Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36965
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    226

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Behawioryści z Wielkiej Brytanii i Brazylii dowodzą, że psy oblizują sobie pysk na widok twarzy rozzłoszczonego człowieka. Naukowcy badali reakcję psów na nacechowane emocjonalnie obrazy i dźwięki. Okazało się, że psy oblizują sobie pyski nie tylko w reakcji na widok pożywienia czy gdy są niepewne. Wydaje się, że robią to również, by nawiązać kontakt ze zdenerwowanym człowiekiem. Badane psy miały do czynienia z dwoma wyrazami twarzy tego samego człowieka, jedna twarz wyrażała emocje pozytywne, druga negatywne. Widziały też dwa różne wyrazy pyska innego psa. Zwierzętom puszczano też negatywne i pozytywne dźwięki wydawane przez człowieka i innego psa. Lizanie pyska było uruchamiane wyłącznie w odpowiedzi na sygnał wizualny. Zauważyliśmy też różnice w reakcji na różne gatunki. Psy częściej oblizywały sobie pyski gdy patrzyły na człowieka niż na innego psa. Co zaś najważniejsze, nasze badania wykazały, że zachowanie takie jest związane z postrzeganiem negatywnych emocji przez psa, mówi główna autorka badań, Natalia Albuquerque z Uniwersytetu w Sao Paulo. Te badania, wraz z już wcześniejszymi osiągnięciami behawiorystyki dotyczącymi przetwarzania informacji poznawczych przez psy sugerują, że zachowanie takie zostało nabyte w procesie udomowienia oraz że psy dobrze rozumieją ludzkie emocje. Ludzie posługują się głównie wzrokiem zarówno w interakcjach w ramach swojego gatunku, jak i międzygatunkowych. Jako, że aparat wzrokowy psów jest uboższy od ludzkiego, mamy tendencję, by uważać, że psy do rozumienia świata posługują się innymi zmysłami. Ale tutaj widzimy, że psy używają właśnie sygnałów wizualnych do ułatwienia kontaktu z ludźmi, mówi profesor Daniel Mills z Uniwersytetu w Lincoln. « powrót do artykułu
  2. W systemie macOS High Sierra (10.13), który zadebiutował we wrześniu bieżącego roku, znaleziono banalny błąd, pozwalający każdemu, kto ma fizyczny dostęp do komputera na uzyskanie uprawnień administratora. Gdy użytkownik chce przeprowadzić czynności, do których wymagane są uprawnienia administracyjne, system wyświetla okno dialogowe z prośbą o zalogowanie się. Wówczas w polu „Nazwa użytkownika” wystarczy wpisać „root”, a pole „Hasło” pozostawić puste. Następnie kilkukrotnie naciskamy Enter i lub klikamy na ikonkę odblokowującą konto. Wówczas okienko dialogowe znika i możemy pracować z przywilejami administracyjnymi. Problem jest o tyle poważny, że do systemu zawierającego taką dziurę mogą z łatwością zalogować się dzieci, które mogą dzięki temu zmienić ustawienia kontroli rodzicielskiej czy ktoś obcy, kto na pozostawionym na chwilę w pracy komputerze zainstaluje oprogramowanie szpiegujące. Oczywiście przed atakiem w zdecydowanej większości wypadków chroni sam fakt, że dziury nie można wykorzystać zdalnie – o ile sami nie ustawiliśmy możliwości korzystania ze zdalnego pulpitu – jednak sam błąd nie przynosi chwały programistom Apple'a. Tego typu dziury były typowe raczej w latach 90. ubiegłego wieku, a dwie dekady to w świecie IT cała epoka. Błąd można jednak wykorzystać również z poziomu linii poleceń, a to znaczy, że atak może zostać przeprowadzony niezauważenie za pomocą szkodliwego kodu. Wygląda na to, że Apple wie o dziurze od co najmniej dwóch tygodni i dotychczas nic z tym nie zrobiono. Na szczęście użytkownicy systemu High Sierra mogą się zabezpieczyć. Wystarczy, że dla użytkownika „root” utworzą hasło. Wówczas atak nie będzie skuteczny. « powrót do artykułu
  3. Należący do Samsunga Advanced Institute of Technology wzbogacił akumulatory litowo-jonowe o „grafenowe kule”, zwiększając w ten sposób pojemność akumulatorów o 45% i pięciokrotnie skracając czas ich ładowania. Co ważne, nie wpływa to na żywotność urządzenia, która po 500 cyklach ładownia/rozładowania utrzymuje 78% oryginalnej pojemności, co jest wynikiem typowym dla akumulatorów litowo-jonowych. Grafen zwiększa stabilność i przewodnictwo, dzięki czemu akumulator dobrze znosi szybkie ładowanie. Na łamach Nature badacze Samsunga opublikowali szczegółowy opis „kul grafenowych”, sposobu ich działania i produkcji. Technologia znajduje się na wczesnym etapie rozwoju, wiadomo zatem, że wykonanych za jej pomocą akumulatorów nie powinniśmy spodziewać się w najbliższym czasie. Jednak może mieć ona olbrzymi wpływ na rynek akumulatorów przyszłości. Przynajmniej na ten jego segment, który dotyczy elektronicznych gadżetów. Kolejna dobra wiadomość jest taka, że badacze Samsunga uważają, iż ich pomysł uda się skalować, a „grafenowe kule” mogą trafić do akumulatorów zasilających samochody elektryczne. Jako, że ładowanie samochodu elektrycznego z typowego domowego gniazdka może trwać od kilku do kilkunastu godzin, pięciokrotne skrócenie tego czasu z pewnością wpłynęłoby na rozpowszechnienie się pojazdów elektrycznych. Samsung złożył już w USA i Korei Południowej wnioski patentowe na technologię „grafenowych kul”. Brak jednak informacji, kiedy trafi ona na sklepowe półki. « powrót do artykułu
  4. Zespół z Instytutu Pasteura i CNRS odkrył ostatnio nową strategię, wykorzystywaną przez Helicobacter pylori do infekowania gospodarza. Dotąd znano tylko jeden sposób oddziaływania tych bakterii na mitochondria, okazuje się jednak, że patogen wcale się do niego nie ogranicza. H. pylori kolonizuje żołądki niemal połowy światowej populacji. Zakażenie jest zaś głównym czynnikiem ryzyka raka żołądka. Dotąd jedynym znanym sposobem oddziaływania przez bakterię na mitochondria była cytotoksyna wakuolizująca (ang. vacuolating cytotoxin A, VacA). Występuje ona u wszystkich szczepów patogenu i nie tylko hamuje aktywność limfocytów T, ale i tworząc anionoselektywne pory w błonach komórek gospodarza, przyczynia się do ich apoptozy i uwolnienia wykorzystywanych przez siebie substancji odżywczych. Okazuje się jednak, że H. pylori dysponuje co najmniej 2 innymi strategiami wycelowanymi w mitochondria. Nie prowadzą one do śmierci komórkowej, lecz podtrzymują środowisko korzystne dla namnażania bakterii. Francuzi ustalili, że H. pylori wpływa na system transportowy mitochondriów (wykorzystywany do transferu białek), a także na maszynerię potrzebną do replikacji i zachowania mitochondrialnego genomu. Co więcej, VacA nie jest jedynym bakteryjnym związkiem, który może wpływać na mitochondria. Uszkodzenia mitochondriów powodowane przez H. pylori są czasowe i znikają po wyeliminowaniu zakażenia. Mimo bardzo wysokiego poziomu stresu mitochondria, podobnie jak komórki, nadal działają i wytrzymują zakażenie dłużej niż wcześniej sądzono - opowiada Miria Ricchetti. Zaobserwowaliśmy w modelu mysim, że takie uszkodzenia wiążą się z pogorszeniem zmian w żołądku. Mogą one zatem wpływać na przewlekłość i nasilenie zakażenia H. pylori. Zrozumienie nowych interakcji między patogenem i komórkami gospodarza (via mitochondria) ma kluczowe znaczenie dla opracowania skutecznych strategii zwalczania infekcji H. pylori - podsumowuje Eliette Touati. « powrót do artykułu
  5. Brytyjska organizacja charytatywna Tenovus Cancer Care rozpoczyna budowę największego mobilnego oddziału chemioterapii na świecie. Na ten cel i pokrycie początkowych kosztów działania uzbierano na razie ok. 750 tys. funtów (docelowo ma to być 1 mln GBP). W pojeździe ma być miejsce dla 7 pacjentów. Zgodnie z planem, podczas całego okresu użytkowania terapię przejdzie tu aż 125 tys. osób. To 3. taka ciężarówka. Jest ona o 60% większa od pierwszego oddziału, który rozpoczął działanie 8 lat temu i kosztował 300 tys. GBP. Dojeżdżając na leczenie, obecnie pacjenci onkologiczni w Walii muszą pokonać nawet 150 mil [ok. 241,4 km]. Każdy wyjazd do szpitala może kosztować blisko 70 funtów, a jeśli ktoś polega na transporcie publicznym, bywa, że podróż trwa wiele godzin. Nasz mobilny oddział [Mobile Support Unit] eliminuje dojazdy do szpitala i sprawia, że leczenie jest mniej stresujące i tańsze - podkreśla dyrektor wykonawczy Tenovus Claudia McVie. « powrót do artykułu
  6. Otyli ludzie, którzy dużo chudną, mogą znacząco spowolnić degenerację chrząstki w kolanach, ale tylko wtedy, gdy zrzucają zbędne kilogramy za pomocą ćwiczeń i diety albo samej diety. Otyłość to główny czynnik ryzyka choroby zwyrodnieniowej stawów, a staw kolanowy to miejsce najczęściej objęte procesem chorobowym. U wielu osób postępuje on do takiego momentu, że konieczne staje się wszczepienie endoprotezy. Gdy dochodzi do utraty tkanki chrzęstnej, choroby nie można [już] odwrócić - podkreśla Alexandra Gersing z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Francisco. Z tego powodu istotne jest, by osoby z grupy ryzyka albo wczesnymi objawami ChZS spowalniały jakoś degenerację chrząstki. Choć wykazano, że chudnięcie pomaga pacjentom z nadwagą bądź otyłością, nie było wiadomo, czy metoda odchudzania ma znaczenie. By to rozstrzygnąć, na przestrzeni 96 miesięcy zespół Gersing analizował degenerację chrząstki i nieprawidłowości dot. stawu u osób z otyłością/nadwagą, które utrzymywały wagę albo odchudzały się różnymi metodami. Naukowcy badali przypadki 760 mężczyzn i kobiet ze wskaźnikiem masy ciała wyższym niż 25 (wszyscy byli uczestnikami studium Osteoarthritis Initiative). Pacjenci mieli łagodną -umiarkowaną postać choroby albo należeli do grupy ryzyka ChZS. Akademicy wyodrębnili 2 grupy: kontrolną, w przypadku której waga się nie zmieniła i eksperymentalną, która zrzuciła zbędne kilogramy. Tę 2. podzielono dodatkowo na podgrupy związane z metodą odchudzania (część ludzi stosowała dietę, część same ćwiczenia, a reszta i dietę, i ćwiczenia). By ocenić chorobę zwyrodnieniową stawów, ochotnikom wykonano rezonans kolana na początku studium, a także po 48 i po 96 miesiącach. Po 96 miesiącach degeneracja tkanki chrzęstnej była w grupie odchudzającej się znacznie mniejsza. Gdy jednak wzięło się pod uwagę podgrupy, spostrzeżenie to ograniczało się do osób stosujących dietę lub dietę i ćwiczenia. Choć pacjenci, którzy wyłącznie ćwiczyli, schudli tyle samo, co stosujący dietę i łączący dietę z aktywnością, chudnięcie pod wpływem ruchu nie prowadziło do znaczących różnic w degeneracji chrząstki (w porównaniu do grupy kontrolnej). « powrót do artykułu
  7. HP zostało przyłapane na instalowaniu oprogramowania przekazującego dane użytkowników firmowych komputerów. Program HP Touchpoint Analytics Service trafił na komputery bez zgody użytkowników. O jego istnieniu poinformowały osoby, które zauważyły, że ich komputery działają wolniej. Po zbadaniu sprawy okazało się, że oprogramowanie analityczne HP zużywa od 2 do 300 MB pamięci RAM oraz znaczną część mocy procesora. Wydaje się, że program trafił na komputery w połowie listopada. W opisie Touchpoint Analytics Service czytamy, że oprogramowanie zbiera dane telemetryczne używane przez usługi analityczne. Na szczęście oprogramowanie da się odinstalować za pomocą standardowych mechanizmów w systemie Windows. AKTUALIZACJA: Firma HP przysłała nam oficjalne stanowisko w tej sprawie: HP Touchpoint Analytics jest usługą, którą oferujemy od 2014 r. w ramach HP Support Assistant. Zbiera ona anonimowo informacje diagnostyczne o wydajności sprzętu. Żadne dane nie są udostępniane HP, chyba że użytkownik świadomie wyrazi na to zgodę. Klienci mogą zrezygnować z usługi i odinstalować ją w dowolnym momencie. HP Touchpoint Analytics został niedawno zaktualizowany i w ramach tej aktualizacji nie wprowadziliśmy żadnych zmian dotyczących ustawień prywatności. Traktujemy prywatność naszych Klientów bardzo poważnie i działamy zgodnie z Polityką Prywatności, która dokładnie opisana jest na naszej stronie. « powrót do artykułu
  8. Kluczem do młodziej wyglądającej i młodziej zachowującej się skóry jest zwiększona ekspresja pewnych genów. Nie chodzi tylko o geny, z którymi się urodziliśmy, ale również o to, które z nich się włączają i wyłączają z upływem czasu. U kobiet, które nie wyglądają na swój metrykalny wiek, odkryliśmy [...] specyficzny wzorzec ekspresji genów - opowiada dr Alexa B. Kimball z Beth Israel Deaconess Medical Center. Amerykanie zbierali dane z molekularnego, komórkowego i tkankowego poziomu 2 rodzajów skóry: wystawianej na słońce (twarzy i przedramion) i zasłoniętej (pośladków). Badanie objęło sto pięćdziesiąt osiem 20-74-latek. Naukowcy przyglądali się m.in. wzorcowi ekspresji genów u kobiet, które nie wyglądały na swój wiek. Autorzy publikacji z Journal of the American Academy of Dermatology analizowali cyfrowe zdjęcia twarzy. Badali też próbki skóry. Do genotypowania wykorzystano próbki śliny. Analizy wskazały na postępujące zmiany w szlakach związanych ze stresem oksydacyjnym, metabolizmem energii czy barierą skórną. Zmiany przyspieszały w wieku sześćdziesięciu kilku i siedemdziesięciu kilku lat. Porównanie skóry wystawianej i niewystawianej na słońce wykazało, że pewne zmiany genetyczne można powiązać z fotostarzeniem. Okazało się, że wzorce ekspresji genowej młodo wyglądających pań były podobne do wzorców występujących u młodszych osób. U kobiet tych występowała podwyższona aktywność genów związanych z podstawowymi procesami biologicznymi: naprawą DNA, namnażaniem komórek, reakcją na stres oksydacyjny i metabolizmem białek. Szczególnie młodo wyglądające kobiety ze starszych grup wiekowych wykazywały także większą ekspresję genów związanych ze strukturą i metabolizmem mitochondrialnym, ogólną budową naskórka, funkcją barierową naskórka z próbek z twarzy, a także z produkcją macierzy skórnej. [...] Wydaje się, że młody wygląd skóry pewnej grupy kobiet to wynik naśladowania biologii młodszej skóry. Ta skóra wygląda młodziej, bo zachowuje się młodziej. Ustalenie, jakie geny stoją za młodo wyglądającą skórą, powinno pomóc w rozwijaniu strategii spowalniających starzenie. « powrót do artykułu
  9. Dzięki staraniom pracowników Wydziału Strat Wojennych @MKiDN_GOV_PL obraz Henryka Siemiradzkiego „Taniec wśród mieczów” został wycofany z aukcji w Sotheby’s. Dziękuję całemu zespołowi, który się do tego przyczynił. Serdeczne gratulacje !, poinformował na Twitterze minister kultury Piotr Gliński. Dzisiejsza aukcja sztuki rosyjskiej w Sotheby's rozpoczęła się o godzinie 10, a obraz Siemiradzkiego wycofano z niej w ostatniej chwili. Wcześniej Brytyjczycy odmawiali wstrzymania aukcji, mimo iż otrzymali z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego informację, że obraz najprawdopodobniej został ukradziony podczas II wojny światowej. Minister Gliński poinformował dzisiaj, że strona polska złożyła wniosek o zabezpieczenie obrazu i teraz czeka na decyzję brytyjskiego sądu. Jak czytamy w wywiadzie „Oddział specjalny” opublikowanym na łamach „Uważam Rze. Historia” Wydział Strat Wojennych Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego zajmuje się poszukiwaniem i odzyskiwaniem dóbr kultury utraconych podczas II wojny światowej. W zakres zainteresowania Wydziału wchodzą wszelkie dobra kultury – państwowe, prywatne i kościelne – utracone z terenów Polski w granicach po 1945 roku. Wydział poszukuje więc dzieł sztuki z Wrocławia czy Szczecina, ale nie zajmuje się dziełami, które pozostały poza granicami naszego kraju wskutek zmiany granic. Praca Wydziału polega przede wszystkim na tworzeniu bazy danej utraconych obiektów. Obecnie baza zawiera około 60 tysięcy rekordów, co oznacza, że utraconych obiektów jest więcej, gdyż niejednokrotnie serie czy kolekcje katalogowano przed wojną pod jednym numerem. Poważny problem stwarza fakt, że niejednokrotnie brak jest dokumentacji fotograficznej poszukiwanych dzieł. Są one świetnie opisane w katalogach, ale przez brak fotografii trudno jest je szybko zidentyfikować. Wówczas poszukuje się znaków, takich jak stemple, nalepki, numery inwentarzowe. Skradzione w Polsce dzieła sztuki rozsiane są po całym świecie. Wydział Strat Wojennych przygotowuje więc katalogi, które rozsyła do muzeów i domów akcyjnych. Publikuje też swoją bazę danych w internecie. Dzięki temu w poszukiwanie dzieł sztuki zaangażowało się wielu amatorów. Udostępniono aplikację ArtSherlock, która pozwala na automatyczne rozpoznawanie obrazów, rysunków i tkanin zabytkowych zrabowanych w Polsce w czasie II wojny światowej. Jeśli więc widzimy tego typu zabytek i mamy wątpliwości co do jego pochodzenia, wystarczy wykonać zdjęcie, a aplikacja poinformuje, czy może być to dzieło ukradzione w naszym kraju. Pracownicy Wydziału Strat Wojennych współpracują m.in. z Interpolem, FBI i US Homeland Security Investigations. Najbardziej chwalą sobie współpracę z Amerykanami. Tamtejsze służby mają szerokie uprawnienia i cieszą się dużym poważaniem. Niejednokrotnie wystarcza sama rozmowa z oficerem FBI, by obywatel zwrócił dzieło. Ponadto w USA obowiązują bardzo jasne przepisy w tym zakresie i gdy np. brak jest dokumentacji dzieła sztuki, to na jego posiadaczu leży obowiązek udowodnienia prawa własności. Jako, że w przypadku dzieł skradzionych, nawet nabytych w dobrej wierze, ich posiadacze nie dysponują dokumentacją, a posiada ją strona polska, dzieła są szybko odzyskiwane. Tym bardziej, że właściciele galerii i kolekcjonerzy wiedzą, iż upieranie się przy swoim może ściągnąć na nich dodatkowe kłopoty, więc nie chcą mieć nic wspólnego z dziełami o niepewnym pochodzeniu. Znacznie gorzej sytuacja wygląda w Rosji, gdzie wiele zrabowanych dzieł znajduje się w zbiorach muzealnych, nie są jednak wystawiane na widok publiczny, dokumentacja w pewnym momencie się urywa, a wszystko zależy od widzimisię urzędników i bieżącej polityki. Poprawiła się za to sytuacja w Niemczech, gdzie po śmierci w 2014 roku syna marszanda Hitlera Corneliusa Gurlitta znaleziono w jego domu 1300 obrazów niewiadomego pochodzenia. Wybuchła afera, media zarzucały rządowi, że nie chce rozwiązać kwestii zrabowanych dzieł sztuki. A pracownicy Wydziału Strat Wojennych umiejętnie wykorzystali aferę, gdyż akurat od wielu lat starali się o odzyskanie obrazu „Schody pałacowe” Francesco Guardiego. Rząd w Berlinie, chcąc uniknąć kolejnego skandalu, po raz pierwszy w historii zwrócił Polsce tak cenny obiekt. Od tego czasu udało się odzyskać w Niemczech kolejne zabytki. Niestety, prace nad odzyskiwaniem utraconych dzień sztuki nie są prowadzone tak, jak być powinny. W bieżącym roku Najwyższa Izba Kontroli poinformowała, że do dzisiaj w Polsce nie ma strategii restytucji dzieł sztuki, nie wdrożono regulacji dotyczących restytucji dóbr kultury, w tym regulacji wynikających z dyrektywy europejskiej, co zwiększyłoby możliwości odzyskania utraconych dzieł. Instytucje zajmujące się odzyskiwaniem dzieł sztuki – MKiDN i MSZ – nie współpracują ze sobą prawidłowo. Przez to w ciągu 6 lat odzyskano zaledwie 28 pojedynczych i 6 zespołów dzieł sztuki. Tymczasem Polska utraciła w czasie wojny około 516 000 dzieł sztuki, w tym obrazy Matejki, Wyspiańskiego, Malczewskiego, Kossaka, Rafaela, Pietera Bruegela, Agostino Carracciego i Antona van Dycka. Polska jest ponadto w czołówce europejskich krajów zagrożonych kradzieżami dzień sztuki Wiadomo, że każdego roku przestępcy kradną dziesiątki tego typu obiektów. Nikt jednak nie wie ile, gdyż Policja prowadzi statystyki dotyczące liczby spraw, a nie obiektów. Sytuację dodatkowo zaciemnia fakt, że sprawy o nielegalny wywóz obiektów zabytkowych prowadzi Straż Graniczna, a nie Policja. NIK zwraca też uwagę na niską jakość bazy danych prowadzoną przez Wydział Strat Wojennych czy na fakt, że jedynie niewielką jej część zarejestrowano w dwóch międzynarodowych i największych bazach danych. W bazie Interpolu Stolen Works of Art zarejestrowano zaledwie 737 obiektów, a w Art Loss Register jedynie 4782 obiekty. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest brak informacji wymaganych przez obie bazy oraz ograniczenia kadrowe MKiDN. Niemoc naszego państwa i jego instytucji spowodowała, że w latach 2011-2016 odzyskano jedynie 28 pojedynczych i 6 zespołów dzieł sztuki. Liczba odzyskanych dzieł sztuki i zespołów w podziale na kraje wygląda następująco: Niemcy - 12, USA - 8, Polska - 4, Austria - 3, Czechy - 2, Wielka Brytania - 2, Szwajcaria, Włochy i Wenezuela - po 1. « powrót do artykułu
  10. US Marine Corps Warfighting Laboratory chce dostarczyć Korpusowi Marines drona jednorazowego użytku, który będzie kosztował nie więcej niż 5000 USD i będzie zdolny do przeniesienia w dowolne miejsce na kuli ziemskiej ładunku o wadze do 320 kilogramów Ostatnio Korpus Marines podpisał w firmą Yates Electrospace Corporation umowę na udoskonalenie i przetestowanie rozwijanego przez tę firmę drona „Silent Arrow”, który kształtem przypomina pocisk rakietowy ze skrzydłami. Ostatecznym celem programu TACtical Air Delivery (TACAD) jest stworzenie drona, który lotem ślizgowym dostarczy jednostkom naziemnym ładunek o ciężarze do 320 kilogramów w odległości nie większej niż 45 metrów od wyznaczonego celu. Obecnie jednostki naziemne są zaopatrywane przez konwoje ciężarówek lub za pomocą zrzutów zaopatrzenia na spadochronach. Organizowanie konwoju jest niezwykle ryzykowne, gdy musi on przejechać przez tereny kontrolowane przez wroga. Stąd pomysł na wykorzystanie dronów. Koncepcja drona zaproponowana przez Yates Electrospace jest bardzo atrakcyjna ze względu na niską cenę „Silent Arrow” oraz możliwości tego pojazdu. Po wdrożeniu do masowej produkcji cena drona może spaść znacząco poniżej wyznaczonego limitu 5 tysięcy dolarów. Dron po złożeniu mieści się w skrzyni o wymiarach 2,5 metra długości na 0,6 metra szerokości i 0,6 metra wysokości. Pojazdy takie można więc łatwo transportować na pokładach okrętów w dowolne miejsce na Ziemi. Dron taki ma być następnie wypuszczany z p okładu MV-22 Osprey lub C-130 Hercules w odległości 60-115 kilometrów od celu, do którego dostawałby się lotem ślizgowym. Obecnie siły zbrojne USA mają możliwość precyzyjnego zaopatrywania jednostek naziemnych z powietrza. Joint Precision Airdrop System (JPADS) składa się ze spadochronu, urządzenia GPS oraz komputera sterującego całością. Pozwala on na wykonywanie zrzutów z samolotów, a precyzja systemu wynosi 50-75 metrów. To co prawda system wielokrotnego użytku, ale po pierwsze kosztuje on 29 700 USD, po drugie ma mniejszy zasięg, po trzecie zaś, ze względu na cenę i zastosowane technologie jednostki naziemne są zobowiązane do odzyskania JPADS, co oczywiście wiąże się ze zwiększonym ryzykiem. Druga faza lotów testowych drona zaopatrzeniowego rozpocznie się w lutym lub marcu przyszłego roku. Drony będą musiały przetrwać lądowanie na wodzie, pomyślnie przejść testy autopilota oraz kontroli przez człowieka, nadawać się zarówno do zrzucania z samolotu jak i ciągnięcia za samolotem, oceniane będą ich właściwości i osiągi podczas lotu ślizgowego. Yates Electrospace nie jest jedyną firmą, która przystąpi do testów. Marine Corps Warfighting Laboratory już obecnie testuje różne drony firmy Logistic Gliders. Yates Electrospace Corporation zapowiada, że „Silent Arrow” nie zostanie ograniczona do wersji wojskowej. Powstanie też cywilna wersja, którą będzie można wykorzystać do dostarczania zaopatrzenia ofiarom katastrof naturalnych czy też podczas działań humanitarnych w Afryce, gdzie drony mogłyby dostarczać np. lekarstwa do oddalonych miejscowości. « powrót do artykułu
  11. W jamie ustnej ludzi z przednowotworowymi zmianami żołądka zidentyfikowano większą liczebność patogenów związanych z chorobami przyzębia i mniejszą bioróżnorodność społeczności bakteryjnej. Autorzy publikacji z Journal of Periodontology jako pierwsi wykazali, że patogeny chorób przyzębia mogą się przyczyniać do rozwoju zmian przednowotworowych w obrębie żołądka. Nasze badanie stanowi poparcie dla wcześniejszych ustaleń, że zły stan zdrowia jamy ustnej wiąże się z podwyższonym ryzykiem zmian przednowotworowych żołądka - podkreśla prof. Yihong Li ze Szkoły Medycznej Uniwersytetu Nowojorskiego. Choć dotąd zidentyfikowano szereg czynników ryzyka raka żołądka (zakażenie Helicobacter pylori, palenie czy spożywanie pokarmów z konserwantami), co roku diagnozuje się liczne niepowiązane z nimi nowe przypadki. Naukowcy ukuli więc teorię, że pewna grupa patogenów wywołuje chorobę przyzębia i przez chroniczny układowy stan zapalny przyczynia się do rozwoju raka żołądka. W ramach najnowszego studium Amerykanie oceniali związek między kolonizacją jamy ustnej patogenami i ryzykiem rozwoju zmian przednowotworowych, w tym przewlekłego zanikowego zapalenia błony śluzowej żołądka, metaplazji nabłonka żołądka w nabłonek jelitowy i dysplazji. Naukowcy analizowali przypadki 105 osób, które miały przejść gastroskopię. Na podstawie badań histopatologicznych u 35 zdiagnozowano zmiany przednowotworowe. Za grupę kontrolną posłużyła grupa 70 zdrowych ludzi w tym samym wieku. Wszyscy przeszli badanie stomatologiczne. By ocenić kolonizację przez kilka patogenów - Porphyromonas gingivalis, Treponema denticola, Tannerella forsythia i Aggregatibacter actinomycetemcomitans - i różnorodność mikrobiologiczną, pobrano próbki śliny i płytki nazębnej. Okazało się, że w porównaniu do grupy kontrolnej, u chorych podczas pobierania próbek częściej występowało krwawienie (31,5% vs. 22,4%). Stwierdzono też wyższy poziom 2 patogenów (T. denticola i A. actinomycetemcomitans) oraz mniejszą różnorodność bakterii w ślinie. Gdy w analizie wzięto pod uwagę czynniki socjodemograficzne, zachowania związane ze zdrowiem jamy ustnej i przeglądy, udało się wskazać kolejne prognostyki zmian przednowotworowych: 1) zwiększoną kolonizację T. forsythia, T. denticola i A. actinomycetemcomitans, 2) zmniejszoną różnorodność bakteryjną w płytce nazębnej i 3) nieregularne nitkowanie zębów. W oparciu o uzyskane wyniki możemy powiedzieć, że w strategiach zapobiegania rakowi żołądka powinny zostać uwzględnione leczenie przewlekłych chorób przyzębia i kontrola zakażeń periodontologicznych. « powrót do artykułu
  12. Polscy specjaliści jako pierwsi na świecie opracowali oparte na sekwencjonowaniu genomowym tanie testy wykrywające większą podatność na nowotwory złośliwe – poinformowano w poniedziałek na konferencji prasowej w Warszawie. Nowej generacji testy genetyczne w onkologii są wspólnym osiągnięciem specjalistów Centrum Nowych Technologii Uniwersytetu Warszawskiego oraz Zakładu Medycyny Genomowej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego (WUM). Opracował go zespół pod kierunkiem prof. Krystiana Jażdżewskiego (z Centrum Nowych Technologii UW) oraz dr hab. n. med. Anny Wójcickiej, pełniącej funkcję prezesa Warsaw Genomics, firmy zajmującej się wykorzystaniem testów. Inicjator programu BadamyGeny.pl prof. Jażdżewski powiedział, że test jest 20 razy tańszy niż podobne badania za granicą, kosztuje 399 zł i pozwala ocenić 70 genów zwiększających ryzyko zachorowania na nowotwory, takich jak rak piersi, jajnika, prostaty, jelita grubego, macicy, żołądka, trzustki, nerki, skóry, tarczycy i guzów endokrynnych. Każdy z 70 genów odpowiedzialnych za nowotwory może być uszkodzony w kilku tysiącach miejsc. „Dzięki naszej metodzie można ocenić, czy w którymkolwiek z nich wystąpiła wada zwiększająca zachorowania na nowotwór. W sumie badanych jest ponad 100 tys. potencjalnych uszkodzeń” – podkreślił prof. Jażdżewski. Każda wykryta zmiana potwierdzana jest jeszcze inną metodą. Specjaliści zapewniają, że daje to niemal całkowitą pewność, że znaleziony u pacjenta wariant genetyczny jest prawdziwy i nie może być pomyłki. W programie BadamyGeny.pl zarejestrowało się już 20 tys. osób, spośród których przebadano 6 tys. pacjentów. Rektor WUM prof. Mirosław Wielgoś powiedział PAP, że testom tym poddani zostaną wszyscy studenci WUM. Badania rozpoczęto wraz z początkiem roku akademickiego. W Polsce jest prawdopodobnie ponad 1 mln osób z uwarunkowaną genetycznie większą predyspozycją do nowotworów złośliwych. „Z dotychczas przeprowadzonych u nas testów wynika, że u 18 proc. zgłaszających się osób jest podwyższone ryzyko nowotworów, a u 5 proc. – wysokie ryzyko" – powiedziała Anna Wójcicka. Specjalistka wyjaśniła, że podwyższone ryzyko zachorowania na nowotwory oznacza, że trzeba wcześniej, np. o 10 lat, poddawać się badaniom profilaktycznym, takim jak mammografia (rak piersi), cytologia (rak jelita grubego) czy kolonoskopia (rak jelita grubego). Osobna grupę – powiedziała Wójcicka - stanowią osoby z wysokim ryzykiem zachorowania na nowotwory, u których choroba ta może pojawić się w młodym wieku, jeszcze przed 50. rokiem życia. „U tych osób rak ma również bardziej agresywny przebieg i jest trudniejszy w leczeniu, dlatego kluczowe znaczenie ma wczesnego jego wykrycie” - dodała. Z danych przedstawionych na konferencji wynika, że u osoby bez obciążenia genetycznego ryzyko zachorowania na raka piersi nie przekracza 13 proc., jednak u tych, którzy odziedziczyli mutacje genetyczne, wzrasta ono od 50 do 84 proc. W przypadku raka jelita grubego wynosi ono odpowiednio 6 proc. i 52-82 proc., a raka jajnika 2 proc. i 11-40 proc. „Testom tym powinny przede wszystkim poddać się osoby młode i w średnim wieku, najlepiej przed 60. rokiem życia” – podkreślił prof. Jażdżewski. W razie wykrycia u nich mutacji genetycznych zwiększających ryzyko zachorowania na nowotwór, przedstawiany jest inny plan badań profilaktycznych, by jak najwcześniej wykryć chorobę. Specjalista podkreślił, że z tego powodu badanie nie polega jedynie na wykonaniu testów genetycznych. „W razie wykrycia mutacji udzielana jest porada lekarska, co dalej należy robić” - deklarował prof. Jażdżewski. Do badania wystarczy pobrać próbkę krwi, którą można dostarczyć osobiście lub kurierem (w ciągu 48 godzin od pobrania). W lodówce w temperaturze 4 st. C taką próbkę można przechowywać maksymalnie do 7 dni. Najpierw jednak trzeba wypełnić formularz rejestracyjny na stronie internetowej www.warsawgenomics.pl. Według Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), w ciągu 20 lat zachorowalność na nowotwory zwiększy się o 70 proc. Jednak tylko za niewielką część z nich odpowiedzialne są odziedziczone mutacje genetycznymi. W przypadku raka piersi 80 proc. zachorowań nie jest z nimi związanych. Do nich również doprowadzają zmiany w DNA, ale powstają one już w trakcie życia, np. na skutek niekorzystnego stylu życia lub narażenia na szkodliwe substancje « powrót do artykułu
  13. Ajoen, bezwonny produkt rozpadu alliiny z czosnku, niszczy biofilmy lekoopornych bakterii i sprawia, że antybiotyki ponownie zaczynają działać. Wg specjalistów z Uniwersytetu w Kopenhadze, hamując małe regulatorowe RNA (ang. small regulatory RNA, sRNA) patogenów, związek ten zaburza quorum sensing, czyli bakteryjną komunikację. Mając to wszystko na uwadze, Duńczycy uważają, że ajoen można by wykorzystać u pacjentów z przewlekłymi zakażeniami, np. u pacjentów z mukowiscydozą. Zespół prof. Michaela Givskova od 2005 r. bada wpływ czosnku na bakterie. Dwanaście lat temu naukowcy odkryli, że ekstrakt z czosnku hamuje mikroorganizmy, a w 2012 r. ustali, że za efekt ten odpowiada właśnie ajoen. Najnowsze badanie, którego wyniki ukazały się w piśmie Scientific Reports, doprecyzowało, na czym polega wpływ ajoenu. Co istotne, udokumentowano jego zdolność do hamowania małego regulatorowego RNA u gronkowca złocistego (Staphylococcus aureus) i pałeczki ropy błękitnej (Pseudomonas aeruginosa). S. aureus i P. aeruginosa należą do różnych rodzin bakterii i zwykle są zwalczane za pomocą innych metod. Nasz związek z czosnku zwalcza je naraz i dlatego może się sprawdzić w terapii łączonej z antybiotykami - podsumowuje prof. Tim Holm Jakobsen. « powrót do artykułu
  14. Naukowcy ustalili, co wyzwala stan zapalny, który ostatecznie prowadzi do utraty wzroku w zwyrodnieniu plamki żółtej. Chodzi o enzym cGAS. Na zwyrodnienie plamki żółtej cierpi prawie 200 mln osób. Gdyby choroba ta była krajem, mielibyśmy do czynienia z 8. najbardziej zaludnionym państwem świata. To pokazuje skalę problemu - opowiada dr Jayakrishna Ambati z Uniwersytetu Wirginii. Na szczęście udało się zidentyfikować czynnik, który uruchamia ciąg zdarzeń prowadzących do utraty wzroku. Nadmierny stan zapalny ostatecznie niszczy komórki, ale natrafiliśmy na wskazówkę, jak można by zaburzać proces chorobowy na wczesnym etapie. Enzym cGAS odgrywa ważną rolę w reakcji immunologicznej na zakażenie - wykrywa obce DNA. Nikt jednak nie spodziewał się, że ma również swój wkład w postać suchą zwyrodnienia plamki żółtej. To naprawdę zaskakujące, że w zwyrodnieniu plamki żółtej, które o ile nam wiadomo, nie ma nic wspólnego z wirusami czy bakteriami, dochodzi do aktywacji cGAS i uruchomienia systemu alarmowego. To właśnie to zjawisko prowadzi do śmierci komórek siatkówki i ostatecznie - ślepoty. Wg Amerykanów, cGAS może być alarmem nie tylko dla patogenów, ale i dla innych problemów, które wymagają reakcji układu odpornościowego. Niewykluczone, że enzym odgrywa także ważną rolę w takich chorobach, jak cukrzyca, toczeń i otyłość. Naukowcy pracują więc już nad lekiem, który hamowałby jego działanie. Ponieważ celem jest enzym, do jego blokowania można by opracować związki drobnocząsteczkowe. Na rynku mamy już wiele leków wpływających na enzymy; należą do nich np. statyny [do obniżania poziomu cholesterolu] - wyjaśnia prof. Nagaraj Kerur. Zespół z Uniwersytetu Wirginii przewiduje, że prace nad inhibitorem cGAS mogą potrwać parę lat. Potem trzeba zaś będzie przeprowadzić czasochłonne testy kliniczne. Autorzy publikacji z pisma Nature Medicine mają nadzieję, że uda się im obmyślić metodę określania poziomu cGAS w oku pacjenta. Dzięki temu można by określić moment, w którym najlepiej byłoby wdrożyć terapię blokowania enzymu. « powrót do artykułu
  15. Analiza genomu sześciu osób żyjących pomiędzy późnym neolitem a epoką brązu (4800-3700 lat temu) wskazuje, że dżuma pojawiła się w Europie w neolicie, wraz z dużą migracją ludzi ze stepów Eurazji. Naukowcy przeanalizowali ponad 500 próbek zębów i kości z terenów Niemiec, Rosji, Węgier, Chorwacji, Litwy, Estonii i Łotwy, szukając w nim śladów obecności bakterii Yersinia pestis, która wywołuje dżumę. Materiał pobrany od sześciu osób pozwolił na zsekwencjonowanie pełnego genomu bakterii, znacząco zwiększając liczbę genomów Y. pestis znanych współczesnej nauce i pozwalając na zbadanie historii i ewolucji choroby na terenie Europy. Okazało się, że genomy pochodzące z tego samego okresu, a znajdujące się w różnych miejscach Europy, są blisko spokrewnione genetycznie. To sugeruje, że albo dżuma przybyła do Europy wielokrotnie z tego samego obszaru, albo też przybyła raz i już tutaj pozostała, mówi Aida Andrades Valtuena z Instytutu Historii Człowieka im. Maxa Plancka. Naukowcy postanowili sprawdzić, który ze scenariuszy jest bardziej prawdopodobny i w tym celu zbadali cały kontekst archeologiczny i genetyczny migracji ludzi we wspomnianym okresie. Mniej więcej 4800 late temu doszło do dużej migracji ludzi ze Stepu Pontyjskiego na teren Europy. Ludzie ci mieli charakterystyczne markery genetyczne, dzięki którym współczesna nauka może śledzić ich ruchy oraz pozostałości ich genomu u współczesnych mieszkańców Europy. Okazało się, że najstarsze znane ślady Y. pestis w Europie pochodzą z tego samego okresu, w którym doszło do migracji ze Stepu Pontyjskiego. Z badań genomu ludzi i jego mieszania się w połączeniu z chronologią występowania linii Y. pestis w okresie neolitu i epoki brązu wynika, że Y. pestis najprawdopodobniej trafiła do Europy ze stepu przed 4800 laty, pojawiło się tutaj jej lokalne ognisko, a następnie choroba z powrotem zawędrowała do Centralnej Eurazji, stwierdził Alexander Herbig. Zmiany, jakie zaszły w międzyczasie, dotyczą genów odpowiedzialnych za zaraźliwość bakterii. Nie wiadomo jednak, czy wpłynęło to na przebieg samej choroby. Nie można jednak wykluczyć, że już wtedy Y. pestis była zdolna do wywoływania wielkich epidemii. Zagrożenie infekcjami ze strony tej bakterii mogło być jedną z przyczyn zwiększonej mobilności ludzi, jaką obserwujemy na przełomie późnego neolitu i wczesnego brązu, mówi Johannes Kause, dyrektor Wydziału Archeogenetyki w Instytucie Maxa Plancka. Ludzie mogli po prostu uciekać przed lokalnymi epidemiami. « powrót do artykułu
  16. Naukowcy z Imperial College London (ICL) i Uniwersytetu w Cambridge wykorzystali drukarkę atramentową, by w wyniku naniesienia sinic na przewodzącą powierzchnię uzyskać bioogniwo fotowoltaiczne. W odróżnieniu od tradycyjnych ogniw fotowoltaicznych, które działają tylko podczas ekspozycji na promieniowanie słoneczne, sinice mogą generować prąd zarówno w ciemności, jak i w reakcji na światło. Wg Brytyjczyków, nowe ogniwo będzie można wykorzystać do zasilania urządzeń o niskim poborze mocy, np. bioczujników. Wspominają też o przeskalowaniu technologii i uzyskaniu bioenergetycznych tapet. Nasze [...] urządzenie jest biodegradowalne, dlatego w przyszłości można by je wykorzystywać jako jednorazowy panel, który po wszystkim rozłoży się w kompostownikach czy ogrodach. Tanie, dostępne, przyjazne dla środowiska, biodegradowalne baterie bez jakichkolwiek metali ciężkich i plastików to coś, czego nasze środowisko naprawdę potrzebuje [...]. Ostatnie eksperymenty pokazały, że uzyskanie takich rozwiązań jest jak najbardziej wykonalne - opowiada Marin Sawa z ICL. Jak wyjaśniają Brytyjczycy, podłączone do elektrody sinice w świetle działają jak biopanel słoneczny, a w ciemności jak bioakumulator. Autorzy publikacji z pisma Nature Communication wykazali, że drukarkę atramentową można wykorzystać zarówno do uzyskania elektrody z nanorurek węglowych, jak i wierzchniej warstwy z sinic. Co więcej, nie wpływa to w negatywny sposób na żywotność tych ostatnich. Wg akademików, ich rozwiązanie jest bardziej kompaktowe, a generowana za jego pomocą maksymalna gęstość prądu elektrycznego stanowi 3-4-krotność wartości typowych dla ogniw wytwarzanych tradycyjnymi metodami. Podczas testów naukowcy wykazali, że 9 połączonych ogniw może zasilać cyfrowy zegar bądź generować błyski diod LED. Zademonstrowali także, że ogniwa generują stałą moc wyjściową przez 100 godzin cykli światła i ciemności. W przyszłości naukowcy chcą opracować panele w postaci cienkich filmów oraz zbadać potencjał swojego bioogniwa w zakresie diagnostyki medycznej i monitoringu środowiskowego. « powrót do artykułu
  17. Sztuczna inteligencja wciąż gorzej od ludzi radzi sobie z pilotowaniem dronów na torze przeszkód, jednak przewaga Homo sapiens nie potrwa długo. Naukowcy z należącego do NASA Jet Propulsion Laboratory pracują nad autonomicznymi dronami sterowanymi przez sztuczną inteligencję. Postanowili przetestować swoje najnowsze osiągnięcia w zawodach, do których stawił się jeden z najlepszych pilotów tego typu urządzeń, Ken Loo. Wyścig był podsumowaniem dwóch lat prac nad autonomicznymi dronami, które są finansowane przez Google'a. Wyszukiwarkowy gigant zainteresował się prowadzonymi przez JPL pracami nad rozwijaniem wizyjnego systemu nawigacji dla pojazdów kosmicznych i zaczął finansować prace nad systemem dla dronów. Specjaliści z JPL zbudowali trzy drony, a zaimplementowane w nich złożone algorytmy zintegrowano z technologią Google Tango. Maksymalna prędkość wspomnianych dronów wynosi 128 km/h. jednak na torze z przeszkodami były w stanie rozpędzić się do 48-64 km/s i musiały wyhamować. Skonfrontowaliśmy nasz algorytm z umiejętnościami człowieka, który działa na wyczucie. Zauważyliśmy, że drony pilotowane przez SI latają po gładkiej ścieżce, podczas gdy ludzki pilot znacznie bardziej agresywnie przyspiesza, przez co ścieżka jego drona jest nierówna, mówi Rob Reid z JPL. W porównaniu z Kenen Loo sztuczna inteligencja prowadziła drony ostrożniej, ale z bardziej stałą prędkością. Algorytmy są jeszcze dalekie od doskonałości. Czasami prowadzone przez SI drony leciały tak szybko, że zamazywał się obraz z kamer i algorytmy traciły orientację. Loo osiągał większe prędkości i zadziwiał umiejętnościami manewrowania na zakrętach. Jednak jego największą słabością było zmęczenie, które nie dotyczyło sztucznej inteligencji. To najtrudniejszy tor przeszkód, z jakim miałem do czynienia. Jedną z moich wad jako pilota jest to, że łatwo się męczęe. A gdy już jestem zmęczony, gubię się, nawet jeśli przeleciałem tor 10 razy, przyznał Loo. Początkowo SI i Loo osiągali bardzo podobne czasy. Jednak po kilkudziesięciu przelotach Loo dobrze pamiętał trasę i opracował sposób na jej jak najszybsze pokonanie. Gdy rozpoczęto oficjalne mierzenie czasu dron pilotowany przez Loo pokonywał tor średnio w ciągu 11,1 sekundy, podczas gdy średnia dla dronów z SI wynosiła 13,9 sekundy. Jednak czasy osiągane przez SI były bardziej do siebie podobne. Algorytmy potrafiły każde okrążenie pokonać w niemal tym samym czasie. W przypadku Loo istniały duże różnice w tempie przelotu. « powrót do artykułu
  18. Jeśli w otoczeniu rosną liczne drzewa, osoby mieszkające na zanieczyszczonych obszarach miejskich są rzadziej hospitalizowane z powodu astmy. Naukowcy z Uniwersytetu w Exeter przeanalizowali ponad 650 tys. groźnych ataków astmy z okresu 15 lat. Porównywano przypadki nagłych hospitalizacji z 26 tys. miejskich lokalizacji w Wielkiej Brytanii. W najsilniej zanieczyszczonych rejonach związek drzew z mniejszą liczbą groźnych ataków astmy był szczególnie mocny. W stosunkowo mało zanieczyszczonych obszarach ich wpływ nie był już tak duży. Autorzy publikacji z pisma Environment International zauważyli, że w typowym rejonie miejskim z wysokim tłem zanieczyszczenia powietrza - ok. 15 mikrogramami drobnego pyłu zawieszonego PM2,5 na m3 lub stężeniem dwutlenku azotu rzędu ok. 33 mikrogramów na m3 - 300 dodatkowych drzew na km2 wiązało się ze zmniejszeniem liczby ataków astmy o ok. 50 przypadków na 100 tys. mieszkańców. Chcieliśmy ustalić, w jaki sposób miejska roślinność może się wiązać ze stanem zdrowia układu oddechowego. Z jednej strony wiadomo bowiem, że drzewa usuwają zanieczyszczenia, które mogą wywoływać ataki astmy. Z drugiej zaś, nie dopuszczając do rozproszenia przez wiatr, prowadzą do miejscowej akumulacji pyłów zawieszonych. Oprócz tego rośliny wytwarzają alergizujące pyłki, które nasilają objawy astmy - opowiada dr Ian Alcock. Wyniki badania pokazały, że generalnie wpływ zieleni jest korzystny. O ile jednak przestrzenie zielone i ogrody wiążą się z mniejszą liczbą hospitalizacji z powodu astmy przy mniejszym zanieczyszczeniu, o tyle z drzewami jest dokładnie odwrotnie. Możliwe, że w połączeniu z zanieczyszczeniami pyłki traw stają się bardziej alergenne, dlatego korzyści związane z obszarami zielonymi spadają ze wzrostem skażenia. Drzewa radzą zaś sobie doskonale z największymi zanieczyszczeniami. « powrót do artykułu
  19. Gdy 35-letni Maksud Khan trafił do Satna's Sanjay Gandhi Hospital, lekarze podejrzewali zatrucie pokarmowe (mężczyzna od 3 miesięcy uskarżał się na bóle brzucha). Badanie endoskopowe ujawniło jednak, że w jego żołądku znajduje się prawie 7 kg ciał obcych. Chory został od razu przewieziony na salę operacyjną. Podczas zabiegu chirurdzy znaleźli 263 monety, 100 gwoździ, a także odłamki szklane, kamienie i żyletki. Pacjent skarżył się na ból brzucha, dlatego przeprowadziliśmy gastroskopię. Byliśmy zszokowani, gdy w jego żołądku zobaczyliśmy monety, gwoździe i śruby. To 1. taki przypadek w naszej karierze - opowiada dr Priyank Sharma. Operację przeprowadzono w ostatnim momencie, bo niektóre gwoździe wbiły się w ścianę żołądka, powodując krwotok i utratę hemoglobiny. Jeden z krewnych opowiada, że za każdym razem, gdy Maksud czuje, że musi połknąć monety, najpierw dokładnie je myje. Wg rodziny, takie zachowanie jest przejawem depresji. « powrót do artykułu
  20. Dom aukcyjny Sotheby's zamiar sprzedać jutro jedno z dzieł sztuki zrabowane w Polsce w czasie II wojny światowej. Brytyjska firma odrzuciła wniosek polskiego Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego o wstrzymanie aukcji. Jak informuje Sotheby's obraz Henryka Siemiradzkiego „Taniec wśród mieczów” jest własnością kolekcjonera z Niemiec, którego rodzice mieli go rzekomo nabyć około roku 1960. Od 1992 roku Ministerstwo Kultury gromadzi dane dotyczące strat wojennych polskich bibliotek oraz dzieł sztuki z terenów Polski w granicach po 1945 roku. Dokumentacja strat z ponad 40 000 bibliotek obejmuje najważniejsze dzieła i jest reprezentatywna dla całości strat. Wiemy dzięki temu, że tylko w udokumentowanych zbiorach bibliotecznych znajdowało się 70 milionów tomów, z czego straty wojenne oszacowano na ponad 50 milionów tomów. Okupanci nie tylko rabowali i niszczyli biblioteki, ale szczególnie starannie niszczyli dokumentację, by utrudnić przyszłe odtworzenie stanu posiadania. Z kolei w rejestrze utraconych dzieł sztuki i zabytków znajduje się 60 000 rekordów. Odpowiada to ponad 60 000 utraconych dzieł sztuki, gdyż często serie czy kolekcje były katalogowane pod jednym numerem. Czasami udaje się odzyskać zrabowane dzieła sztuki. Tak było np. ze zrabowaną przez Niemców „Pomarańczarką” Gierymskiego, którą Polska odzyskała w 2011 roku. Tymczasem jutro w Wielkiej Brytanii ma odbyć się licytacja innego ze zrabowanych dzieł sztuki. „Taniec wśród mieczów” Henryka Siemiradzkiego jest tożsamy z kompozycją zarejestrowaną w bazie strat wojennych MKiDN. Wydział ds. Strat Wojennych sprawdza losy dzieła, a Ministerstwo skierowało do Sotheby's wniosek o wstrzymanie sprzedaży. Brytyjczycy wniosek odrzucili. Henryk Siemiradzki stworzył cztery wersje obrazu „Taniec wśród mieczów”. Wersja z 1881 roku znajduje się Galerii Trietiakowskiej w Moskwie, wersja z 1887 roku została sprzedana na aukcji Sotheby's w Nowym Jorku, gdzie pobito rekord ceny za obraz Siemiradzkiego. Wersja, którą chce obecnie sprzedać Sotheby's jest najmniejszą i najbardziej szkicową wersją obrazu. Latem 1939 roku była ona prezentowana w warszawskiej Zachęcie w ramach wystawy monograficznej Siemiradzkiego. « powrót do artykułu
  21. Muchy przenoszą więcej patogenów niż się dotąd wydawało. Naukowcy zbadali mikrobiomy 116 much domowych i plujek z 3 kontynentów. Okazało się, że czasem można było na nich zidentyfikować setki różnych gatunków bakterii (niektóre patogenne). Ponieważ muchy żyją w pobliżu ludzi, specjaliści od dawna podejrzewali, że odgrywają ważną rolę w rozprzestrzenianiu chorób. Badania zapoczątkowane przez zespół z College'u Nauki Eberly'ego Uniwersytetu Stanowego Pensylwanii dają jednak wgląd w zakres tego zjawiska. Sądzimy, że nasze wyniki mogą unaocznić niedoceniany dotąd mechanizm transmisji patogenów. [Niewykluczone, że] muchy przyczyniają się do szybkiej transmisji patogenów podczas wybuchu epidemii - opowiada prof. Donald Bryant. Jak wyjaśnia prof. Stephan Schuster z Uniwersytetu Technologicznego Nanyang, posługując się skaningowym mikroskopem elektronowym, naukowcy byli w stanie określić skład mikrobiologiczny poszczególnych części ciała much, w tym odnóży i skrzydeł. Nogi wydają się przenosić większość mikroorganizmów między powierzchniami. Odnóża i skrzydła cechują się największą różnorodnością mikroorganizmów, co sugeruje, że bakterie wykorzystują muchy jako środki transportu. Możliwe, że przeżywają podróż, a następnie rosną i rozprzestrzeniają się po nowej powierzchni. Badania pokazały, że jeśli powierzchnia wspiera wzrost, chodząca mucha zostawia za sobą szlak w postaci kolonii bakterii. Zarówno muchy domowe, jak i plujki wykorzystują rozkładającą się materię organiczną (padlinę czy kał) do wyżywienia larw. Nic więc dziwnego, że mogą roznosić bakterie będące patogenami. Wyniki opublikowane na łamach pisma Scientific Reports pokazują, że muchy domowe i plujki dzielą ok. 50% mikrobiomu. Co ciekawe, owady schwytane w stajniach są nosicielami mniejszej liczby patogenów niż te pochodzące ze środowisk miejskich. U 15 osobników, głównie u plujek z Brazylii, wykryto Helicobacter pylori. Schuster dodaje, że poznane dotąd szlaki transmisji nie uwzględniały much jako możliwych wektorów tych bakterii. Potencjał chorobotwórczy much/plujek rośnie z liczebnością ludzkich populacji. W przyszłości warto 2-krotnie się zastanowić przed zjedzeniem na pikniku sałatki ziemniaczanej, na której siedziała mucha. Generalnie lepiej zorganizować wypad do lasu, daleko od środowisk miejskich - wyjaśnia Bryant. Prof. Carolina Junqueira z Federal University of Rio De Janeiro podkreśla, że nowe metody genetyczne i obliczeniowe dały naukowcom niepowtarzalną szansę na przyjrzenie się mikrobiomowi much. Dotąd nigdy nie analizowano pełnego potencjału transmisji mikroorganizmów za pomocą współczesnych metod molekularnych i głębokiego sekwencjonowania DNA. Akademicy dodają, że muchy/plujki mogą też spełniać szereg pozytywnych funkcji. Ich sekwencjonowanie pozwoliłoby np. wnioskować o składzie mikrobiologicznym trudno dostępnych/niedostępnych środowisk. Muchy można traktować jako autonomiczne bioniczne drony i uwalniać do ciasnych przestrzeni czy szczelin. Później wystarczyłoby je wyłapać i przeanalizować materiał, z jakim się zetknęły - podsumowuje Schuster. « powrót do artykułu
  22. W ubiegłym roku wiele osób oddało się szaleństwu o nazwie Pokemon Go. Gra szybko zyskała olbrzymią popularność, a jej fani zachowywali się – delikatnie mówiąc – nieodpowiedzialnie. Dlatego też producent bardzo szybko zaktualizował grę o ostrzeżenie, by nie korzystać z niej podczas prowadzenia samochodu. Jak twierdzą naukowcy z Purdue University, ostrzeżenie niewiele dało. Uczeni przeanalizowali niemal 12 000 policyjnych raportów na temat wypadków drogowych, który miały miejsce w Tippecanoe County pomiędzy 1 marca 2015 roku a 30 listopada roku 2016. Następnie ekstrapolowali uzyskane wyniki na terenech całych Stanów Zjednoczonych. Na tej podstawie stwierdzili, że w ciągu 148 dni gra Pokemon Go przyczyniła się do wypadków drogowych, w których śmierć poniosło 256 osób, a straty finansowe wyniosły od 2 do 7,3 miliarda USD. Badany okres wybrano tak, by móc porównać to, co działo się przed, w czasie i po szaleństwie Pokemon Go, jakie na krótko ogarnęło Amerykanów. Po porównaniu miejsc wypadków z lokalizacją tzw. pokestopów – czyli miejsc w których można było za darmo uzyskać rózne przedmioty oraz znaleźć Pokemony do złapania – przeprowadzono analizę, biorąc pod uwagę różne możliwe przyczyny wystąpienia wypadku. Po analizie stwierdzono, że na terenie Tippecanoe County w ciągu 148 dni od pojawienia się gry doszło do 134 wypadków, które można przypisać Pokemon Go. W całym hrabstwie liczba wypadków zwiększyła się w tym czasie o 286, zatem badacze uznali, że za 47% wzrostu liczby wypadków oraz 22% wzrostu kosztów, które wzrosły się o niemal 500 000 USD, odpowiadają osoby, grające w Pokemon Go. W wypadkach tych 31 osób zostało rannych, a 2 poniosły śmierć. Nasze analizy wykazały, że gdyby nie Pokemon Go, te dwie osoby by żyły, stwierdzili naukowcy. Uczeni nie winią, oczywiście, producenta gry. Zauważają bowiem, że po latach zmniejszenia się liczby wypadków drogowych można zaobserwować ich zwiększanie się. A zjawisko to jest ściśle skorelowane z rosnącą popularnością smartfonów. « powrót do artykułu
  23. W Nord-Norge - w Kvalforsbrua - w ciągu zaledwie 4 dni pociągi towarowe zabiły aż 106 migrujących reniferów. Stało się tak, mimo że właściciele wielokrotnie ostrzegali przewoźnika - firmę Bane NOR SF. Rzecznik twierdzi, że informacja zniknęła z systemu w wyniku usterki technicznej, a dyrektor regionu Thor Brækkan dodaje, że próby nawiązania kontaktu z maszynistami się nie powiodły. W sobotę zginęło aż 65 osobników. Wcześniej do wypadków doszło w środę i czwartek. Wtedy pociągi zabiły 26 i 15 reniferów. To tragedia dla mnie i innych pasterzy - podkreśla 59-letni Torstein Appfjell, który zajmuje się reniferami od dziecka. Renifery są dla nas wszystkim, stanowią podstawę naszej egzystencji. Tak duże straty w stadzie można nazwać katastrofą. W sobotę trzeba było dobijać zranione przez pociąg zwierzęta. Leżały one przy torach na odcinku paru kilometrów. Na zimę renifery są przepędzane z gór między Eiterstrøm i Mosjøen w kierunku wybrzeża. W związku z tym właściciele prosili Bane NOR SF, by przez ten czas pociągi jeździły wolniej. « powrót do artykułu
  24. Gdy Elon Musk zaprezentował Tesla Semi, elektryczną ciężarówkę, która w najbliższych latach ma pojawić się na drogach, eksperci zaczęli zastanawiać się, ile taki pojazd może kosztować. Podawane przez nich kwoty wahały się od 300 do 400 tysięcy dolarów. Tesla wszystkich zaskoczyła, ogłaszając wczoraj, że z wyliczeń firmy wynika, iż low-endowa wersja pojazdu, o zasięgu 300 mil (482 km) będzie kosztowała około 150 000 dolarów, za wersję o zasięgu 500 mil (804 km) trzeba będzie zapłacić 180 000 dolarów, a wersja premium zostanie wyceniona na 200 000 USD. Ceny te są wyższe od przeciętnej ceny konwencjonalnej ciężarówki, która w USA wynosi 120 000 dolarów. Tesla zapewnia jednak, że przez cały okres użytkowania elektrycznego samochodu ciężarowego jego właściciel zaoszczędzi 200 000 dolarów na kosztach paliwa i utrzymania, zatem warto zapłacić od 30 do 60 tysięcy dolarów więcej za pojazd. Tesla zastrzega, że podane przez nią ceny to kwoty „spodziewane”, a samochody nie trafią do sprzedaży wcześniej niż w roku 2019. Kluczowym elementem będzie tutaj cena akumulatorów. Tesla twierdzi, że jej ciężarówka będzie potrzebowała mniej niż 2 kWh na milę, zatem pojazdy o zasięgu 500 mil muszą mieć akumulatory o pojemności 1000 kWh. Półtora roku temu jeden z przedstawicieli Tesli zapewniał, że firma wyposaży swoje samochody osobowe w akumulatory, których koszt będzie mniejszy niż 190 USD za kWh. To by oznaczało, że same akumulatory mogą kosztować około 190 000 dolarów, co rzeczywiście mogłoby oznaczać, że cena za samochód wyniesie 300 000 dolarów. Musimy jednak zwrócić uwagę, że ceny akumulatorów szybko spadają, a Tesla mówiąc o 2 kWh na milę mogła być bardzo ostrożna. W kwietniu bieżącego roku Gerbrand Ceder, naukowiec z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley obliczał bowiem, że do zasilenia ciężarówki o zasięgu 500 mil powinny wystarczyć akumulatory o pojemności 500 kWh, a cena za 1 kWh wyniesie 120 USD, zatem akumulatory będą kosztowały około 70 000 dolarów. Innym problemem jest niezawodność. Przedstawiciele Tesli obiecują, że Tesla Semi powinna przejechać bez awarii około miliona mil. Podobno dotyczy to też akumulatorów. Tymczasem typowe akumulatory litowo-jonowe wytrzymują 1000 cykli ładowania/rozładowania, czyli ciężarówka o zasięgu 500 mil potrzebowałaby nowych akumulatorów po przejechaniu 500 000 mil. Jednak Tony Seba, naukowiec z Uniwersytetu Stanforda, zdradza sposób na obejście tego problemu. Jeśli w pełni nie ładujesz i nie rozładowujesz akumulatora, to będzie on pracował znacznie dłużej. Być może więc Tesla dołoży do ciężarówek dodatkowe akumulatory po to, by nigdy ich nie trzeba w pełni ładować i rozładowywać. To jednak będzie oznaczało zwiększenie kosztów akumulatorów. Musimy przy tym pamiętać, że Tesla Semi nie trafi na rynek wcześniej niż za 2 lata. W tym czasie ceny akumulatorów powinny spaść. Firma analityczna McKinsey sporządziła przed kilkoma miesiącami raport, w którym czytamy, że jeszcze w 2010 roku ceny akumulatorów wynosiły niemal 1000 USD za kWh, by do roku 2016 spaść do 230 USD za kWh. Jeśli w ciągu najbliższych lat będą one spadały równie szybko, do w roku 2020 ich cena powinna wynieść poniżej 100 dolarów za kilowatogodzinę. « powrót do artykułu
  25. Utrata wagi przez pacjentów z chorobą Parkinsona (ChP) skraca długość życia, a także zwiększa ryzyko demencji i bycia zależnym od innych. Zespół dr. Angusa MacLeoda z Uniwersytetu w Aberdeen podkreśla, że tym ważniejsze wydają się lepszy monitoring oraz wczesne interwencje u pacjentów z ChP, którzy schudli. Naukowcy przez 10 lat śledzili losy 275 chorych z parkinsonem i zaburzeniami parkisonowskimi. Naukowcy monitorowali wagę pacjentów, analizowali też związki między chudnięciem a postępami choroby. Okazało się, że spadek wagi jest powszechny w parkinsonie i zaburzeniach parkinsonowskich i może wystąpić na wczesnych etapach choroby. Dalsze analizy pokazały, że wczesny spadek wagi koreluje z wyższym ryzykiem stania się zależnym od innych, rozwoju demencji i zgonu. O ile autorzy wcześniejszych badań wspominali o tym, że utrata wagi to częsty problem w ChP, o tyle zespół z Aberdeen jako pierwszy powiązał chudnięcie ze zgonem, demencją i zależnością. Odkrycie, że chudnięcie wiąże się z gorszymi prognozami, jest ważne, bo [na podobnej zasadzie] korekta utraty wagi może oznaczać poprawę rokowań. Mając to na uwadze, w ramach dalszych badań należy ustalić, czy np. wysokokaloryczna dieta pomaga parkinsonikom, którzy schudli - podsumowuje MacLeod. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...