Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36962
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    225

Odpowiedzi dodane przez KopalniaWiedzy.pl


  1. Sztuczna inteligencja tworząca grafiki niejednokrotnie przedstawia tak dziwaczne obiekty, że od razu można rozpoznać jej „dzieło”. Dlatego gdy fotograf, posługujący się pseudonimem Miles Astray, zrobił bardzo nietypowe zdjęcie flaminga, postanowił wysłać je na konkurs dla sztucznej inteligencji, by udowodnić, że nie tylko AI może może skutecznie konkurować z ludźmi, ale i ludzie z AI.

    Na fotografii, wykonanej przez Milesa na Arubie, flaming wygląda jak pierzasta różowa kulka na nogach. Głowy ptaka nie widać, gdyż właśnie postanowił podrapać się dziobem, a kąt pod jakim Miles zrobił zdjęcie sprawił, że całość wygląda jak nieudana grafika autorstwa AI. Milesa do wystartowania w konkursie dla sztucznej inteligencji zainspirowały wydarzenia takie jak sprzed roku, gdy konkurs artystyczny organizowany przy okazji California Fair Trade wygrał artysta, który stworzył swoje dzieło za pomocą oprogramowania do generowania obrazów na podstawie tekstu.

    Miles zgłosił więc swoją fotografię do kategorii AI w 1893 Awards' Color Photography Contest. Jurorami konursu są przedstawiciele tak znanych firm jak Christie's, Getty Images czy New York Times. Moja praca, FLAMINGONE, była idealnym kandydatem. Jest surrealistyczna i trudno sobie wyobrazić takie ujęcie, a jednak jest ono prawdziwe, stwierdził artysta na swojej witrynie.

    I stało się coś, czego trudno było się spodziewać. Zdjęcie Milesa zajęło trzecie miejsce w kategorii AI oraz wygrało nagrodę publiczności. Dopiero po ogłoszeniu wyników jego autor ujawnił, że nie jest to grafika wykonana za pomocą algorytmów sztucznej inteligencji, ale prawdziwa fotografia. Miles oświadczył, że sukces jego zdjęcia dowodzi, iż treści tworzone przez człowieka nie straciły na znaczeniu, Matka Natura i jej interpretacja przez człowieka wciąż biją maszyny na głowę, a kreatywność i emocje to coś więcej niż ciąg bitów.

    Jury zdecydowało o odebraniu Milesowi nagrody i wręczeniu jej innemu uczestnikowi konkursów. Lily Fireman, dyrektor i współzałożycielka Creative Resource Collective, która organizuje konkurs, pochwaliła Milesa za jego słowa. To ważne oświadczenie złożone w odpowiednim czasie. Jednak nie chcemy, by przypadek ten zniechęcił artystów do zgłaszania prac wykonanych za pomocą AI. Dodała, że jej zespół będzie chciał nawiązać współpracę z Astrayem i przedyskutować kwestie związane z tworzeniem obrazów przez sztuczną inteligencję.


    « powrót do artykułu

  2. Zima lat 1739/1740 jest znana jako jedna z najzimniejszych w Europie od czasu wykonywania pomiarów. Rozpoczęła się w październiku 1739 roku, a zakończyła w czerwcu 1740. Fale zimna i opady śniegu pojawiły się w listopadzie, następnie w styczniu, lutym i marcu. Najtrudniejsze warunki panowały w styczniu 1740 roku. Zamarzły przybrzeżne wody Bałtyku, a Wisła zamarznięta była do połowy kwietnia. Grubość pokrywy lodowej przekraczała 50 centymetrów.

    Gdy lody zaczęły się roztapiać, doszło do potężnych powodzi, zniszczenia upraw, śmierci zwierząt hodowlanych i wysokiej śmiertelności wśród ludzi. Głód, który zapanował w Irlandii w latach 1740–1741 – znany Irlandczykom jako Bliain an Áir, Rok rzezi – mógł zabić nawet 20% mieszkańców wyspy.

    W tym czasie w wielu miejscach dokonywano już regularnych pomiarów temperatury i ciśnienia. Profesor Stefan Brönnimann i jego koledzy z Uniwersytetu w Bernie oraz doktor Janusz Filipiak z Uniwersytetu Gdańskiego, chcieli dowiedzieć się, co wywołało tak wielkie anomalie temperaturowe, które wyraźnie kontrastowały z gorącymi latami 30. XVIII wieku. W tym celu wykorzystali pomiary wykonywane w Gdańsku, Berlinie, Wersalu, szwajcarskim Saint-Blaise i innych miejscach, by zrekonstruować temperatury, ciśnienia i wzorce pogodowe. Z ich badań wynika, że zimy z lat 1737–1740 mogły być na północnych szerokościach najzimniejszymi w ciągu ostatnich 300 lat, a rok 1740 była najzimniejszym rokiem w Europie Środkowej w ciągu ostatnich 600 lat, z najzimniejszym okresem 12-miesięcznym od listopada 1739 do października 1740.

    Przyczyną takiego stanu rzeczy była konkretna sekwencja zjawisk pogodowych. Rozpoczęło się od układu wysokiego ciśnienia nad Skandynawią (Scandinavian Blocking – SB), który skierował zimne kontynentalne powietrze do Europy Środkowej, niedługo później obszar wysokiego ciśnienia dominował nad Irlandią, przez co do środkowej Europy zawitało zimne powietrze znad Północnego Atlantyku. Całe lato w Europie Środkowej było zdominowane przez to zimne wilgotne powietrze. Autorzy badań zauważają też, że chłody rozpoczęły się już jesienią 1739 roku, a zimy lat 1740/1741 oraz 1741/1742 również były surowe, co wskazuje na wieloletnie zjawisko.

    Rok 1740 rozpoczął się od ujemnej fazy oscylacji północnoatlantyckiej, która nie była jednak ekstremalna. Szczególnie warte podkreślenia jest pojawienie się zimnego powietrza w styczniu 1740 roku, gdyż anomalie temperaturowe sięgnęły wówczas -6 odchyleń standardowych. Czy przyczyną tego zjawiska było nagłe ocieplenie stratosferyczne (SSW)? Oczywiście nie mamy na to żadnych dowodów, ani nawet jasnych poszlak. SSW jest powiązane z rozpadem wiru polarnego i może wpływać na pogodę na powierzchni przez 30–60 dni. Jego możliwymi konsekwencjami jest napływanie zimnego powietrza do Europy Północnej. Nierzadko zdarza się, że SSW jest poprzedzane takim układem ciśnienia, do którego w pewnym stopniu było podobne ciśnienie z grudnia 1739 roku. Po opisanym wydarzeniu przez większą część roku nad Europą panował ujemny wzorzec cyrkulacji EA (East Atlantic), stwierdzają autorzy badań.

    Być może do wyjątkowo zimnego roku przyczyniły się też bardziej odległe, zewnętrzne wydarzenia. Najbardziej prawdopodobnym jest erupcja japońskiego wulkanu Tarumae, do której doszło pomiędzy 19 a 31 sierpnia 1739 roku. Jednak, jak wynika z badań, jest mało prawdopodobne, by wpłynęła ona na anomalie cyrkulacji z 1740 roku. Z modeli pogodowych wynika też, że w latach 1739/1740 mogło pojawić się zjawisko El Niño. Jednak istnieje wysoki stopień niepewności co do jego rekonstrukcji przed 300 lat.

    Rok 1740 był prawdopodobnie najzimniejszym rokiem w Europie Środkowej od 1421 roku. Średnia roczna temperatura była wówczas niższa o 2 stopnie Celsjusza od średniej rocznej z okresu preindustrialnego, a długotrwała zima 1739/1740 była najzimniejsza średnich szerokościach geograficznych od roku 1700. Zima 1739/1740 i cały zimny rok 1740 miały poważne konsekwencje dla społeczeństw w Europie. Przyniosły wzrost cen i głód. Istotne jest, by określić jej przyczyny. Nawet jednak tak ekstremalne zjawiska bledną przy zmianach, jakie obserwujemy od 120 lat. Nasza analiza ujawniła, że zimno było spowodowane wyżem nad Skandynawią w styczniu, następnie pojawieniem się negatywnej fazy EA wiosną, zimnymi i wilgotnymi cyklonami w lecie oraz ponowną negatywną EA. Większość tych zjawisk została spowodowana lokalną zmiennością.


    « powrót do artykułu

  3. Po raz pierwszy od listopada 2023 roku Voyager 1 podjął standardowe badania naukowe. Usunięcie usterki, która niespodziewanie pojawiła się pod koniec ubiegłego roku, zajęło inżynierom z NASA ponad pół roku. Problem został częściowo rozwiązany w kwietniu, gdy udało się spowodować, że leciwy pojazd kosmiczny zaczął przysyłać dane inżynieryjne. Trzy tygodnie później, 19 maja, wysłano polecenie przysyłania danych naukowych. Dwa z czterech instrumentów zaczęły normalnie pracować, dwa kolejne wymagały dalszych działań. W końcu się udało i wszystkie cztery dostarczają danych naukowych.

    To jednak nie koniec prac na Voyagerze 1. Inżynierowie chcą jeszcze ponownie zsynchronizować oprogramowanie odmierzające czas na sondzie, by jej trzy komputery pokładowe jednocześnie wykonywały polecenia. Ponadto przeprowadzą prace na cyfrowym magnetofonie. Niektóre z danych dotyczący badań plazmy są rejestrowane na taśmie i wysyłane na Ziemię 2 razy w ciągu roku. To jednak wyjątek, większość danych naukowych trafia do nas bez ich uprzedniego nagrywania.

    Voyager 1 i bliźniaczy Voyager 2 to jedyne pojazdy kosmiczne, które dostarczają danych z przestrzeni międzygwiezdnej. Znajdują się bowiem poza heliosferą, obszarem zdominowanym przez wiatr słoneczny i pole magnetyczne naszej gwiazdy. Voyager 1 znajduje się odległości 24,38  miliardów kilometrów od Ziemi, a Voyagera 2 dzieli od nas 20,36 miliardów kilometrów. W bieżącym roku będziemy obchodzili 47. rocznice ich wystrzelenia. To najdłużej działające pojazdy kosmiczne w historii ludzkości.

    Do awarii Voyagera 1 doszło 14 listopada, gdy przestały docierać do nas użyteczne dane naukowe i inżynieryjne. W marcu ustalono, że zepsuł się jeden z układów scalonych odpowiedzialnych za przechowywanie danych z komputera FDS (flight data system). Komputer ten zbiera i łączy dane naukowe oraz inżynieryjne, a następnie wysyła je za pośrednictwem komputera TMU (telemetry modulation unit). Przez awarię układu i utratę zawartego w nim kodu, przesyłane z Voyagera dane były nieczytelne. Specjaliści z NASA postanowili więc przenieść ten kod w inne miejsce FDS. Jednak żadna z dostępnych lokalizacji nie była na tyle pojemna, by pomieścić cały kod, więc trzeba było go podzielić, wgrać w różne miejsca i upewnić się, że działa on jako całość. Prace trzeba było prowadzić niezwykle ostrożnie. Ponadto Voyager znajduje się w odległości niemal 1 doby świetlnej od Ziemi, zatem od wysłania jakiejkolwiek komendy mijają 2 doby, zanim dotrze potwierdzenie, że została prawidłowo wykonana.

    Voyager 1 porusza się z prędkością niemal 61 000 km/h względem Słońca. Za 300 lat dotrze do wewnętrznych obszarów Obłoku Oorta. Naukowcy obliczyli też, kiedy wysłane przez człowieka pojazdy – Voyager 1, Voyager 2, Pioneer 10 i Pioneer 11 – zbliżą się do gwiazd innych niż Słońce.


    « powrót do artykułu
    • Lubię to (+1) 1

  4. Z artykułu, opublikowanego na łamach Conservation Biology, dowiadujemy się, że gdyby z wysp odległych archipelagów usunąć inwazyjne szczury zawleczone tam przez ludzi i doprowadzić do odnowienia zniszczonej rodzimej roślinności, to wyspy takie stałyby się domem dla setek tysięcy par ptaków morskich. Autorzy artykułu, naukowcy z Lancaster University, Université de Montpellier oraz Zoological Society of London przeprowadzili pierwsze badania tego typu, podczas których sprawdzili również, czy wody otaczające takie wyspy zawierają wystarczającą liczbę ryb, by podtrzymać obecność dużych populacji ptaków.

    Od dawna wiadomo, że inwazyjne gatunki, takie jak szczury, dziesiątkują rodzime populacje ptaków morskich na wyspach. Zjadają jaja, pisklęta, czasem atakują nawet dorosłe osobniki. Udowodniono też, że programy eradykacji inwazyjnych zwierząt mogą zakończyć się sukcesem. To jednak nie wystarczy. Gdy dysponujemy ograniczonymi zasobami na projekt odnowienia rodzimej populacji na wyspach, musimy też wiedzieć, czy w otaczających je wodach jest wystarczająco dużo ryb, by ptaki miały źródło pożywienia. To szczególnie ważne w obliczu przełowienia oceanów i zmiany klimatu, mówi główna autorka badań doktor Ruth Dunn z Lancaster University.

    Uczeni skupili się na Archipelagu Chagos na Oceanie Indyjskim. Przeprowadzili symulacje trzech scenariuszy, zgodnie z którymi inwazyjne szczury zostają usunięte ze wszystkich 25 wysp, a naturalna roślinność zostaje odnowiona w różnym stopniu. Okazało się, że im bardziej przywrócony zostanie naturalny krajobraz, tym więcej ptaków będzie mogło zasiedlić wyspy.

    W scenariuszu samego tylko usunięcia szczurów populacja wychowujących młode rybitw cienkodziobych, głuptaków czerwononogich oraz rybitw czarnogrzbietych powinna zwiększyć się 18-krotnie, do 24 000 par. Jeśli do tego na połowie powierzchni wysp zostanie przywrócona rodzima roślinność, populacja wspomnianych gatunków wyniesie 83 000 par, a przy odnowieniu roślinności na 3/4 obszaru wysp można spodziewać się, że zamieszka tam ponad 280 000 par ptaków. To zapewniłoby korzyści nie tylko wymienionym trzem gatunkom ptaków, ale całej okolicznej przyrodzie. Ptaki morskie odgrywają ważną rolę w obiegu substancji odżywczych pomiędzy wyspami, oceanami i rafami koralowymi. Ich odchody są ważnym źródłem azotu i fosforu. Można by się na przykład spodziewać odrodzenia okolicznych raf koralowych, nawożonych przez odchody ptaków. A wraz z odrodzeniem raf zwiększyłaby się populacja ryb. W tym i tak ważnych rodzin jak skarusowate (papugoryby), które żywią się glonami i obumarłymi koralowcami, pielęgnując w ten sposób rafy koralowe.

    Badania pokazują więc, że usunięcie z wysp inwazyjnych gatunków i odrodzenie roślinności może być zbawienne nie tylko dla rodzimych ptaków, ale również dla całego otoczenia wysp. Działania takie mają więc bardzo głęboki sens, a ich pozytywne skutki sięgają znacznie dalej niż to, co widać na pierwszy rzut oka.


    « powrót do artykułu

  5. Podróżowanie samolotem z psem nie jest łatwe. Linie lotnicze akceptują na pokładzie tylko małe psy, które muszą być trzymane w klatkach umieszczonych pod siedzeniami. Większe psy – z wyjątkiem przewodników – przewożone są w przestrzeni bagażowej pod pokładem. Dla zwierzęcia jest to sytuacja niezwykle stresująca. Firma Bark, producent zabawek, przysmaków i żywności dla psów zainaugurowała linie lotnicze, w których psy są szczególnie mile widziane na pokładzie.

    Linie Bark Air powstały we współpracy z niewielką prywatną firmą Talon Air, która posiada flotę samolotów Gulfstream G500. Dzięki temu psy i ich właściciele mogą wspólnie podróżować w kabinie. Przed startem psy otrzymują przekąski oraz słuchawki zmniejszające poziom hałasu docierający do uszu. W czasie lotu zaś są obsługiwane przez załogę na równi z ludźmi. Nie muszą też siedzieć w klatkach. Mogą zostać ze swoim właścicielem lub bawić się z innymi psami na pokładzie. Uważamy, że pies powinien być przy właścicielu i być obsługiwany równie dobrze, a nawet lepiej, co ludzie, stwierdził wiceprezes Bark, Dave Stangle.

    Pierwszy lot, z Nowego Jorku do Los Angeles, odbył się pod koniec maja. Samolot był pełen i ludzi, i psów. Trzeba przyznać, że bilety nie są tanie. Za lot człowieka i psa z Nowego Jorku do Los Angeles trzeba zapłacić 6000 USD, a trasa Nowy Jork–Londyn została wyceniona na 8000 dolarów. Firma przyznaje, że ceny są zaporowe dla większości ludzi, jednak w miarę wzrostu popytu, powinny spadać. Jej przedstawiciele zwracają uwagę, że wszystkie nowości, telefony, samochody, telewizory, podróże koleją czy samolotami, były początkowo drogie, a do spadku cen doprowadzało masowe korzystanie z towarów i usług.

    Linie lotnicze, które wożą psy w luku bagażowym, starają się zapewnić im maksymalny komfort i bezpieczeństwo. Jednak nie jest to przyjemne doświadczenie. Przekonał się o tym prezes Bark, Matt Meeker, który w luku spędził czterogodzinny lot z Florydy do Nowego Jorku. Nie wiem, dlaczego ktokolwiek miałby robić to własnemu psu. To horror. Musi być lepszy sposób, stwierdził.

    Bark Air to nie pierwsze linie lotnicze oferujące loty przyjazne psom. Firma K9Jets od dwóch lat lata prywatnymi odrzutowcami między Dubajem, Los Angeles, Paryżem Frankfurtem, Hawajami, Lizboną czy New Jersey. Oferty, oszczędzające psom stresu związanego z podróżowaniem  w roli bagażu, mają też NetJets czy VistaJet. To wszystko jednak niewielkie firmy, które dysponują flotą małych prywatnych odrzutowców. Podróż nie jest więc tania. Pozostaje więc mieć nadzieję, że i wielkie linie lotnicze dopuszczą z czasem możliwość podróżowania w kabinie ze swoim psem, tak jak zezwalają na obecność psa-przewodnika.


    « powrót do artykułu
    • Pozytyw (+1) 2

  6. Młode obiekty gwiazdowe (YSO), odkryte niedawno w pobliżu supermasywnej czarnej dziury Sagittarius A* znajdującej się w centrum Drogi Mlecznej, zachowują się inaczej, niż oczekiwano. Obecność czarnej dziury powoduje, że obiekty te tworzą formacje. Ich zachowanie opisał na łamach Astronomy & Astrophysics zespół naukowców z Niemiec i Czech.

    Przed około 30 laty w bezpośrednim sąsiedztwie Sgr A* odkryto gwiazdy typu S, które w ciągu kilku lat obiegały czarną dziurę, poruszając się z prędkością kilkunastu tysięcy kilometrów na godzinę. Były one zaskakująco młode, jak na miejsce, w którym je zaobserwowano. Teorie przewidywały bowiem, że w bezpośrednim pobliżu czarnej dziury powinny znajdować się wyłącznie stare słabo świecące gwiazdy. Postęp technologiczny sprawił, że zaczęliśmy dostrzegać coraz więcej szczegółów w pobliżu Sgr A*. W 2012 roku odkryto tam tajemniczy obiekt, który uznano za chmurę gazu wchłanianą przez czarną dziurę. Dość szybko okazało się, że hipoteza nie jest prawdziwa, jednak przez lata nikt nie potrafił wyjaśnić, czym jest ten obiekt. Z czasem zaczęło pojawać się coraz więcej dowodów wskazujących, że to młody obiekt gwiazdowy otoczony chmurą pyłu.

    W międzyczasie zaczęto odkrywać kolejne takie obiekty o podobnych właściwościach. Okazało się, że są one znacząco młodsze, niż wcześniej odkryte szybkie gwiazdy. Co ciekawe, te YSO wykazują podobne zachowanie jak gwiazdy S. Również i one obiegają supermasywną czarną dziurę z dużą prędkością. Już gwiazdy S były zadziwiająco młode. A obecność gwiezdnego przedszkola, jakie tworzą YSO, to coś zupełnie niezrozumiałe na gruncie współczesnych teorii, mówi doktor Florian Peißker z Instytutu Astrofizyki na Uniwersytecie w Kolonii.

    Na pierwszy rzut oka grupa tworzona przez YSO i gwiazdy S przypomina chaotycznie rojące się pszczoły. Jednocześnie jednak zauważono, że w ułożeniu tych obiektów występują pewne wzorce. Naukowcy wykazali, że YSO i gwiazdy S są zorganizowane w pewien charakterystyczny sposób w trójwymiarowej przestrzeni. To oznacza, że istnieją pewne preferowane układy gwiezdne. Rozkład obu rodzajów gwiazd jakby sugerował, że obecność czarnej dziury wymusza na nich przyjęcie zorganizowanej formy, dodaje uczony.


    « powrót do artykułu

  7. Grupa fizyków pracujących w CERN pod kierunkiem profesor Reginy Deminy z University of Rochester wykazała istnienie splątania kwantowego pomiędzy najbardziej masywnymi z cząstek elementarnych, kwarkami t (kwarkami wysokimi, kwarkami prawdziwymi). Splątanie polega na takim powiązaniu ze sobą obiektów, że zmiana stanu jednego z nich skutkuje natychmiastową zmianą stanu obiektów splątanych. To tajemnicze zjawisko tak bardzo niepokoiło Alberta Einsteina, że nazwła je „upiornym działaniem na odległość”.

    Dotychczas obserwowaliśmy splątanie kwantowe pomiędzy stabilnymi cząstkami, jak fotony czy elektrony. Jednak profesor Demina i jej grupa splątali niestabilne kwarki t z ich odpowiednikami z antymaterii, antykwarkam t. Tym samym potwierdzili wyniki badań przeprowadzonych w CERN-ie w ostatnich miesiącach. Potwierdzenie splątania pomiędzy najcięższymi z cząstek elementarnych, kwarkami t, otwiera drogę do badań kwantowego świata przy energiach, które były dotychczas niedostępne, stwierdzają autorzy osiągnięcia.

    Kwarki t, których masa dorównuje masie atomu złota, powstają w akceleratorach cząstek. Nie jesteśmy w stanie wykorzystać ich w praktyce, ale badania nad ich splątaniem i tym, co – ewentualnie – ostatecznie prowadzi do końca stanu splątanego, może pomóc w lepszym zrozumieniu zjawisk kwantowych.

    Podczas nowych pomiarów w CMS po raz pierwszy zbadano splątanie spinu kwarka t i antykwarka t. Obie cząstki znajdowały się w dużej odległości od siebie. Odległość ta była na tyle duża, że zaobserwowany stopień splątania nie może zostać wyjaśniony klasyczną wymianą informacji pomiędzy obiema cząstkami, czytamy w opublikowanym komunikacie.

    Regina Demina, jako świeżo upieczona absolwentka uniwersytetu, brała udział w pracach zespołu, który w 1995 roku odkrył kwarki t. Wiele lat później współkierowała zespołem, który zbudował urządzenie, które odegrało kluczową rolę w zarejestrowaniu bozonu Higgsa.


    « powrót do artykułu

  8. Pod murami Kenilworth Castle w Warwickshire w Wielkiej Brytanii znaleziono 8 świetnie zachowanych pocisków z katapult. Zdaniem ekspertów, zostały one użyte podczas oblężenia w 1266 roku, kiedy to Anglią targała wojna domowa. Kamienne pociski znacznie różnią się wagą. Masa największego z nich to 105 kilogramów, najmniejszy waży zaś około 1 kg. Odkryto je podczas prac, których celem jest poprawa bezpieczeństwa i dostępu do ruiny.

    Oblężenie Kenilworth Castle miało miejsce pomiędzy 25 czerwca a 13 grudnia 1266 roku. Było jednym z największych działań wojennych sił króla Henryka III. Miały one miejsce w czasie drugiej wojny baronów (1264–1267). Na czele baronów stanął szwagier króla Szymon z Montfort. Jednym z epizodów wojny było długotrwałe oblężenie zamku Kanilworth, w którym po śmierci de Montforta, schronili się jego zwolennicy. Siły królewskie nie mogły zdobyć potężnej twierdzy. Dopiero głód zmusił obrońców pod poddania się. Zanim jednak to nastąpiło, siły królewskie podjęły olbrzymi wysiłek wojenny. Wiadomo, że użyto między innymi 60 000 bełtów do kuszy oraz 9 maszyn oblężniczych, w tym katapulty, które miały kruszyć mury o grubości ponad 4 metrów. Obrońcy też dysponowali machinami oblężniczymi. To pociski wystrzelone przez obie strony znaleziono poza zachodnimi murami zamku.

    Mogliśmy natychmiast połączyć te pociski z konkretnym wydarzeniem, gdyż podobnych znalezisk dokonano podczas wykopalisk w latach 60. Cieszymy się, gdyż nie codziennie znajduje się takie pozostałości. Wyobraźcie sobie zdumienie ludzi, którzy pracowali nad poprawieniem ścieżek wokół zamku, gdy znaleźli pociski sprzed niemal 800 lat, mówi historyk Will Wyeth. Uczony przypomina, że machiny oblężnicze siały prawdziwe zniszczenie. W czasie oblężenia Kenilworth jeden dobrze wymierzony strzał obrońców zniszczył wieżę oblężniczą Henryka, w której znajdowało się niemal 200 kuszników.


    « powrót do artykułu

  9. Webb to maszyna do odkrywania supernowych, powiedziała Christina DeCoursey z University of Arizona podczas niedawnego 244. spotkania Amerykańskiego Towarzystwa Astronomicznego. Młoda uczona stała na czele zespołu naukowego, który – dzięki Teleskopowi Webba – zidentyfikował we wczesnym wszechświecie 10-krotnie więcej supernowych niż znaliśmy dotychczas. Olbrzymia liczba supernowych oraz duże odległości, w jakich je wykryliśmy, to dwa najbardziej ekscytujące wyniki naszej pracy, dodała DeCoursey.

    Prowadzony przez nią zespół analizował obrazy rejestrowane przez Webba w ramach programu JWST Advanced Deep Extragalactic Survey (JADES). Teleskop Webba jest świetnie przystosowany do odszukiwania odległych obiektów ze względu na zjawisko przesunięcia ku czerwieni. Im bardziej odległe źródło światła, tym bardziej zwiększa się długość fali światła, która do nas od niego dociera. Przesuwa się ono ku zakresom podczerwieni, a JWST to instrument wyspecjalizowany w zbieraniu tego typu danych.

    Przed epoką Webba znaliśmy niewiele supernowych, których przesunięciu ku czerwieni z>2. Taka wartość oznacza, że supernowe te powstały, gdy wszechświat liczył nie więcej niż 3,3 miliarda lat.

    Uczeni prowadzeni przez DeCoursey porównywali wiele obrazów tych samych obszarów nieba, które Webb zarejestrował w odstępie roku. Szukali źródeł światła, które w tym czasie pojawiły się lub zniknęły. Badali więc zjawiska przejściowe. W ten sposób na bardzo małym obszarze nieboskłonu – porównano go do obszaru nieba jaki zostałby zasłonięty przez ziarno ryżu trzymane w wyciągniętej ręce – znaleziono aż 80 supernowych. Chcemy sprawdzić, czy tak bardzo odległe supernowe były znacząco inne od tych, które obserwujemy w bliższych częściach wszechświata, mówi Justin Pierel ze Space Telescope Science Institute.

    Naukowcy zidentyfikowali przy okazji najbardziej odległą ze znanych supernowych, o z=3,6. To supernowa typu II, do której eksplozji doszło w wyniku zapadnięcia się jądra gwiazdy. Miało to miejsce gdy wszechświat liczył 1,8 miliarda lat.

    Webb jest tak czuły, że rejestruje zjawiska przejściowe wszędzie, gdzie zostanie skierowany. To pierwszy krok w kierunku szerzej zakrojonych poszukiwań supernowych za pomocą JWST, stwierdził profesor Eiichi Egami z Arizony.


    « powrót do artykułu

  10. Smartfon to urządzenie, bez którego większość z nas nie wyobraża sobie codzienności. To nie tylko rozwiązanie pozwalające na łatwą i szybką komunikację, ale również źródło rozrywki, a także narzędzie pracy. Towarzysząc nam w codzienności, nasz smartfon narażony jest na wiele niebezpieczeństw, takich jak zarysowania czy upadki. Aby im zapobiec i zabezpieczyć telefon przed uszkodzeniem, warto zainwestować w case, czyli etui ochronne. Sprawdź, które etui najlepiej chroni telefon.

    Dlaczego warto wyposażyć się w case na telefon?

    W dobie, gdy telefony kosztują często kilka tysięcy złotych, rozsądnie jest wyposażyć się w akcesoria, takie jak etui lub futerał na telefon. Są one w stanie pomóc nam uniknąć zniszczenia urządzenia, a także wynikających z tego kosztownych napraw. Smartfony najczęściej podróżują z nami w kieszeni lub torebce wraz z innymi przedmiotami, takimi jak na przykład klucze. Z tego względu narażone są na zarysowania i otarcia. Dodatkowa obudowa ochronna czy futerał są w stanie zapobiegać zarysowaniom powstałym na powierzchni urządzenia i zachować jego wygląd w dobrym stanie wizualnym na długi czas. Co więcej, wysokiej jakości case jest w stanie amortyzować siłę uderzenia w sytuacji, kiedy dojdzie do upadku telefonu. W ofercie sprzedawców znajdziemy różne rodzaje etui na telefon.

    Silikonowe etui - tanie i skuteczne rozwiązanie

    Silikonowy case to jedno z częściej wybieranych rozwiązań, które pozwala zabezpieczyć smartfon przed zniszczeniem. Silikon gwarantuje lekkość i elastyczność, która przekłada się na komfort użytkowania. Dodatkowo dobrze absorbuje wstrząsy i amortyzuje uderzenia. Oprócz tego silikonowe etui dostępne są w różnych wzorach i wariantach kolorystycznych, a także nie kosztują dużo. Szeroki wybór silikonowych case'ów można znaleźć, odwiedzając m.in. stronę https://www.mediaexpert.pl/smartfony-i-zegarki/akcesoria-do-telefonow/pokrowce-i-etui.

    Pokrowiec na telefon - skuteczna ochrona przed zarysowaniem

    Zastanawiając się, jakie etui na telefon wybrać, warto również rozważyć opcję w postaci pokrowca. Tego rodzaju etui sprawdzi się, jeżeli chcemy zapobiec zarysowaniom i otarciom, które mogłyby źle  wpłynąć na wygląd naszego smartfonu. Pokrowce na telefon najczęściej wykonane są z materiału, dzięki czemu są miękkie i przyjemne w dotyku dobrze się prezentując. Mimo że potrafią skutecznie zabezpieczyć telefon przed zarysowaniem, podczas upadku nie stanowią zbyt efektywnej ochrony.

    Etui ze skóry - skutecznie chroni i dobrze wygląda

    Oczywistym kandydatem dla każdego, kto chce wybrać dobre etui na telefon, jest to wykonane ze skóry. W ofercie producentów znajdują się etui skórzane wykonane zarówno ze skóry naturalnej, jak i te bardziej przyjazne środowisku, stworzone z wykorzystaniem materiału syntetycznego. Wybierając etui ze skóry, możemy liczyć nie tylko na wysoką jakość i wytrzymałość. To także skuteczna ochrona urządzenia w razie jego upadku. Ponadto warto wybrać etui skórzane również w przypadku, kiedy zależy nam na elegancji. Modele szyte ze skóry nadają stylu nie tylko telefonowi, ale także jego posiadaczowi.

    Pancerna obudowa na telefon dla wymagających

    Ci z nas, którzy chcą zadbać o maksymalne bezpieczeństwo swojego drogocennego smartfonu, powinni zdecydować się na pancerne etui. Przyodzianie swojego telefonu w pancerz pomoże uchronić go przed wszelkimi konsekwencjami wynikającymi z upadku z wysokości. Odporny materiał doskonale amortyzuje siłę uderzenia, chroniąc telefon w przypadku, kiedy wypadnie nam on z dłoni, lądując na chodniku czy betonie. Pomimo dość wysokiej ceny jest to jedno z najlepszych dostępnych etui na smartfon. Nadal nie wiesz, jak wybrać akcesoria do smartfonu? Odwiedź stronę https://www.mediaexpert.pl/poradniki, gdzie znajduje się wiele przydatnych informacji.


    « powrót do artykułu

  11. Malaria to jedna z najbardziej zabójczych chorób w historii ludzkości. W 2022 roku zanotowano 249 milionów zakażeń i 608 000 zgonów w 85 krajach. Obecnie ograniczona jest głównie do obszarów tropikalnych, ale nieco ponad 100 lat temu występowała na połowie powierzchni Ziemi, w tym w USA, Kanadzie, w Skandynawii i na Syberii. Choroba jest przedmiotem intensywnych badań, również dotyczących jej historii i ewolucji. Międzynarodowa grupa naukowa pracująca pod kierunkiem ekspertów z Instytutu Antropologii Ewolucyjnej im. Maxa Plancka zrekonstruowała ewolucję oraz drogi rozprzestrzeniania się malarii w ciągu ostatnich 5500 lat.

    Spuścizna malarii zapisana jest w naszych genach. Warianty genów odpowiedzialnych za niszczące choroby krwi, takie jak niedokrwistość sierpowatokrwinkowa, przetrwały u ludzi prawdopodobnie dlatego, że zapewniają częściową odporność na malarię, mówi główna autorka badań, doktorantka Megan Michel.

    Ewolucję malarii trudno jest jednak śledzić, gdyż choroba nie pozostawia ona oczywistych śladów na szkieletach, mamy też niewiele dokumentów z przeszłości opisujących malarię. Jednak dzięki rozwojowi nowoczesnych technik badawczych zauważono, że w zębach można znaleźć DNA patogenów, które krążyły we krwi w chwili śmierci.

    Obecnie malaria występuje endemicznie w tropikalnych regionach Ameryki, a naukowcy od dawna spierają się, czy jeden z dwóch najbardziej śmiercionośnych gatunków wywołujących malarię – Plasmodium vivax (zarodziec ruchliwy) – który zaadaptował się do klimatu umiarkowanego, przybył wraz europejską kolonizacją, czy też tysiące lat wcześniej, gdy ludzie dopiero zasiedlali nowe kontynenty.

    By odpowiedzieć na to pytanie naukowcy z 80 instytucji z 21 krajów przeanalizowali DNA osoby zainfekowanej malarią, którą pochowano w Laguna de los Cóndores, w lesie deszczowym wysoko w peruwiańskich Andach. Dowiedzieli się, że P. vivax z Laguna de los Cóndores jest podobny do starego europejskiego P. vivax, co sugeruje, że do infekcji doszło w ciągu pierwszych 100 lat po przybyciu Europejczyków. Naukowcy wykazali też istnienie związku pomiędzy P. vivax z Laguna de los Cóndores a współczesnym patogenem występującym na terenie Peru. Dowiedliśmy nie tylko faktu, że malaria szybko dotarła w te dość odległe regiony, ale dane wskazują też, że patogen się tutaj rozwijał, zadomowił i skutkował powstaniem odmian, które do dzisiaj zarażają ludzi w Peru, dodaje Eirini Skourtanioti. Natomiast obecność w Ameryce P. falciparum to prawdopodobnie skutek transatlantyckiego handlu niewolnikami.

    Naukowcy opisali też działania wojenne, które doprowadziły do rozprzestrzeniania się malarii w Europie. W pobliżu gotyckiej Katedry św. Rumolda w Mechalen w Belgii znajduje się cmentarz, który istniał przy pierwszym stałym szpitalu wojskowym nowożytnej Europy. Szpital działał w latach 1567–1715. Badania szczątków pochowanych tam osób wykazały, że niektóre z osób zmarłych przed wybudowaniem szpitala były zarażone P. vivax, natomiast po wybudowaniu szpitala wśród zmarłych byli ludzie zarażeni najbardziej śmiercionośnym zarodźcem malarii, Plasmodium falciparum. Co więcej, obserwujemy więcej przypadków malarii wśród mężczyzn, którzy nie pochodzili z tych okolic i trafili do szpitala. Zidentyfikowaliśmy też ludzi zarażeni P. falciparum, gatunkiem, który był rozpowszechniony w basenie Morza Śródziemnego, ale nie występował endemicznie na północ od Alp, dodaje Federica Pierini.

    Zmarli zarażeni P. falciparum to mężczyźni z basenu Morza Śródziemnego. Prawdopodobnie są to żołnierze z północnych Włoch, Hiszpanii i innych regionów, którzy podczas wojny 80-letniej walczyli w Armii Flandrii hiszpańskich Habsburgów. Stwierdziliśmy, że masowe przemieszczanie się wojska odgrywało ważną rolę w rozprzestrzenianiu się malarii, podobną do tej, jaką w obecnej Europie odgrywa rozprzestrzenianie się tej choroby na lotniskach. W naszym zglobalizowanym świecie podróżujący ludzie przynoszą patogeny Plasmodium do regionów, w których zostały one wytępione, a komary mogą nawet prowadzić do lokalnej transmisji, dodaje Alexander Herbig.

    W Azji badacze dokonali niespodziewanego odkrycia. Zidentyfikowali najstarszy znany przypadek malarii na tym kontynencie. Materiał genetyczny patogenu znaleziono w szczątkach osoby pochowanej około 800 roku przed Chrystusem w Chokhopani w dolinie rzeki Kali Gandaki w Nepalu. Obszar ten położony na wysokości 2800 metrów nad poziomem morza znajduje się poza zasięgiem zarówno występowania Plasmodium, jak i komarów z rodzaju Anopheles. Okolice Chokhopani są zimne i dość suche. Ani pasożyt, ani przenoszące go komary, nie są w stanie przetrwać na tej wysokości. Zadaliśmy więc sobie pytanie, w jaki sposób osoba z Chokhopani zaraziła się malarią, która mogła ostatecznie doprowadzić do jej śmierci, stwierdza profesor Christina Warinner z Uniwersytetu Harvarda i Instytutu Maxa Plancka.

    Analizy genetyczne wykazały, że zmarłym był miejscowy mężczyzna, przystosowany do życia na dużych wysokościach. Jednak dowody archeologiczne z Chokhopani i okolic wskazują, że tutejsi mieszkańcy byli zaangażowani w długodystansowy handel. Myślimy o tych regionach jako odległych i niedostępnych. Ale dolina Kali Gandaki była rodzajem himalajskiej autostrady, łączącej Wyżynę Tybetańską z Indiami. Miedziane przedmioty znalezione w pochówkach w Chokhopani wskazują, że tutejsi mieszkańcy byli częścią sieci handlowej obejmującej północne Indie. Nie musieli też wędrować daleko, by dotrzeć do nisko położonych bagiennych obszarów Teraju, obejmujących Nepal i Indie, w których do dzisiaj malaria występuje endemicznie, wyjaśnia profesor Mark Aldenderfer.

    To pierwsze badania, podczas których można było przeanalizować dawne drogi rozprzestrzeniania się malarii w Europie, w której chorobę tę udało się eradykować. Obecnie każdego roku w UE rejestruje się około 6000 przypadków malarii, z czego 99,8% jest związanych z podróżami. W 2022 roku na terenie Unii Europejskiej odnotowano 13 lokalnych zarażeń malarią (7 we Francji, 3 w Niemczech, 2 w Hiszpanii i 1 w Irlandii). Sytuacja jest jednak dynamiczna i może ulec zmianie w związku ze zmianami klimatu i związanymi z nimi zmianami występowania różnych organizmów.


    « powrót do artykułu

  12. Jądro wewnętrzne Ziemi od 2008 roku obraca się 2-3 razy wolniej niż w latach 2003–2008, twierdzą naukowcy z University of Southern California (USC). Ruch jądra wewnętrznego jest przedmiotem badań i sporów od dwudziestu lat. Niektórzy eksperci twierdzą, że obraca się ono szybciej, niż powierzchnia planety. Uczeni z USC dostarczyli obecnie jednoznacznych dowodów, że przed kilkunastu laty jądro wewnętrzne zaczęło zwalniać.

    Gdy po raz pierwszy zobaczyłem na sejsmografie dane na to wskazujące, byłem zdumiony. Później trafiliśmy na dziesiątki innych obserwacji, wykazujących ten sam wzorzec. Stało się więc jasne, że po raz pierwszy od kilku dekad wewnętrzne jądro Ziemi spowolniło. Niektóre zespoły naukowe opowiadały się ostatnio za istnieniem takiego zjawiska, przedstawiając odpowiednie modele. My dostarczamy najbardziej przekonujących dowodów, stwierdza profesor John Vidale.

    Wewnętrzne jądro Ziemi to ciało stałe złożone z żelaza i niklu. Jego średnica wynosi około 2500 km – dla porównania średnica Księżyca to 3500 km – i znajduje się około 5000 kilometrów pod naszymi stopami. Badać je można jedynie metodami analizy fal sejsmicznych.

    Vidale i Wei Wang z Chińskiej Akademii Nauk wykorzystali powtarzające się trzęsienia Ziemi do badań nad jądrem wewnętrznym. Trzęsienia takie mają miejsce w tym samym obszarze, mają podobną siłę i to samo źródło. Z tego względu generują niezwykle podobne do siebie fale sejsmiczne. Uczeni przeanalizowali 121 powtarzających się trzęsień Ziemi, jakie miały miejsce wokół Wysp Sandwich Południowy w latach 1991–2023. Użyli też danych z radzieckich, francuskich i amerykańskich prób jądrowych. To dzięki ich analizie wykryli spowolnienie ruchu obrotowego jądra.

    Zdaniem Vidale'a, za zjawisko to odpowiadają zaburzenia w płynnym jądrze zewnętrznym oraz wpływ grawitacji leżących powyżej warstw skalnych.


    « powrót do artykułu

  13. Chichén Itzá był jednym z najważniejszych ośrodków kultury Majów od późnego okresu klasycznego po okres postklasyczny. Obecnie to jeden z najchętniej odwiedzanych ośrodków Majów, który swą sławę zawdzięcza monumentalnej architekturze oraz wielu dowodom na składanie ofiar z ludzi. O tego typu rytuałach świadczą zarówno ich przedstawienia w sztuce, jak i szczątki setek ofiar wydobyte na początku XX wieku z cenote.

    Wiele szczątków ludzi złożonych w ofierze w Chichén Itzá należy do dzieci i młodzieży. Istnieje powszechne przekonanie, że w ofierze składano głównie dziewczynki i młode kobiety. Hipotezę taką wysunięto, mimo że na podstawie zachowanych szczątków trudno określić płeć ofiar. W 1967 roku w pobliżu cenote odkryto podziemną komorę, w której znajdowały się szczątki ponad 100 dzieci. Komora ta to prawdopodobnie chultún, zbiornik na wodę, który powiększono, łącząc go z niewielką jaskinią. Jaskinie, cenoty i chultún od dawna wiązano z poświęcaniem dzieci przez Majów. Miejsca te były postrzegane jako połączenia ze światem podziemnym.

    Naukowcy z Instytutów Antropologii Ewolucyjnej i Geoantropologii im. Maxa Plancka, Narodowej Szkoły Antropologii i Historii w Mexico City, meksykańskiego Narodowego Instytutu Antropologii i Historii oraz Uniwersytetu Harvarda bardzo dokładnie przyjrzeli się szczątkom 64 dzieci znalezionym w chultún w Chichén Itzá. Chcieli lepiej zrozumieć rytuały Majów oraz kontekst, w jakim składano ofiary z dzieci.

    Stwierdzili, że chultún był wykorzystywany do składania ofiar od VII do XII wieku, ale najbardziej intensywnie wykorzystywany był w szczycie potęgi miasta, w latach 800–1000. Największym zaskoczeniem były jednak wyniki analiz DNA szczątków, które wykazały, że wszystkie 64 ofiary stanowili chłopcy. Analizy pokazały też, że były to dzieci z lokalnych społeczności, a co najmniej 25% z nich było blisko spokrewnionych z jedną lub więcej innych ofiar z chultún. Dieta spokrewnionych dzieci była bardzo podobna, co sugeruje, że wychowywały się w tej samej rodzinie. Jeszcze bardziej zdziwiło nas, że zidentyfikowaliśmy tam dwie pary bliźniąt, mówi współautorka badań Kathrin Nägele.

    Podobny wiek chłopców, ich bliskie pokrewieństwie i fakt, że składano ich w ofierze w tym samym miejscu przez setki lat wskazują, że ofiary starannie wybierano z konkretnego powodu.

    Bliźnięta odgrywają szczególną rolę w życiu duchowym i mitach założycielskich Majów. Rytuał poświęcenia bliźniąt odgrywa centralna rolę w Popol Vuh, świętej księdze narodu Kicze, która opisuje stworzenie ludzkości i początek historii. Co prawda sama księga została spisana w XVI wieku, a odkrył ją i przetłumaczył w XVIII wieku ksiądz Francisco Ximénez, jednak w 2009 roku w El Mirador odkryto rzeźbione panele z około 300 roku p.n.e., które zawierają tę samą historię. Opowieść zapisana w Popol Vuh liczy więc tysiące lat.

    Poświęcanie chłopców, a szczególnie bliźniąt, ma więc wyraźny związek z mitem o powstaniu Majów. Na początku XX wieku rozpowszechniono fałszywą wersję o poświęcaniu w Chichén Itzá dziewczynek i młodych kobiet. Nasze badania odwracają tę narrację i pokazują głęboki związek pomiędzy rytualnymi ofiarami, a cyklem ludzkiego życia i śmierci opisanym w świętych tekstach Majów, mówi profesor Christina Warinner.

    Badania pozwoliły też przyjrzeć się innej zagadce z historii Mezoameryki – długotrwałemu wpływowy epidemii z epoki kolonialnej na współczesny genom lokalnej społeczności. W XVI wieku głód, wojny i epidemie doprowadziły do 90% spadku liczby ludności w Meksyku. Jedną z największych klęsk była epidemia cocoliztli z 1545 roku. Niedawno zidentyfikowano jej przyczynę, którą okazała się Salmonella enterica. W genomie obecnych rdzennych i mieszanych mieszkańców Meksyku widać zmiany, które doprowadziły do zwiększonej odporności na ten szczep bakterii.

    Nowe informacje, uzyskane z dawnego DNA, nie tylko pozwalają nam obalić stare hipotezy i założenia, ale dają też świeży wgląd w biologiczne następstwa dawnych wydarzeń i życie kulturowe Majów, stwierdzili badacze.


    « powrót do artykułu

  14. Naukowcy z Colorado State University, organizacji Save The Elephants, Elephant Voices i Amboseli Elephant Research Project poinformowali na łamach Nature Ecology & Evolution, że słonie nadają sobie imiona. Uczeni zidentyfikowali w dźwiękach wydawanych przez słonie te sekwencje, które wydawały się unikatowymi identyfikatorami – imionami – poszczególnych osobników. Gdy w ramach eksperymentu nagrali te dźwięki i je odtwarzali, słonie, do których odnosiły się imiona, reagowały dźwiękiem lub zbliżeniem się do głośnika.

    Delfiny i papugi wzywają się, naśladując cechy charakterystyczne dźwięków wydawanych przez osobnika, którego chcą zawołać. W przeciwieństwie do nich, słonie nie naśladują dźwięku wydawanego przez innego słonia, a wzywają go w sposób, który jest podobny do ludzkiego wołania, mówi główny autor badań, Michael Pardo.

    Wydawanie nowych zestawów dźwięków jest niezbędne, by zidentyfikować konkretnego osobnika po imieniu. Świadczy też o wyższych umiejętnościach poznawczych. Zdolność do użycia indywidualnych etykiet dźwiękowych na oznaczanie poszczególnych osobników może wskazywać, że słonie są zdolne do abstrakcyjnego myślenia, dodaje profesor George Wittemyer.

    Słonie, podobnie jak ludzie, funkcjonują w ramach skomplikowanych struktur społecznych. Tworzą niewielkie rodziny i duże klany, wchodzą w złożone interakcje z innymi słoniami. Więc podobnie jak u ludzi, mogła się i nich pojawić potrzeba rozróżniania w komunikacji poszczególnych członków grupy.

    Słonie dużo ze sobą rozmawiają. Komunikacja dźwiękowa, obok komunikacji wzrokowej, dotykowej i zapachowej,  odgrywa u nich olbrzymią rolę. Wydawany przez nie repertuar dźwięków jest imponujący. Od głośnego trąbienia po bardzo niskie, niesłyszalne przez człowieka, dźwięki wydawane za pomocą strun głosowych. Naukowcy, którzy odkryli, że słonie nadają sobie imiona, podkreślają, że może to wskazywać, iż wykorzystują wiele innych unikatowych nazw i opisów.

    Badacze zauważyli jeszcze jedno zjawisko, upodabniające komunikację słoni do komunikacji ludzi. Otóż słonie, podczas rozmowy, nie zawsze zwracają się do siebie po imieniu. Imienia używały najczęściej gdy komunikowały się na duże odległości i gdy dorośli zwracali się do młodych.

    To już kolejne w ostatnim czasie badania pokazujące, że zwierzęta są bardziej podobne do ludzi, niż nam się wydaje. Niedawno informowaliśmy, że słonie indyjskie urządzają pogrzeby swoim zmarłym dzieciom.


    « powrót do artykułu

  15. Na terenie rzymskiego castrum w Autessiodurum – obecnie Auxerre – archeolodzy odkryli cmentarz poświęcony niemowlętom i dzieciom, które urodziły się martwe. Dobry stan zachowania cmentarza daje archeologom niepowtarzalną okazję do zbadania praktyk pogrzebowych najmłodszych członków starożytnej gallo-rzymskiej społeczności. Odkrycia dokonano podczas pierwszych prac wykopaliskowych w historycznym centrum miasta. Ich celem jest zbadanie ewolucji Auxerre od czasów rzymskich po wiek XIX.

    Ufortyfikowaną miejscowość założyło w tym miejscu galijskie plemię Senonów około 30 roku p.n.e. Mimo że Autessiodurum znajdowało się na skrzyżowaniu ważnych rzymskich dróg, znaczenie zyskało dopiero w III wieku, gdy zostało prowincjonalną stolicą. W IV wieku miasto otoczono nowymi murami, które objęły dawny cmentarz.

    Zgodnie z rzymskimi zwyczajami, nekropolie lokowano poza pomerium – sakralną linią wyznaczającą granice miasta. Na obrzeżach takich nekropolii istniały sektory wyznaczone dla różnych grup społecznych, w tym i dzieci. Teraz pod murami z IV wieku znaleziono taki dziecięcy sektor cmentarza wykorzystywany pomiędzy I a III wiekiem. Już sam fakt, że dobrze się zachował daje nadzieję na zdobycie nowych unikatowych informacji. Jakby jeszcze tego było mało, archeolodzy mają nadzieję, że znajdą tam ślady unikatowej gallo-rzymskiej tradycji funeralnej związanej z dziećmi.

    Dotychczas na cmentarzu znaleziono celowo rozbite ceramiczne naczynia z darami dla zmarłych oraz mające ich chronić amulety, jak perłę czy monety. Na głowie jednego ze zmarłych dzieci umieszczono niewielki ceramiczny kubek.

    Większość zmarłych pochowano w pozycji płodowej, chociaż znaleziono również pochówki na plecach. Największe zróżnicowanie zauważono w przypadku niemowląt. Chowano je w drewnianych trumnach, ceramicznych pojemnikach, skrzyniach wykonanych z dachówek, pniach drzew, skrzyniach z kamieni czy owinięte tekstyliami i różnymi elastycznymi materiałami. Czasami ciało przykrywano kawałkami rozbitych amfor.

    Archeolodzy wyróżnili do ośmiu etapów praktyk funeralnych, jakie stosowano podczas pogrzebów dzieci. Wskazuje to na złożone praktyki i wielką dbałość.

    Charakterystycznymi cechami gallo-rzymskich cmentarzy są wysoki stopień zagęszczenia grobów oraz ich poszczególne warstwy. Na dotychczas badanych cmentarzach znaleziono do 5 pięter pochówków. Wynikało toe ze zwyczaju, który nakazywał zachowanie integralności grobu. Jednak na badanym cmentarzu zauważono, że niektóre groby zostały zniszczone przez inne, co może świadczyć zarówno o braku miejsca na cmentarzu, jak i o niższym statusie tak małych dzieci.


    « powrót do artykułu

  16. Naukowcy z Brigham and Women’s Hospital przez 25 lat prowadzili badania ponad 25 000 Amerykanek i stwierdzili, że panie, które w większym stopniu przestrzegały diety śródziemnomorskiej były narażone na o 23% niższe ryzyko zgonu, rzadziej cierpiały na nowotwory i choroby układu krążenia. Z naszych badan wynika, że jeśli kobiety chcą żyć dłużej, powinny zwracać uwagę na dietę. Naśladowanie diety śródziemnomorskiej może o niemal 1/4 zmniejszyć ryzyko zgonu w ciągu najbliższych 25 lat. To korzyści ze zmniejszonego ryzyka zachorowań na raka i choroby układu krążenia, które są głównymi przyczynami zgonów w USA i na świecie, mówi profesor kardiologii Samia Mora, jedna z głównych autorek badań.

    Dieta śródziemnomorska jest bogata w składniki roślinne, a głównym wykorzystywanym w niej tłuszczem jest oliwa z oliwek. Zaleca ona umiarkowane spożycie ryb, drobiu, produktów mlecznych, jaj i alkoholu oraz sporadyczne spożycie innych mięs, słodyczy i przetworzonej żywności. Autorzy badań chcieli nie tylko przyjrzeć się długoterminowym skutkom płynącym ze stosowania tej diety, ale również wyjaśnić biologiczne mechanizmy leżące u ich podstaw. Dlatego też przeanalizowali 40 biomarkerów reprezentujących różne czynniki ryzyka i cechy biologiczne.

    Najważniejszymi z analizowanych były biomarkery dotyczące metabolizmu i stanu zapalnego. Uczeni z uwagą przyjrzeli się też biomarkerom związanym z insulinoopornością, trójglicerydami i tkanką tłuszczową. Z badan wynika, że – wprowadzone dzięki diecie śródziemnomorskiej – nawet niewielkie zmiany związane z czynnikami ryzyka chorób metabolicznych – szczególnie te powiązane z małymi molekułami powstającymi w procesie metabolizmu, stanem zapalnym, trójglicerydami, otyłością i insulinoopornością – niosą ze sobą olbrzymie korzyści, dodaje główny autor badań, profesor Shafqat Ahmad, epidemiolog z Uniwersytetu w Uppsali.

    Mocną stroną badań jest duża próba, na których je wykonano, i długi czas ich prowadzenia. Słabą zaś fakt, że objęto nimi kobiety w średnim wieku i starsze. Jednak to kolejne z badań potwierdzających liczne korzyści płynące ze stosowania diety zbliżonej do śródziemnomorskiej.


    « powrót do artykułu

  17. Myszy, u których doszło do niewielkiego zwiększenia aktywności kinazy mTOR, żyły średnio o 30% krócej. Kinaza mTOR występuje w kompleksie białkowym mTORC1. Kompleks ten kontroluje anabolizm – zachodzące w komórkach reakcje chemiczne prowadzące do powstania złożonych związków gromadzących energię – a kontrola ta odbywa się w reakcji na sygnały czynnika wzrostu i dostępności składników odżywczych. Odkrycie może wyjaśniać, dlaczego u osób o wysokim BMI częściej pojawiają się choroby związane z wiekiem oraz dlaczego ograniczenia dietetyczne prowadzą do zdrowszego i dłuższego życia u ssaków.

    Autorzy pracy, opublikowanej na łamach Nature Aging, tak zmodyfikowali genetycznie myszy, by kompleks mTORC1 otrzymywał fałszywe informacje o nadmiarze składników odżywczych. Badania wykazały, że u takich myszy dochodziło do zaburzeń pracy trzustki, nerek czy wątroby. W organach tych dochodziło wówczas do akumulacji komórek układu odpornościowego, co wywoływało stan zapalny i pogarszało sytuację.

    Myszy wykazywały wiele cech uszkodzenia miąższu, w tym starzenie się, ekspresję molekuł zapalnych, zwiększony stan zapalny szpiku kostnego z cechami chronicznego zapalenia związanego z wiekiem oraz zmniejszoną o około 30% długość życia.

    Przeprowadzono też eksperymenty z przeszczepem szpiku kostnego, które wykazały, że jego komórki są nadmiernie pobudzone, co prowadzi do ekstrawazacji – przedostawania się z naczyń krwionośnych do otaczających tkanek – neutrofili, a to pogarsza stan zapalny.

    Uczeni odnotowali też zmniejszenie aktywności lizosomów. Zjawisko takie jest też typowe dla starzenia się, co potwierdzono, porównując aktywność lizosomów u ludzi młodych oraz 70-latków.

    Biorąc zatem pod uwagę rolę, jaką mTOR odgrywa w metabolizmie, można lepiej zrozumieć dlaczego nadwaga i otyłość są silnie skorelowane z chorobami powiązanymi z wiekiem, a ograniczenie liczby przyjmowanych kalorii pomaga w utrzymaniu dobrego stanu zdrowia i dłuższym życiu.


    « powrót do artykułu

  18. Badania, opublikowane na łamach pisma Proteomics, potwierdziły, że w pałacu króla Gezo – historycznej postaci spopularyzowanej w filmie przygodowym „Królowa wojownik” – odprawiano rytuały wudu, w ramach których poświęcano ludzi. Gezo rządził w Dahomeju w latach 1818–1858. Uwolnił swój kraj od zależności od królestwa Ojo i stworzył z niego agresywną militarystyczną potęgę regionalną. Część jego armii stanowiły żeńskie jednostki Agojie, przez Europejczyków zwane „Amazonkami”.

    Stolicą Dahomeju, obecnie Beninu, było miasto Abomey. To stamtąd, pomiędzy rokiem 1645 a 1894, niezależnym Dahomejem rządziło około 10 królów. Była to monarchia absolutna, ze scentralizowaną biurokracją, silnym podziałem klasowym i niewolnictwem odgrywającym dużą rolę gospodarczą. Najdłużej trwały rządy Gezo.

    Obecnie Abomey jest trzecim największym miastem Beninu oraz jedną z największych atrakcji turystycznych kraju. Znajdują się tam pałace królewskie i miejsca pochówku władców. W latach 40. XX wieku francuski gubernator nakazał zorganizowanie muzeum historycznego, dzięki czemu pałace Gezo oraz Glele (rządził w latach 1858–1889) są publicznie dostępne.

    Rządy Gezo to okres licznych wojen i zwycięstw nad innymi ludami Afryki. Podobno droga do jego siedziby była wybrukowana żuchwami i czaszkami zabitych wrogów, a jeden z jego tronów został wsparty na czaszkach czterech pokonanych wodzów. Podstawę gospodarki Dahomeju był handel niewolnikami, których sprzedawano Europejczykom. Pod naciskiem Brytyjczyków Gezo zrezygnował z handlu niewolnikami i oparł gospodarkę na produkcji oleju palmowego z plantacji uprawianych przez niewolników, ale okazało się to mniej dochodowe, więc powrócił do handlu ludźmi.

    W kompleksie pałacowym Gezo znajduje się kompleks grobowy, cenotaf, w kształcie dwóch połączonych ze sobą chat. Został on poświęcony przez władcę jego zamordowanemu ojcu, Agonglo. Podobno do ich zbudowania wykorzystano nietypowy materiał. Zamiast standardowej zaprawy miano użyć między innymi krwi 41 ofiar. Liczba 41 jest liczbą magiczną w kulcie wudu. Krew użyta do budowy miała być krwią niewolników lub wrogów.

    Władcy Dahomeju byli królami-bogami. Mieli moc ziemską oraz duchową. Dla tych wyznawców wudu śmierć to tylko zmiana stanu, w którym się przebywa. Granicę pomiędzy światem ziemskim a miejscem spoczynku ciała i ducha zmarłego można magicznie wyznaczyć za pomocą metafizycznych dodatków do fizycznych elementów. Takim fizycznym elementem jest ściana grobowca, w której zostają umieszczone dodatki metafizyczne, jak modlitwa, ziemia ze świętego miejsca, woda ze świętego źródła oraz krew wrogów. W ten sposób powstaje mityczna siła chroniąca doczesne szczątki zmarłego króla.

    Grupa uczonych z Francji i Beninu przeprowadziła badania próbek pobranych ze ścian kompleksu grobowego Gezo. Potwierdziły one, że podczas jego budowy użyto ludzkiej krwi. Znaleziono też krew kury domowej. W ścianach znaleziono też białka mleka, które prawdopodobnie zostało dodane podczas ceremonii.

    Wudu pojawiło się prawdopodobnie w XVII wieku, a od XVIII wieku zaczęło przyciągać coraz większą uwagę Europejczyków. Kulminacja tego kultu w Dahomeju zbiegła się z rządami Gezo. Poświęcenie fetyszu lub miejsca wymaga odpowiednich rytuałów i ofiar. W większości przypadków jest to krew, olej i ziarna. Ofiary aktywują siłę uświęconego miejsca i przedmiotu. W przeszłości podczas rytuałów wudu wykorzystywano też krew ludzką.

    William Snelgrave, kapitan statku przewożącego niewolników, wspominał w 1727 roku, że jeńcy byli poświęcani w rytuałach wudu, a król osobiście wybierał ofiary. Podczas dorocznego upamiętnienia królewskich przodków poświęcano kilkadziesiąt osób. Natomiast po śmierci króla trwał dwuletni okres interregnum, a przed intronizacją kolejnego władcy przez kilka tygodni odbywały się uroczystości, podczas których poświęcano około 500 osób.

    Wudu niemal całkowicie zniknęło z Dahomeju po II wojnie Francuzów z Dahomejem, w wyniku której w 1894 roku kraj utracił niepodległość.


    « powrót do artykułu
    • Pozytyw (+1) 1

  19. Podczas wyprawy badawczej w głębiny Oceanu Spokojnego, naukowcy odkryli przezroczyste strzykwy, gąbki w kształcie pucharka oraz różowe strzykwy z rodzaju Scotoplanes. Badania były prowadzone przez 45 dni w strefie Clarion-Clipperton. To strefa oceaniczna pomiędzy Meksykiem a Hawajami. Znajduje się tam niezwykle bogaty ekosystem. Niestety, narażony jest na zagładę, gdyż wiele przedsiębiorstw ostrzy sobie zęby na wydobycie minerałów znajdujących się na tym obszarze.

    Głębiny oceanu to najmniej zbadane miejsca na Ziemi. Szacuje się, że dotychczas opisano jedynie 10% żyjących tam gatunków zwierząt, mówi jeden z członków wyprawy, Thomas Dahlgren z Uniwersytetu w Göteborgu.

    Naukowcy badali część równin abisalnych, znajdujących się na głębokościach 3500–5500 metrów. Mimo, że stanowią one ponad połowę powierzchni Ziemi, niewiele wiemy o żyjących tam zwierzętach. Prowadzone właśnie badania to jeden z niewielu obecnie przypadków, gdy naukowcy odkrywają nowe gatunki i ekosystemy w podobny sposób, jak robiono to w XVIII wieku, cieszy się Dahlgren.

    Zwierzęta występujące na tak wielkich głębokościach przystosowały się do życia w warunkach ograniczonego dostępu do pożywienia. Większość z nich polega na tzw. morskim śniegu, czyli szczątkach organicznych, które opadają na dno. Dlatego też populacja badanych zwierząt zdominowana jest przez gatunki filtrujące i mułożerne. Brak pożywienia wymusza na zwierzętach utrzymywanie dużych odległości pomiędzy poszczególnymi osobnikami, ale bogactwo gatunków w tym regionie jest zadziwiające. Obserwowaliśmy wiele wyspecjalizowanych cech adaptacyjnych, wyjaśnia Dahlgren.

    Za pomocą zdalnie kierowanego pojazdu uczeni wykonywali fotografie i pobierali próbki do badań. Zarejestrowali m.in. gąbki szklane o kształcie pucharka. To prawdopodobnie najdłużej żyjące zwierzęta na Ziemi. Uczeni sądzą, że mogą dożywać nawet 15 000 lat. Innym z nowo odkrytych gatunków są różowe strzykwy z rodzaju Amperima. To jedne z największych zwierząt tam żyjących. Działają jak odkurzacze czyszczące dno morskie. Specjalizują się w odszukiwaniu osadów, które przeszły przez najmniejsza liczbę żołądków, opisuje szwedzki uczony.

    Naukowcy chcą dowiedzieć się więcej o morskich głębinach, zanim rozpoczną się tam prace górnicze. Musimy wiedzieć więcej, by lepiej chronić żyjące tu gatunki. Obecnie 30% obszarów, na których planowane są prace górnicze, to obszary chronione. Sprawdzamy, czy to wystarczy, by uchronić gatunki przed zagładą, podsumowuje Dahlgren.


    « powrót do artykułu

  20. Ciemna materia wciąż pozostaje dla nas tajemnicą. Nie potrafimy jej obserwować bezpośrednio, dlatego opieramy się na dowodach pośrednich, czyli na widocznym oddziaływaniu grawitacyjnym na materię widzialną. Ogólna teoria względności nie potrafi wyjaśnić tego widocznego oddziaływania w inny sposób, jak poprzez istnienie materii – a więc i masy – której nie widzimy. Na łamach Monthly Notices of the Royal Astronomical Society ukazał się właśnie artykuł, którego autor twierdzi, że grawitacja może istnieć bez masy. Jeśli ma rację, oznacza to, że i ciemna materia nie jest potrzebna.

    Doktor Richard Lieu z University of Alabama w Huntsville zajmował się badaniem równań różniczkowych Poissona, które wykorzystywane są podczas obliczeń dotyczących grawitacji galaktyk oraz gromad galaktyk. Poczułem się sfrustrowany istnieniem status quo, a dokładniej rzecz ujmując, przekonaniem o istnieniu ciemnej materii, mimo że od 100 lat nie przedstawiono bezpośredniego dowodu na jej obecność, mówi uczony.

    Naukowiec stwierdził, że „nadmiarowa” grawitacja potrzebna do utrzymania w całości galaktyk czy gromad galaktyk pochodzi z topologicznych defektów w strukturach, które powstały we wczesnym wszechświecie podczas przejścia fazowego. Kosmologiczne przejście fazowe to proces, w którym stan materii zmienił się w całym wszechświecie.

    Obecnie nie jest jasne, jaki rodzaj przejścia fazowego we wszechświecie mógł wywołać pojawienie się tego typu defektów topologicznych. Efekty topologiczne to bardzo kompaktowe regiony przestrzeni o wielkiej gęstości materii. Zwykle mają formę liniową, zwaną strunami, chociaż możliwe są też dwuwymiarowe struktury jak sfery. W moim artykule sfery takie składają się z cienkiej wewnętrznej warstwy o masie dodatniej i cienkiej zewnętrznej warstwy o masie ujemnej. Całkowita masa obu sfer wynosi dokładnie zero. Jednak gwiazda znajdująca się na takiej sferze doświadcza olbrzymiego oddziaływania grawitacyjnego skierowanego w stronę środka sfery, wyjaśnia Lieu.

    Skoro zaś grawitacja zakrzywia czasoprzestrzeń, umożliwia wszystkim obiektom wchodzenie we wzajemne interakcje, niezależnie od tego, czy posiadają masę czy też nie. Na przykład udowodniono, że bezmasowe fotony doświadczają efektów grawitacyjnych obiektów astronomicznych.

    Grawitacyjne zaginanie światła przez zestaw sfer składających się na galaktykę lub gromadę galaktyk wynika z faktu, że światło jest zaginane w stronę centrum sfery gdy przez nią przechodzi. Suma wszystkich skutków przejścia przez wiele sfer jest skończona i można ją zmierzyć, co daje wrażenie istnienia wielkiej ilości ciemnej materii, dodaje Lieu.

    Powstaje pytanie o proces formowania się czy gromadzenia takich sfer. To jednak może stać się przedmiotem przyszłych badań. W swoim artykule nie próbuję odpowiadać na problem tworzenia się takiej struktury. Spornym elementem będzie stwierdzenie, czy te sfery były początkowo płaszczyznami, a może nawet strunami, które mogły zostać zawinięte przez moment pędu. Powstaje też pytanie, w jaki sposób obserwacyjnie potwierdzić lub odrzucić istnienie sfer, mówi uczony i dodaje, że jego praca dostarcza pierwszych dowodów na możliwość istnienia grawitacji bez masy.


    « powrót do artykułu
    • Dzięki! (+1) 1

  21. Bobry, nutrie czy szczury mają wyjątkowo silne, wydłużone zęby, które rosną im przez całe życie. Naukowcy z Instytutu Badań Ciała Stałego im. Maxa Plancka w Stuttgarcie przyjrzeli się zębom gryzoni w skali nano i odkryli, że ich zewnętrzna warstwa pokryta jest materiałem zawierającym żelazo. To dzięki niemu zęby są tak wytrzymałe. Odkrycie może doprowadzić do stworzenia nowych biomateriałów do pokrywania ludzkich zębów.

    Zęby ssaków pokryte są wyjątkowo twardym szkliwem. Siekacze gryzoni są szczególnie wytrzymałe. Szkliwo od strony warg jest u nich szczególnie twarde, dzięki czemu zęby samoczynnie się ostrzą. A cechą charakterystyczną zębów gryzoni jest ich pomarańczowo-brązowa barwa.

    Vesna Srot i jej zespół przeanalizowali szkliwo siedmiu gatunków gryzoni – bobrów, nutrii, szczurów, myszy, wiewiórek, świstaków oraz nornic – i znaleźli w nim materiał podobny do ferrihydrytu, nanomineralnego tlenowodorku żelaza. Znajduje się on w nanometrowej wielkości przerwach pomiędzy wydłużonymi kryształami hydroksyapatytu. Wypełnione tym materiałem przerwy stanowią mniej niż 2% szkliwa, jednak to one nadają zębom wytrzymałość mechaniczną i odporność na działanie kwasów, mówi Srot.

    Nowo odkryty materiał ma podobny kolor do reszty szkliwa, pomarańczowo-brązowe zabarwienie nadają zębom gryzoni dwie inne warstwy. A skoro tak, to materiał czyniący zęby gryzoni tak odpornymi, można będzie zastosować u ludzi. Może stać się on punktem wyjścia do produkcji nowej klasy materiałów dentystycznych. Dodatek niewielkiej ilości amorficznego czy nanokrystalicznego materiału podobnego do ferrihydrytu do produktów do pielęgnacji zębów, może wyjątkowo dobrze chronić szkliwo, stwierdza Srot. Materiał taki można by też dodawać na przykład do plomb.


    « powrót do artykułu

  22. We wszechświecie obserwujemy wyraźną nierównowagę pomiędzy ciemną materią, a materią widzialną. Mimo że tej pierwszej jest znacznie więcej, wciąż nie wiemy, czym ona jest. Przed pięćdziesięciu laty Stephen Hawking wysunął hipotezę, zgodnie z którą ciemna materia jest zawarta w populacji miniaturowych czarnych dziur, które powstały w trylionowej (10-18) części sekundy po Wielkim Wybuchu, następnie zapadły się i rozproszyły po wszechświecie, ciągnąc za sobą czasoprzestrzeń, co doprowadziło do dzisiejszego rozkładu ciemnej materii.

    Profesor historii nauki i fizyki David Kaiser z MIT oraz absolwentka jego uczelni, Elba Alonso-Monsalve, postanowili sprawdzić, z czego te czarne dziury mogły powstać. Najpierw przyjrzeli się istniejącym teoriom dotyczącym mas i dystrybucji tych czarnych dziur. Zauważyliśmy, że istnieje bezpośredni związek pomiędzy czasem uformowania się czarnej dziury, a jej masą, mówi młoda uczona. Przeprowadzili obliczenia, z których dowiedzieli się, że mikroskopijne czarne dziury – o masie asteroidy i średnicy atomu – musiały powstać w ciągu pierwszej trylionowej sekundy po Wielkim Wybuchu. Jednak z obliczeń wynikało coś jeszcze. Mogła wówczas powstać też stosunkowo nieduża liczba znacznie mniejszych czarnych dziur – obiektów o masie kilku ton i rozmiarach znacznie mniejszych od protonu. Z czego jednak mogły być zbudowane?

    Kaiser i Alonso-Monsalve przeanalizowali badania dotyczące składu wczesnego wszechświata, skupiając się głównie na chromodynamice kwantowej, która zajmuje się oddziaływaniami silnymi. Te najsilniejsze z oddziaływań podstawowych zachodzą pomiędzy kwarkami a gluonami. Kwarki i gluony zaś to podstawowe budulce protonów i neutronów. Tymczasem zaraz po Wielkim Wybuchu wszechświat istniał w formie gorącej plazmy kwarkowo-gluonowej, która szybko się chłodziła, dając początek protonom i neutronom.

    Zdaniem badaczy, w tej jednej trylionowej sekundy, gdy kwarki i gluony jeszcze się ze sobą nie połączyły, każda uformowana wówczas czarna dziura wchłaniała takie wolne cząstki, warz z ich wyjątkową egzotyczną właściwością zwaną ładunkiem kolorowym. Gdy tylko zdaliśmy sobie sprawę, że te czarne dziury istniały w plazmie kwarkowo-gluonowej, najważniejszym pytaniem stało się, jak wiele ładunku kolorowego znajdowało się w materii, która wpadała do takiej pierwotnej czarnej dziury, mówi Alonso-Monsalve.

    Korzystając z chromodynamiki kwantowej badacze określili rozkład ładunku kolorowego w plazmie. Następnie obliczyli obszar wokół czarnej dziury, z którego wpadała doń materia. Doszli do wniosku, że mikroskopijne czarne dziury w tym czasie nie zawierały zbyt dużego ładunku kolorowego, ponieważ wchłaniały materię z na tyle dużego obszaru, iż istniała tam spora mieszanina ładunków, dających w sumie „ładunek obojętny”. Jednak inaczej było w przypadku najmniejszych czarnych dziur, tych mniejszych od protonu. Obszar wokół nich był na tyle mały, że różne ładunki kolorowe nie były dobrze wymieszane. Te supermałe czarne dziury były gęsto napakowane ładunkami kolorowymi, sięgając pod tym względem maksimum dopuszczalnego przez prawa fizyki.

    Głównym osiągnięciem badaczy z MIT nie jest stwierdzenie istnienia takich „ekstremalnych” czarnych dziur – o tym dyskutowano już od dawna – ale zarysowanie wiarygodnego procesu ich powstawania. Profesor Bernard Carr z Queen Mary University, uznał te badania za ekscytujące. Pokazują one bowiem, że istnieją okoliczności, w których malutką część wczesnego wszechświata mogły – chociaż przez chwilę – stanowić obiekty o ekstremalnych wartościach ładunku kolorowego. Wartości te są znacznie większe niż te, które pokazywały dotychczasowe badania na gruncie chromodynamiki kwantowej.

    Takie supernaładowane czarne dziury błyskawicznie wyparowały, ale prawdopodobnie istniały jeszcze w momencie, gdy tworzyły się pierwsze jądra atomowe. Proces ich formowania rozpoczął się około sekundy po Wielkim Wybuchu. A to oznacza, że te czarne dziury miały wystarczająco dużo czasu, by zaburzyć równowagę istniejącą do chwili tworzenia się jąder atomowych. Naukowcy nie wykluczają, że zaburzenia te wpłynęły na formowanie się jąder w taki sposób, że pewnego dnia będziemy w stanie zarejestrować ślady tego procesu.


    « powrót do artykułu

  23. Droga Mleczna wielokrotnie zderzała się z innymi galaktykami. Dzięki teleskopowi Gaia Europejskiej Agencji Komicznej dowiadujemy się, że ostatnie z takich zderzeń miało miejsce miliardy lat później, niż dotychczas sądzono. Doszło do niego znacznie bliżej naszych czasów, niż ktokolwiek przypuszczał.

    Nasza Galaktyka rosła z czasem. Wchłaniała materiał z innych galaktyk, gdy te się do niej zbliżyły, dochodziło do zderzeń, rozerwania przybyszów i włączenia ich materiału do Drogi Mlecznej. Ślady tych wydarzeń widać i obecnie, w postaci „zmarszczek” możliwych do zidentyfikowania wśród różnych populacji gwiazd. Jednym z zadań Gai jest właśnie badanie tych „zmarszczek”. W tym celu teleskop odnotowuje dokładną pozycję i ruch ponad 100 000 pobliskich gwiazd. To niewielka część z 2 miliardów źródeł, które zwykle obserwuje.

    My zyskujemy zmarszczki z wiekiem, a w przypadku Drogi Mlecznej zachodzi proces odwrotny. Z czasem jest coraz mniej pomarszczona. Obserwując, jak zmarszczki te się rozprostowują z czasem, możemy określić, kiedy Galaktyka doświadczyła ostatniego wielkiego zderzenia. I okazało się, że było to miliony lat później, niż sądziliśmy, mówi główny autor najnowszych badań, Thomas Donlon z Rensselaer Polytechnic Institute i University of Alabama.

    W halo Drogi Mlecznej znajduje się duża grupa gwiazd o nietypowych orbitach. Mogły one trafić do naszej galaktyki podczas ostatniej wielkiej kolizji. Wydarzenie takie, zderzenie między Drogą Mleczną a masywną galaktyką karłowatą – nazwano Gaia-Sausage-Enceladus (GSE) i szacowano, że doszło do niego 8–11 miliardów lat temu. Jednak z nowych badań wynika, że wspomniane gwiazdy trafiły do Drogi Mlecznej w wyniku innego, znacznie późniejszego zderzenia.

    Żeby „zmarszczki” mogły być tak wyraźne, jak pokazuje je Gaia, musiały pojawić się mniej niż 3 miliardy lat temu, czyli co najmniej 5 miliardów lat później, niż sądziliśmy. Nowe „zmarszczki” pojawiają się, gdy gwiazdy przechodzą w tę i z powrotem przez centrum Drogi Mlecznej, dodaje współautorka badań, Heidi Jo Newberg z Rensselaer Polytechnic Institute. Odkrycie sugeruje, że do zderzenia z inną galaktyką musiało dojść w czasie wydarzenia, które autorzy badań nazwali Virgo Radial Merger.

    Nie można wykluczyć, że jednocześnie doszło wówczas do kolizji Drogi Mlecznej z całą rodziną galaktyk karłowatych. O szczegółach tego wydarzenia można przeczytać na łamach Monthly Notices of the Royal Astronomical Society.


    « powrót do artykułu

  24. Popularny słodzik, ksylitol, dodawany jest do dietetycznych napojów, past do zębów czy gum do żucia. Można go kupić również w pastylkach czy proszku do samodzielnego słodzenia napojów czy potraw. Jak jednak możemy przeczytać w najnowszym numerze European Heart Journal, naukowcy połączyli używanie ksylitolu ze zwiększonym prawdopodobieństwem ataku serca i udaru. Eksperymenty w laboratorium sugerują, że słodzik prowadzi do tworzenia się skrzepów.

    W ubiegłym roku informowaliśmy, że pracujący pod kierunkiem doktora Stanleya Hazena naukowcy z Cleveland Clinic przeprowadzili badania, z których wynika, że popularny słodzik erytrytol (E968) zwiększa ryzyko ataku serca i udaru. Po uzyskaniu takich wyników uczeni zastanawiali się, czy podobny wpływ może mieć ksylitol. Przeprowadzili więc badania na 3306 mieszkańcach USA i Europy.

    Rankiem, po tym jak badani nie jedli przez noc, pobrano od nich próbki krwi i przeanalizowali je pod kątem obecności ksylitolu. Następnie przez 3 lata śledzili losy uczestników badań. Okazało się, że u 1/3 osób, które miały największy poziom ksylitolu, występowało zwiększone ryzyko udaru i ataku serca. Chcąc lepiej zrozumieć to zjawisko, naukowcy przeanalizowali w laboratorium wpływ ksylitolu na płytki ludzkiej krwi oraz na płytki krwi u myszy. Okazało się, że skrzepy tworzyły się znacznie łatwiej w próbkach, w których był ksylitol, a u myszy znacznie szybciej formowały się, gdy podano im zastrzyki z ksylitolem.
    Na ostatnim etapie badań uczeni śledzili aktywność płytek u 10 osób, którym podano wodę posłodzoną ksylitolem. W ciągu 30 minut od jej wypicia poziom ksylitolu w plazmie krwi zwiększył się 1000-krotnie, a płytki łatwiej formowały skrzepy. Tym łatwiej, im wyższy był poziom ksylitolu we krwi.

    Nasze badania są kolejnymi, które pokazują, że pilnie musimy przyjrzeć się alkoholom cukrowym i sztucznym słodzikom. Nie oznacza to, że należy wyrzucić swoją pastę do zębów. Jednak powinniśmy być świadomi, że spożywanie produktów zawierających te związki wiąże się z podwyższonym ryzykiem zakrzepów, mówi doktor Hazen.

    Już wcześniej informowaliśmy, że dietetyczne napoje zwiększają ryzyko udaru u kobiet, dwa sztuczne słodziki zwiększają poziom glukozy we krwi, a ksylitol może być zabójczy dla psów.


    « powrót do artykułu

  25. W ruinach zamku Burgstein w okręgu Reutlingen na południu Niemiec znaleziono pozostałości po żetonach do gier, które stanowiły rozrywkę możnych sprzed niemal 1000 lat. Najbardziej interesującym z żetonów jest bardzo starannie wykonany szachowy skoczek o wysokości 4 centymetrów. W Europie Środkowej bardzo rzadko znajduje się bierki szachowe pochodzące sprzed XIII wieku. Oprócz niego archeolodzy trafili też na cztery żetony w kształcie kwiatu oraz kostkę do gry. Wszystkie znalezione przedmioty zostały wykonane z poroża jelenia.

    Pod mikroskopem na skoczku widać ślady, które powstały podczas używania. Świadczą one o tym, że figurka była podnoszona, zatem grano podobnie, jak dzisiaj. W średniowieczu gra w szachy była jedną z siedmiu umiejętności, jakie powinien doskonalić rycerz. Nic więc dziwnego, że figurki szachowe znajdujemy głównie w zamkach, mówi doktor Jonathan Scheschkewitz z Krajowego Biura Ochrony Zabytków Badenii-Wirtembergii. Odkrycie żetonów do gier pochodzących z XI/XII wieku to całkowite zaskoczenie, a skoczek szachowy to prawdziwy skarb, dodaje doktor Lukas Werther z Niemieckiego Instytutu Archeologicznego. A doktor Michael Kienzle z Uniwersytetu w Tybindze dodaje, że żetony znaleziono pod gruzami przy ścianie. Zostały zgubione lub schowane już w średniowieczu, stwierdza uczony.

    Badania mikroskopowe ujawniły też ślady czerwonej farby na jednym z żetonów w kształcie kwiatu.

    Szachy w obecnie znanej nam formie pojawiły się na terenie Indii prawdopodobnie w VI lub VII wieku. Około 750 roku trafiły do Chin, a do XI wieku zagościły w Japonii i Korei. Do Europy trafiły za pośrednictwem Persów, Bizantyjczyków, a przede wszystkim Arabów. Ci ostatni grali w szachy na Sycylii i w Hiszpanii już w X wieku. Mniej więcej w tym samym czasie Słowianie zanieśli szachy na Ruś Kijowską, a wikingowie na Islandię i Wyspy Brytyjskie. I to właśnie tam, a konkretnie na wyspie Lewis znaleziono najsłynniejszy średniowieczny zestaw szachów, pochodzący z XI lub XII wieku.


    « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...