-
Liczba zawartości
37913 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
nigdy -
Wygrane w rankingu
257
Odpowiedzi dodane przez KopalniaWiedzy.pl
-
-
Na skutek rozkładu systemu planowania przestrzennego powstały „niedomieścia”, czyli takie dziwne twory nie będące ani wsią, ani miastem. Nie chodzi tu jednak o dobrze zaplanowane osiedla jak Podkowa Leśna, ale o wsie, które zostały gwałtownie zmienione przez budowę domów jednorodzinnych przez mieszkańców pobliskich miast. Takie miejsca są ułomne pod względem infrastruktury społecznej, cierpią na wykluczenie komunikacyjne i drenują z wielkich miast podatki.
O miasta i miejskość zapytaliśmy dr. hab. Kamila Śmiechowskiego, historyka, profesora Uniwersytetu Łódzkiego. Doktor Śmiechowski jest szefem Interdyscyplinarnego Centrum Studiów Miejskich UŁ. Zajmuje się procesami modernizacyjnymi na ziemiach polskich w XIX-XX wieku oraz historią miast.
Polska jest krajem miejskim czy wiejskim?
Polska jest państwem zurbanizowanym, ale w stopniu mniejszym niż niektóre inne kraje europejskie. Ludność miejska stanowi u nas około 60% i jest tak od lat 60. XX wieku. Jednak w największych miastach mieszka w Polsce stosunkowo niewiele ludności. Nie są też aż tak duże na tle naszych sąsiadów, jak mogłoby się nam niekiedy wydawać. Proste porównanie – Lwów liczący przed wojną ponad 700 tysięcy mieszkańców był dopiero siódmym największym miastem Ukrainy – w Polsce z taką samą liczbą mieszkańców byłby trzeci. Dlatego też w Polsce największe miasta są na tyle duże, by nadawać ton naszemu życiu społecznemu, ale jednocześnie zbyt małe, by je zdominować. Nieprzypadkowo zwykło się mówić, że wyborów nie wygrywa się w Warszawie, prawda?
Narodami prawdziwie miejskimi, o miejskiej kulturze i historii, wydają się kraje Beneluksu. Dużo nam brakuje do ich miejskości?
To są zupełnie inne struktury, choć Belgia ma jednak także wyraźny komponent rolniczy. Ale Niderlandy to po prostu jedno wielkie miasto. Taka metropolia jak GZM tylko, że obejmująca prawie cały kraj. Oczywiście nie za bardzo możemy się porównywać do takich miejsc. Jeśli chodzi o rozmieszczenie ludności paradoksalnie blisko nam do Niemiec, gdzie żadne miasto nie dominuje nad pozostałymi. Fachowo nazywa się to strukturą policentryczną. I warto, by Polska pozostała krajem w którym rozwijają się nie tylko tylko Warszawa i Kraków, ale 5-7 ośrodków wzajemnie się równoważy.
Czy zgadza się pan z funkcjonującą w mediach dychotomią miasto-wieś? A może bardziej właściwy jest podział na Polskę A i B?
Ona jest bardzo mocno osadzona w naszej kulturze, która niestety miała charakter antymiejski. Miasta były postrzegane jako teren obcy, zamieszkany przez Żydów. Matecznikiem polskości była zaś wieś, a ściślej rzecz biorąc dworek szlachecki. I to w dworkach właśnie tworzono taką wizję kultury narodowej, w której wieś została bardzo silnie przeciwstawiana miastu. Próbowali zmienić to pozytywiści, ale polska romantyczna dusza zawsze wygrywała ze szkiełkiem i okiem. W „Ziemi obiecanej” jest taka scena, gdy Borowiecki tłumaczy chłopom z jego rodzinnej wsi, że powinni tam wrócić, bo w Łodzi czyhają na nich jakoby same zagrożenia. A przecież oni nie przyszli do miasta dla przyjemności, lecz za chlebem.
Co do Polski A i B to pod względem ekonomicznym ten podział bardzo się już zdezaktualizował. Natomiast pod względem kulturowym ciągle istnieją w Polsce silne różnice regionalne. Widać to choćby w religijności – na Zachodzie w Warszawie czy Łodzi do kościoła chodzi mniej niż 20% wiernych, na Podkarpaciu – prawie połowa
« powrót do artykułu-
1
-
-
Kolekcja Historycznych Odmian Jabłoni ma charakter unikatowy w skali kraju i od czasu sprowadzenia pierwszych odmian w 1987 z Sadowniczego Zakładu Doświadczalnego w Prusach do chwili obecnej, znajduje się w niej około 530 odmian. Obecnie kolekcja stała zajmuje 3 kwatery o łącznej powierzchni 1,2 ha. Najstarszą część kolekcji założono w 1992 r., a kolejną – rok później. W obu częściach drzewa rosną głównie na podkładach siewki antonówki.
Wiele osób z nostalgią wspomina stare odmiany jabłek, który już nie można kupić w sklepach. Jednak nie wszystkie one bezpowrotnie zniknęły. Ryszard Rawski jest opiekunem Kolekcji Historycznych Odmian Jabłoni w należącym do Polskiej Akademii Nauk Ogrodzie Botanicznym – Centrum Zachowania Różnorodności Biologicznej w Powsinie. Opowiedział nam o starych gatunkach jabłoni i o roli, jaką w ich zachowaniu pełni PAN Ogród Botaniczny-CZRB.
Jabłko to polski owoc narodowy. Czy wiadomo od kiedy jabłonie rosną na terytorium dzisiejszej Polski, a od kiedy są świadomie uprawiane?
Od zamierzchłych czasów człowiek interesował się jabłonią, której owoce służyły mu za pokarm. Najstarsze nasiona jabłoni znalezione w wykopaliskach w Szwajcarii są datowane na epokę kamienną, natomiast znalezione w Turcji resztki zwęglonych owoców wielkoowocowych jabłoni pochodziły sprzed 6500 lat p.n.e.
W Odysei, której akcja rozgrywa się około 1200 lat p.n.e., Homer opisuje sad Odyseusza i mówi o 10 odmianach jabłoni. W krajach Lewantu (dzisiejsza Syria, Palestyna, Jordania, Liban i Izrael) jabłoń uprawiano już za czasów Aleksandra Wielkiego (około 334 r. p.n.e.). Rzymianie przejęli uprawę jabłoni ze wschodu prawdopodobnie już w czasach przedhistorycznych. Za czasów rzymskich znano około 30 odmian. O odmianach uprawnych jabłoni wspominają m.in.: Kolumella, Pliniusz, Celsus i Lukullus. Znane im były nie tylko szczepienie i okulizacja, ale i zasada obcopylności.
Na ziemiach polskich uprawa jabłoni jest również bardzo stara. Pierwsze oznaki występowania jabłoni, pochodzące z około 800 lat p.n.e. odkryto w Biskupinie, gdzie wśród znalezisk kopalnych natrafiono na jej nasiona. Jedną z najstarszych określonych odmian dotyczących jabłoni jest „aporta”. Odmiana bardzo stara – znana była już w starożytności. W Polsce natomiast w kronikach z 1175 roku wspomina o niej Jan Długosz. Mowa o jabłku daport przywiezionym za klasztoru Porta w Miśni do klasztoru cystersów lubiąskich na Śląsku.
Złotka kwidzyńska; © Ryszard Rawski, PAN Ogród Botaniczny-CZRBSadownictwo w Polsce ma długą i bogatą historię. Już w średniowieczu, wraz z rozwojem osadnictwa i klasztorów, zaczęto zakładać pierwsze sady. Szczególnie duże zasługi mieli benedyktyni i cystersi, którzy sprowadzali na ziemie polskie szlachetne odmiany drzew owocowych.
W klasztornych ogrodach zakładano pierwsze sady, a zakonnicy, posiadający wiedzę ogrodniczą, byli pionierami w popularyzacji upraw drzew owocowych.
W Ogrodzie Botanicznym w Powsinie posiadacie Państwo imponującą kolekcję jabłoni. Może Pan nam o niej opowiedzieć?
Pomysł gromadzenia starych odmian jabłoni w PAN Ogrodzie Botanicznym-CZRB w Powsinie zrodził się w latach 80. ubiegłego wieku, na kilka lat przed „Szczytem Ziemi” w Rio de Janerio, gdzie Polska podpisała Konwencję o Różnorodności Biologicznej.
Profesor Pieniążek, założyciel i wieloletni dyrektor Instytutu Sadownictwa i Kwiaciarstwa, a obecnie Instytutu Ogrodnictwa w Skierniewicach, jak również współzałożyciel Ogrodu Botanicznego w Powsinie, wyszedł z propozycją zaprezentowania w ogrodzie botanicznym typowego, przedwojennego sadu. W sadzie tym miały rosnąć wysokopienne drzewa 20 popularnych dawniej w Polsce odmian, m.in. kosztela, antonówka zwykła, kronselska, ananas berżenicki czy papierówka, posadzone w dużej rozstawie (8 x 10 m), zaszczepione na silnie rosnących podkładkach. Realizując ten pomysł podjęto decyzję o gromadzeniu większej liczby starych odmian, sadząc jednak drzewa gęściej (w rozstawie 4,5 x 3,5 m), z powodu ograniczenia miejsca.W miarę pozyskiwania nowych obiektów, plany uległy dalszej weryfikacji. W trzeciej części, powstałej w 2000 r., odmiany rosną na podkładkach półkarłowych M26. W kwaterze tej jabłonie pochodzą m.in. z Kazachstanu, Krymu i Węgier. Kolejne lata przyniosły ponowną zmianę planów, a powodem była coraz większa liczba obiektów zgromadzonych w kolekcji PAN Ogrodu Botanicznego – CZRB i ponownie zaszła potrzeba zastosowania podkładek o słabszej sile wzrostu – podkładek karłowych M9, by móc zagęścić nasadzenia i skuteczniej weryfikować odmiany (wcześniejszy okres wchodzenia drzew w owocowanie). Konsekwencją tej decyzji było zainstalowanie specjalnego, profesjonalnego rusztowania do mocowania roślin przy podporach oraz systemu nawadniania kropelkowego.
« powrót do artykułu -
Dzisiaj premiera Małej księgi egzoplanet. Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Helion mogliśmy się już z nią zapoznać i musimy Wam powiedzieć, że warto było. Jak jednak mogłoby być inaczej, skoro jej autorem jest astrofizyk doktor Joshua Winn, który na egzoplanetach zjadł zęby. Już jako student pisał artykuły naukowe do The Economist, skończył najlepszą politechnikę świata, MIT, po otrzymaniu doktoratu pracował w Harvard-Smithsonian Center for Astrophysics, na MIT spędził 10 lat jako wykładowca, a od 9 lat jest profesorem na Princeton University. Specjalizuje się właśnie w egzoplanetach. Brał udział w misji najsłynniejszego łowcy egzoplanet, Teleskopu Keplera, a obecnie jest jednym z badaczy misji kosmicznego teleskopu TESS (Trasiting Exoplanet Survey Satellite).
Winn ma nie tylko olbrzymią wiedzę, ale też wielki dar jej przekazywania. Przeprowadza nas przez podstawowe pojęcia, niezbędne do zrozumienia o czym mowa, jak chociażby paralaksa czy prawa Keplera, dzięki którym zrozumiemy, jak mierzy się odległość do gwiazd i dlaczego na naszej półkuli lato trwa dłużej niż zima. Opowiada o skali kosmosu i w prosty sposób wyjaśnia, jak powstają gwiazdy i planety. Wyjaśnia, w jaki sposób odkrywa się egzoplanety, jak prawa fizyki ograniczają możliwości teleskopów i w jaki sposób można sobie z tymi problemami poradzić. A gdy już przejdziemy przez te wszystkie kwestie, okraszone informacjami o niezwykłej historii odkryć, Winn zabiera nas w niezwykłą podróż po fascynujących światach. Prowadzi nas przez gorące jowisze, planety jajowate, superziemie, planety puszyste i minineptuny. Oczywiście pisząc o egzoplanetach, nie można pominąć ich gwiazd. Poznamy więc wiele niezwykłych kuzynek Słońca, które jednak znacznie się od niego różnią.
I wiecie, co jest najlepsze? Że ta opowieść się nie skończy. Ostatni rozdział Winn poświęca odkryciom, na które warto czekać w najbliższych latach. Nasze możliwości odkrywania i badania egzoplanet są ściśle związane z możliwościami technologicznymi. Wspomniana już misja TESS czy Teleskop Webba zwiększą naszą obecną wiedzę, a pod koniec przyszłego roku Europejska Agencja Kosmiczna chce wystrzelić misję PLATO, która będzie wyspecjalizowana w poszukiwaniu planet typu ziemskiego w ekosferach gwiazd podobnych do Słońca, a Chiny rozważają misję Earth 2.0, która ma się przyjrzeć dziesiątkom milionów gwiazd, również tym, badanym wcześniej przez Keplera.Czekają nas fascynujące odkrycia, a dzięki książce Winna lepiej zrozumiemy, co się za nimi kryje, jak wielkiego postępu wiedzy one wymagają i jak olbrzymi wysiłek trzeba włożyć, by poszerzać naszą wiedzę o wszechświecie.
Mam nadzieję, że nabraliście ochoty na przeczytanie „Małej księgi egzoplanet”. Jeśli tak, to mamy dla Was dobrą wiadomość. Na początku przyszłego tygodnia, wraz z Wydawnictwem Helion, zorganizujemy konkurs, w którym do wygrania będą 3 egzemplarze książki.
-
Mamy coraz mniejsze opady śniegu, coraz krótszy czas zalegania pokrywy śnieżnej i wzrost sumy opadów zimą. W pozostałych porach roku opady są z jednej strony coraz rzadsze, a z drugiej coraz bardziej intensywne. Mamy więc rozwijającą się suszę w wyniku niedoboru opadów, która „przerywana” jest chwilowo wanną wody z nieba. Dochodzi do okresowego zalania danego obszaru, po którym znów wracamy do rozwoju suszy. Wzrost temperatury to wzrost parowania (ewapotranspiracji), który zwiększa się szybciej niż trend wzrostu sumy opadów. W efekcie w ostatnich kilkunastu latach mamy rozwijającą się suszę przerywaną lokalnymi podtopieniami lub powodziami.
Naszym gościem jest dr Sebastian Szklarek, ekohydrolog z Europejskiego Regionalnego Centrum Ekohydrologii Polskiej Akademii Nauk w Łodzi, popularyzator nauki i założyciel bloga Świat Wody. Zawodowo związany z tematyką jakości wód oraz zależności pomiędzy procesami biologicznymi (ekologia) i procesami abiotycznymi (hydrologia) zachodzącymi w wodach powierzchniowych. Popularyzatorsko porusza także zagadnienia związane z ilością wody, głównie w obszarze suszy, oraz inne zagadnienia związane z zasobami wody, głównie dotyczącymi naszego kraju.
Susza czy powódź? Czego powinniśmy się obawiać? Czy te dwa zjawiska się nie wykluczają?
Powódź jest zjawiskiem, które odczuwamy bardziej bezpośrednio, daje widoczne straty materialne, a czasem i ludzkie. Susza jest zjawiskiem bardziej rozciągniętym w czasie i bezpośrednio dotyka przede wszystkim rolników, dlatego jako ogół społeczeństwa nie czujemy tego zjawiska tak bardzo jak powodzi, tym bardziej, że przecież odkręcamy kran i woda jest.
Powódź przychodzi nagle, jest jak nagła choroba czy wypadek. Susza to taka uśpiona choroba, rozwija się miesiącami czy latami, a wyjście z tej choroby nie zajmuje chwili – to trochę jak chorobami przewlekłymi lub niediagnozowanymi, których skutki odczuwamy po latach walki naszego ciała z nimi.
Te dwa zjawiska nie wykluczają się. W skali naszego kraju możemy mieć jednocześnie suszę i powódź. Tak było przy powodzi w 2024 – dorzecze Odry dotknięte powodzią, a północno-wschodnia część kraju suszą. Zresztą chwilę przed powodzią region południowo-zachodni też był dotknięty suszą.
Jak wyglądają polskie zasoby wodne i jak wpływa na nie globalne ocieplenie?
Są mokre. A tak na poważnie, warto spojrzeć na bilans wodny Polski. Po stronie przychodu mamy przede wszystkim opady (97%), a uzupełnieniem jest dopływ rzekami z państw sąsiednich (głównie na wschodzie). Po stronie rozchodu mamy główne straty na parowanie (70%), a reszta opuszcza nasz kraj odpływając rzekami do Morza Bałtyckiego (przeważająca część 30% rozchodu) lub do państw sąsiednich.
Patrząc na ten bilans i skutki zmiany klimatu, mamy zmiany w dwóch głównych składowych tego bilansu. Opady: mimo że średnioroczna suma opadów ma niewielką tendencję wzrostową, to zmienia się ich charakter i rozkład czasowy oraz przestrzenny. Mamy coraz mniejsze opady śniegu, coraz krótszy czas zalegania pokrywy śnieżnej i wzrost sumy opadów zimą. W pozostałych porach roku opady są z jednej strony coraz rzadsze, a z drugiej coraz bardziej intensywne. Mamy więc rozwijającą się suszę w wyniku niedoboru opadów, która „przerywana” jest chwilowo wanną wody z nieba. Dochodzi do okresowego zalania danego obszaru, po którym znów wracamy do rozwoju suszy. Wzrost temperatury to wzrost parowania (ewapotranspiracji), który zwiększa się szybciej niż trend wzrostu sumy opadów. W efekcie w ostatnich kilkunastu latach mamy rozwijającą się suszę przerywaną lokalnymi podtopieniami lub powodziami.
Jakie błędy w gospodarce wodnej wciąż są popełniane w Polsce?
Największym błędem jest ciągłe patrzenie na koniec rury, czyli myślenie o retencji w najniższych punktach krajobrazu – dolinach rzecznych. Patrząc na w miarę naturalny krajobraz, to 40% opadów zostaje w wierzchniej warstwie gleby, na powierzchni roślin i w roślinach – ta woda ma szansę krążyć w tzw. małym obiegu wody – w ciągu dnia paruje (wyższe temperatury), w nocy (ochłodzenie) skrapla się dając rosę, mgłę czy szron. Kolejna porcja opadów (ok. 50%) wsiąka do głębszych warstw gleby odtwarzając zasoby wód podziemnych i przepływem podziemnym stabilizuje przepływy w rzekach (60-70% wody w rzekach to zasilanie wodami podziemnymi). Pozostałe 10% to woda spływająca po powierzchni zgodnie z nachyleniem terenu. Różnorodne formy naszej działalności zaburzyły te proporcje naturalnego obiegu – skrajnym przypadkiem są uszczelnione powierzchnie miast, gdzie nawet ok. 90% opadów odpływa powierzchniowo (i kanalizacją deszczową) poza teren na który ten deszcz spadł.
Chcąc poprawić gospodarkę wodną, przeciwdziałając suszy i powodzi, powinniśmy realizować jak najwięcej działań pomagających przywrócić jak najbardziej naturalny obieg. Powinniśmy działać zgodnie z zasadą 3S (z ang. sink, slow and spread), która mówi o zatrzymywaniu opadów tam gdzie spadają, zapewnieniu ich infiltracji (wsiąkania do gleby), a nadmiar należy rozprowadzać po najbliższej okolicy i tam szukać miejsc infiltracji.
« powrót do artykułu -
To, komu i kiedy wypada płakać, podobnie jak wyrażanie emocji w ogóle, sterowane jest przez tzw. reguły okazywania emocji, a te oczywiście zależą od płci. Generalnie, jak powszechnie wiadomo, kobiety mają większe przyzwolenie na łzy czy płacz, natomiast płacz męski jest uważany za dość nietypowy czy nieoczekiwany. Zasady te oczywiście dodatkowo modyfikowane są przez kontekst sytuacyjny, ponieważ istnieją takie sytuacje, gdzie płacz generalnie spostrzegany jest jako stosowny niezależnie od płci (np. pogrzeb bliskiej osoby), a także takie, w których łzy męskie mogą być uznawane za typowe (np. płacz po wygranym lub przegranym meczu).
Rozmawiamy z dr hab. Moniką Wróbel, psycholożką społeczną zatrudnioną w Instytucie Psychologii na Uniwersytecie Łódzkim, gdzie kieruje Emotion and Social Cognition Lab. W 2019 r. uzyskała stopień doktora habilitowanego w dziedzinie nauk społecznych. Jest współredaktorką naczelną Social Psychological Bulletin i redaktorką pomocniczą Annals of Psychology, a także autorką licznych publikacji dotyczących społecznego znaczenia emocji. Jej ostatnie badania dotyczą roli łez i płaczu w relacjach interpersonalnych. Aktualnie kieruje projektem dotyczącym tzw. krokodylich łez, finansowanym przez Narodowe Centrum Nauki.
Dlaczego płaczemy? Czy to zachowanie unikatowe dla ludzi?
Powody, dla których płaczemy, różnią się w zależności od tego, o jakich łzach mówimy. Jeśli mamy na myśli łzy podłożu o czysto fizjologicznym, to ich celem jest przede wszystkim nawilżanie gałki ocznej oraz usuwanie czynników drażniących (np. pyłków, które wpadają do oka). Takie łzy występują i u ludzi, i u zwierząt. Sytuacja jest znacznie bardziej złożona, w przypadku łez emocjonalnych, które ronione są w sytuacjach, którym towarzyszą silne, „przytłaczające” emocje. Takie łzy uważane są za typowe dla ludzi (choć niektóre badania przypisują je także… psom). Początkowo myślano, że główną funkcją łez emocjonalnych jest tzw. katharsis; słowem, wypłakanie się miało dawać możliwość odreagowania silnych emocji i przynosić związane z tym poczucie ulgi i równowagę emocjonalną. Wyniki analiz nad regulacyjną funkcją są jednak dość niejednoznaczne, a nawet istnieją dane pokazujące, że płacz może skutkować brakiem zmiany lub spadkiem nastroju. Za te niespójności wydaje się odpowiadać moment, w którym dokonywany jest pomiar nastroju.
Na przykład badania Asmira Gračanina i współpracowników pokazują, że zaraz po epizodzie płaczu ludzie doświadczają spadku nastroju, ale po jakimś czasie następuje poprawa. Niedawna metaanaliza badań nad regulacyjną funkcją płaczu przeprowadzona przez Janisa Zickfelda i Davida Grüninga wspiera ten wniosek, pokazując, że na początku epizodu płaczu wzrasta aktywność układu współczulnego, co jest przejawem wzrostu pobudzenia fizjologicznego stawiającego organizm w stan gotowości do walki lub ucieczki (tzw. „fight or flight”), jednak po epizodzie płaczu aktywność tego układu spada, a wzrasta aktywność układu przywspółczulnego, który – mówiąc najprościej – odpowiada za wycofanie pobudzenia, wyhamowanie (tzw. „rest and digest”). Tym samym, płacz przywraca homeostazę. Co istotne, jak pokazują wyniki badań zespołu pod kierunkiem Lauren Bylsmy, ta regulacyjna funkcja płaczu ujawnia się przede wszystkim, gdy łzy ronione są w obecności innej bliskiej osoby. To prowadzi do wniosku, że poza funkcją regulacyjną, łzy pełnią też istotne funkcje społeczne. Innymi słowy, sygnalizują innym, że osoba płacząca potrzebuje wsparcia i w efekcie wzbudzają w nich empatię i motywują ich do udzielenia pomocy. Istnieje mnóstwo danych potwierdzających występowanie tego efektu i sugerujących, że społeczna, interpersonalna funkcja łez może być głównym powodem ich ronienia.
Nie zawsze wierzymy łzom. Kiedy uważamy je za szczere, a w jakich okolicznościach budzą nasze podejrzenia?
To prawda – łzy nie zawsze wzbudzają w innych chęć niesienia pomocy, często skutkując oskarżeniami o nieuczciwe intencje. Nasze badania sugerują, że o podejrzliwości wobec łez może decydować wiele czynników, poczynając od tego, kto płacze, jak to robi, w jakich sytuacjach, a kończąc na tym, kto dokonuje oceny. Przykładowo, płacz częściej oceniany jest jako przejaw nieuczciwości, gdy kontekst, w jakim się pojawi, sugeruje, że osoba płacząca może mieć interes w tym, żeby płakać celowo – np. jest w sytuacji, w której może zyskać na wzbudzeniu empatii i skłonieniu innych do udzielenia jej wsparcia. Dobrym przykładem są tu zachowania osób w relacjach romantycznych, gdzie płacz może służyć skłonieniu partnera czy partnerki do większego zaangażowania w samą relację czy nawet – na co wskazywały odpowiedzi osób uczestniczących w naszych badaniach – w pełnienie obowiązków domowych czy opiekę nad dziećmi. Pokazaliśmy również, że niewielki, ale istotny efekt na ocenę autentyczności łez mogą mieć cechy takie jak makiawelizm czy psychopatia. Osoby o dużym nasileniu tych cech charakteryzują się obniżonym poziomem ogólnego zaufania, które sprawa, że patrzą na łzy bardziej podejrzliwie.
Wreszcie dla rozważań nad percepcją „krokodylich łez” istotne jest także to, czy weźmiemy pod uwagę same łzy czy także inne, towarzyszące łzom zachowania niewerbalne, które składają się na tzw. ekspresję płaczu, np. grymas twarzy, gesty w postaci zasłaniania twarzy czy wokalizacje takie jak szlochanie czy zawodzenie. Tym, co odróżnia łzy od tych zachowań, jest nie tylko ich subtelność, ale też trudność w okazywaniu na zawołanie. Oczywiście intencjonalne ronienie łez nie jest niewykonalne, ponieważ ludzie mogą wykorzystywać takie metody jak przywoływanie w pamięci emocjonalnych wspomnień czy trzymanie otwartych oczu przez jakiś czas po to, by gałka oczna wyschła i łzy pojawiły się celem jej nawilżenia, jednak takie techniki są dość wymagające. W odróżnieniu od nich, grymas czy zasłanianie twarzy, szlochanie czy zawodzenie są stosunkowo łatwe do udawania, a przy tym bardziej intensywne, co powoduje, że zachowania te często spostrzegane są jako przerysowane, teatralne i – w efekcie – podejrzane. Dlatego wtedy, gdy zachowania te towarzyszą ronieniu łez, typowa tendencja do spostrzegania łez jako szczerego sygnału prawdziwych emocji, może zostać osłabiona, a płacz zostanie odebrany jako próba manipulacji.
« powrót do artykułu -
O zadziwiające dziwidło olbrzymie zapytaliśmy pana Piotra Dobrzyńskiego, kuratora kolekcji roślin szklarniowych w Ogrodzie Botanicznym UW, opiekuna dziwidła olbrzymiego.
Skąd wzięło się dziwidło olbrzymie w Warszawie?
Ile ma lat? Roślina w Ogrodzie jest od ponad 20 lat i została przekazana nam przez kolekcjonera roślin. Ze względu na to, że została nieopatrznie przemrożona została uśpiona na kilka lat i w 2018 roku obudziła się na nowo wytwarzając nowy liść i odbudowując nową bulwę. Bulwa po 17 miesiącach uzyskała wagę 27 kg. Dlatego od 2018 roku liczę na nowo jej wiek, czyli 7 lat.
Jak wygląda cykl życiowy tej rośliny?
Cykl życiowy składa się z 3 etapów – spoczynek, wzrost generatywny, czyli kwitnienie kończące się zapyleniem i powstaniem owocostanu w formie kolby z czerwonymi owocami oraz generatywny, czyli liść. Każdy z tych etapów za każdym razem ma różną długość.
Czy jest ona trudna w hodowli?
Nie jest to trudna roślina w uprawie. Problem stanowi jej wielkość, a mianowicie liść który osiąga 4-5 metrów wysokości i kwiatostan, który może osiągnąć wysokość 3,5 m.
Z jaką częstotliwością dziwidło olbrzymie kwitnie zwykle w ogrodach botanicznych?
To jest trudne pytanie bowiem wszystko uzależnione jest od warunków uprawy. Przeciętnie roślina może kwitnąć co 4-8 lat.
Dziwidło olbrzymie, © Ogród Botaniczny Uniwersytetu WarszawskiegoJak zbudowany jest kwiatostan?
Kwiatostan Amorphophallus titanum, czyli dziwidła olbrzymiego, jest fascynujący i unikalny. Zbudowany jest z dwóch podstawowych elementów:
Spadix – to główny, pionowy, cylindryczny element kwiatostanu, który pełni kilka zadań. W dolnej jego części w dwóch okółkach znajdują się kwiaty żeńskie i męskie. Na dole umiejscowione są kwiaty żeńskie, a nad nimi kwiaty męskie.
Rolą ww. kolby kwiatostanowej jest m.in. wabienie potencjalnych zapylaczy. Wydziela ona silny zapach i ciepło. Kolba kwiatostanowa w trakcie kwitnienia podgrzewana jest do temperatury nawet pow. 40°C. Przystosowanie to odpowiada za zwiększenie lotności zapachu na znaczne odległości.
Zapach wydzielany przez spadix to mieszanina rożnych substancji zapachowych. Zazwyczaj jest to nieprzyjemny zapach, przypominający zgniłe mięso. To celowe działanie mające na celu przyciąganie owadów takich jak: muchówki z rodziny plujkowatych i chrząszczy z rodziny omomiłkowatych, które są naturalnymi zapylaczami tego gatunku. Zapach jest najsilniejszy podczas kwitnienia, które trwa 2-3 dni.
Spatha – to duża szeroka okrywa, która otacza spadix. U dziwidła olbrzymiego jest szeroka, czerwonobrązowa lub purpurowa. Wygląda jak ogromny liść lub płatek. Spatha nie tylko chroni kwiaty, ale także działa jako powabnia dla owadów latających w dzień, przyciągając je do zapylania.Jak to się dzieje, że wysoka temperatura nie szkodzi roślinie?
[Najwyższa zanotowana temperatura na spadixie u Amorphophallus titanum wynosiła około 42 stopni Celsjusza. Thermoregulation in the Titan Arum (Amorphophallus titanum): A Review, Journal of Botanical Studies, 2010]
Roślina ta jest do tego specjalnie przystosowana.
Adaptacje fizjologiczne – roślina posiada unikalne mechanizmy, które pozwalają jej kontrolować i tolerować podwyższoną temperaturę. Na przykład, podczas kwitnienia, spadix (główna część kwiatostanu) wytwarza ciepło, które jest rozpraszane w sposób kontrolowany, co pomaga w przyciąganiu owadów. Termoregulacja – podobnie jak niektóre zwierzęta, roślina może regulować temperaturę swojego kwiatostanu, dzięki czemu nie dochodzi do przegrzania. Wytwarzanie ciepła jest możliwe dzięki intensywnemu metabolizmowi i procesom biochemicznym, które generują energię i ciepło.
Struktura i materiał – spadix i spatha mają specjalne właściwości fizyczne i chemiczne, które pomagają w odprowadzaniu nadmiaru ciepła i chronią tkanki roślinne przed uszkodzeniem.
Krótkie kwitnienie – kwiatostan kwitnie tylko przez kilka dni (24 do 48 godzin), więc roślina nie musi utrzymywać wysokiej temperatury przez długi czas, co minimalizuje ryzyko uszkodzeń.
Przystosowania genetyczne – roślina wykształciła się w środowiskach, gdzie takie ekstremalne warunki są możliwe, więc jej organizm jest na to przygotowany na poziomie genetycznym.Kwiatostan i bulwa dziwidła osiągają imponujące rozmiary. Czy te w ogrodach botanicznych są większe czy mniejsze niż w naturze?
Z rekordów, które do tej pory zostały zanotowane w ogrodach botanicznych można wyróżnić kwiatostan w Ogrodzie Botanicznym w Meise z 13 sierpnia 2024 roku oraz bulwę w Królewskim Ogrodzie Botanicznym w Edynburgu z 2010 roku, która ważyła 153,9 kg.
Jeśli chodzi o środowisko naturalne to zazwyczaj kwiatostan sięga 3 metrów, ale jeśli chodzi o bulwy, to w naturalnym środowisku nie mamy dokładnych danych na temat ich wielkości. Z mojego doświadczenia i dostępnych informacji wynika, że w ogrodach botanicznych ta roślina może osiągać znacznie większe rozmiary, głównie dlatego, że chuchamy na nią – szczególnie chodzi o nawożenie i inne zabiegi uprawowe. To naprawdę ciekawe dla nas, jak warunki uprawy mogą znacząco wpływać na rozmiar rośliny!
« powrót do artykułu -
Rysunki naskalne wydają się mieć niewiele wspólnego z komputerami, ale łączy je o wiele więcej, niż widać na pierwszy rzut oka. To dwa różne sposoby na przekazywanie informacji. A to umiejętność jej gromadzenia, rozpowszechniania i wymiany od tysiącleci umożliwia rozwój cywilizacji. Każdy z kolejnych sposobów utrwalania i przekazywania wiedzy był rewolucją. Ustna tradycja, rysunek, nacięcia na drewnie, hieroglify i alfabet, zapiski na papirusie czy brzozowej korze, wynalezienie papieru, druku oraz ruchomej czcionki. Gazety, radio, telewizja i komputery.
Przed dwoma tygodniami, dzięki Wydawnictwu Naukowemu PWN, do księgarń trafiła "Historia informacji" Chrisa Haughtona. Rewelacyjna książka dla dzieci, ale również i dorośli sporo się z niej dowiedzą. Autor prowadzi nas przez kolejne tematy, pokazując, w jaki sposób przez tysiąclecia gromadziliśmy informacje. Zaczyna od naszego mózgu, jak przetwarza on informacje, przechodzi do kwestii posługiwania się językiem, omawia znaczenie obrzędów, symboli i tradycji, by dojść do pierwszych znaków. Opowiada, czym są rysunki naskalne, rabosze i kipu. Poznajemy pierwsze systemy pisma i dowiadujemy się, co i dlaczego zapisywano. Houghton krótko przedstawia święte księgi, Biblię, Koran, Rygwedę i egipską Księgę umarłych. Omawia znaczenie pisma w islamie, starożytnych Chinach i średniowiecznej Europie. Pisze o Diamentowej sutrze i Księdze z Kells, wspomina o pierwszych legalnych i nielegalnych gazetach, jakie zaczęły pojawiać się w Chinach ponad 1000 lat temu. I tak stopniowo, w przystępny, niezwykle interesujący sposób, prowadzi nas do czasów współczesnych. Pokazuje historię ludzkości z bardzo interesującej perspektywy zmieniającego się sposobu przekazywania informacji i znaczenia, jakie informacja – ale również propaganda czy dezinformacja – miały w przeszłości i mają obecnie.
Dla kogo to książka? Właściwie każdy znajdzie w niej coś, co go zainteresuje, zafascynuje, czego jeszcze nie wiedział. Na pewno rodzice powinni podsunąć ją dzieciom i nastolatkom ciekawym świata. Nie tylko historii, ale świata, który obecnie ich otacza. „Historia informacji” pozwala szerzej spojrzeć na współczesność i lepiej ją zrozumieć. Daje świetną perspektywę historyczną, pokazuje ciągłość dziejów i zachowań ludzi oraz stanowi świetny punkt wyjścia do zastanowienia się nad przyszłością. Od której Houghton nie ucieka. Pisze bowiem i o Big Data, Big Techach, o sztucznej inteligencji i viralach.
Książka Haughtona jest też świetną ilustracją otwierającego ją cytatu Marshalla McLuhana: „Najpierw my nadajemy kształt narzędziom, a potem narzędzia kształtują nas”. Naprawdę warto się o tym przekonać i sięgnąć po „Historię informacji”.
-
Średniowieczna kaligrafia i iluminacja w XXI wieku? Dlaczego nie? Opowiedział nam o nich Kamil Bachmiński, kaligraf, iluminator, wydawca, nauczyciel akademicki. Zanim odkrył powołanie do tradycyjnych rzemiosł, przez wiele lat pracował jako grafik i projektant gier, rysował też komiksy. Jego prace możecie podziwiać na Twitterze, Facebooku i Instagramie. A jeśli po lekturze wywiadu przyjdzie Wam ochota spróbować swoich sił w kaligrafii czy iluminacji, zajrzyjcie na https://kaligraf.substack.com/.
Jako kaligraf współpracował m.in. z Uniwersytetem Jagiellońskim, Wyższą Szkołą Europejską im. ks. Tischnera, Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie, fundacją Chronić Dobro przy opactwie benedyktynów w Tyńcu, Instytutem Polskim w Düsseldorfie oraz Birmingham Pen Museum.
Napisał dwa podręczniki kaligrafii średniowiecznej, „Mały przybornik skryby” (2020) i „Drugi przybornik skryby” (2024).
Mieszka w Żywcu.Jak w XXI wieku zostaje się średniowiecznym iluminatorem i kaligrafem?
Przypadkiem. Był koniec 2012 roku, zmagałem się z wypaleniem zawodowym. Robiłem grafikę do gier na telefony i miałem tego coraz bardziej dość. Mściła się na mnie młodzieńcza naiwność, kiedy to uległem (dość powszechnemu, jak się okazuje) złudzeniu, że tworzenie gier jest równie ciekawe, co granie. Nie było. Chciałem zająć się czymś bardziej twórczym, a przy tym analogowym. Kiedyś rysowałem komiksy, ale komiksiarz musi pracować szybko, a mi marzył się odpoczynek. Może pisanie ikon? To – wyobrażałem sobie – musi być kontemplacyjne zajęcie. I tak trafiłem do klasztoru w Tyńcu, który miał (i ma do dziś) bardzo bogatą ofertę warsztatową, od zielarstwa po zarządzanie w biznesie. No i ze zdumieniem odkryłem, że jeśli chodzi o zajęcia twórcze, tynieccy benedyktyni oferują, owszem, pisanie ikon, ale też... iluminację, czyli średniowieczne malarstwo książkowe.
I to był grom z jasnego nieba — wychowany na Tolkienie, „Robinie z Sherwood” i grach fabularnych, zawsze miałem słabość do średniowiecza i średniowiecznej sztuki, ale nie przyszło mi do głowy, że ktoś mógłby tego po prostu uczyć ludzi z ulicy; sądziłem, że to wyłączna domena konserwatorów.Zapisałem się więc na tygodniowy kurs iluminacji w Tyńcu. Prowadziła go Basia Bodziony, absolwentka Europejskiego Instytutu Iluminacji i Rękopisów w Angers, postać ogromnie zasłużona dla popularyzacji kaligrafii i iluminacji w Polsce. Pod okiem mistrzyni przygotowałem farby temperowe, zacząłem kopiować swoją pierwszą miniaturę… i szybko zrozumiałem, że chcę robić to dalej. To było dokładnie to, czego było mi trzeba. Ostatecznie uczyłem się u niej przez dwa lata, a potem kolejny rok u innej znakomitej kaligrafki, Ewy Landowskiej. Na marginesie: Basia i Ewa napisały później wspólnie pierwszy po II wojnie światowej polski podręcznik kaligrafii, pod tytułem „Piękna litera”.
Kaligrafia sprawiała mi początkowo spore trudności, wynikające głównie z leworęczności. Kiedy już jednak udało mi się je pokonać, okazało się, że praca ze stalówką i gęsim piórem idzie mi całkiem nieźle. Po jakimś czasie Basia zaproponowała mi, ku mojemu bezbrzeżnemu zdumieniu, posadę nauczyciela w swojej pracowni. Zaczynał się właśnie, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, wielki boom na kaligrafię, który trwa do dziś.
I tak to jakoś poszło. W 2020 roku napisałem swój pierwszy podręcznik, „Mały przybornik skryby”, oparty na wzornikach i notatkach poczynionych na potrzeby warsztatów. W zeszłym roku ukazała się jego część druga, obie zostały bardzo dobrze przyjęte.
Liczę się z myślą, że moda na kaligrafię w końcu przeminie i niewykluczone, że przyjdzie mi kiedyś wrócić do poprzedniego zawodu — ale póki co nic takiego się nie wydarzyło.
Amfisbena
©Kamil BachmińskiCzy kompletne beztalencie graficzne, jak ja, też może się tego nauczyć?
Tak. A jeśli mam tę odpowiedź rozwinąć, to muszę zacząć od tego, że znaczenie talentu jest, w moim przekonaniu, przeceniane. Oczywiście, zdarzają się geniusze, którzy pierwszy raz w życiu wziąwszy do ręki ołówek, dłuto czy gitarę, potrafią wyczarować cuda, ale jest ich bardzo, bardzo niewielu. My, zwykli rzemieślnicy, jesteśmy skazani na długie lata nauki, błędów, frustracji i... powolny, ale jednak rozwój. Na szczęście nie tylko oko i rękę da się wyćwiczyć, pewną dozę artystycznej wrażliwości również.
Dotyczy to zwłaszcza kaligrafii: pamiętajmy, że przez długie wieki była to sztuka czysto użytkowa. W świecie bez druku tekst jest zrozumiały tylko o tyle, o ile został napisany równo, czysto i precyzyjnie. Miałem swego czasu okazję oglądać rachunki wystawiane w początkach XIX wieku przez urzędników Kompanii Wschodnioindyjskiej. To są prawdziwe kaligraficzne cudeńka, można by je oprawiać w ramy i wieszać na ścianach - a przecież wykonali je „zwyczajni” kanceliści.
« powrót do artykułu-
1
-
-
Cóż to jest za książka! Zupełnie inna niż się wydaje. Bo gdy widzimy, że „matematyk odkrywa tajemnice najznamienitszych gier”, od razu wydaje nam się, że książka będzie pełna wzorów, wariantów rozgrywek. Wydaje się, że autor zaprezentuje zwycięskie strategie. Ale nic z tego.
Tytuł wydanej przez PWN W 80 gier dookoła świata. Matematyk odkrywa tajemnice najznamienitszych gier wyraźnie nawiązuje do podróżny Fileasa Fogga z powieści Juliusza Verne'a. I słusznie, bo jej autor – Marcus Du Sautoy, profesor matematyki z Oksfordu, który w 2008 roku objął po Richardzie Dawkinsie katedrę Simonyi Professorship for the Public Understanding of Science – zabiera nas w fascynującą podróż po świecie. Nie jest to jednak podróż matematyczna, matematyki w książce jest niewiele. To podróż bardziej kulturoznawcza, historyczna i... osobista.
W 80 rozdziałach autor opowiada o najróżniejszych grach, od tych powszechnie znanych, jak szachy, go, Prince of Persia, Tetris czy Dungeons & Dragons, po karty hanafuda, zakazane gry Buddy, czy sapo. Wiele z nich miał okazję poznać podczas podróży po całym świecie. Opowiada o swoim udziale w odbywających się w USA zawodach Rock Paper Scissors League Championship, gdzie można spotkać oryginałów co tydzień biorących udział w rozgrywkach, wspomina, jak podczas podróży służbowej do Japonii poznał miejscowego profesora matematyki, który pokazał mu niezwykłe karty hanafuda, o jakich Du Sautoy – kolekcjoner kart do gry – wcześniej nie słyszał. Nota bene, od kart tych rozpoczęła się historia Nintendo.
Autor nie szczędzi nam też rodzinnych wspomnień. Na przykład o tym, jak bardzo czekał jako 18-latek na planszówkę Dungeons & Dragons, której rodzinne rozgrywki nie przetrwały Bożego Narodzenia po tym, jak rodzice... brutalnie zamordowali śpiącego goblina. Gra trafiła na półkę i nigdy rodzinnie do niej nie wrócili. Natomiast do jej online'owej wersji wróciła jego matka, która w wieku ponad 80 lat mogła wcielać się w postać wielkiej wojowniczki i została kluczową członkinią klanu, w skład którego wchodzili – jak się okazało – członkowie meksykańskiego kartelu narkotykowego z Chicago. W ten sposób Du Sautoy pokazuje, w jaki sposób gry wpływają na nas, naszą psychikę, relację z innymi ludźmi i jak mogą łączyć bardzo różne osoby, które poza światem gier nigdy by się nie spotkały.
Matematyk Du Sautoy napisał świetną humanistyczną powieść podróżniczą, podczas której zgłębiamy historię i kulturę z nieodzownymi elementami matematyki, a całość okraszona jest wspaniałymi anegdotami z życia autora i innych fascynujących osób. To wspaniała wakacyjna lektura dla każdego, niezależnie od tego, czy interesują nas gry, historia, matematyka, kultura czy podróże.
-
Mars jest planetą szczególną. Od tysiącleci fascynuje ludzkość, setki lat temu pojawiły się przypuszczenia o istnieniu tam cywilizacji, a od bez mała stu lat ludzie chcą się tam wybrać. I o tym jest ta książka. O fascynacji i planach. Andrew May opisuje, co takiego jest w Marsie, że przykuwa uwagę kolejnych pokoleń, kultur i cywilizacji. Ale przede wszystkim mówi o tym, jak na Marsa się dostać. Jak można to zrobić w prosty sposób i dlaczego jest to tak trudne. Jak to się stało, że przez 60 lat od lądowania na Księżycu ludzka stopa wciąż nie stanęła na Marsie, kto się chce tam wybrać i po co.
Osobiście jestem sceptykiem, nie widzę sensu misji załogowej na Marsa, nie mówiąc już o osadnictwie na Czerwonej Planecie. May jednak podaje rzeczowe argumenty, w prosty sposób wyjaśnia piętrzące się trudności i opisuje korzyści. Przekonać do wysłania tam ludzi mnie nie przekonał, jednak z pewnością pozwolił mi poszerzyć horyzonty i lepiej dojrzeć szanse – oraz problemy – kryjące się nie tylko za misjami marsjańskimi, ale misjami poza orbitą Księżyca.
Załogowa wyprawa na Marsa będzie największą przygodą ludzkości od czasu wielkich odkryć geograficznych. Czy zmieni ona historię tak bardzo, jak wyprawy XV- i XVI-wiecznych żeglarzy? Wątpię. A czy jest sens w przygodę tę się angażować?
Przeczytajcie sami i sami wyróbcie sobie opinię. "Mars: Nowa Ziemia. Historia eksploracji i plany podboju Czerwonej Planety” Andrew Maya to kolejny wydawniczy strzał w dziesiątkę Helionu. Mamy zaszczyt być patronem medialnym tej książki. I z tej okazji już jutro rozpoczniemy konkurs, w którym będziecie mogli wygrać jeden z jej 2 egzemplarzy.
-
O Surtsey, najmłodszej wyspie Europy, opowiada nam Dr Paweł Wąsowicz – biolog, botanik, dyrektor Działu Botaniki w Islandzkim Instytucie Nauk Przyrodniczych (Natural Science Institute of Iceland). Od 2012 roku prowadzi badania naukowe na Islandii, koncentrując się na taksonomii, biogeografii i ekologii roślin, w szczególności na zagadnieniach związanych z migracjami roślin, sukcesją na terenach wulkanicznych oraz wpływem gatunków obcych na rodzimą florę.
Od 2013 roku jest stałym członkiem corocznych wypraw badawczych na Surtsey – najmłodszą wyspę wulkaniczną Europy. Jest jedynym Polakiem i jednym z nielicznych naukowców na świecie, którzy prowadzą bezpośrednie badania terenowe na tej wpisanej na listę światowego dziedzictwa UNESCO wyspie.
Dr Wąsowicz jest autorem i współautorem licznych publikacji naukowych z zakresu botaniki, ekologii wysp, biologii inwazji i biogeografii roślin. Wyniki jego badań były publikowane w renomowanych międzynarodowych czasopismach naukowych. Uczestniczy w międzynarodowych projektach badawczych i odgrywa aktywną rolę w pracach eksperckich związanych z ochroną przyrody, zwłaszcza w zakresie zarządzania gatunkami obcymi w Europie.
Poza działalnością naukową dr Wąsowicz zajmuje się popularyzacją wiedzy przyrodniczej – współpracuje z mediami, tworzy materiały edukacyjne oraz bierze udział w inicjatywach promujących ochronę środowiska na Islandii i poza jej granicami.Wkrótce będziemy obchodzili 62. rocznicę pojawienia się w Europie najmłodszej wyspy wulkanicznej. Może Pan przybliżyć nam historię Surtsey?
Surtsey wynurzyła się z oceanu 14 listopada 1963 roku, około 32 km na południe od Islandii. Erupcja trwała aż do czerwca 1967 roku, wyrzucając na powierzchnię około 1,1 km3 lawy i materiałów piroklastycznych. Wyspa osiągnęła wtedy maksymalną powierzchnię 2,65 km2, lecz z powodu silnej erozji morskiej obecnie ma już tylko około 1,4 km2. Nazwę otrzymała na cześć Surtra, ognistego olbrzyma z nordyckiej mitologii. Od początku traktowano ją jako naturalne laboratorium, w którym można śledzić rozwój życia i ekosystemów na zupełnie nowym lądzie.
©Paweł Wąsowicz
Roślinność pionierska w północnej części Surtsey. Na zdjęciu widoczne są m.in. Honckenya peploides, Mertensia maritima oraz Leymus arenarius – gatunki tworzące pierwsze zespoły roślinne na ubogiej w azot tefrze, tuż nad brzegiem oceanu. To właśnie one zapoczątkowują proces tworzenia się gleby i umożliwiają dalszą kolonizację wyspy przez inne organizmy.Wyspa natychmiast została objęta ochroną. Obejmuje ona, między innymi, zakaz wstępu. Przed czym lub kim wyspę należy chronić?
Już w 1965 roku Surtsey objęto ścisłą ochroną – ustanowiono całkowity zakaz wstępu dla osób postronnych, by chronić ją przed wpływem człowieka. Celem było zachowanie wyspy jako miejsca, gdzie sukcesja pierwotna może przebiegać w pełni naturalnie. Badania są możliwe tylko po uzyskaniu specjalnego zezwolenia. Dzięki izolacji oraz ochronie Surtsey uznano w 2008 roku za obiekt Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Skąd na Surtsey rośliny? Jakimi drogami przybywają?
Rośliny przybywają na wyspę na różne sposoby: unoszone przez wiatr, wodę morską, a przede wszystkim – przenoszone przez ptaki. Badania wykazały, że aż 75% gatunków dotarło dzięki ptakom, 11% przez wiatr, a 9% przez wodę. Nasiona przybywały na wyspę zarówno wewnątrz ptasich przewodów pokarmowych, jak i przyczepione do ich piór czy przyniesione w materiałach gniazdowych. Niektóre gatunki – jak Cakile maritima – dotarły dzięki morskim prądom i zakiełkowały na świeżej tefrze już w 1965 roku.
©Paweł Wąsowicz
Mewa siodłata (Larus marinus) – największy gatunek mewy na świecie. Na Surtsey gatunek ten tworzy duże kolonie lęgowe i odgrywa kluczową rolę w rozwoju roślinności, dostarczając glebie substancji odżywczych poprzez odchody i resztki pokarmowe.Jakie gatunki dotychczas tam zidentyfikowano i jakie znaczenie ich pojawienie się ma dla samej wyspy oraz jej ekosystemu?
Do 2024 roku potwierdzono obecność 58 gatunków roślin naczyniowych. Wczesna flora składała się z roślin nadmorskich, takich jak Leymus arenarius, Honckenya peploides czy Mertensia maritima. Obecność roślin umożliwiła rozwój gleby, a następnie osiedlanie się kolejnych organizmów. Wraz z rozwojem kolonii mew od połowy lat 80. XX w. liczba gatunków roślin gwałtownie wzrosła – dzięki nawożeniu przez ptaki i lepszym warunkom glebowym.
« powrót do artykułu -
Przyznam, że gdy należące do Heliona Wydawnictwo CzytaLisek zwróciło się do mnie z propozycją zrecenzowania książki Kuby Hajkusia „To jakiś kosmos! Przygodonauci i Układ Słoneczny”, byłem sceptycznie nastawiony. O Kubie wcześniej nie słyszałem, nie znałem żadnego z jego kilku kanałów w mediach społecznościowych. Od Wydawnictwa dowiedziałem się, że prowadzi kanał na YouTubie. Ot, kolejny bloger, który zaczyna pisać książki. Ale... skoro CzytaLisek chce recenzji, to dostanie taką, na jaką Hajkuś sobie zasłużył. I powiem Wam, że pomyliłem się, jak nigdy. Ale o tym za chwilę.
„To jakiś kosmos!” jest książką dla dzieci (chociaż przyznam, że wciągnęła też dorosłego). Nie mogło więc zabraknąć wspaniałych ilustracji. Ich autorka, Wiktoria Sabina Rożko, świetnie się spisała. Książkę równie dobrze się ogląda, jak i czyta.
Opowiada ona o spotkaniu dwóch uczniów – Adama i pochodzącego z przyszłości Karola, który przypadkowo wraz ze szkolnym astrobusem został przeniesiony w nasze czasy. Chłopcy ruszają w podróż po Układzie Słonecznym, poznając ciała niebieskie, ich historię i budowę. Jak wiadomo, podróże kształcą, więc i przy okazji wspaniałej przygody uczą się niejednego, a wraz z nimi uczy się i czytelnik. Z książki dziecko dowie się więc, czym są planety karłowate i gazowe olbrzymy, pozna księżyce Jowisza i sondy wysłane na nasz Księżyc, grawitację i atmosferę Wenus. Kuba Hajkuś wspomina i o tym, że dźwięk się w kosmosie na rozchodzi i o tym, że na innych planetach rok wcale nie trwa tyle samo czasu, co na Ziemi.
Książeczka jest pełna wiedzy, podanej w taki sposób, że dziecko nawet nie zauważy, jak wiele się nauczyło w czasie niezwykle przyjemnej lektury. Co więcej, Kuba zachęca do przeprowadzenia kilku eksperymentów, w czasie których uświadamia czytelnikowi skalę Układu Słonecznego, zachęca do wypróbowania stanu nieważkości czy wytworzenia grawitacji. To nie tylko samotna lektura, ale też okazja do ruchu i zabawy z rówieśnikami czy rodzicami.
Mamy więc tutaj wszystko, co powinno znaleźć się w mądrej książce dla dzieci – wciągającą historię, sporą dawkę wiedzy i wspaniałe ilustracje. Oraz to, co przełamało mój opór, gdy tylko otworzyłem książkę. Język. W czasach coraz bardziej upraszczającego się języka, Kuba Hajkuś napisał książkę dla dzieci, która przy okazji, mimochodem, wprowadza bogaty zasób słownictwa. Współpraca z Wiktorią S. Rożko zaowocowała wzorcową książką dla dzieci: interesującą, wciągającą, zapewniającą i wiedzę, i rozrywkę.
Po kolejną książkę Hajkusia – jeśli jakaś jeszcze powstanie – sięgnę więc bez najmniejszych oporów.
-
W 1878 roku pewien utalentowany muzycznie student fizyki z Uniwersytetu Monachijskiego zapytał swojego wykładowcę, szanowanego profesora von Jolly, czy dobrze wybrał kierunek studiów. Ten odpowiedział mu, że lepiej by zrobił, gdyby studiował muzykę, gdyż fizyka jest niemal w pełni rozwiniętą dziedziną nauki i nie pozostało w niej praktycznie nic do odkrycia. Student nazywał się Max Planck i 20 lat później położył podwaliny pod mechanikę kwantową.
Obecni wykładowcy fizyki z pewnością nie ośmieliliby się powiedzieć studentom, by zajęli się czymś innym. Na pewno zaś nie w kontekście „końca fizyki”. Mogliby raczej powtórzyć za Sokratesem „wiem, że nic nie wiem”. I właśnie o tym traktuje „Ciemna materia i ciemna energia. Tajemnicze 95% wszechświata” Briana Clegga.
Autor zaczyna od koncepcji zaproponowanej przez Arystotelesa i błyskawiczne przeskakuje do początku XX wieku. Nie jest to bowiem książka o historii rozwoju ludzkiej wiedzy na temat wszechświata, a o dziejach naszej niewiedzy. O tym, skąd się wzięła ciemna materia i ciemna energia oraz jak te koncepcje się rozwijały. To niezwykle wciągająca opowieść o naukowcach, ich pracy, odkryciach i sporach. O tym co wiedzą, a co im się wydaje, że wiedzą. A także o tym, jakie psikusy potrafią sprawić gwiazdy, galaktyki, pył międzygalaktyczny i większe struktury w kosmosie. Na jej łamach spotkamy najwybitniejsze nazwiska fizyki – wspomnianego już Plancka, Zwicky'ego, Hoyle'a, Einsteina, Hubble'a i innych. Dowiemy się, jak pracowali, co badali i jak budowali nasze obecne wyobrażenie o wszechświecie.
Clegg potrafi wciągnąć czytelnika w opowieść. Dzięki niemu możemy lepiej zrozumieć nie tylko koncepcje ciemnej materii i ciemnej energii, ale też dowiedzieć się, jak niezwykle skomplikowane problemy stoją przed kosmologią i czemu służą niesamowite instrumenty badawcze, których nigdy zbyt wiele.
I gdy już czytelnikowi wydaje się, że zaczął rozumieć, gdy rwie się, by dowiedzieć się jeszcze więcej o ciemnej materii i ciemnej energii, Clegg – niczym obuchem – wali go w głowę MOND-em. Bo... może ciemna materia i energia nie istnieją? Sprawdźcie zresztą sami.
Książka „Ciemna materia i ciemna energia. Tajemnicze 95% wszechświata” Briana Clegga miała wczoraj premierę. Wydał ją Helion, a my zostaliśmy jej patronem medialnym. Teraz możecie ją kupić z 20-procentowym rabatem.
-
Wydawana przez PWN seria „Wspaniałe eksperymenty dla dzieci” to świetna pozycja dla każdego dziecka i rodzica, który chce zainspirować swoje potomstwo. W każdym tomie znajdziemy po kilkadziesiąt eksperymentów.
Zainspiruj swoje dziecko do odkrywania nauki poprzez fascynujące eksperymenty, które bawią i uczą jednocześnie! Seria „Wspaniałe eksperymenty dla dzieci” to doskonały wybór dla małych odkrywców i ich rodzin. Każda książka oferuje wyjątkowe doświadczenia naukowe, które wprowadzają w świat biologii, fizyki i kulinariów, zgodnie z ideą STEAM – łączenia nauki, technologii, inżynierii, sztuki i matematyki.
Nowe tytuły w serii:
Ciało człowieka (autor: Orlena Kerek)
40 eksperymentów, które pomagają zrozumieć funkcjonowanie ludzkiego ciała i układów fizjologicznych.
Książka rozwija wiedzę o anatomii i zdrowiu poprzez zabawę, umożliwiając dzieciom poznanie swojego organizmu w praktyczny sposób.
Kuchnia (autor: Megan Olivia Hall)
50 smacznych doświadczeń naukowych, które łączą gotowanie z odkrywaniem tajemnic chemii i fizyki.
Dzieci i rodzice wspólnie uczą się o procesach zachodzących w kuchni, rozwijając umiejętności naukowe i inżynierskie.
Fizyka (autor: Erica Colón)
40 eksperymentów wyjaśniających podstawowe prawa fizyki, które wpływają na codzienne życie.
Dzięki książce dzieci uczą się formułować hipotezy, analizować dane i wyciągać wnioski – krok po kroku odkrywając świat fizycznych zjawisk.
Dlaczego warto?
Zabawa i nauka: Eksperymenty są proste, angażujące i pełne niespodzianek.
Praktyczna wiedza: Nauka poprzez działanie pomaga dzieciom lepiej zapamiętać informacje.
Rozwój umiejętności: Seria wspiera rozwój logicznego myślenia, kreatywności i współpracy.
Rodzinny czas: Książki zachęcają do wspólnego odkrywania nauki, co sprzyja budowaniu relacji.
Wejdźcie razem w świat nauki, gotowania i fascynujących odkryć z serią „Wspaniałe eksperymenty dla dzieci”!
-
Pod wodami zatoki Lüderitz nurkowie odkryli, że Shark Island otaczają ludzkie kości i zardzewiałe, stalowe kajdany. Ludzie, których zmuszono do ich noszenia i których szczątki leżą pod wodą, zostali niemal całkowicie wymazani z namibijskiej i światowej historii. Nazwy ludów, do których należeli – Hererowie, Witbooiowie Nama, Nama z Bethanie – dla większości ludzi spoza Namibii nic nie znaczą.
To właśnie tam, na jednym z najmniej gościnnych wybrzeży Afryki, w dzisiejszej Nambii, dawnej niemieckiej Afryce Południowo-Zachodniej powstał pierwszy obóz zagłady. To w nim i podobnych mu miejscach Hererowie i Nama mieli zostać wytępieni. Na początku XX wieku w tym miejscu po raz pierwszy w praktyce zrealizowano idee, które już kilka dekad później na masową skalę naziści wprowadzili w Polsce i całej Europie Środkowej i Wschodniej.
Ludobójstwo w Afryce. Niemieckie zbrodnie kolonialne to jednocześnie tytuł i precyzyjny, i mylący. Bo tylko z pozoru książka Davida Olusogi i Caspera. W Erichsena traktuje o epizodzie niewiele znaczącym w historii świata. To, co wydarzyło się w dzisiejszej Nambii na początku XX wieku miało swoją kontynuację kilka dekad później w naszej części świata i dotknęło rodzin każdego z nas. A to tylko jeden z powodów, dla których warto po książkę sięgnąć.
Zacznijmy od najbardziej prozaicznego z nich. Książka jest po prostu świetnie napisana. Autorzy nie zanudzają. Czyta się ją czasami jak powieść przygodową, innym razem jak sensacyjną. Jednak sens nie został zatracony. To wciąż książka historyczna, opowiadająca jednak historię tak przerażającą, aktualną i – wbrew pozorom – nam bliską, że nie potrzebuje żadnych ubarwień czy efektów specjalnych, by wciągnąć czytelnika bez reszty.
Po drugie, opowiada o przerażającym, słabo znanym i przemilczanym, epizodzie historycznym. O zaplanowanym i konsekwentnie prowadzonym ludobójstwie oraz o stworzeniu na potrzeby tego planu obozów zagłady, w którym „rasy niższe” miały zniknąć, zgładzone niewolniczą pracą. Obóz na Shark Island był największym z nich. Nie jest jednak bohaterem opowieści. Są nim ludzie, ich motywy, działania, kierująca nimi ideologia. Obóz jest symbolem, kulminacją ciągu masakr, gwałtów i zbrodni takich jak wypędzenie ludzi na pustynię, by zginęli tam z pragnienia.
W końcu zaś – i ten aspekt może być szczególnie interesujący dla polskiego czytelnika – autorzy pokazują analogie pomiędzy tym, co Niemcy zrobili Afryce Południowo-Zachodniej, a tym, co niedługo później zrobili w Europie. Analogie same zresztą się nasuwają. Kolonialne patrole wyszukujące i mordujące tubylców – głównie kobiety i dzieci – to nic innego, jak późniejsze Einsatzgruppen. Nie są nam też obcy lekarze dokonujący na więźniach eksperymentów, ludzie zabijani głodem i ciężką pracą, czy prywatne firmy korzystające z siły roboczej zapewnianej przez obozy zagłady. Również koncepcje przestrzeni życiowej, czystek etnicznych i kolonizacji zdobytych terenów kojarzymy z naszej historii. Widzimy, że obozy II wojny światowej nie były aberracją, szaleństwem nazizmu, chwilowym amokiem, w który wpadli Niemcy zafascynowani Hitlerem. Były owocem polityki prowadzonej konsekwentnie przez dziesięciolecia przez państwo niemieckie.
Olusoga i Erichsen wcale nie uciekają od takich skojarzeń. Wręcz przeciwnie. Trzy ostatnie rozdziały poświęcili pokazaniu związków między teorią i praktyką nazizmu, a teorią i praktyką działań wdrożonych w Afryce Południowo-Zachodniej. A związki te są rozliczne. Od koncepcji filozoficznych i rasowych, po prawne i praktyczne realizowanie ludobójczych planów. Od osobistych związków urzędników, uczonych, żołnierzy, polityków i oficerów z afrykańską kolonią i nazizmem, po symbole, jak brunatne koszule SA, które zostały uszyte jako zapasowe umundurowanie kolonialnych Schutztruppe. Nigdy do Afryki nie dotarły i z czasem z zalegających w magazynach mundurów skorzystały bojówki partii Hitlera.
Herero i Nama przetrwali. Jednak w świecie, który tak dobrze pamięta hitlerowskie obozy zagłady, nigdy nie upowszechniła się wiedza o tym, skąd się one wzięły, gdzie narodziła się ich idea i gdzie po raz pierwszy sprawdzono je w praktyce. Prawda była skrzętnie ukrywana przez 100 lat. O zagładzie tych ludów mówiono głośno tylko raz, gdy po I wojnie światowej wykorzystano działania Niemiec do uzasadnienia odebrania im afrykańskich kolonii. Kilkanaście lat temu temat mocniej zaistniał w świadomości publicznej. Być może Ludobójstwo w Afryce Olusogi i Erichsena spowoduje, że nigdy już z niej nie zniknie.
-
"Świat mikrobiomu" zaczyna się operacją wyrostka robaczkowego, by płynnie przejść do kupy. Tak, tak, kupy, o której traktuje wstęp pod znamiennym tytułem „Dobre g*wno”. Jednak nie jest to książka o wyrostkach robaczkowych i kupie. A przynajmniej nie tylko.
To książka o życiu. Naszym i całej planety. O tym, jak olbrzymią rolę odgrywa mikrobiom. We wszystkich możliwych miejscach, w których występuje. Autor opowiada i o mikrobiomie skóry jelit czy płuc, jak i o mikrobiomie antarktycznych jezior. Pokazuje, jak bardzo zależymy - my, nasze zdrowie i zdrowie całego ekosystemu - od wszędobylskich mikroorganizmów. Uświadamia czytelnikowi, jak olbrzymie znaczenie ma to co je, jakim powietrzem oddycha, w jakim środowisku się obraca i w jakim klimacie przebywa. Zwraca uwagę, że wyjazd na wakacje wpływa na nasz mikrobiom, a migracja to nie tylko przemieszczanie ludzi, ale całych mikrobiomów. To rzeczy niby oczywiste, ale z tych oczywistości, które ktoś musi wypowiedzieć, byśmy je zauważyli.
Dowiadujemy się, jak mikrobiom się zmienia pod wpływem diety czy palenia papierosów i jak się starzeje. Książka to wspaniała podróż po wszechobecnym, a jednocześnie niezwykle tajemniczym, fascynującym świecie, którego istnienia na co dzień sobie nie uświadamiamy. Nauka dopiero zaczyna ten świat poznawać i już wie, że jest on bardziej złożony niż się wydawało i ma na nas większy wpływ niż moglibyśmy myśleć i chcielibyśmy przyznać. Mikrobiom decyduje nie tylko o naszym zdrowiu, ale też postępowaniu, samopoczuciu i życiowych wyborach.
Doktor James Kinross jest starszym wykładowcą chirurgii kolorektalnej w Imperial College London i od ponad 20 lat zajmuje się badaniem mikrobiomu. Szczególnie interesuje go wpływ mikrobiomu na powstawanie nowotworów i innych przewlekłych chorób jelit. O mikrobiomie potrafi opowiedzieć lekko, interesująco, zręcznie malując obraz otaczających nas połączonych ze sobą wszechświatów mikroorganizmów.
To książka dla każdego, kto chciałby dowiedzieć czegoś więcej o sobie i swoim otoczeniu. A ci, którzy chcieliby zgłębić temat, znajdą w niej setki przypisów z odniesieniami do fachowej literatury.
-
1
-
-
„Ala ma kota” to pierwsze i – prawdę mówiąc – jedyne zdanie, jakie pamiętam z elementarza. I właśnie to zdanie, które kolejne pokolenia poznają dzięki legendarnemu „Elementarzowi” Falskiego prowadzi nas przez „Prosto o AI. Jak działa i myśli sztuczna inteligencja” autorstwa Roberta Trypuza. Niewielki format książeczki sugeruje, że znajdziemy w niej niezbyt wiele informacji. Nic bardziej mylnego. To elementarz, skoncentrowana skarbnica wiedzy o technologii, która już teraz w znaczącym stopniu zmienia ludzkie życie.
Robert Trypuz jest praktykiem. To specjalista w dziedzinie Semnatic Web i inżynierii danych. Doktorat z informatyki i telekomunikacji uzyskał na Uniwersytecie w Trydencie, jest też doktorem habilitowanym filozofii z KUL. I, co widać w książce, jest entuzjastą sztucznej inteligencji, o której potrafi bardzo ciekawie pisać.
Z „Prosto o AI” dowiemy się na przykład jak wygląda programowanie AI w porównaniu z programowaniem klasycznym, jak AI rozumie tekst, czym jest osadzanie słów oraz jakie rewolucyjne podejście pozwoliło na skonstruowanie dużych modeli językowych, w tym najbardziej znanego z nich ChataGPT. Przeczytamy o sieciach konwolucyjnych w medycynie, uczeniu ze wzmacnianiem, autor – pamiętajmy, że jest również filozofem – opisuje, czym jest sztuczna wolna wola, zatem czy AI ma wolną wolę.
W ostatnim zaś odcinku znajdziemy rozważania na temat wpływu sztucznej inteligencji na proces edukacji. Nie ma w tym zdaniu pomyłki, odcinku, a nie rozdziale. Historia jest mianowicie taka, że treści zawarte w tej książce nie zostały napisane do tej książki. Pisałem je jako scenariusze odcinków programu, który nigdy nie powstał, pisze Robert Trypuz we wstępie. I może właśnie pochodzenie tekstu, który zamienił się w książkę, powoduje, że tak łatwo można przyswoić zawarte w niej informacje.
Dla kogo jest zatem „Prosto o AI”? Dla każdego z nas, kto nigdy bardziej nie zagłębił się w tajniki sztucznej inteligencji. Tutaj znajdzie jej podstawy wyjaśnione w prosty sposób. Większości czytelników pogłębienie wiedzy do tego stopnia w zupełności wystarczy, jakąś zaś część zachęci, by sięgnąć po kolejne, bardziej szczegółowe i specjalistyczne pozycje. Ja czytałem książkę Trypuza z olbrzymim zainteresowaniem i przyjemnością.
-
Jakiś czas temu zostaliśmy patronem medialnym wydanego przez PWN „Wstępu do astrofizyki” autorstwa Bradley'a w. Carolla i Dale'a A. Ostliego. Gdy kurier przyniósł paczkę, sądziliśmy, że znajdziemy w niej 3-4 książki. Była jedna. Onieśmielające 1000-stronicowe dzieło. Wystarczyło jednak je otworzyć, by onieśmielenie szybko minęło.
Owszem, „Wstęp” jest pełen wzorów i wykresów – w końcu astrofizyka to nauka ścisła, bez tego się nie obejdzie – jednak została napisana tak przystępnym jasnym językiem, że nawet mi, humaniście, przyjemności z lektury wzory nie psuły.
Być może także dlatego, że książka zaczyna się prawdziwie humanistycznie, od bardzo krótkiego wprowadzenia w astronomię grecką i przewrót kopernikański. Od jasnego wyłożenia podstaw konfiguracji orbitalnych, ruchu wstecznego Marsa czy układu współrzędnych równikowych. Autorzy wyjaśniają czym jest precesja, jak stosować trygonometrię sferyczną, a wszystko okraszają przykładami. Zaś na końcu rozdziału – tego i wszystkich kolejnych – znajdziemy sugerowaną literaturę oraz zadania do rozwiązania.
Później robi się coraz bardziej poważnie i coraz bardziej interesująco. W rozdziale 2., zatytułowanym „Mechanika niebieska” zapoznamy się z orbitami eliptycznymi, mechaniką newtonowską czy prawami Keplera. Kolejny rozdział traktuje o ciągłym widmie światła i poznamy w nim zagadnienia związane z paralaksą gwiazdy, promieniowaniem ciała doskonale czarnego czy kwantowaniem energii. Zaś rozdział 4. wprowadzi nas w zagadnienia szczególnej teorii względności. Pierwszą część „Wstępu do astronomii”, zatytułowaną „Narzędzia astronomii” kończymy na rozdziale 6., w którym zapoznamy się z zagadnieniami odnoszącymi się do teleskopów, a więc z podstawami optyki, radioteleskopami czy obserwacjach w podczerwieni i ultrafiolecie.
Fascynująca część II, „Gwiazdy”, wprowadziła mnie w zagadnienia układów podwójnych, klasyfikacji widmowej gwiazd, ich atmosfery, wnętrza i ewolucji. Poczytałem o zdegenerowanych pozostałościach gwiazd, ośrodku międzygwiazdowym i ogólnej teorii względności.
Całą część III autorzy poświęcili Układowi Słonecznemu. Jest i o fizyce atmosfer, i o siłach pływowych, o kometach i małych obiektach Pasa Kuipera czy o egzotycznym świecie systemów pierścieni planetarnych.
Ostatnich 300 stron to część IV, „Galaktyki i wszechświat”. Rozpoczyna go omówienie naszej własnej galaktyki, jej morfologii, kinematyki i opis centrum. Później autorzy przechodzą do natury galaktyk w ogóle, ich klasyfikacji i opisu. Osobny rozdział poświęcili ewolucji galaktyk, a jeszcze inny strukturze wszechświata.
Na koniec imponującego dzieła otrzymujemy kilkanaście aneksów – w tym aneks z danymi Układu Słonecznego, najjaśniejszymi gwiazdami, katalogiem Messiera czy kodem gwiazd podwójnych – oraz spisem sugerowanej literatury do aneksów.
Dla kogo jest więc „Wstęp”? Z pewnością dla dość szerokiego grona odbiorców. Przyda się nie tylko studentom astronomii i fizyki, ale też wszystkim, którzy w większym stopniu niż przeciętny interesują się przestrzenią kosmiczną i chcieliby ją lepiej zrozumieć.
Do pełnego skorzystania z książki przyda się znajomość matematyki czy fizyki na pewnym poziomie. Co jednak najlepsze, nie jest to warunek niezbędny, by ze „Wstępu do astrofizyki” móc czerpać wiedzę i przyjemność z lektury.
-
O zespole przewlekłego zmęczenia rozmawiamy z doktorem Sławomirem Kujawskim. Doktor Kujawski pracuje jako adiunkt w Katedrze Fizjologii Wysiłku Fizycznego i Anatomii Funkcjonalnej Collegium Medicum im. Ludwika Rydygiera w Bydgoszczy Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Do jego naukowych zainteresowań należą w szczególności zespół przewlekłego zmęczenia lub myalgiczne zapalenie mózgu i rdzenia kręgowego, w skrócie ME/CFS, oraz zastosowanie metod uczenia się maszynowego i sztucznej inteligencji w analizie danych.
Czym różni się zespół chronicznego zmęczenia od zmęczenia, które odczuwa każdy z nas?
Odczuwanie zmęczenia pod wpływem intensywnego wysiłku emocjonalnego, psychicznego czy fizycznego jest cechą osób zdrowych. Cechą fizjologicznego zmęczenia, które występuje u osób zdrowych, jest to, że zmniejsza się ono lub całkowicie ustępuje po efektywnym odpoczynku. W przypadku chronicznego zmęczenia, czyli np. takiego, które trwa sześć miesięcy i dłużej, może to być symptom wtórny do wielu jednostek chorobowych. Wówczas leczenie podstawowej jednostki chorobowej może zredukować nasilenie zmęczenia. Natomiast w przypadku zespołu przewlekłego zmęczenia (CFS) chroniczne zmęczenie, najczęściej definiowane jako trwające sześć miesięcy i dłużej, jest tylko jednym z elementów złożonej konstelacji symptomów.
Kluczowym symptomem zdaje się PEM (post-exertional malaise), które wiąże się z dramatycznym nasileniem odczuwanych symptomów jakiś czas po zakończeniu wysiłku, najczęściej około 24 godz. po. Pacjentom z CFS udaje się czasami pracować nawet na pełen etat, ale gdy przez przejście intensywnego stresu doznają PEM, wówczas stają się niezdolni nawet do wykonania czynności dnia codziennego. Stan taki może trwać nawet do kilku tygodni. Co oczywiste, większość z nas regeneruje się znacznie szybciej i efektywniej, nawet po przeżyciu intensywnych stresorów.
O zespole chronicznego zmęczenia mówi się znacznie więcej od czasów COVID-19. Co obie te choroby mają ze sobą wspólnego?
Współcześnie mamy bardzo dużo danych na to, że objawy CFS mogą występować u pacjentów z tzw. long COVID. W części symptomatologia nakłada się w tych dwóch przypadkach. Jednak potrzeba dalszych badań, aby wypracować konsensus na temat tego, czy można postawić znak równości między tymi dwiema jednostkami chorobowymi. Co warte zaznaczenia, metody terapeutyczne, które okazały się wspomagać pacjentów z CFS, obecnie są skutecznie stosowane u wielu pacjentów cierpiących na long COVID.
Czy chorzy nie mogą po prostu dobrze odpocząć, wyjechać na wakacje lub zmienić pracy?
Kolejnym z kluczowych symptomów CFS jest sen nieprzynoszący odpoczynku. Pacjenci po wystąpieniu choroby często muszą zmienić swoje życie, jako że nie są w stanie prowadzić pracy w pełnym zakresie oraz mają problemy z uczestniczeniem w życiu rodzinnym i towarzyskim w tym samym stopniu, co przed chorobą. Zmiany w życiu mogą też pomagać w uniknięciu wywołania u siebie PEM, co zdaje się być najważniejszym elementem poprawy stanu swojego zdrowia. Pacjent musi nauczyć się identyfikować stresory, które wywołują PEM i, o ile to możliwe, za wszelką cenę ich unikać. Dodatkowo pomocna może być terapia „pacing”, gdzie pacjent uczy się zarządzać swoją „energią”, tak aby np. nie „nadrabiać zaległości” w dni, w których czuje się lepiej, oraz dawać sobie prawo do redukcji swoich aktywności, kiedy czuje się gorzej.
« powrót do artykułu -
Wydany przez Znak Literanova „Survival. Oficjalna instrukcja Armii Amerykańskiej", jest dokładnie tym, co obiecuje tytuł – wielokrotnie przetestowanym w najcięższych warunkach podręcznikiem survivalu. Instrukcja powstała dla żołnierzy, którzy znaleźli się w izolacji i muszą poradzić sobie z wszelkimi problemami, które wiążą się z taką sytuacją. Oczywiście zdecydowana większość z nas nigdy nie będzie musiała walczyć o przetrwanie w tak ciężkich warunkach, jednak „Survival” jest pełen praktycznych porad, które mogą przydać się każdemu, kto lubi biwakowanie, treking, schodzenie z utartych szlaków i eksplorowanie dzikiej przyrody. Nawet jeśli tego typu przygody nas nie pociągają i tak warto po nią sięgnąć. Chociażby dlatego, że to bardzo interesująca lektura, ale również dlatego, że nie z własnej woli możemy znaleźć się w sytuacji zagrożenia – chociażby w powodu klęski żywiołowej – i przez jakiś czas samodzielnie będziemy musieli znaleźć i uzdatnić wodę do picia, przygotować jedzenie ze składników znalezionych w lesie, zapewnić sobie ciepło i bezpieczne schronienie.
W książce poruszono imponująco szeroki zestaw tematów, ale całość nie przytłacza. Podczas czytania nie odnosi się wrażenia, że sobie nie poradzimy, że coś jest niewykonalne. Całość napisano prostym, przejrzystym językiem, podzielono na logiczne rozdziały, podrozdziały i paragrafy, a tam gdzie to konieczne i najbardziej przydatne, uzupełniono rysunkami.
Poznamy więc zasady psychologii i medycyny przetrwania oraz podstawowe zasady pomocy przedmedycznej, dowiemy się, jak leczyć urazy i zapewnić sobie oraz innym odpowiednie warunki sanitarne. Jak znaleźć i uzdatnić najważniejszy produkt, którego potrzebujemy - wodę. To samo zresztą dotyczy pożywienia. W książce umieszczono informacje o podstawowych metodach gotowania i konserwowania żywności. Dowiemy się, w jaki sposób identyfikować rośliny jadalne i jak unikać trujących.
Kilkadziesiąt stron poświęcono zdobywaniu i przygotowywaniu białka zwierzęcego. Poznamy metody polowań i zastawiania pułapek, maskowania swojego zapachu, sprawiania zwierząt oraz przygotowywania mięsa do spożycia i dłuższego przechowywania. Osobny rozdział traktuje o technikach rozpalania ognia, a w jeszcze innym omówiono zagadnienie związane z budową schronienia i przygotowania odzieży.
Jako że jest to podręcznik dla osób, które znalazły się w trudnych warunkach, w izolacji, nie mogło zabraknąć rozdziału dotyczącego przemieszczania się i nawigacji. Autorzy opisali m.in. jak poruszać się w dżungli, na pustyni, w górach, jak pokonywać przeszkody wodne, orientować się w kierunkach geograficznych i określać odległości. Ostatni rozdział dotyczy sprzętu survivalowego. Jednak nie znajdziemy tutaj opisów czy ocen tego, co możemy kupić w sklepach. To rozdział o samodzielnym wykonaniu niezbędnych przedmiotów, jak noże, włócznie, łuki, sznury i liny, plecak, miski, sztućce czy garnki.
Olbrzymią zaletą książki są zdroworozsądkowe porady. Wiele z nich wydaje się oczywistych gdy siedzimy w domu w wygodnym fotelu. Jednak mogą być mniej oczywiste w stresowej sytuacji, gdy ważą się nasze losy. Ot chociażby przy opisie metod testowania roślin pod kątem tego, czy nie są toksyczne, znajdziemy uwagę, by tym długotrwałym testom poddawać tylko rośliny, które obficie występują w okolicy. Szkoda bowiem czasu i wysiłku na testowanie roślin, których jest mało. Wielokrotnie też podkreślana jest potrzeba utrzymywania higieny. Każdy z nas przestrzega jej w domu, a w ekstremalnych warunkach łatwo uznać ją za jeden z najmniej istotnych elementów. Tymczasem w takich właśnie warunkach tego typu podejście może być śmiertelnie niebezpieczne.
Książkę kończy dodatek, w którym omówiono węzły i liny, wraz z problematyką wytwarzania lin oraz wytrzymałością włókien naturalnych na rozciąganie.Naprawdę nie będzie przesadą stwierdzenie, że warto znaleźć na półce miejsce na „Survival. Oficjalną instrukcję Armii Amerykańskiej” i warto ją dokładnie przeczytać. Oby się nigdy nie przydała.
-
Rozmawiamy z dr Magdaleną Tomaszewską-Bolałek – orientalistką, badaczką kulinariów, kierowniczką merytoryczną Food Studies na Uniwersytecie SWPS, autorką książek „Japońskie słodycze”, „Polish Culinary Paths”, „Tradycje kulinarne Finlandii” czy „Deserownik” i bloga Kuchniokracja. Pani doktor jest laureatką wielu nagród kulinarnych, w tym Gourmand World Cookbook Awards, Prix de la Littérature Gastronomique, Diamond Cuisine Award i Nagrody Magellana. Specjalizuje się w badaniach nad historią i antropologią jedzenia, dyplomacją, turystyką kulinarną, prognozowaniem trendów, marketingiem miejsc oraz marką narodową. Promuje polską kuchnię za granicą i we współpracy z MSZ prowadziła wykłady o polskiej kulturze kulinarnej na uniwersytetach w Chinach i Tajlandii.
Jesteśmy przyzwyczajeni do lodów w wafelku bądź pucharku. W różnych krajach są one jednak serwowane w zupełnie innej postaci: w Japonii pokrywa je warstwa mochi, w Korei Południowej popularne są jipangyi - wypełnione lodami kukurydziane rożki-rurki w kształcie litery J, tajskie lody są zaś rolowane na lodowatej patelni czy zimnej płycie. Czy mogłaby Pani opowiedzieć coś więcej o formach podawania lodów na świecie?
Co kraj, to obyczaj i sposób podawania zimnych deserów. Wynika to z wielu różnych czynników. Po pierwsze, nie wszystko możemy nazwać lodami, bowiem zgodnie z definicją, lody opierają się na produktach mlecznych (mleku, śmietance), są z dodatkiem cukru, owoców, kakao itp. i opcjonalnie także jajek. Na podobne desery, ale na bazie wody z cukrem, owocami, a także purée owocowym, sokiem czy likierami, mówi się sorbety, chociaż spotykane jest też określenie lody wodne.
Japońskie kakigōri (dosł. golony lód) robi się natomiast z drobnego lodu, który polewa się syropami smakowymi i ozdabia dodatkami. O tym, w czym podawano desery, decydowała dostępność składników. W Europie kultura wypiekania różnego rodzaju wafli i wafelków ma bardzo długą tradycję. W Japonii czy Korei pszenica była trudno dostępnym i luksusowym produktem, zatem desery podawano w naczyniach. Wspomniane w pytaniu tajskie lody są zaś deserem z najkrótszą historią. Zaczęto je przygotowywać dopiero w XXI wieku, a ogólnoświatową popularność zyskały dziesięć lat temu dzięki ogromnemu zainteresowaniu w mediach społecznościowych.
Kakigōri truskawkowe, w tle kakigōri matcha.
City Foodsters, Flickr, creativecommons.org/licenses/by/2.0/W Holandii powstały jakiś czas temu lody inspirowane Hollandse Nieuwe (daniem z młodych, lekko marynowanych śledzi). Na Alasce jada się akutaq, w którym wykorzystuje się tłuszcz zwierzęcy, np. morsów czy łosia, suszone mięso oraz jagody. Wśród smaków japońskiego deseru kakigōri znajdziemy m.in. ozory wołowe czy krewetki. Z jakimi zaskakującymi dla nas smakami lub składnikami możemy się spotkać w zimnych deserach z różnych części świata?
Smaki deserów zależą od dostępności produktów. To, co dla nas naturalne, np. że lody są na mleku, są słodkie, z czekoladą, wanilią czy pistacjami, nie musi być standardem w innej części świata, chociaż postępująca globalizacja mocno wpływa na kuchnie. Japończycy czy Koreańczycy nie używali w kuchni praktycznie nabiału do XIX wieku (a nawet teraz nie są to ilości porównywalne z Europą), czekolada zaczęła być popularniejsza po II wojnie światowej, mąka pszenna była droga, zatem w deserach wykorzystywano lokalne produkty: fasole (w szczególności azuki), soję, orzechy, wodorosty, agar (zamiast żelatyny, jako substancję żelującą), suszone małe rybki czy skorupiaki.
Irańskie havij bastani to zimny napój, którego podstawę stanowi sok marchwiowy; podaje się go z lodami, które w Iranie mogą mieć smak wody różanej czy szafranu. Bardzo chętnie ze smakami deserów lodowych eksperymentują również znani szefowie kuchni. W Polsce możemy zjeść lody o smaku zielonej sproszkowanej herbaty matcha, czarnego sezamu, parmezanu. Są też lokalne wariacje, które jeszcze kilka lat temu na pewno by szokowały, np. lody o smaku cebularza czy śmietanki z chrzanem.
Jest Pani autorką serii książek o tradycjach kulinarnych krajów skandynawskich. Jakimi zimnymi deserami raczą się mieszkańcy północnej Europy?
Mimo że Północ kojarzy nam się raczej z zimą i chłodem, to ogólnie najpopularniejszym deserem w krajach nordyckich są lody. Finowie, Szwedzi czy Duńczycy zjadają per capita więcej litrów lodów niż mieszkańcy słonecznej Italii. Jadane są także sorbety. Duńczycy w ciepłe dni delektują się smakiem koldskål – mlecznego dania z maślanki, jogurtu, jajek, cukru, soku z cytryny oraz ekstraktu waniliowego. Serwuje się do niego chrupkie ciasteczka kammerjunker.
W deserach azjatyckich, np. w filipińskim halo-halo lub koreańskim bingsu, występują rośliny strączkowe, np. fasola azuki czy ciecierzyca. Jak częsty jest to dodatek, w jaki sposób się go przyrządza?
Rośliny strączkowe w wielu krajach azjatyckich, w szczególności na Dalekim Wschodzie, mają szerokie zastosowanie w cukiernictwie. Ponadto są składnikami nie tylko deserów na zimno. Gotuje się je z dodatkiem cukru. Występują w wersji ziarnistej, jak i przerobione na pastę. W przypadku azuki ważny jest nie tylko sam smak. Fasola ma czerwony kolor, któremu przypisuje się właściwości ochronne. To też symbol szczęścia, powodzenia i dobrobytu.
Deser halo-halo.
chotda, Flickr, creativecommons.org/licenses/by-nc-nd/2.0/Jakich zaskakujących/nietypowych zimnych deserów ze świata miała Pani okazję spróbować?
Mnie jest dość trudno zaskoczyć, też ze względu na to, że zanim gdziekolwiek pojadę, szczegółowo przyglądam się kulturze kulinarnej regionu. Ogólnie mam słabość do lodów i chętnie próbuję różnych nietypowych smaków, np. serowych czy rybnych. Nie odmawiam też kakigōri, w szczególności z syropem o smaku zielonej, sproszkowanej herbaty matcha.
Czy w deserach, z jakimi się Pani spotkała, przeważa podejście tradycyjne, czy jest to pole do eksperymentowania?
W każdym z krajów można zjeść tradycyjne desery, ale ogólnie widać mocny trend na specjały, które prezentowane są w mediach społecznościowych. Wiralowe filmy i zdjęcia rozbudzają zainteresowanie konkretnymi produktami. Coraz więcej jest też specjałów będących fuzją smaków i produktów z różnych kręgów kulturowych. Świetnym przykładem są lody mochi. To również dość młody produkt, którego podstawę stanowi ryżowe ciasteczko mochi, w które zawinięta jest porcja lodów. Wśród smaków są takie bardzo japońskie, np. matcha, czarny sezam czy yuzu, ale znajdziemy też mango, karmel czy na przykład kokos.
« powrót do artykułu -
Jeszcze nigdy w naszej historii nie dysponowaliśmy tak wieloma informacjami na wyciągnięcie ręki, a mimo to większość z nas nie wie, jak naprawdę działa świat. Dzięki tej książce poznacie i zrozumiecie siedem najbardziej fundamentalnych aspektów, od których zależy nasze przetrwanie i dobrobyt. Począwszy od produkcji energii i żywności, poprzez surowce i globalizację, aż po wszelkie zagrożenia, nasz wpływ na środowisko naturalne i jego przyszłość – książka „Jak naprawdę działa świat” to bardzo potrzebna konfrontacja mitów z rzeczywistością. Bo żeby skutecznie rozwiązywać problemy, musimy najpierw poznać i zrozumieć fakty.
Smil nie jest ani optymistą, ani pesymistą. Jest naukowcem. Opierając się na najnowszych badaniach naukowych i stawiając czoła źródłom dezinformacji – od Yuvala Noah Harariego po Noama Chomsky'ego – odpowiada na najdonioślejsze pytanie naszego stulecia: czy jesteśmy nieodwołalnie skazani na zagładę, czy może nasza przyszłość jest jednak bardziej optymistyczna?
Kolejne arcydzieło jednego z moich ulubionych autorów. Jeśli chcesz dowiedzieć się, jak liczby opisują fundamentalne siły kształtujące życie człowieka, powinieneś przeczytać tę książkę. To prawdziwy tour de force! – Bill Gates
Vaclav Smil to wybitny naukowiec i nauczyciel akademicki, emerytowany profesor kanadyjskiego Uniwersytetu Manitoby. Jest autorem ponad czterdziestu książek, poświęconych między innymi energetyce, innowacjom technologicznym, zmianom środowiskowym i populacyjnym, zagadnieniom żywienia i produkcji żywności, problematyce oceny zagrożeń oraz polityce publicznej. Członek Royal Society of Canada, kawaler Orderu Kanady.
-
Richard Dawkins to od długiego czasu jedno z najgłośniejszych nazwisk nauk przyrodniczych. I jest to sława jak najbardziej zasłużona. Dawkins nie ogranicza się do akademickiej nauki, ale i skutecznie ją popularyzuje. A świetnym tego przykładem jest przygotowywana właśnie przez Wydawnictwo Naukowe Helion książka „Na skrzydłach wyobraźni. Walka człowieka i ewolucji z grawitacją".
Tytuł mówi wszystko. Mamy tutaj porywającą opowieść o próbach pokonania grawitacji. Próbach, które ewolucja prowadzi od milionów lat, a człowiek, z mniejszym lub większym powodzeniem, od kilku wieków. Autor opisuje, po co w ogóle zwierzęta wzniosły się ku niebu, i jak do tego doszło. Opisuje różne rodzaje lotu i pokazuje, co jest potrzebne, by ich realizacja była możliwa. Prowadzi nas przez meandry ewolucji, opowiada o zwierzętach, które dawno wymarły i tych, które do dzisiaj możemy podziwiać na niebie.
Pisze o mechanice lotu, o elementach ciała, które biorą w nich udział. Książka wyjaśnia, dlaczego pewne elementy organizmu musiały się pojawić, a inne zaniknąć, by lot był możliwy. Opisuje kompromisy, na jakie musiały pójść różne gatunki, by móc wykorzystywać latanie w sposób najbardziej dla siebie korzystny. Wyjaśnia, dlaczego nie wszystkie ptaki latają, jakie trudności muszą pokonać te gatunki, które potrafią zmienić środowisko z powietrznego na wodne, uświadamia, jak skomplikowane mechanizmy musiały się pojawić, by możliwy był efektywny lot. Nie udaje przy tym, że wie wszystko. Wyraźnie zaznacza, w których momentach jego opowieść pozostaje w sferze domysłów, opartych co prawda na nauce i jej solidnych podstawach, ale wciąż pozostających domysłami.
Lektura wciąga, ani przez chwilę nie nudzi. Książka napisana jest bardzo przystępnym językiem – tutaj brawa też dla tłumacza – odpowiednim dla czytelników w każdym wieku. A treść, choć najważniejsza, to nie wszystko. Jest przepięknie ilustrowana. Uwagę przyciąga już samą wspaniałą okładką, a wewnątrz jest jeszcze lepiej.
„Na skrzydłach wyobraźni. Walka człowieka i ewolucji z grawitacją" trafi do księgarń już za dwa tygodnie, 28 sierpnia. My mieliśmy okazję przeczytać jej wersję elektroniczną i nie możemy doczekać się papierowej. Będzie ozdobą naszej biblioteczki. A Wy będziecie mieli okazję wygrać ją w naszym konkursie organizowanym wspólnie z Wydawnictwem Naukowym Helion.
-
„Britannica. Wielka księga pytań dlaczego?” Sally Symes i Stephanie Warren Drimmer to świetna książka dla wszystkich (pytających) dzieci w wieku 6+. Można ją zabrać ze sobą na wakacyjny wyjazd czy poczytać na dobranoc. Poza treścią urzekła nas również szata graficzna. Już sama okładka zachęca do zapoznania się z zawartością. Autorki podzieliły pytania, a jest ich aż 112, na 8 kategorii: 1) małe stworzenia, 2) zwierzęta domowe, 3) dzikie zwierzęta, 4) ciało, 5) jedzenie, 6) jak to działa, 7) Ziemia i 8) kosmos.
Pytania z odpowiedziami znajdziemy na sąsiadujących ze sobą stronach, co znacząco ułatwia przeglądanie i zdobywanie wiedzy. Ważną częścią publikacji są duże ilustracje Kate Slater. Pytaniom towarzyszą też zdjęcia, a przy większości dodano ciekawostki. Zwieńczeniem każdego działu tematycznego jest mały quiz „Wow! Co to jest?”. Zadanie czytelnika polega na dopasowaniu podpisów do zdjęć. Na końcu publikacji zamieszczono m.in. słowniczek oraz indeks.
W książce padają przeróżne pytania, np.: „Dlaczego pluskwiaki śmierdzą?”, „Dlaczego popcorn strzela?”, „Dlaczego drapacze chmur się nie przewracają?” czy „Dlaczego planety są okrągłe?”.
Materiały do poczytania i pooglądania znajdują się na 261 stronach. Jest więc z czego wybierać. Resztę 272-stronicowego wydawnictwa stanowią wspominane już materiały dodatkowe. Książka ukazała się 24 kwietnia nakładem wydawnictwa Kropka (wcześniej prezentowaliśmy inną ciekawą pozycję Kropki - „Britannica: Encyklopedia Infografika”). Solidna twarda oprawa gwarantuje trwałość (przetestowane!).
A teraz słów kilka o twórczyniach książki.
Sally Symes jest niezależną autorką, projektantką oraz ilustratorką książek dla dzieci z ponad 25-letnim doświadczeniem. Mieszka w wiosce w hrabstwie West Sussex. Gdy nie pracuje w towarzystwie kota Bumble, lubi biegać, pływać, jeździć na rowerze i śpiewać w miejscowym chórze. Jej pracownia znajduje się w ogrodowej szopie.
Stephanie Warren Drimmer to nagradzana autorka książek non fiction dla dzieci. Studiowała dziennikarstwo naukowe na Uniwersytecie Nowojorskim oraz antropologię biologiczną na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego. W notce biograficznej zamieszczonej w „Wielkiej księdze pytań dlaczego?” przeczytamy, że "w swoich książkach bada wszystko - od małych zwierząt, przez ludzki mózg, po przestrzeń kosmiczną". Stephanie zapewnia, że mogą się z nią kontaktować zarówno dociekliwe dzieci, jak i wydawcy ;) My napisaliśmy e-mail i dowiedzieliśmy się, że pisarka pracowała nad 2. częścią książki (od kategorii jedzenie).
Kate Slater dorastała na farmie w hrabstwie Staffordshire. Jak napisała na swojej stronie, po kilku latach spędzonych w Londynie - tam w końcu studiowała ilustrację na Kingston University - wróciła do swoich zielonych, błotnistych korzeni i obecnie pracuje w domowym studio w Lichfield. Pomaga jej w tym labradorka Gladys. Od jakiegoś czasu Kate najchętniej rysuje łabędzie, bobry i lwy, ale przypomina, że w przeszłości zajmowała się przeróżną tematyką: od romantycznych stonóg po Adę Lovelace. Po przeprowadzce zaczęła ozdabiać ściany swojego domu ptakami i drzewami.
Treść książki konsultowano z ekspertami-redaktorami Britanniki: Erikiem Gregersenem, Melissą Petruzzello, Johnem P. Raffertym i Karą Rogers. Erik Gregersen jest starszym redaktorem i specjalizuje się w naukach fizycznych oraz technologii. Kara Rogers dołączyła do Britanniki w 2006 r. Jest starszą redaktorką ds. nauk biomedycznych. Nadzoruje treści dotyczące medycyny, genetyki czy mikroorganizmów. John P. Rafferty pisze o procesach ziemskich i środowisku. Redaguje treści związane m.in. z klimatologią, geologią czy zoologią. Nim w 2006 r. dołączył do ekipy encyklopedystów, był wykładowcą akademickim. Melissa Petruzzello zajmuje się zarówno roślinami, jak i kwestiami dotyczącymi energii odnawialnej czy inżynierii środowiska. Fascynuje ją fotosynteza i rola organizmów fotosyntetyzujących.
Sally Symes nie tylko wymyśliła pytania i napisała odpowiedzi do pierwszej połowy książki (kategorii: małe stworzenia, zwierzęta domowe, dzikie zwierzęta oraz ciało), ale i zaprojektowała książkę. Zdradziła nam kilka szczegółów związanych ze swoją pracą. Ponieważ publikacja jest przeznaczona dla dzieci w wieku 4-8 lat, należało zadbać to, by krój czcionki był przejrzysty i zabawny. Ważna jest także ilość tekstu. Jego nadmiar mógłby działać przytłaczająco, warto więc przepleść go angażującymi ilustracjami bądź zdjęciami. Sally przesyłała ilustratorce, Kate, surowy szkic z osadzonym tekstem. Kate odsyłała jej zaś wstępny rysunek, który przed powstaniem ostatecznej wersji był sprawdzany przez ekspertów. Niekiedy rysunki uzupełniano fotografiami.
Sally podkreśla, że lubi oba aspekty swojej pracy. Wg niej, pisanie jest jednak trudniejsze, bo wiąże się z dogłębną analizą zagadnienia i zbieraniem materiałów. Symes wspomina o „kondensowaniu” odpowiedzi; w skracaniu tekstu i dostosowywaniu go do grupy odbiorców pomagał jej redaktor.
Część projektowa zajmuje więcej czasu, ale dopasowanie obrazu do odpowiedzi daje ogromną satysfakcję. Uwielbiam bawić się kolorem i staram się, by każda rozkładówka była świeża i cieszyła oko - zaznacza Sally. Okładka „Wielkiej księgi...”, w której starano się uwzględnić wszystko, co znajduje się w książce, naprawdę jej się podoba. Krokodyl dodaje humoru, a barwy są bardzo wciągające.

Klasyk i nowość. Poznajcie Biologię Campbella i Opowieść o życiu
w Książki
Napisano
Zastanawiacie się, co podarować w prezencie na Święta? Mamy dla Was propozycję: dwie świetne książki z dziedziny biologii – klasyczna znana pozycja i coś świeżego, zabawną pozycję o życiu.
„Biologii” Campbella nie trzeba przedstawiać nikomu, kto tą tematyką się interesuje. Dom Wydawnicy REBIS przygotował trzecią już polską edycja fenomenalnego podręcznika biologii opracowanego przez zespół słynnych biologów amerykańskich na podstawie 12. wydania oryginalnego. Perfekcyjna kompozycja materiału, mnóstwo doskonałych ilustracji, rzetelne opracowanie i przystępny język, to niezaprzeczalne atuty tej niezwykłej książki. To wydanie – zmienione, unowocześnione i znacznie poszerzone – zawiera najnowsze odkrycia i wyniki badań w tej błyskawicznie rozwijającej się gałęzi nauki, szczególnie w takich dziedzinach jak ewolucja, ekologia czy genetyka. Podręcznik stanowi nieodzowną pomoc dla uczniów i studentów kierunków medycznych i biologiczno-chemicznych ale jest także pasjonującą lekturą dla wszystkich tych, którzy po prostu są ciekawi świata i rządzących nim mechanizmów.
Inny charakter ma wydana przez Dom Wydawniczy REBIS „Biologia. Opowieść o życiu” Lindsay Turnbull. Autorka wykłada biologię na Uniwersytecie Oksfordzkim. Jej przystępna, zabawnie ilustrowana książka to doskonałe uzupełnienie obszerniejszych i znacznie trudniejszych w odbiorze podręczników. W miarę lektury poznajemy historię życia na Ziemi od jego początków po współczesne ekosystemy, zatrzymując się po drodze, żeby zrozumieć najważniejsze etapy rozwojowe oraz sposób, w jaki ukształtowały one życie na naszej planecie.
Jest to niezbędna lektura dla uczniów wyższych klas szkół podstawowych oraz szkół średnich, ale też dla każdego, kto jest zafascynowany przyrodą i chce dowiedzieć się więcej o tym, jak funkcjonuje życie. To także nieoceniona pomoc dla nauczycieli biologii.