terminował jako czeladnik m.in. we Frankfurcie nad Menem czy w Wiedniu. W 1847 r. otworzył w Świebodzicach warsztat zegarmistrzowski; kolejny powstał w 1850 r. na świebodzickim Rynku. W 1852 r. Becker dostał brązowy medal za zegar zaprezentowany na Śląskiej Wystawie Przemysłowej we Wrocławiu (Breslau). To otworzyło mu drzwi do zawarcia wieloletnich kontraktów na produkcję zegarów urzędowych zarówno dla placówek Poczty Pruskiej, jak i kompanii kolejowych. Dzięki wsparciu finansowemu mógł też kupić grunt przy Alte Bahnofstraße w Świebodzicach i rozpocząć budowę swojej pierwszej fabryki. Półmilionowy zegar powstał w 1885 r. jako prezent na 70. urodziny Otto von Bismarcka. Po śmierci Gustava w 1885 r. kierownictwo nad znaną fabryką przejął jego syn Paul Albert. Wystawę „Bije zegar godziny...” można oglądać do 28 stycznia przyszłego roku. Towarzyszy jej ilustrowane wydawnictwo. « powrót do artykułu
  2. Rozmawianie przez telefon komórkowy przez 30 lub więcej minut w tygodniu jest powiązane ze znacznym wzrostem ryzyka nadciśnienia, poinformowali chińscy naukowcy na łamach European Heart Journal – Digital Journal. Decydująca dla zdrowia serca jest liczba minut spędzona na rozmowie. Im więcej minut rozmawiamy, tym większe ryzyko. Liczba lat użytkowania telefonu czy też używanie zestawów głośnomówiących nie miały wpływu na ryzyko rozwoju nadciśnienia. Konieczne są dalsze badania, by potwierdzić uzyskane przez nas wyniki, mówi profesor Xianhui Quin z Południowego Uniwersytetu Medycznego w Kantonie. Nadciśnienie to jeden z najważniejszych czynników rozwoju chorób układu krążenia i zgonów na całym świecie. Cierpi nań około 1/5 ludzkości, co pokazuje, jak ważne są badania w kierunku zidentyfikowania przyczyn nadciśnienia. Telefony komórkowe są najbardziej chyba rozpowszechnionym gadżetem elektronicznym na Ziemi. Powstaje zatem pytanie o bezpieczeństwo ich użytkowania, szczególnie przez osoby korzystające z nich bardzo intensywnie. Niektóre badania prowadzone na hodowlach komórkowych sugerują, że długoterminowa ekspozycja na fale elektromagnetyczne emitowane przez telefony komórkowe prowadzi do stresu oksydacyjnego, stanu zapalnego czy uszkodzenia DNA. Chińscy uczeni zaczęli zastanawiać się, czy w ten sposób telefony mogą przyczyniać się do rozwoju nadciśnienia. Już wcześniej przeprowadzone badania wykazały, że 35-minutowa ekspozycja prawej półkuli mózgu na pole elektromagnetyczne emitowane przez telefon komórkowy prowadzi do wzrostu ciśnienia spoczynkowego o 5–10 mmHg. Jednak były to badanie prowadzone na małej próbce 10 osób, a jego głównym celem było sprawdzenie krótkoterminowego wpływu telefonów na ciśnienie. Chińczycy przeanalizowali dane z UK Biobank dotyczące 212 046 osób w wieku 37–73 lat. W momencie rejestracji w bazie danych żadna z tych osób nie miała zdiagnozowanego nadciśnienia. Za użytkowników telefonów komórkowych uznano osoby, które co najmniej raz w tygodniu przez nie rozmawiały. Losy badanych śledzono średnio przez 12 lat. Po tym czasie nadciśnienie zdiagnozowano u 13 984 osób. Gdy następnie sprawdzono częstotliwość użytkowania telefonów przez te osoby, okazało się, że rozmowa przez telefon przez 30 lub więcej minut w tygodniu była powiązana z o 12% wyższym ryzykiem rozwoju nadciśnienia, niż u badanych, którzy rozmawiali krócej niż 30 minut. W swoich badaniach naukowcy uwzględnili takie czynniki jak płeć, wiek, BMI, rasę, rodzinną historię nadciśnienia, poziom wykształcenia, palenie papierosów, poziom lipidów i glukozy we krwi, używane leki i szereg innych czynników. Z badań dowiadujemy się, że – generalnie rzecz biorąc – użytkownicy telefonów komórkowych narażeni są na o 7% wyższe ryzyko rozwoju nadciśnienia w porównaniu do osób, które telefonów nie używają, a ci, którzy rozmawiają przez co najmniej 30 minut w tygodniu, rozwijają nadciśnienie o 12% częściej, niż ci, którzy rozmawiają krócej. Ryzyko rośnie wraz z czasem spędzanym na rozmowie. Na przykład jeśli rozmawiamy przez 1–3 godzin w tygodniu, to jest ono wyższe o 13%, przy rozmowach trwających 4–6 godzin wzrasta o 16%, a jeśli rozmawiamy więcej niż 6 godzin tygodniowo, to ryzyko rozwoju nadciśnienia jest o 25% większe, niż przy rozmowach trwających krócej niż 30 minut w tygodniu. Na poziom ryzyka wpływa też profil genetyczny. Osoby, które mają genetyczne predyspozycje do rozwoju nadciśnienia i rozmawiają przez telefon ponad 30 minut w tygodniu narażają się na o 33% wyższe ryzyko niż ci, którzy nie mają predyspozycji genetycznych i rozmawiają krócej niż 30 minut tygodniowo. Nasze badania sugerują, że rozmawianie przez telefon komórkowy nie zwiększa ryzyka rozwoju nadciśnienia, o ile rozmawiamy krócej niż przez 30 minut w tygodniu, mówi profesor Qin. « powrót do artykułu
  3. Tureccy naukowcy rozpoczęli prace archeologiczne w ruinach kościoła św. Polieukta w Saraçhane w Istanbule. To niezwykle ważna świątynia, największy kościół w mieście przed zbudowaniem Hagii Sophii, a historycy nie wykluczają, że to on dał początek nowemu typowi kościołów – bazylice przykrytej kopułą. Ukoronowaniem takiej architektury stała się z czasem właśnie Hagia Sophia. Mimo tego, że kościół św. Polieukta jest tak ważny, niewiele o nim wiemy. Został zbudowany w latach 524–527 na polecenie księżniczki Juliany Anicji, która chciała, by wspaniały wystrój świątyni był upamiętnieniem jej rodu. W kościele św. Polieukta na szeroką skalę zastosowano perskie motywy zdobnicze z epoki Sasanidów. Przekazana przez Grzegorza z Tours anegdota mówi, że cesarz Justynian po wstąpieniu na tron zażądał, by dobiegająca kresu życia Anicja Juliana przekazała część swojego olbrzymiego majątku na rzecz skarbu cesarstwa. Anicja kazała przetopić należące do niej złoto, uformować je na kształt talerzy, którymi ozdobiono od wewnątrz dach kościoła, chroniąc w ten w sposób skarb przed cesarzem. Nie znamy losów świątyni, po jej wybudowaniu. Wiemy, że kościół został opuszczony w XI wieku. Stopniowo był rozkradany zarówno z wyposażenia, jak i elementów architektonicznych. Uszkodziło go trzęsienie ziemi w 1010. W 1204 roku, wraz z całym Konstantynopolem, został splądrowany przez krzyżowców. Niektóre z jego fragmentów wykorzystano do budowy innych świątyń, w tym Bazyliki św. Marka w Wenecji (Pilastri Acritani). Ruiny kościoła św. Polieukta odkryto w 1960 roku, przez kilka lat prowadzono tam intensywne wykopaliska. Od tamtego czasu obszar jest w dużej mierze zaniedbany i niszczony przez bezdomnych narkomanów, rozpalających na jego terenie ogniska. W czasie rozpoczętych niedawno wykopalisk znaleziono ważne kamienne elementy dekoracyjne, w tym marmurowy tors mężczyzny, który znajdował się w warstwie datowanej na III-IV wiek. Ostatnio zaś poinformowano o odkryciu tunelu biegnącego pod ruinami kościoła. Tunel wyłożony jest marmurem i ozdobiony reliefami. Znaleziono tam setki monet z brązu, cegły, marmur, ceramikę, lampy oliwne oraz wyroby ze szkła i metalu. « powrót do artykułu
  4. Po raz pierwszy udało się uzyskać ludzkie DNA z paleolitycznego artefaktu. Międzynarodowy zespół naukowców pracujących pod kierunkiem specjalistów z Instytutu Antropologii Ewolucyjnej im. Maxa Plancka wyizolował DNA kobiety z przewierconego zęba jelenia kanadyjskiego (wapiti) znalezionego w Denisowej Jaskini. Materiał genetyczny zachował się w na tyle dobrym stanie, że możliwe było zrekonstruowanie profilu genetycznego kobiety, która używała wisiorka. Zrekonstruowano też profil genetyczny jelenia. Na podstawie tak uzyskanych danych stwierdzono, że wisiorek powstał 19–25 tysięcy lat temu. I, co ważne, dzięki zastosowaniu nowatorskich metod badawczych, ząb pozostał nietknięty. Przy okazji zatem udowodniono, że możliwe jest niedestrukcyjne pozyskiwanie DNA w celu identyfikowania użytkowników prehistorycznych artefaktów. Dysponujemy sporą liczbą paleolitycznych artefaktów wykonanych z kości, zębów czy kamienia, która dają nam wgląd w kulturę materialną i strategie przetrwania ludzi z tamtych czasów. Trudno jednak artefakty te powiązać z konkretnymi osobami, gdyż paleolityczne pochówki z dobrami grobowymi są rzadkością. To zaś utrudnia np. badanie takich zjawisk jak podział pracy czy ról społecznych w paleolicie. Dlatego też naukowcy rozpoczęli prace nad niedestrukcyjnymi metodami pozyskiwania DNA z artefaktów wykonanych z kości i zębów. Są one co prawda rzadsze niż przedmioty z kamienia, jednak są bardziej porowate, więc jest większa szansa, że zachowało się w nich ludzkie DNA pochodzące z naskórka, potu czy innych płynów ustrojowych. Najważniejsze dla badaczy było zachowanie artefaktów w całości. Powierzchnia paleolitycznych przedmiotów dostarcza nam bowiem istotnych informacji o sposobie ich wytworzenia, zatem zachowanie jej integralności i mikrostruktury było priorytetem, informuje Marie Soressa z Uniwersytetu w Lejdzie. Naukowcy badali wpływ różnych substancji chemicznych na powierzchnię kości i zębów. W ten sposób udało im się opracować niedestrukcyjną, opartą na fosforanach, metodę ekstrakcji DNA. Można powiedzieć, że stworzyliśmy pralkę do prehistorycznych artefaktów. Myjąc je w temperaturze do 90 stopni Celsjusza możemy z wyekstrahować z wody DNA nie uszkadzając przy tym zabytku, wyjaśnia główna autorka badań, Elena Essel. Początkowe eksperymenty nie dawały zachęcających wyników. Badania prowadzono na artefaktach znalezionych w jaskini Quinçay we Francji pomiędzy latami 70. a 90. ubiegłego wieku. Czasami udawało się w ten sposób pozyskać DNA zwierząt, których szczątki badano, ale większość DNA pochodziła od ludzi, którzy dotykali zabytków podczas prac archeologicznych lub po nich. Dlatego też, by poradzić sobie z problemem współczesnych zanieczyszczeń, naukowcy rozpoczęli pracę z niedawno znalezionymi artefaktami, które były wydobywane ze stanowisk archeologicznych przez naukowców noszących maseczki i rękawiczki, a które następnie, wraz z wciąż przyczepionymi osadami, zostały wsadzone do plastikowych woreczków. Najpierw zbadano w ten sposób trzy wisiorki z jaskini Baczo Kiro w Bułgarii, z której pochodzą najstarsze pewnie datowane szczątki H. sapiens w Europie. Okazało się, że wisiorki są znacznie mniej zanieczyszczone współczesnym DNA, ale nie znaleziono na nich żadnego paleolitycznego DNA. Udało się to dopiero w przypadku zęba jelenia z Denisowej Jaskini. Na szczęście pracujący tam w 2019 roku archeolodzy zachowali jak największą czystość. Dzięki temu można było ogłosić olbrzymi sukces. Ilość ludzkiego DNA, jakie pozyskaliśmy z tego artefaktu, jest niezwykła. Jest to niemal tyle, ile moglibyśmy uzyskać z ludzkiego zęba, cieszy się Elena Essel. Naukowcy uzyskali dużo DNA mitochondrialnego oraz sporo DNA jądrowego. Na tej podstawie mogli stwierdzić, że artefakt nosiła kobieta, która była genetycznie blisko spokrewniona ze współczesnymi jej mieszkańcami terenów położonych dalej na wschodzie Syberii, dawnymi mieszkańcami północnej Eurazji (ANE). Dodatkowo zaś nowa metoda, dzięki zbadaniu DNA jelenia i kobieta pozwoliła na datowanie obiektu, bez odwoływania się do destrukcyjnego datowania radiowęglowego. « powrót do artykułu
  5. Co łączy uniwersyteckie laboratorium w Chicago, gdzie naukowcy schładzają atomy do temperatury bliskiej zeru absolutnemu, uzyskując egzotyczny stan materii, z widocznymi przez okna drzewami uzyskującymi energię z fotosyntezy? Pozornie nic, ale najnowsze badania prowadzone na University of Chicago sugerują, że to, co robią naukowcy i to, co robią drzewa, może być bardziej podobne, niż nam się wydaje. Uczeni poinformowali właśnie na łamach PRX Energy, że znaleźli podobieństwa na poziomie atomowym pomiędzy fotosyntezą a kondensatami ekscytonowymi, niezwykłym stanem materii, który pozwala na bezstratne przesyłanie energii przez materiał. Odkrycie to może prowadzić do znacznego udoskonalenia elektroniki. O ile nam wiadomo, nikt wcześniej nie zauważył tych podobieństw, a to, co odkryliśmy jest niezwykle ekscytujące, mówi współautor badań, profesor David Mazziotti. Laboratorium Mazziottiego specjalizuje się w modelowaniu niezwykle złożonych interakcji pomiędzy atomami i molekułami. Przed trzema laty wykazano tam na przykład, że możliwe jest istnienie podwójnego kondensatu fermionów i ekscytonów, a spostrzeżenie to może zrewolucjonizować obrazowanie medyczne. W ostatnim czasie Mazziotti oraz Anna Schouten i LeeAnn Sager-Smith modelowali zjawisko fotosyntezy na poziomie molekularnym. Gdy foton ze Słońca uderza w liść, dochodzi do wyładowania w specjalnej molekule. Energia tego wyładowania uwalnia elektron. Następnie elektron ten, wraz z dziurą, w której był, wędrują przez liść, przenosząc energię do miejsca, w którym rozpoczyna ona reakcję chemiczną wytwarzającą cukry odżywiające roślinę. Ta wędrująca para elektron-dziura zwana jest ekscytonem. Gdy naukowcy stworzyli model przemieszczania się wielu takich ekscytonów, zauważyli znany sobie wzorzec. Okazało się, że ekscytony w liściu czasem zachowują się bardzo podobnie do kondensatu Bosego-Einsteina, zwanego czasem piątym stanem materii. W kondensacie Bosego-Einsteina cząstki zachowują się jak jedna cząstka. Dzięki temu w materiale takim energia może być przemieszczana bez strat. Zaobserwowanie takiego stanu materii podczas fotosyntezy to olbrzymie zaskoczenie, gdyż dotychczas kondensat Bosego-Einsteina obserwowano w bardzo niskich temperaturach. Naukowcy mówią, że to tak, jakbyśmy obserwowali kostki lodu tworzące się w filiżance gorącej kawy. Fotosynteza zachodzi w systemach w temperaturze pokojowej. Co więcej, struktura takich systemów jest nieuporządkowana. To warunki całkowicie odmienne od dziewiczych krystalicznych materiałów i niskich temperatur, w jakich uzyskuje się kondensaty elektronowe, mówi Schouten. Zaobserwowane zjawisko nie obejmuje całego systemu, w którym dochodzi do fotosyntezy. Bardziej przypomina pojawiające się „wyspy” kondensatu. To jednak wystarczy, by zwiększyć transfer energii w systemie, wyjaśnia Sager-Smith. Z modelu wynika, że te „wyspy” podwajają wydajność całego procesu. Profesor Mazziotti jest zadowolony z odkrycia i mówi, że otwiera ono nowe możliwości w dziedzinie syntezy materiałów na potrzeby technologii przyszłości. Idealny kondensat ekscytonowy to stan bardzo wrażliwy i wiele warunków musi być spełnionych, by zaistniał. Ale jeśli myślimy o praktycznych zastosowaniach, to nie potrzebujemy ideału. To ekscytujące obserwować zjawisko, które zwiększa wydajność transferu energii, ale zachodzi w temperaturze pokojowej, cieszy się uczony. Naukowiec zauważa jeszcze jedną ważną rzecz. Zachodzące w procesie fotosyntezy interakcje pomiędzy atomami a molekułami są tak złożone, że z ich symulowaniem nie radzą sobie nawet najpotężniejsze superkomputery. Dlatego też podczas badania tych zjawisk dokonuje się uproszczeń. Najnowsze odkrycie pokazuje, że niektórych elementów upraszczać nie należy. Sądzimy, że lokalne korelacje elektronów muszą pozostać, byśmy mogli badać, jak działa natura. « powrót do artykułu
  6. Niedawno Centralna Rada Archeologiczna Ministerstwa Kultury i Sportu Grecji wyraziła zgodę na zwiedzanie ponad 120 zabytków i stanowisk archeologicznych z psami. Dotąd można tam było wchodzić wyłącznie z psami-przewodnikami. Na razie nie ujawniono, kiedy nowe zasady wejdą w życie. W komunikacie Ministerstwa podkreślono, że zwierząt nie będzie wolno wprowadzać do przybytków z dużym ruchem turystycznym, ze specyficznym dostępem, gdzie wejście mogłoby być dla czworonogów trudne, a także do obiektów z mozaikami podłogowymi. Pupila nie zabierzemy więc np. na Akropol w Atenach, do pałacu w Konssos czy Delf. Minister Lina Mendoni dodała, że będą one za to mile widziane np. w Werginie czy w Mykenach. Decyzja ta jest pierwszym, ale bardzo ważnym krokiem w kierunku przybliżenia greckich przepisów regulujących dostęp do zabytków do zasad wdrożonych w innych państwach europejskich - powiedziała Mendoni. Psy będą musiały być prowadzone na krótkiej smyczy (maksymalnie 1-metrowej). Właściciele powinni mieć ze sobą książeczkę zdrowia pupila. Będą również zobowiązani do sprzątania po swoim czworonogu. Większe psy będą musiały nosić kaganiec. Mniejsze można wnosić w transporterkach lub torbach dla zwierząt. Ministerstwo poinformowało, że oprócz tego przy wejściach do 110 zabytków zostaną zainstalowane klatki, w których będzie można pozostawić zwierzę na czas zwiedzania. « powrót do artykułu
  7. Komputery kwantowe mogą bazować na różnych rodzajach kubitów (bitów kwantowych). Jednym z nich są kubity z fotonów, które o palmę pierwszeństwa konkurują z innymi rozwiązaniami. Mają one sporo zalet, na przykład nie muszą być schładzane do temperatur kriogenicznych i są mniej podatne na zakłócenia zewnętrzne niż np. kubity bazujące na nadprzewodnictwie i uwięzionych jonach. Pary splątanych fotonów mogą stanowić podstawę informatyki kwantowej. Jednak uzyskanie splatanych fotonów wymaga zastosowania nieporęcznych laserów i długotrwałych procedur ich dostrajania. Niemiecko-holenderska grupa ekspertów poinformowała właśnie o stworzeniu pierwszego w historii źródła splątanych fotonów na chipie. Dokonany przez nas przełom pozwolił na zmniejszenie źródła ponad 1000-krotnie, dzięki czemu uzyskaliśmy powtarzalność, długoterminową stabilność, skalowalność oraz potencjalną możliwość masowej produkcji. To warunki, które muszą być spełnione, by zastosować tego typu rozwiązanie w realnym świecie kwantowych procesorów, mówi profesor Michael Kues, dyrektor Instytutu Fotoniki na Leibniz Universität Hannover. Dotychczas źródła światła dla komputerów kwantowych wymagały zastosowania zewnętrznych, nieporęcznych systemów laserowych, których użyteczność była ograniczona. Poradziliśmy sobie z tymi problemami tworząc nową architekturę i różne systemy integracji podzespołów na układzie scalonym, dodaje doktorant Hatam Mahmudlu z grupy Kuesa. Naukowcy mówią, że ich układ scalony jest równie łatwy w użyciu, jak każdy innych chip. Żeby rozpocząć generowanie splątanych fotonów wystarczy układ zamontować i włączyć. Jak każdy inny układ scalony. Jego obsługa nie wymaga żadnego specjalnego doświadczenia. Zdaniem twórców układu, w przyszłości takie źródło może znaleźć się w każdym kwantowym procesorze optycznym. Dotychczas eksperci mieli olbrzymie problemy w zintegrowaniu na jednym chipie laserów, filtra i wnęki, gdyż nie istnieje żaden pojedynczy materiał, z którego można by stworzyć wszystkie te urządzenia. Rozwiązaniem okazało się podejście hybrydowe. Naukowcy na jednym chipie umieścili laser z fosforku indu, wnękę oraz filtr z azotku krzemu. W polu lasera, w wyniku spontanicznego nieliniowego procesu, dochodzi do powstania dwóch splątanych fotonów. Uzyskaliśmy wydajność i jakość wymaganą do zastosowania naszego chipa w kwantowych komputerach czy kwantowym internecie, zapewnia Kues. Nasze źródło światła wkrótce stanie się podstawowym elementem programowalnych fotonicznych procesorów kwantowych, uważa uczony. Szczegóły badań zostały opublikowane w Nature Photonics. « powrót do artykułu
  8. Wiele osób z różnych kultur, które doświadczyły bliskiej śmierci, wspomina o pojawieniu się wówczas jasnego światła, bliskich zmarłych osób czy wspomnień z całego życia. Doniesienia takie skłaniają do zastanowienia się nad istnieniem świadomości w umierającym mózgu. Sceptycy mówią jednak o halucynacjach osób, które dochodzą do siebie. Wydaje się jednak, że naukowcy zidentyfikowali aktywność mózgu powiązaną z umieraniem. Przed laty Jimo Borjigin i jej zespół z Wydziału Medycyny University of Michigan zaobserwowali wzrost aktywności elektrycznej mózgów umierających szczurów. Niedawno naukowcy postanowili sprawdzić, czy podobne zjawisko występuje też u ludzi. Doktor Borjigin wraz z kolegami przeanalizowała anonimizowany zbiór danych medycznych, poszukując w nim osób, które wciąż były podłączone do EEG po tym, jak odłączono urządzenia podtrzymujące ich funkcje życiowe. Zidentyfikowano cztery takie osoby. Były to osoby w stanie śpiączki, z którymi nie było kontaktu i w końcu, wobec wyczerpania wszelkich możliwości leczenia i bez nadziei na poprawę, osoby te, po uzyskaniu zgody rodziny, zostały odłączone od aparatury. Jednak EEG nie zostało odłączone i ciągle rejestrowało czynności ich mózgu. U dwóch z tych osób zarejestrowano niezwykłą aktywność. Z wcześniejszych badań wiemy, że fale gamma są powiązane ze świadomością, wyższymi procesami poznawczymi i przywoływaniem wspomnień. Szczególnie istotne są fale gamma pojawiające się na styku skroniowo-ciemieniowo-potylicznym (TPO) po obu stronach głowy. Okazało się, że u obu wspomnianych pacjentów, po odłączeniu urządzeń wspomagających oddychanie, doszło do znacznego wzrostu aktywności fal gamma w tych obszarach mózgu. Aktywność taka trwała kilka minut i momentami była szalenie wysoka, mówi Borjigin. Oczywiście nie wiemy, czy podczas umierania osoby te doświadczały jakichś wizji. Mieliby nam sporo do powiedzenia, gdyby przeżyli, mówi uczona. U obu tych osób, w związku ze spadkiem poziomu tlenu we krwi, doszło do wzrostu pulsu. To zaś sugeruje, że działający autonomiczny układ nerwowy jest potrzebny do pojawienia się fal gamma. Sam Parnia z uniwersytetu w Nowym Jorku uważa, że wzrost aktywności fal gamma w mózgu umierającej osoby może mieć związek z faktem, że spadający poziom tlenu unieruchamia niektóre „systemy hamowania” w mózgu. To zaś pozwala na aktywowanie normalnie uśpionych szlaków, co widać na EEG. A wszystko dzięki temu, że wymagający pod względem energetycznym system hamowania nie działa, mówi uczony. Jego zdaniem, dokonane odkrycie to dodatkowa wskazówka, że niektóre osoby, z którymi pod koniec ich życia nie potrafimy nawiązać kontaktu, są świadome. « powrót do artykułu
  9. Dyrektor wykonawczy IBM-a Arvind Krishna poinformował, że jego firma przestanie rekrutować ludzi na stanowiska, na których w najbliższych latach mogą być oni zastąpieni przez sztuczną inteligencję. W wywiadzie dla Bloomberga menedżer stwierdził, że rekrutacja na stanowiska biurowe, na przykład w dziale HR, może zostać znacznie spowolniona lub całkowicie wstrzymana. Obecnie na tego typu stanowiskach – gdzie nie ma kontaktu z klientem – IBM zatrudnia 26 000 osób. Zdaniem Krishny, w ciągu najbliższych 5 lat sztuczna inteligencja może zastąpić 30% z nich. To oznacza, że w samym tylko IBM-ie maszyny zastąpią 7800 osób. Stąd też pomysł na spowolnienie lub wstrzymanie rekrutacji, dzięki czemu uniknie się zwalniania ludzi. Krishna mówi, że takie zadania, jak pisanie listów referencyjnych czy przesuwanie pracowników pomiędzy poszczególnymi wydziałami, prawdopodobnie zostaną całkowicie zautomatyzowane. Inne zaś, takie jak analizy produktywności czy struktury zatrudnienia, ludzie będą wykonywali jeszcze przez kolejną dekadę. Błękitny Gigant zatrudnia obecnie około 260 000 osób i wciąż zwiększa zatrudnienie. Potrzebuje pracowników przede wszystkim do rozwoju oprogramowania oraz osób pracujących z klientem. Na początku bieżącego roku firma ogłosiła, że planuje zwolnienia, które w sumie obejmą 5000 osób, ale jednocześnie w I kwartale zatrudniła 7000 osób. « powrót do artykułu
  10. Naukowcy z Illinois Natural History Survey postanowili sprawdzić, jak w latach 1970–2019 globalne ocieplenie wpłynęło na 201 populacji 104 gatunków ptaków. Przekonali się, że w badanym okresie liczba przychodzących na świat piskląt generalnie spadła, jednak widoczne są duże różnice pomiędzy gatunkami. Globalne ocieplenie wydaje się zagrażać przede wszystkim ptakom migrującym oraz większym ptakom. Wśród gatunków o największym spadku liczby piskląt znajduje się bocian biały. Uczeni przyjrzeli się ptakom ze wszystkich kontynentów i stwierdzili, że rosnące temperatury w sezonie lęgowym najbardziej zagroziły bocianowi białemu i błotniakowi łąkowemu, ptakom dużym i migrującym. Wyraźny spadek widać też u orłosępów, które nie migrują, ale są dużymi ptakami. Znacznie mniej piskląt mają też średniej wielkości migrujące rybitwy różowe, małe migrujące oknówki zwyczajne oraz australijski endemit chwoska jasnowąsa, która jest mała i nie migruje. Są też gatunki, którym zmiana klimatu najwyraźniej nie przeszkadza i mają więcej piskląt niż wcześniej. To na przykład średniej wielkości migrujący tajfunnik cienkodzioby, krogulec zwyczajny, krętogłów zwyczajny, muchołówka białoszyja czy bursztynka. U innych gatunków, jak u dymówki, liczba młodych rośnie w jednych lokalizacjach, a spada w innych. To pokazuje, że lokalne różnice temperaturowe mogą odgrywać olbrzymią rolę i mieć znaczenie dla przetrwania gatunku. Wydaje się jednak, że najbardziej narażone na ryzyko związane z globalnym ociepleniem są duże ptaki migrujące. To wśród nich widać w ciągu ostatnich 5 dekad największe spadki liczby potomstwa. Ponadto rosnące temperatury wywierają niekorzystny wpływ na gatunki osiadłe ważące powyżej 1 kilograma oraz gatunki migrujące o masie ponad 50 gramów. Fakt, że problem dotyka głównie gatunków migrujących sugeruje pojawianie się rozdźwięku pomiędzy terminami migracji a dostępnością pożywienia w krytycznym momencie, gdy ptaki karmią młode. Niekorzystnie mogą też wpływać na nie zmieniające się warunki w miejscach zimowania. Przykładem gatunku, który radzi sobie w obliczu zmian klimatu jest zaś bursztynka. Naukowcy przyglądali się populacji z południa Illinois. Bursztynki to małe migrujące ptaki, które gniazdują na bagnach i terenach podmokłych. W badanej przez nas populacji liczba młodych na samicę rośnie gdy rosną lokalne temperatury. Liczba potomstwa w latach cieplejszych zwiększa się, gdyż samice wcześniej składają jaja, co zwiększa szanse na dwa lęgi w sezonie. Bursztynki żywią się owadami, zamieszkują środowiska pełne owadów. Wydaje się, że – przynajmniej dotychczas – zwiększenie lokalnych temperatur nie spowodowało rozdźwięku pomiędzy szczytem dostępności owadów, a szczytem zapotrzebowania na nie wśród bursztynek, mówi współautor badań, Jeff Hoover. Uczony dodaje, że o ile niektóre gatunki mogą bezpośrednio doświadczać skutków zmian klimatu, to zwykle znacznie ma cały szereg czynników i interakcji pomiędzy nimi. Ze szczegółami badań można zapoznać się na łamach PNAS. Environmental Sciences. « powrót do artykułu
  11. Podczas wykopalisk w Bidwell West w pobliżu Milton Keynes w Wielkiej Brytanii specjaliści z Cotswold Archeology znaleźli średniowieczny budynek oraz inne struktury z tego okresu. Najciekawszym jednak odkryciem jest duży kościany fragment gry, który prawdopodobnie został wykonany na obrabiarce. Podobne zabytki, pochodzące z XI-XIII wieku, znajdowano już wcześniej. Były one wykorzystywane prawdopodobnie podczas różnych gier, zwykle dwuosobowych, podczas których używano kostki i planszy. Najnowsze znalezisko wykonano z krowiej żuchwy, a okrągły kształt nadano mu na obrabiarce. Przedmiot został ozdobiony koncentrycznymi kręgami oraz kropkami i kółkami. Naukowcy przypuszczają, że służył do gry w tabulę, chociaż nie można tego jednoznacznie stwierdzić. Niewiele też wiemy o zasadach starożytnych gier. Rzadko kiedy bowiem zachowały się one w całości, brak też jednoznacznych opisów ich zasad. Naukowcy próbują odtworzyć zasady na podstawie zachowanych fragmentów gier oraz ikonografii. Ludzkość od tysięcy lat gra w planszówki. W czasach rzymskich gra o nazwie duodecim scripta była jedną z pierwszych, które trafiły na Wyspy Brytyjskie. Wiemy, że wykorzystywano tutaj planszę składającą się z trzech rzędów po 12 pól. Niewykluczone, że to od niej pochodzi gra tabula, która była popularna również w średniowieczu. To gra podobna do tryktraka, używano w niej 24 pól ułożonych w dwóch rzędach. Prawdopodobnie znaleziony właśnie przedmiot służył do gry w tabulę. « powrót do artykułu
  12. Bestsellerowa książka, która rzuca całkowicie nowe światło na kwestię ludzkich przyzwyczajeń. Autor poradnika Atomowe nawyki. Drobne zmiany, niezwykłe efekty – James Clear pokazuje czytelnikom, że niewielkimi krokami i małym kosztem można wprowadzić w swoje życie wielkie, pozytywne zmiany i odnieść sukces. Poznacie odpowiedzi na pytania: jak działa mechanizm nawyku, w jaki sposób wzmacniać dobre przyzwyczajenia i co zrobić, żeby uwolnić się od tych złych? Autor opiera swoje metody na wiedzy naukowej, popartej udokumentowanymi obserwacjami i własnymi doświadczeniami opisanymi w książce Atomowe nawyki. James Clear kształtując charakterystykę czterech praw zmiany zachowania i podając wskazówki, dotyczące ich zastosowania, wskazuje czytelnikom całkowicie nowe podejście do własnych nawyków i motywuje ich do pozytywnej zmiany.   Atomowe nawyki – jak mogą nam pomóc? Mózg człowieka nieustannie przetwarza niezliczoną liczbę bodźców, wydobywa z nich to, co najważniejsze w danej chwili i wywołuje naszą reakcję. Kiedy zauważa pewną powtarzalność, zaczyna wyrabiać rutynę, schematyczność. Sprawia to, że ogromna ilość wykonywanych przez nas czynności czy procesów mentalnych zachodzi bez udziału naszej świadomości. Nowej czynności uczymy się przy współudziale uwagi. W miarę nabierania sprawności czynność ta staje się coraz bardziej zautomatyzowana, a taka czynność powtarzana regularnie przechodzi właśnie w nawyk. Każdy z nas je ma. Mogą mieć na nas pozytywny wpływ, jak na przykład poranna gimnastyka czy picie szklanki wody zaraz po przebudzeniu. Wszyscy mamy również jednak złe nawyki, takie jak nocne podjadanie lub palenie papierosów. Książka Atomowe nawyki jest dla każdego, kto chciałby sprawić, aby jego dobre nawyki przeważały nad złymi. Autor w swojej publikacji zebrał najważniejsze informacje o wyrabianiu w sobie pozytywnych nawyków oraz niwelowaniu tych negatywnych.   Struktura książki Atomowe nawyki – James Clear Przedstawione w książce Atomowe nawyki. Drobne zmiany, niezwykłe efekty założenia stanowią zintegrowany model bazujący na naukach kognitywistycznych i behawioralnych. Składa się on z czterech kroków: wskazówki, pragnienia, reakcji i nagrody. Właśnie z nich wynikają cztery prawa zmiany zachowania. Nawyki wyrabia się z łatwością. O wiele trudniej jest wyzbyć się tych złych. Wcielając w życie kilka rad, które James Clear proponuje czytelnikom, możesz zorientować się, jak działa nawyk, nad którym chcesz rozpocząć pracę. Autor podpowiada również, w jaki sposób nawyk ten można wzmacniać lub wręcz przeciwnie – krok po kroku uwalniać się od niego. W książce Atomowe nawyki James Clear używa słownictwa i terminologii, która prawdopodobnie będzie doskonale znana niektórym czytelnikom, szczególnie studentom psychologii lub kognitywistyki. Osoba, która nie miała nigdy styczności z żadną z tych dziedzin, nie będzie miała jednak najmniejszego problemu w zrozumieniu przekazu. Autor książki dołożył wszelkich starań, aby stworzyć pozycję dostępną dla każdego.   Atomowe nawyki kluczem do sukcesu Atomowe nawyki to książka napisana z myślą o osobach, które pragną samorozwoju. Nie jest ona jednak kolejnym poradnikiem, który po odstawieniu na półkę nie wniesie nic do Waszego życia. Autor pragnie w realny sposób ułatwić codzienność każdemu czytelnikowi. Nie zapewnia, że po przeczytaniu tej pozycji zostaniesz szefem wszystkich szefów, a góry będą padać do Twych stóp. Może kiedyś do tego dojdziesz. Ale najpierw zacznij od budowania dobrych nawyków, które poprawią Twoją codzienną rutynę. Staniesz się dzięki temu bardziej produktywny i szybciej odniesiesz sukces, nie tylko na polu zawodowym, ale i towarzyskim. Atomowe nawyki sprawią, że każdego dnia będziesz czerpać satysfakcję z życia. « powrót do artykułu
  13. W ruinach Nishi-Iwata w Higashiōsace odkryto drewnianą maskę sprzed 1800-1900 lat (z wczesnego okresu kofun). Wykopaliska prowadzono w związku z rozbudową Osaka Monorail. Maska ma niemal 30 cm długości, 17,7 cm szerokości i 2 cm grubości. To trzecia drewniana maska z tego okresu, jaką kiedykolwiek odkryto w Japonii. W pobliżu prawego ucha widać otwór, co sugeruje, że przeciągano przez niego mocowanie. Ponieważ na ceramice z okresu yayoi widać postaci szamanów w masce (uważa się, że to przedstawienia rytuałów rolnych), niewykluczone, że opisywana maska była wykorzystywana przy podobnych okazjach.   Maskę z drewna cedrowego odkryto w warstwie powodziowej, 2,9 m pod powierzchnią. Dzięki podmokłemu terenowi zachowała się w idealnym stanie. Ponieważ jest ciężka, a na odwrocie płaska, raczej nie noszono jej na twarzy, a jedynie eksponowano. Nieopodal maski znaleziono inne drewniane przedmioty z tego okresu (m.in. deski z cebrzyka na wodę). Sądzę, że maska przedstawia „ducha głowy”. To prawdopodobnie bóstwo o antropomorficznej postaci, reprezentujące władzę Ōkimi. Uważam, że takie maski wykorzystywały podczas ceremonii wpływowe osoby z koalicji klanów państwa Yamato - wyjaśnia Kaoru Terasawa, dyrektor Research Center for Makimukugaku. Ōkimi to tytuł władcy tej koalicji, która od III do VII wieku skupiała potężne klany z dzisiejszej prefektury Nara. Od 29 kwietnia do 7 maja maskę będzie można oglądać w Prefekturalnym Muzeum Kultury Yayoi w Izumi. Zwiedzający będą się również mogli zapoznać z repliką wykonaną na drukarce 3D. Na 6 maja zaplanowano wykład dot. wykopalisk. « powrót do artykułu
  14. W ciągu ostatnich trzystu lat słonie indyjskie straciły aż 3 miliony km2 habitatu, informują naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego. Tak dramatyczny spadek przestrzeni życiowej słoni to skutek działalności człowieka i może on wskazywać na wciąż istniejący konflikt pomiędzy słoniami a ludźmi. Uczeni z San Diego na podstawie dostępnych danych dotyczących użytkowania ziemi przez ludzi, stworzyli komputerowy model zmian przestrzeni życiowej dostępnej dla słoni na przestrzeni ostatnich 1300 lat. Okazało się, że w ciągu zaledwie 3 ostatnich wieków ludzie zabrali tym zwierzętom 2/3 habitatu. Słoń indyjski, największy ssak Azji, zamieszkiwał w przeszłości olbrzymie połacie kontynentu. Naukowcy, posługując się danymi z lat 850–2015 stwierdzili, że zwierzęta utraciły na rzecz ludzi ponad 64% zajmowanych w przeszłości terenów. Jeszcze do XVIII wieku habitaty słoni były stabilne. Wówczas zaczęto jednak stosować przyniesione przez kolonistów praktyki wykorzystywania ziemi, metody uprawy rolnej oraz hodowli zwierząt i masowej wycinki lasów. W ten sposób średnia wielkość nienaruszonych fragmentów habitatu odpowiednich dla słoni skurczyła się z 99 000 do 16 000 kilometrów kwadratowych, a powierzchnia największego niezaburzonego habitatu spadła z 4 milionów do 54 000 km2. Co więcej, badania wskazują, że obecnie żyjące słonie nie mają już nigdzie odpowiedniego habitatu. Jeszcze w 1700 roku 100% habitatu w promieniu 100 kilometrów od występowania słoni nadawało się do życia dla tych zwierząt. W roku 2015 odsetek ten spadł do mniej niż 50%. To zaś oznacza zwiększone zagrożenie konfliktami pomiędzy słoniami a ludźmi. Z braku miejsca do życia słonie w coraz większym stopniu wkraczają na tereny odebrane im w przeszłości przez ludzi. Na przełomie XVII i XVIII wieku na całym świecie doszło do dramatycznych zmian w sposobie użytkowania ziemi. Konsekwencje tej zmiany widzimy do dzisiaj, mówi jeden z autorów badań, profesor Shermin de Silva. Działania człowieka prowadzą do ciągłej utraty habitatów przez liczne gatunki ssaków. Trudno jednak jest ocenić długoterminowy wpływ taki zmian, gdyż brakuje danych historycznych. Tym bardziej cenne są powyższe badania, w czasie których naukowcy wykorzystali różnego typu dane, w tym rekonstrukcje historyczne, sięgające aż IX wieku. Autorzy badań sądzą, że główną przyczyną utraty habitatów było porzucenie przez ludzi tradycyjnych praktyk korzystania z ziemi. « powrót do artykułu
  15. Dwudziestoczteroletniej pacjentce z województwa podkarpackiego usunięto niemal 100-kilogramową cystę lewego jajnika. Operację przeprowadził zespół z Kliniki Ginekologii, Ginekologii Onkologicznej i Położnictwa w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym im. Fryderyka Chopina w Rzeszowie. Przy wzroście 158 cm pacjentka ważyła 182 kg. Zabieg odbył się 25 kwietnia. Chora trafiła do szpitala 6 dni wcześniej. Nigdy wcześniej nie widziałem tak ogromnej cysty - podkreślił prof. dr hab. n. med. Tomasz Kluz. Jako zespół mieliśmy jedynie orientacyjną świadomość, z czym mamy do czynienia. Obwód brzucha nie pozwalał na wykonanie badań obrazowych, gdyż pacjentka nie zmieściła się w tomografie. Badanie USG też było orientacyjne, [ponieważ] głowica nie sięgnęła drugiego końca cysty - dodał kierownik Kliniki Ginekologii, Ginekologii Onkologicznej i Położnictwa w USK w Rzeszowie. Lekarze przeprowadzili laparotomię. Po nacięciu z cysty spuszczono ok. 100 litrów płynu. Następnie została ona wyłuszczona. Zabieg zakończył się częściową resekcją jajnika i lewego jajowodu. Nie stwierdzono innych zmian w miednicy oraz jamie brzusznej. Większość pacjentek zgłasza się do szpitala z cystami o wielkości 20-30 cm, które traktowane są jako duże. Operowany guz miał średnicę około 1 metra - zaznaczyła lek. Anna Bogaczyk. Pacjentka powiedziała, że nie zgłosiła się wcześniej do szpitala, bo się bała. Przyznała, że przed operacją cierpiała z powodu bólu pleców czy zadyszki. Nie mogła przemieszczać się na większe odległości. Zachęca inne kobiety, żeby nie obawiały się wizyt lekarskich. Jak podkreśla, to jedyna szansa, aby wyzdrowieć i wrócić do normalnego życia. Teraz myśli pozbyciu się nadmiaru skóry, powrocie do pracy i założeniu rodziny. « powrót do artykułu
  16. W Starej Dongoli, stolicy nubijskiej Makurii, jednego z najwspanialszych państw afrykańskiego średniowiecza, naukowcy z Centrum Archeologii Śródziemnomorskiej UW znaleźli ukryte pomieszczenie z niezwykłymi malunkami naściennymi. Miasto, w którym badania zapoczątkował profesor Kazimierz Michałowski, twórca polskiej szkoły archeologii śródziemnomorskiej i prekursor nubiologii, w każdym sezonie dostarcza zaskakujących odkryć. Przed dwoma laty Polacy znaleźli tam katedrę. Najnowsze odkrycie to wynik prac doktorów Lorenzo de Lellisa i Macieja Wyżgoła. Badali oni domy z epoki Funj (XVI-XIX wiek), gdy pod podłogą jednego z nich zauważyli otwór prowadzący do tajemniczego pomieszczenia. Gdy tam weszli ich oczom ukazały się unikatowe w malarstwie chrześcijańskim sceny figuralne. Widzimy na nich Matkę Boską, Chrystusa i króla nubijskiego. Król całuje dłoń zasiadającego w obłokach Chrystusa. Władca jest podtrzymywany przez archanioła Michała, który rozłożonymi skrzydłami chroni i króla, i Chrystusa. Takiego przedstawienia nie znaleziono nigdy wcześniej w malarstwie nubijskim. Intymność tej sceny wyraźnie kontrastuje z przedstawieniami na innych ścianach pomieszczenia. Na jednej widzimy Matkę Boską w dostojnej pozie, trzymającą krzyż i księgę, na drugiej zaś Chrystusa z prawą dłonią wzniesioną do błogosławieństwa i z księgą w lewej dłoni. Towarzyszące malowidłom inskrypcje w języku greckim to teksty liturgii darów. Zwykle znajdujemy je w miejscach, w których sprawowano Eucharystię poza głównym ołtarzem kościoła. Inskrypcjom greckim towarzyszy napis nubijski. Jest on bardzo trudny do odczytania. Na razie udało się stwierdzić, że wspomina ona o królu imieniem Dawid oraz zawiera prośbę do Boga o opiekę nad miastem. Dawid był królem Makurii w latach ok. 1268–1276. Walczył z sułtanatem mameluków. Początkowo z powodzeniem, jednak z czasem muzułmanie zaczęli wygrywać kolejne bitwy i w końcu zdobyli Starą Dongolę. Być może malowidła i prośba o ochronę powstały w czasie, gdy armia mameluków zbliżała się do stolicy. Równie niezwykłe co malunki, są same pomieszczenia, w których je znaleziono. Są dość małe, ale przestrzenne, kryte sklepieniami i kopułami. Pomieszczenie z wizerunkiem Dawida jest podobne do krypty, ale znajduje się 7 metrów powyżej średniowiecznego poziomu gruntu. Sąsiaduje ono z monumentalną odkrytą przed dwoma laty katedrą, którą badacze identyfikują ze wzmiankowanym w tekstach Wielkim Kościołem Jezusa. Natychmiast po odkryciu niezwykłych malowideł do pracy przystąpili konserwatorzy z UW i Wydziału Konserwacji i Restauracji Dzieł Sztuki Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Udało się zabezpieczyć malowidła. Jesienią archeolodzy wrócą do Starej Dongoli i będą okrywali kolejne jej tajemnice. Spróbują też wyjaśnić, jaką rolę odgrywał znaleziony zespół pomieszczeń i jego niezwykłe malowidła. « powrót do artykułu
  17. Papież Franciszek paradujący po Watykanie w białej, puchowej kurtce od Balenciagi, Donald Trump uciekający przed policją, Władimir Putin za kratkami. To tylko kilka z licznych przykładów zdjęć, które obiegły Internet w ciągu ostatnich miesięcy. Wszystkie mają jedną cechę wspólną – przedstawiają wydarzenia, które nigdy nie miały miejsca. Internet, jaki znamy, czeka rewolucja, a być może już jesteśmy jej naocznymi świadkami. Rozwój technologii chyba jeszcze nigdy nie wiązał się ze zmianami na taką skalę. Mowa o sztucznej inteligencji, czyli AI, która już teraz budzi zarówno fascynację, jak i niepokój. Spreparowane zdjęcia znanych osób obiegają sieć Generatywne narzędzia oparte na sztucznej inteligencji rozwinęły się w ostatnich miesiącach tak bardzo, że mówi się o przełomie. Prawdopodobnie każdy choć raz słyszał takie nazwy jak ChatGPT, Midjourney, DALL-E czy Stable Diffusion. To tylko wierzchołek góry lodowej, bo szum związany z AI jest na tyle duży, że zarówno małe, jak i wielkie przedsiębiorstwa poddają się modzie (i obietnicy zysków), wypuszczając własne aplikacje. Coraz więcej ekspertów zwraca jednak uwagę na to, jak niebezpieczna staje się moda na AI. Już teraz możemy zaobserwować jej wpływ na to, jak postrzegamy rzeczywistość. Przykładowo, poniższe „zdjęcie” zostało wygenerowane za pomocą narzędzia Midjourney i umieszczone na platformie Reddit: Grafika została prędko pochwycona i podbiła wszystkie media społecznościowe. I choć od początku było wiadomo, że została wygenerowana przez AI, to wiele osób zapomniało wspomnieć o tym fakcie, udostępniając ją dalej. Tak narodził się Balenciaga Pope, w którego prawdziwość uwierzyła duża część internautów. Papież Franciszek w kurtce Balenciagi jest bardziej zabawny niż szkodliwy, ale nie jest jedynym przykładem viralowego zdjęcia, na które nabrało się wiele osób, a które zostało najzwyczajniej w świecie spreparowane. Podobny los podzieliły między innymi obrazy przedstawiające Donalda Trumpa w pomarańczowym kombinezonie więziennym czy Władimira Putina klękającego przed Xi Jinpingiem, przewodniczącym Chińskiej Republiki Ludowej. Dlaczego problem dezinformacji staje się tak poważny? Spreparowane obrazy przedstawiające twarze znanych osób nie są niczym nowym w Internecie. Przerabianie zdjęć stało się możliwe już wtedy, gdy powstały narzędzia do obróbki graficznej (z Adobe Photoshopem na czele). Jest jednak różnica między standardowym przerabianiem zdjęć a generowaniem ich za pomocą AI. O ile obsługa programów graficznych (z zadowalającymi rezultatami) wymaga posiadania pewnych umiejętności, o tyle generowanie zdjęć i obrazów za pomocą AI jest darmowe oraz banalnie łatwe. Narzędzia korzystają z promptów, czyli tekstowych podpowiedzi. Wystarczy więc odpowiednio opisać to, co chce się uzyskać, a sztuczna inteligencja wygeneruje obraz na podstawie zapytania. Sprawia to, że właściwie każdy jest dziś w stanie generować treści, które są realistyczne, a jednocześnie nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Sianie dezinformacji, propagandy i rozpowszechnianie kłamstw nigdy nie było tak łatwe, a z drugiej strony – w przyszłości możemy mieć też problem z wiarą we wszystkie wiadomości ze względu na wyuczoną nieufność w stosunku do treści generowanych przez AI. Warto zaznaczyć, że nie tylko sfalsyfikowane zdjęcia stanowią niebezpieczeństwo związane z szerzeniem dezinformacji i „fake newsów”. Rozwój AI dotyka każdego medium. W przyszłości prawdopodobnie trzeba będzie zastanawiać się dwa razy nie tylko nad autentycznością zdjęć, ale i filmów oraz ludzkich głosów. Już teraz możliwe jest wkładanie w usta znanych osób wypowiedzi, które nigdy nie padły. Brzmi to dystopijnie, ale trzeba przyznać jedno – internauci nigdy nie zawodzą, a memy z prezydentami kłócącymi się przy grach wideo to prawdopodobnie najśmieszniejsze, co wynikło z całej tej sytuacji. Moda na AI groźna także z innych powodów Łatwość, z jaką będzie można tworzyć i rozprzestrzeniać materiały propagandowe i dezinformację, to z pewnością jeden z najważniejszych problemów, z którymi będą musieli zmierzyć się wszyscy ludzie korzystający z sieci. AI stanowi jednak również inne zagrożenia. W sklepach Play czy App Store znajdziemy masę aplikacji mobilnych używających sztucznej inteligencji: wirtualnych asystentów, czatboty, filtry upiększające albo zmieniające twarze. Aplikacje te są teraz szczególnie rozchwytywane, ponieważ „boom” na AI trwa w najlepsze. Wiele z nich to jednak w rzeczywistości tylko fasady udające autentyczne narzędzia. Moda na AI ułatwia bowiem oszustom i przestępcom rozprzestrzenianie złośliwego oprogramowania, dlatego dziś czujność jest szczególnie ważna. Warto pamiętać, by uważnie czytać opinie i komentarze na temat każdej aplikacji, którą planujemy pobrać na swoje urządzenie. Dobrze też podjąć dodatkowe środki ostrożności. Tani VPN niestety nie zapewni nam wystarczającej ochrony i nie uchroni przed pobraniem szkodliwego oprogramowania, dlatego rozsądniej jest zainwestować z porządną wirtualną sieć prywatną. Wśród „AI-sceptyków” niepokój budzi również etyka związana z ulepszaniem tej technologii, a właściwie jej brak, gdy mowa na przykład o trenowaniu sieci neuronowych. Narzędzia takie jak ChatGPT czy Midjourney nie tworzą treści z powietrza – zanim zostały wypuszczone na rynek, trenowano je na tysiącach gigabajtów materiałów umieszczonych w Internecie. Obecnie trwa spór o to, czy takie praktyki powinny być w ogóle legalne, jako że twórcy tych materiałów (w tym graficy, pisarze i inni artyści) nigdy nie wyrazili zgody na użyczenie wyników swojej pracy do trenowania systemów mogących ich w przyszłości nawet zastąpić. Jak na razie pewne jest jedno: musimy nauczyć się poważnie zastanawiać nad tym, czy to, co widzimy, na pewno jest autentyczne. « powrót do artykułu
  18. Polsko-amerykańska misja archeologiczne pracująca na stanowisku Berenike u wybrzeży Morza Czerwonego w Egipcie, odkryła w ruinach starożytnej świątyni posąg Buddy pochodzący z okresu rzymskiego. Odkrycie to potwierdza, jak ważną rolę odgrywała Berenike (obecnie Barnis) w handlu Imperium Rzymskiego ze światem zewnętrznym, w tym z Indiami. Jak wyjaśnia kierownik ekspedycji, doktor Mariusz Gwiazda, posąg Buddy mógł powstać na zamówienie jednego z bogatych indyjskich kupców, którzy przybywali do Berenike. Figura wysokości 71 centymetrów została wykonana w II wieku z kamienia pochodzącego albo z terenu dzisiejszej Turcji, albo z lokalnego materiału. Widzimy na niej Buddę, który w lewej dłoni trzyma fragment własnej szaty. Jego głowę otacza aureola z przedstawionymi na niej promieniami słonecznymi, symbolizującymi oświecony umysł. Obok widzimy kwiat lotosu. W tej samej świątyni odkryto też greckie inskrypcje z I wieku, dwie monety z II wieku wybite przez indyjską dynastię Satavahana oraz inskrypcję spisaną sanskrytem pochodzącą z czasów cesarza Filipa Araba (244–249). Berenike Troglodytica została założona w III wieku p.n.e. przez Ptolemeusza II Filadelfosa. Władca chciał mieć dostęp do afrykańskich słoni, których używał w bitwach, oraz do egzotycznych towarów. Wybrał więc południowe rubieże swojego królestwa na miejsce portu. Berenika była silnie ufortyfikowana, a stacjonujący tam żołnierze odpowiedzialni byli za transport słoni. W czasach rzymskich miasto zaczęło się szybko rozwijać. Przyjmowało statki z Arabii Południowej i Indii, stało się tętniącym życiem miastem, w którym rodziły się największe fortuny swoich czasów. Było miastem wielokulturowym, dotychczas znaleziono tam zabytki pisane w 11 językach i pismach. Archeolodzy odkryli też towary z Chin i Indii, skóry, tkaniny, ryż, sezam, kadzidło czy mirrę. Jednym z najciekawszych odkryć jest cmentarzysko kotów, psów i małp – domowych pupili, z których część pochowano wraz z ozdobnymi obrożami. Z czasem jednak bogate miasto handlowe zaczęło popadać w zapomnienie. Ostatnia pisemna wzmianka o nim pochodzi z 523 roku. Wkrótce potem Berenike zostało opuszczone i zasypały je piaski pustyni. Polsko-amerykańskie badania w Berenike prowadzone są od 2008 roku. Naukowcy z PAN przeprowadzili m.in. nieinwazyjne mapowanie stanowiska, dzięki czemu Berenike jest jednym z zaledwie 5. egipskich stanowisk archeologicznych mających niemal kompletną mapę magnetyczną. Pracami archeologicznymi w ramach Berenike Project kierują dr Mariusz Gwiazda oraz Steven. S. Sidebotham. « powrót do artykułu
  19. Przebywającej na plaży Kaimana w Honolulu samicy mniszki hawajskiej i jej szczenięciu zapewniono ochronę. Mniszka hawajska to gatunek zagrożony. Dwunastoletnia Kaiwi urodziła 14 kwietnia. Para spędzi w okolicach plaży 5-7 tygodni. Na ten okres tymczasowo ogrodzono teren. Obowiązuje zakaz zbliżania się zarówno od strony lądu, jak i wody. Rejon jest regularnie patrolowany. Jak podkreślono we wpisie Hawaii Department of Land and Natural Resources (Hawaii DLNR) na Facebooku, zastosowane środki ostrożności mają sprzyjać bezpieczeństwu publicznemu [matki bronią młodych] i chronić zwierzęta [...]. Popularna plaża Kaimana jest usytuowana w pobliżu licznych hoteli. Nieopodal znajduje się też Waikiki Aquarium. Wg National Oceanic and Atmospheric Administration, to 5. szczenię Kaiwi (RK96). W 2021 r. urodziła ona syna Lōliʻi (RP96), w 2020 córkę Noheę (RM26), w 2018 r. syna Wawamalu (RK24), a w 2016 r. córkę Kawenę (RH36). Tegoroczne szczenię i Lōliʻi są jedynymi młodymi urodzonymi przez RK96 na plaży Kaimana. Pozostałe przyszły na świat na wybrzeżu Kaiwi na wyspie Oʻahu, gdzie zresztą urodziła się sama Kaiwi (stąd jej imię). By zapewnić mniszkom wsparcie, NOAA nawiązała ścisłą współpracę ze stanowymi i miejscowymi partnerami, w tym z Hawaii DLNR, a także z miastem i hrabstwem Honolulu. We wpisie NOAA podkreślono, że populacja mniszki hawajskiej to mniej niż 1600 osobników. Przy spotkaniach zalecane jest zachowanie odległości co najmniej 15 m. Jeśli to matka z młodym, najlepiej trzymać się w odległości przynajmniej 45 m. « powrót do artykułu
  20. Naukowcy powiązali zakażenie syncytialnym wirusem oddechowym (RSV) u niemowląt ze zwiększonym ryzykiem wystąpienia astmy u 5-latków. Z artykułu Respiratory syncytial virus infection during infancy and asthma during childhood in the U.S. (INSPIRE): a population-based, prospective birth cohort study opublikowanego na łamach The Lancet wynika, że brak infekcji RSV w 1. roku życia związany jest ze znacznym zmniejszeniem rozwoju dziecięcej astmy. W badaniach przeprowadzonych przez Vanderbilt University oraz Emory University wzięło udział 1741 dzieci, z których 54% (944) zostało w pierwszym roku życia zarażonych wirusem RSV. Analiza wykazała, że odsetek 5-latków cierpiących na astmę jest większy wśród dzieci, które padły ofiarą infekcji RSV i wynosi 21%. Wśród 5-latków, które nie zaraziły się RSV na astmę cierpiało 16%. Naukowcy stwierdzili, że infekcja RSV w 1. roku życia jest powiązana z 26-procentowym wzrostem wystąpienia ryzyka astmy w wieku 5 lat w porównaniu z sytuacją, gdy do infekcji doszło po 12. miesiącu życia. Z badań wynika, że gdyby udało się uniknąć zakażeń RSV u niemowląt, to odsetek 5-latków chorujących na astmę zmniejszyłby się o 15%. Autorzy badań postanowili sprawdzić, czy powyższe statystyki wyglądają tak a nie inaczej, gdyż dzieci bardziej podatne na astmę ciężej przechodzą infekcję RSV – z mniejszym prawdopodobieństwem infekcja jest bezobjawowa – dlatego też są bardziej widoczne w statystykach. Dlatego też nie opierali się wyłącznie na dokumentacji medycznej, ale przyjrzeli się próbkom krwi dzieci pobranym, gdy miały one 12 miesięcy. W ten sposób określili, które dzieci rzeczywiście zetknęły się z wirusem. Dzięki takiemu podejściu mogli stwierdzić, że ich badania mogą pokazywać istnienie związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy RSV w niemowlęctwie a astmą. Co więcej zauważyli też związek pomiędzy wiekiem, w którym doszło do infekcji RSV, a ryzykiem astmy oraz pomiędzy natężeniem objawów zakażenia RSV a ryzykiem astmy. Oczywiście wciąż mamy tutaj do czynienia z korelacją pomiędzy RSV a astmą, jednak z uprawdopodobnionym związkiem przyczynowo-skutkowym. Dlatego też badania te mogą być dobrym punktem wyjścia do poszukiwań związków pomiędzy RSV a astmą. « powrót do artykułu
  21. Ekosfera jest tradycyjnie definiowana, jako odległość pomiędzy gwiazdą, a planetą, która umożliwia istnienie wody w stanie ciekłym na planecie. To obszar wokół gwiazdy, w którym na znajdujących się tam planetach może istnieć życie. Jednak grupa naukowców z University of Georgia uważa, że znacznie lepsze byłoby określenie „ekosfery fotosyntezy”, czyli wzięcie pod uwagi nie tylko możliwości istnienia ciekłej wody, ale również światła, jakie do planety dociera z gwiazdy macierzystej. O życiu na innych planetach nie wiemy nic pewnego. Jednak poglądy na ten temat możemy przypisać do jednej z dwóch szkół. Pierwsza z nich mówi, że na innych planetach ewolucja mogła znaleźć sposób, by poradzić sobie z pozornie nieprzekraczalnymi barierami dla życia, jakie znamy z Ziemi. Zgodnie zaś z drugą, życie w całym wszechświecie ograniczone jest uniwersalnymi prawami fizyki i może istnieć jedynie w formie podobnej do życia na Ziemi. Naukowcy z Georgii rozpoczęli swoje badania od przyznania racji drugiej ze szkół i wprowadzili pojęcie „ekosfery fotosyntezy”. Znajdujące się w tym obszarze planety nie tylko mogą utrzymać na powierzchni ciekłą wodę – zatem nie znajdują się ani zbyt blisko, ani zbyt daleko od gwiazdy – ale również otrzymują wystarczająca ilość promieniowania w zakresie od 400 do 700 nanometrów. Promieniowanie o takich długościach fali jest na Ziemi niezbędne, by zachodziła fotosynteza, umożliwiające istnienie roślin. Obecność fotosyntezy jest niezbędne do poszukiwania życia we wszechświecie. Jeśli mamy rozpoznać biosygnatury życia na innych planetach, to będą to sygnatury atmosfery bogatej w tlen, gdyż trudno jest wyjaśnić istnienie takiej atmosfery bez obecności organizmów żywych na planecie, mówi główna autorka badań, Cassandra Hall. Pojęcie „ekosfery fotosyntezy” jest zatem bardziej praktyczne i dające szanse na znalezienie życia, niż sama ekosfera. Nie możemy oczywiście wykluczyć, że organizmy żywe na innych planetach przeprowadzają fotosyntezę w innych zakresach długości fali światła, jednak istnieje pewien silny przekonujący argument, że zakres 400–700 nm jest uniwersalny. Otóż jest to ten zakres fal światła, dla którego woda jest wysoce przezroczysta. Poza tym zakresem absorpcja światła przez wodę gwałtownie się zwiększa i oceany stają się dla takiego światła nieprzezroczyste. To silny argument za tym, że oceaniczne organizmy w całym wszechświecie potrzebują światła w tym właśnie zakresie, by móc prowadzić fotosyntezę. Uczeni zauważyli również, że życie oparte na fotosyntezie może z mniejszym prawdopodobieństwem powstać na planetach znacznie większych niż Ziemia. Planety takie mają bowiem zwykle bardziej gęstą atmosferę, która będzie blokowała znaczną część światła z potrzebnego zakresu. Dlatego też Hall i jej koledzy uważają, że życia raczej należy szukać na mniejszych, bardziej podobnych do Ziemi planetach, niż na super-Ziemiach, które są uważane za dobry cel takich poszukiwań. Badania takie, jak przeprowadzone przez naukowców z University of Georgia są niezwykle istotne, gdyż naukowcy mają ograniczony dostęp do odpowiednich narzędzi badawczych. Szczegółowe plany wykorzystania najlepszych teleskopów rozpisane są na wiele miesięcy czy lat naprzód, a poszczególnym grupom naukowym przydziela się ograniczoną ilość czasu. Dlatego też warto, by – jeśli ich badania polegają na poszukiwaniu życia – skupiali się na badaniach najbardziej obiecujących obiektów. Tym bardziej, że w najbliższych latach ludzkość zyska nowe narzędzia. Od 2017 roku w Chile budowany jest europejski Extremely Large Telescope (ELT), który będzie znacznie bardziej efektywnie niż Teleskop Webba poszukiwał tlenu w atmosferach egzoplanet. Z kolei NASA rozważa budowę teleskopu Habitable Exoplanet Observatory, który byłby wyspecjalizowany w poszukiwaniu biosygnatur na egzoplanetach wielkości Ziemi. Teleskop ten w 2035 roku miałby trafić do punktu L2, gdzie obecnie znajduje się Teleskop Webba. « powrót do artykułu
  22. Niezależnie od techniki depilacji, na którą się zdecydujesz, Twoja skóra będzie potrzebować odpowiedniego przygotowania. Zarówno depilacja maszynką, kremem, pastą cukrową czy woskiem wymaga właściwego zadbania o skórę - oczywiście przed i po zabiegu. Jakie kroki pielęgnacyjne warto podjąć, aby uniknąć podrażnienia czy uszkodzenia skóry? Postaramy się rozwiać wszystkie Twoje wątpliwości. Mamy dla Ciebie przydatne wskazówki i porady pielęgnacyjne. Czytaj dalej! Skuteczna depilacja - jak zacząć? Najlepszym sposobem na skuteczną depilację jest oczywiście dobranie takiej metody, która będzie dla Ciebie najwygodniejsza i najbezpieczniejsza. Możesz zdecydować się na różne metody, w zależności od własnych upodobań, dostępnego czasu czy budżetu. W tym artykule nie będziemy skupiać się jednak na depilacji laserowej, gdyż jest ona wykonywana w gabinetach kosmetycznych. Nasze wskazówki będą natomiast dotyczyć przygotowania skóry do takiej depilacji, którą możesz wykonać sama w domowym zaciszu. Jaki rodzaj depilacji można łatwo i bezpiecznie wykonać w domu? Oczywiście depilację za pomocą: maszynki do golenia; kremów do depilacji; depilatora elektrycznego; pasty cukrowej; wosku do depilacji. Sposobów na domową depilację skóry jest wiele. I z pewnością wiele z tych metod już przetestowałaś, a może nawet masz swoją ulubioną. Warto wypróbować kilka z nich na własnej skórze, aby znaleźć taką, która będzie dla Ciebie najlepsza. Jednak te próby nigdy nie powinny prowadzić do uszkodzenia czy podrażnienia skóry. Dlatego właśnie tak ważne jest odpowiednie jej przygotowanie do zabiegu oraz pielęgnacja pozabiegowa. Pamiętaj również o tym, że nie każda metoda depilacji będzie odpowiednia dla Twojej skóry. Jeśli masz niski próg bólu, a Twoja skóra jest skłonna do podrażnień - wówczas odradzamy depilację woskiem, a polecamy depilację chemiczną, czyli z pomocą specjalnego kremu (zobacz na https://www.cocolita.pl/kremy-do-depilacji). Natomiast jeśli posiadasz skórę naczynkową (popękane naczynka, pajączki czy żylaki na nogach) wówczas zrezygnuj z elektrycznego depilatora na rzecz delikatniejszej maszynki czy dedykowanego kremu. Oceń stan swojej skóry przed depilacją Bardzo ważnym krokiem w przygotowaniu skóry do depilacji jest dokładne ocenienie jest stanu i kondycji. Dlaczego to takie ważne? Przyjrzenie się swojej skórze przed depilacją pozwala na uniknięcie niepotrzebnych podrażnień i bólu. Jeśli na Twoje skórze występują zaczerwienienia, krostki, drobne ranki czy inne uszkodzenia - przełóż zabieg depilacji na później. Każde uszkodzenie bariery skórnej jest bowiem przeciwwskazaniem do depilacji, niezależnie od metody. Nigdy nie pozwól na to, aby krem do depilacji dostał się np.: do rany na skórze. Jeśli masz strupki na skórze - nie usuwaj wówczas włosków z tego obszaru. Zapobiegniesz w ten sposób nie tylko dodatkowemu podrażnieniu, ale również ewentualnemu zakażeniu ran. Zawsze na pierwszym miejscu stawiaj zdrowie swojej skóry. Zabieg depilacji nie powinien na nią negatywnie wpływać. Przygotowanie skóry do depilacji - podstawowe zasady Po wyborze odpowiedniej metody i ocenieniu kondycji skóry możesz rozpocząć etap przygotowania skóry do depilacji. Jeśli zdecydujesz się na depilację maszynką wykonaj peeling skóry w tych obszarach, które będziesz depilować. Jednak nie rób tego bezpośrednio przed zabiegiem usuwania niechcianych włosków, maszynka może wtedy za bardzo podrażnić naskórek. Depilacja maszynką należy do najczęściej wybieranych metod usuwania owłosienia ze względu na oszczędność czasu. Należy jednak pamiętać o tym, że po depilacji maszynką włosy stosunkowo szybko odrastają. Ale można je potem ponownie ekspresowo usunąć ;) Wskazówka: Zrób peeling skóry na 2-3 dni przed zabiegiem depilacji. Peeling dokładnie oczyści skórę, usunie nagromadzony martwy naskórek oraz lekko uniesie włoski, co ułatwi Ci depilację maszynką. Natomiast jeśli wybierzesz depilację chemiczną, pamiętaj o wykonaniu próby uczuleniowej. Kremy do depilacji są kosmetykami bezpiecznymi dla skóry, ale ze względu na swoje silne działanie mogą prowadzić do reakcji alergicznej. Jak zatem poprawnie zrobić próbę uczuleniową danego produktu? Wskazówka: nanieś niewielką ilość produktu na skórę (w okolicy nadgarstka), w potem obserwuj czy nie pojawia się zaczerwienienie lub wysypka. Jeśli reakcja alergiczna nie występuje, możesz nałożyć krem na partię ciała, którą chcesz wydepilować. Krem nałożony na skórę wnika do łodygi włosa i rozpuszcza w nim keratynę, która stanowi jego główny składnik budulcowy. Usuwanie niechcianych włosków kremem jest więc bezbolesne i przynosi o wiele dłuższe efekty. Skóra pozostaje gładka nawet do 2 tygodni, a włoski odrastają słabsze. Kremy nie prowadzą do mechanicznego uszkodzenia skóry, co może mieć miejsce przy innych metodach depilacji. Kremy to również bardzo uniwersalne produkty, które sprawdzą się w depilacji praktycznie każdej partii ciała (twarz, pachy, ręce, nogi czy okolice bikini). Wskazówka: przed depilacją kremem warto wziąć kąpiel w ciepłej wodzie, która dodatkowo zmiękczy włoski. Jednak do tej kąpieli nie dodawaj żadnych olejków, bo pozostawiają one tłustą warstwę na skórze. A to może w dalszym etapie utrudnić depilację kremem. Czy należy nawilżać skórę przed depilacją? Powszechnie już wiadomo, że skórę po zabiegu depilacji należy dobrze nawilżyć. Pomaga to ukoić wszelkie podrażnienia oraz zapobiega nadmiernemu przesuszeniu skóry. Czy jednak warto też zastosować balsam nawilżający tuż przed depilacją? Odradzamy stosowanie nawilżających kosmetyków przed zabiegiem depilacji. Dlaczego? Skóra, z której chcemy usunąć owłosienie powinna być dokładnie oczyszczona i osuszona. Każda tłusta warstwa na skórze (krem, balsam, olejek) utrudnia depilację, zwłaszcza jeśli wybierzemy metodę chemiczną. Negatywnie na skuteczność depilacji mogą też wpłynąć takie czynniki jak: sebum, pot, resztki kosmetyków czy nadmiar martwego naskórka. Dlatego zawsze oczyszczaj i osuszaj skórę przed depilacją. A po zabiegu możesz już do woli nawilżać i natłuszczać skórę, co z pewnością przyniesie jej ukojenie. « powrót do artykułu
  23. System wczesnego ostrzegania oraz zachowanie się ludności aż o 45% zmniejszyły liczbę cywilnych ofiar napaści Rosji na Ukrainę w ciągu pierwszych kilku miesięcy, informują naukowcy z University of Michigan (UMich), University of Chicago oraz Ipsos. To pierwsze badania, w których połączono innowacyjną metodologię i dogłębną wiedzę geopolityczną do przeprowadzenia analizy efektywności współczesnych systemów ostrzegania podczas ataków powietrznych. Wnioski z badań przydadzą się nie tylko Ukrainie, ale i 39 innym krajom, które stworzyły podobne systemy ostrzegania. Ukraina postawiła na hybrydowy system, który łączy tradycyjne syreny z aplikacją na smartfony, na którą przysyłane są alerty i zachęty do zejścia do schronu. Dotychczas jednak nikt nie zbadał efektywności takich rozwiązań. David Van Dijcke z UMich, Austin Wright z UChicago i Mark Polyak z Ipsosa chcieli sprawdzić, jak ludzie reagują natychmiast po alercie, czy sposób reakcji zmienia się w czasie i co powinni zrobić rządzący, by ostrzeżenia wciąż odnosiły skutek. Naukowcy przeanalizowali zachowanie obywateli podczas ponad 3000 alarmów lotniczych. Dane zebrali z 17 milionów smartfonów obywateli Ukrainy. Analizy wykazały, że ostrzeżenia odegrały kluczową rolę w zapewnieniu bezpieczeństwa cywilom, ale pokazały również, że z czasem ludzie coraz słabiej na nie reagują, co może mieć związek z normalizowaniem przez nich ryzyka w czasie wojny. Uczeni stwierdzili, że gdyby nie pojawiło się zjawisko „zmęczenia alarmami”, a reakcja ludzi byłaby równie silna jak na samym początku wojny, to udałoby się dodatkowo uniknąć 8–15 procent ofiar. Zmniejszanie się wrażliwości społeczeństwa na alarmy to powód do zmartwień. Może to bowiem prowadzić do większych strat w miarę trwania wojny, tym bardziej, że obserwujemy coraz większą liczbę ataków za pomocą pojazdów bezzałogowych, mówi profesor Wright. Przyzwyczajenie się do niebezpieczeństwa i słabsza reakcja na alerty pojawia się niezależnie od sposobu, w jaki różni ludzie adaptują się do warunków wojennych. Jednak, jak się okazuje, takie osłabienie reakcji nie jest nieuniknione. W tych dniach, w których rząd Ukrainy publikował specjalne obwieszczenia dotyczące wojny, ludność silniej reagowała na alerty. To pokazuje, jak ważną rolę odgrywa Kijów w utrzymaniu morale i nadziei w czasie inwazji, wyjaśnia Van Dijcke. « powrót do artykułu
  24. Specjaliści z Wydziału Medycyny Weterynaryjnej Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu (UPWr) zrekonstruują część dzioba samicy dzioboroga abisyńskiego (Bucorvus abyssinicus) z ZOO Łódź. Joanna, bo tak ptak ma na imię, uległa kiedyś wypadkowi i połamała sobie dziób. Obecna proteza nie jest, niestety, trwała. Ostatnio dzioboróg przeszedł w Klinice Chirurgii UPWr tomografię dzioba. Dziób, poza tym, że jest „paszczą” do jedzenia, pełni jeszcze wiele innych funkcji: [jest wykorzystywany do] pielęgnowania upierzenia, budowania gniazda, wychowywania młodych. Jest jak twarz i dłonie naraz dla człowieka – opowiada dr Anna Bunikowska, lekarka weterynarii w Miejskim Ogrodzie Zoologicznym w Łodzi. Dr Tomasz Piasecki, adiunkt z Katedry Epizootiologii z Kliniką Ptaków i Zwierząt Egzotycznych UPWr, wyjaśnia, że wykonanie dobrej i trwałej protezy nie jest wcale łatwe. Wcześniej naukowcy wypożyczyli okaz z Muzeum Przyrodniczego Uniwersytetu Wrocławskiego i wykonali tomografię jego kompletnego dzioba. [...] Dziś wykonaliśmy tomograf dzioba Joanny i na tej podstawie będziemy mogli przystąpić do projektu protezy. Musimy się też zastanowić, jak potem tę protezę przymocować. Dziób będzie prawdopodobnie wydrukowany w [...] 3D z odpowiedniego tworzywa i koniecznym będzie lekkie jego skrócenie, by móc go stabilnie zamocować - podkreśla specjalista. Prace i przygotowania jeszcze trochę potrwają. Zgodnie z planem, zabieg rekonstrukcji ma zostać przeprowadzony w klinice UPWr za 1-1,5 miesiąca. Dziobórg (in. dzioborożec) abisyński występuje w środkowej Afryce na południe od Sahelu.  Samce są nieco większe od samic. Gatunek ten zamieszkuje sawanny, regiony kamieniste, a także półpustynne zakrzewienia. Lubi krótszą roślinność, która ułatwia mu żerowanie na bezkręgowcach i małych kręgowcach (ptak odżywia się m.in. pająkami, gąsienicami, żółwiami czy jaszczurkami). B. abyssinicus jest narażony na wyginięcie. « powrót do artykułu
  25. Wysłana przez Zjednoczone Emiraty Arabskie marsjańska misja Hope wykonała pierwsze zdjęcia księżyca Deimos w wysokiej rozdzielczości. Deimos to mniejszy i mniej zbadany z dwóch księżyców Marsa. Dzięki odpowiedniej orbicie Hope możliwe było wykonanie zdjęć Deimosa z każdej strony. Jak poinformował główny naukowiec misji, Hessa Al Matroushi z Mohammed Bin Rashid Space Centre, fotografie wykonano z odległości 100 kilometrów. Na pokładzie Hope znajdują się trzy instrumenty naukowe: spektrometr działający w ultrafiolecie, spektrometr podczerwieni oraz aparat o wysokiej rozdzielczości. Dzięki już przeprowadzonym przez Hope badaniom wiemy, że spektrum Deimosa w zakresie ultrafioletu odpowiada spektrum drugiego z księżyców, Fobosa. To oznacza, że oba prawdopodobnie pochodzą z Marsa, od którego się oddzieliły. Celem misji Hope jest badanie atmosfery Marsa. Została ona niedawno przedłużona na kolejny rok, z nadzieją, że uda się przeprowadzić badania wpływu zmian cykli słonecznych na Czerwoną Planetę. Misja ZEA ma również pomóc organizatorom kolejnych wypraw. Takich jak na przykład japońska Martian Moon Exploration, która ma ruszyć w przyszłym roku w kierunku Fobosa i Deimosa. Japończycy chcą lepiej zbadać oba księżyce i pobrać próbki z Fobosa. "Bardzo ważnym jest, by jedna misja przynosiła korzyści innym. Nikt nie jest w stanie przeprowadzić wszystkich badań", podkreśla Al Matroushi. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...