Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36970
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    227

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Wiele wskazuje na to, że wydobywanie gazu łupkowego metodą szczelinowania hydraulicznego prowadzi do zanieczyszczenia wody pitnej metanem, etanem i propanem. Do takich wniosków doszedł profesor Robert Jackson i jego koledzy z Duke University, którzy rozszerzyli zakres swoich szeroko komentowanych badań z 2011 roku. Naukowcy potwierdzili to, co zauważyli wcześniej. W Pennsylwanii doszło do zanieczyszczeń. Sądzimy, że jest to prawdopodobnie spowodowane problemami z integralnością odwiertów w tej części pola Marcellus. A problemy z odwiertami można łatwo naprawić. Są znacznie łatwiejsze do usunięcia niż gdyby w samej metodzie szczelinowania istniały jakieś fundamentalne błędy - mówi profesor Jackson. Odwierty są betonowane, by zapobiec niekontrolowanemu wydostawaniu się metanu. Jeśli jednak betonowanie wykonano nieprawidłowo, metan może się ulatniać i zanieczyścić wyżej położone wody. Jeśli zaś uszczelnienie popęka, do wody mogą trafić też chemikalia używane podczas szczelinowania. Naukowcy z Duke pobrali próbki wody ze 141 domów położonych w sześciu hrabstwach. Przed dwoma laty badali 61 domów, zatem obecnie znacznie poszerzyli zakres badań. W wielu próbkach znaleziono ślady metanu, jednak w próbkach pobranych w promieniu do 1 kilometra od odwiertów stężenie gazu było 6-krotnie wyższe od średniej. Stężenie etanu było aż 23-krotnie wyższe. W 10 prókach znaleziono ślady propanu. Metan może pochodzić z wielu źródeł i nie musi być związany ze szczelinowaniem. Mogą go produkować mikroorganizmy. Jednak istnieje sposób na zbadanie pochodzenia gazu. W metanie wytwarzanym przez organizamy znajdują się lekkie izotopy węgla. W metanie pochodzącym z głębokich złóż gazu izotopy są ciężkie. W próbkach wody były ciężkie izotopy, co wskazuje, że najbardziej prawdopodobnym źródłem zanieczyszczenia jest gaz ze złoża Marcellu. Potwierdza to obecność propanu i etanu. Biologiczne źródła metanu nie wytwarzają jednocześnie propanu ani etanu. Poza tym, w glebie znajdującej się dalej niż kilometr od odwiertów poziom etanu i propanu wynosi niemal 0. Jednak gdy przekroczymy promień 1 kilometra, dochodzi do gwałtownego skoku stężenia tych gazów. Profesor Jackson mówi, że w niektórych miejscach znajdują się naturalne złoża metanu, w innych metan wyraźnie pochodzi z odwiertów. Tam, gdzie pochodzi z odwiertów, jest wskazówką na występowanie nieszczelności. Z wnioskami uczonych z Duke nie zgadza się Fred Baldassare, właściciel firmy ECHELON Applied Geosciences Consulting, która na zlecenie przemysłu wydobywczego zajmuje się wyciekami gazu. Nie rozumiem, skąd oni wzięli te próbki wody - mówi. Podobne zastrzeżenia zgłasza Lisa Molofsky z GSI Environmental, która zajmuje się oceną oddziaływań na środowisko. Jak wybierano źródła wody do badań? Jeśli badano wodę w tych domach, których mieszkańcy są zaniepokojeni odwiertami, to istnienie ryzyko zafałszowania wyników poprzez zły dobór miejsc pobierania próbek - mówi. Ich wnioski są bardzo szeroko zakrojone, a mogą dotyczyć niewielkiego wycinka rzeczywistości. Jeśli do badań wybierzesz miejsce, w którym właśnie spadł meteoryt, to możesz sądzić, że coś takiego spotyka Ziemię bez przerwy. Być może oni stoją na krawędzi dymiącego krateru - mówi John Connor, szef GSI. Connor i Molofsky są autorami artykułu z 2011 roku, który został opublikowany w Oil & Gas Journal. Powstał on w odpowiedzi na wcześniejsze badania Jacksona. Autorzy wspomnianego artykułu twierdzą, że w północnowschodniej Pennsylwanii metan powszechnie występuje w wodzie pitnej, a jego koncentracja jest uzależniona od wysokości nad powierzchnią morza. Zatem, ich zdaniem, obecność metanu to kwestia geologii, a nie szczelinowania. Aby definitywnie rozstrzygnąć spór należałoby dysponować danymi sprzed wykonania odwiertów. Część domów gdzie uczeni z Duke pobrali próbki, zostały wybrane dlatego, że leżą na obszarach, na których w ciągu najbliższych lat zostaną wykonane kolejne odwierty. Chcę się dowiedzieć, dlaczego coś poszło nie tak i jak to naprawić. Nie chcemy zlikwidować przemysłu szczelinowania, interesuje nas rozwiązanie problemu - mówi Jackson.
  2. Międzynarodowa Agencja Energii twierdzi, że do roku 2016 globalna produkcja energii elektrycznej ze źródeł odnawialnych stanie się większa niż produkcja energii z gazu. Źródła odnawialne zapewnią wówczas ludzkości dwukrotnie więcej energii niż elektrownie atomowe. Główną siłą napędową odnawialnej energetyki są Chiny. Zdaniem ekspertów w latach 2012-2018 Państwo Środka będzie odpowiadało za 40% prognozowanego światowego zwiększenia produkcji energii ze źródeł odnawialnych. W USA, z powodu rosnącej popularności gazu łupkowego, zmniejsza się zainteresowanie energetyką odnawialną. Spowolnienie wzrostu widać również w Europie. Jednak szybko rozwijające się wielkie kraje, takie jak Chiny, Indie i Brazylia, przejęły pałeczkę. Pomimo błyskawicznego rozwoju alternatywnej energetyki jest mało prawdopodobne, by emisja gazów cieplarnianych zmniejszyła się na tyle, żebyśmy nie ogrzali planety ponad założone 2 stopnie Celsjusza w porównaniu z epoką sprzed rewolucji przemysłowej. Obecnie budowane elektrownie wykorzystujące gaz łupkowy będą pracowały nawet przez 20 lat. Ponadto Chiny są uzależnione od węgla, który jest im potrzebny nie tylko do produkcji energii elektrycznej, ale również do produkcji stali czy nawozów. Z tego też powodu nie należy oczekiwać znaczącego spadku emisji gazów cieplarnianych. Co prawda Państwo Środka zakłada, że jego emisja osiągnie maksymalną wartość w 2025 roku, a później zacznie się zmniejszać, jednak eksperci sceptycznie podchodzą do tych zapewnień.
  3. Niedawno zakończyły się testy kliniczne szczepionki DNA na cukrzycę typu 1. Wyniki wydają się zachęcające, sugerując, że może ona wybiórczo zwalczać nieprawidłową reakcję immunologiczną. Naukowcy zastosowali 12-tygodniowy schemat szczepienia (w randomizowanym, prowadzonym metodą podwójnie ślepej próby badaniu przeprowadzano losowanie do grup i ani ochotnicy, ani sami naukowcy nie wiedzieli, kto gdzie trafił). Okazało się, że w ciągu 3 miesięcy poziom peptydu C udawało się podtrzymać, a w niektórych przypadkach dochodziło nawet do wzrostów. Jak wyjaśniają akademicy, peptyd C stanowi część proinsuliny. Jest wycinany podczas uwalniania insuliny z trzustki i razem z nią dostaje się do krwioobiegu. Co istotne, powstaje w organizmie wyłącznie przy okazji produkcji insuliny (w stosunku 1:1). Badacze zaobserwowali jeszcze jedno korzystne zjawisko: pod wpływem szczepionki spadał poziom atakujących peptydy komórek beta limfocytów CD8. Jesteśmy bardzo podekscytowani wynikami, które sugerują, że spełniło się marzenie immunologów o wyeliminowaniu jednego rodzaju dysfunkcjonalnych komórek odpornościowych bez upośledzania działania całego układu. Ta szczepionka jest nowym rozwiązaniem. Wiąże się z wyłączeniem specyficznej reakcji immunologicznej, podczas gdy w konwencjonalnych szczepionkach, np. na grypę czy polio, chodziło o jej włączenie - wyjaśnia dr Lawrence Steinman. Korzystne efekty szczepionki zaczynały zanikać parę tygodni po zakończeniu 12-tyg. cyklu dawkowania. Steinman podkreśla, że wyniki trzeba potwierdzić podczas dłuższych badań na liczniejszej próbie. Normalnie limfocyty T CD8+ odróżniają peptydy własne od niewłasnych. W przypadku cukrzycy typu 1. dochodzi jednak do pomyłki. Immunolodzy sądzą, że atak wyzwalają fragmenty proinsuliny, które znaczą powierzchnię komórek beta. Zwykle w szczepionkach występują białka (antygeny), które mają rozniecić reakcję odpornościową przeciwko patogenowi. W szczepionce na cukrzycę zawarto jednak DNA z genem kodującym proinsulinę. Dodatkowo miała ona pomóc stłumić, a nie rozwinąć odpowiedź immunologiczną na proinsulinę. Zespół Steinmanana zmodyfikował DNA w taki sposób, by szczepionka została sfagocytowana przez makrofagi, a do limfocytów CD8+ i samych komórek beta dotarł sygnał przeciwzapalny. Zmodyfikowane materiał genetyczny wbudowano w pierścienie DNA. Podczas testów klinicznych 80 ochotnikom raz na tydzień wykonywano domięśniowy zastrzyk (wszyscy chorowali na cukrzycę typu 1. i stosowali insulinową terapię zastępczą). Na potrzeby eksperymentu wyodrębniono 5 grup. Czterem podawano różne dawki szczepionki, piątej aplikowano placebo. Po upływie 3 miesięcy członkowie grupy placebo mogli przejść cykl prawdziwych szczepień. Poziom peptydu C, który utrzymuje się we krwi dłużej niż sama insulina, oceniano przed rozpoczęciem testów oraz w 5. i 15. tygodniu studium. Naukowcy oceniali też sytuację po upływie 6, 9, 12, 18 i 24 miesięcy od zakończenia szczepienia. Krew pobierano 30, 60, 90 i 120 min po wypiciu zmodyfikowanego koktajlu mlecznego. Koniec końców próbki trafiły do dr. Barta Roepa z Uniwersytetu w Lejdzie. To on stwierdził, że w porównaniu do osób z grupy kontrolnej, u szczepionych pacjentów dochodziło do wybiórczego spadku atakujących proinsulinę limfocytów (proces nie obejmował pozostałych CD8+ oraz innych komórek odpornościowych). Osoby z utrzymanym peptydem C są w mniejszym stopniu zagrożone powikłaniami ocznymi, nerkowymi i nerwowymi - podsumowuje dr Richard Insel z JDRF.
  4. Komórki organizmów żywych są tak małe, że można by spodziewać się, iż w każdym miejscu komórki panuje taka sama temperatura. Nic bardziej mylnego. Ostatnio odkryto gradient temperatury w ramach komórki. Precyzyjne pomiary były jednak niemożliwe ze względu na ograniczenia technologiczne. Ostatnie osiągnięcia dają jednak nadzieję na pokonanie tych przeszkód, wykonanie precyzyjnych pomiarów i stworzenie tym samym szczegółowej przestrzennej mapy termodynamiki komórkowej. W ubiegłym roku japońscy naukowcy z uniwersytetów w Tokio, Kioto oraz Instytutu Nauki i Technologii w Nara wykazali, że jądro komórki jest średnio o 0,96 stopnia Celsjusza cieplejsze od cytoplazmy, a różnica zależy od momentu cyklu podziału komórkowego. Badania Japończyków były jednak niedokładne, gdyż dysponowali termometrem o dokładności 0,2 stopnia Celsjusza, a rozdzielczość przestrzenna ograniczona dyfrakcją światła wynosiła około 200 nanometrów. Teraz naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara (UCSB), Ames Laboratory oraz University of Chicago, pracujący pod kierunkiem Davida Awschaloma, wykazali, że niedoskonałości w diamentach mogą zostać wykorzystane do zbudowania niezwykle precyzyjnego termometru. Jego dokładność wynosiłaby tysięczne kelwina, a rozdzielczość przestrzenna byłaby ograniczona jedynie fizycznymi rozmiarami próbnika. Kluczem do zbudowania takiego termometru jest wykorzystanie wakancji w diamencie, które powstają, gdy atom azotu zastępuje dwa atomy węgla. Miejsce drugiego atomu pozostaje puste. Wakancja prowadzi do pojawienia się wolnych wiązań zawierających elektrony z trzech sąsiednich atomów węgla i atomu azotu - mówi David Toyli. Sześć wolnych wiązań tworzy wirtualną molekułę o ujemnym ładunku, która może przyjmować trzy wartości spinu (+1, 0, -1). Pod wpływem światła lasera dochodzi do fluorescencji wakancji. Co ciekawe, jest ona uzależniona od spinu. Dlatego też wakancje w diamentach są dobrym kandydatem do przechowywania kubitów. Kolejną interesującą właściwością wakancji jest fakt, że częstotliwość jej fluoroscencji zmienia się w miarę zmiany temperatury i pola magnetycznego, a zmiany te można odczytywać z pojedynczej wakancji. To z kolei oznacza, że wakancje są świetnym materiałem do budowy instrumentów pomiarowych w skali nano. W temperaturze pokojowej częstotliwość fluoroscencji spada o 74 kHz na każdy dodatkowy kelwin. Z kolei dokładność pomiaru jest funkcją długości czasu odczytu. Uczonym z USCB udało się wydłużyć czas pomiaru do 80 mikrosekund. To 45-krotnie dłużej niż dotychczas, co przełożyło się na 7-krotny wzrost dokładności i osiągnięto rozdzielczość rzędu 0,1 kelwina. Naukowcy oceniają, że wydłużenie czasu pomiaru do 1 sekundy pozwoli na zwiększenie dokładności do około 0,01 kelwina. Dzięki temu samemu czujnikowi możesz zmierzyć pola magnetyczne, pola elektryczne oraz tamperaturę. Wszystko za pomocą jednego próbnika, w tym samym miejscu i mniej więcej w tym samym czasie. A najważniejszą właściwością jest fakt, że wykorzystujemy defekty o rozmiarach atomów, które można uzyskać w nanometrowej wielkości kawałkach diamentu. Zatem taki system mógłby posłużyć jako termometr do pomiaru temperatury w tak trudnym środowisku jak wnętrze komórki - mówi Awschalom. Naukowcy podkreślają, że w swoich pracach wykorzystali pojedynczą wakancję. Niewykluczone, że jednoczesne użycie wielu wakancji zwiększy czułość oraz poprawi czas odczytu z czujnika.
  5. Psycholodzy z Karolinska Institutet odkryli, że wyobrażane dźwięki i obrazy wpływają na percepcję realnego świata. Często sądzimy, że rzeczy wyobrażane i postrzegane są całkowicie rozdzielne. Nasze studium pokazało jednak, że wyobrażane dźwięki lub kształty zmieniają postrzeganie otaczającego świata w dokładnie ten sam sposób, co usłyszenie dźwięku i ujrzenie kształtu. Przede wszystkim zauważyliśmy, że [zdarza się, że] wyobrażenia dźwięku oddziałują na percepcję wzrokową, a wyobrażone widoki na percepcję słuchową - opowiada doktorant Christopher Berger. Szwedzi zebrali grupę 96 zdrowych ochotników i przeprowadzili serię 3 eksperymentów. W pierwszym okazało się, że gdy podczas spotkania 2 przemieszczających się punktów ludzie wyobrażali sobie dźwięk, wg nich, dochodziło raczej do ich zderzenia niż bezkolizyjnego minięcia. W drugim dźwięk lokalizowano przeważnie w rejonie, w którym należało sobie wyobrazić pojawienie się białego okręgu. W trzecim wyobrażenie sobie konkretnego dźwięku wpływało na słyszenie i rozumienie czyjejś mowy. Autorzy artykułu z pisma Current Biology sądzą, że uzyskane wyniki mogą rzucić nieco światła na mechanizmy, przez które mózg pacjentów z różnymi psychozami, np. schizofrenią, nie potrafi odróżnić myśli od rzeczywistości. To pierwsza seria eksperymentów, w ramach której udało się [...] ustalić, że sygnały czuciowe generowane przez czyjąś wyobraźnię są na tyle silne, by zmienić percepcję realnego świata w innej modalności zmysłowej - podsumowuje prof. Henrik Ehrsson.
  6. Dwójka naukowców uważa, że międzynarodowe przepisy dotyczące ochrony planet przed zanieczyszczeniem ziemskimi mikroorganizmami podczas misji kosmicznych, szkodzą badaniom kosmosu. Znacząco podnoszą one koszty misji i są nieskuteczne, co oznacza, że już i tak mogliśmy zanieczyścić np. Marsa. Zamiast wydawać olbrzymie kwoty na sterylizację, można te same pieniądze przeznaczyć na prowadzenie bardziej złożonych i interesujących badań. To ma zły wpływ. Szkodzi misjom, szczególnie tym najciekawszym - mówi Dirk Schulze-Makuch, astrobiolog z Washington State University. Innego zdania są zwolennicy środków ostrożności, którzy zauważają, że jeśli np. zanieczyścimy Marsa ziemskimi organizmami, to stracimi dużo czasu i środków, zanim przekonamy się, iż znalezione formy życia zostały zawleczone na Czerwoną Planetę przez ludzi. Zanim jeszcze ludzkość zaczęła wysyłać pojazdy na inne planety, eksperci obawiali się zanieczyszczenia ich mikroorganizmami. Dlatego w 1967 roku ONZ przyjęła zalecenia dotyczące ochrony innych planet, a obecnie większość krajów przestrzega procedur wydanych przez Komited ds. Badań Przestrzeni Kosmicznej (COSPAR). Zgodnie z nimi wszystkie podzespoły pojazdu kosmicznego muszą być podgrzane do 125 stopni Celsjusza, by wyeliminować większość mikroorganizmów. Gdy w 1976 roku na Marsa wysłano sondy Viking USA wydały na ten cel miliard dolarów. Ponad 100 milionów kosztowało spełnienie wymagań dotyczących ochrony Marsa przed zanieczyszczeniami. Schulze-Makuch oraz Alberto Fairén z Cornell University mówią, że obecne przepisy są niepotrzebne. Zauważają, że albo mikroorganizmy z Ziemi nie mogą przetrwać podróży na Marsa, więc nie ma się czego obawiać, albo też mogą przetrwać, zatem już tam są. Niewykluczone, że dostały się tam bez pomocy człowieka. Na wczesnych etapach historii Układu Słonecznego asteroidy przemieszczały się pomiędzy obiema planetami, mogły zatem przenosić między nimi organizmy żywe. Ochrona zatem nie ma sensu, lepiej zaoszczędzone pieniądze wydać na cele naukowe misji. Catherine Conley, odpowiedzialna w NASA za ochronę planet przed zanieczyszczeniem, uważa, że proponowane oszczędności nie będą tak duże jak mówią Schulze-Makuch i Fairén. Misja Curiosity kosztowała 2,5 miliarda dolarów, a na ochronę wydano zaledwie 10 milionów. Ponadto, jak twierdzi, procedury sterylizacji wymuszają tworzenie lepszych projektów i przeprowadzanie bardziej rygorystycznych testów. Z analiz kosztów wynika, że ochrona planet albo ma minimalny udział w budżecie, albo prowadzi do powstania lepszych urządzeń - stwierdziła Conley. Sekunduje jej Ashwin Vasavada, zastępca głównego menedżera ds. programu naukowego Curiosity, który zauważa, że wiele z procedur związanych z ochroną przed zanieczyszczeniami i tak trzeba stosować, gdyż są one konieczne do zbudowania odpowiednio czułych i wytrzymałych instrumentów naukowych. Conley dodaje, że zasady określone przez COSPAR już biorą pod uwagę możliwość istnienia ziemskiego życia na Marsie. Nie nakazują one wysyłania całkowicie sterylnych pojazdów, ale określają maksymalną liczbę mikroorganizmów, które mogą znaleźć się na metrze kwadratowym pojazdu. Takie limity są konieczne, jeśli chcemy kiedyś poznać źródła życia. Na Ziemi nie możemy badać początków życia, gdyż wszyscy przodkowie zostali zjedzeni przez potomków. Dowody uległy zniszczeniu - stwierdza Conley. Warto jednak zauważyć, że tego typu dyskusje staną się wkrótce bezprzedmiotowe, przynajmniej w stosunku do Marsa. W ciągu najbliższych lat na Czerwonej Planecie wylądują ludzie, a ich nie można poddać sterylizacji. Obecnie mamy szansę prowadzenia badań dotyczących życia na Marsie. Gdy wylądują tam ludzie, ne pewne pytania nie poznamy już nigdy odpowiedzi. To wyścig z czasem - mówi Conley.
  7. Spożywanie wysokoprzetworzonych węglowodanów wywołuje nadmierny głód i stymuluje regiony mózgu związane z odczuwaniem przyjemności oraz zachciankami. Wyniki badań naukowców z Bostońskiego Szpitala Dziecięcego sugerują, że by uniknąć przejadania, otyli ludzie powinni eliminować z diety produkty o wysokim indeksie glikemicznym, np. ziemniaki czy biały chleb. Dopaminoergiczne ośrodki nagrody mają również wpływ na zażywanie [...] narkotyków, dlatego rodzi się pytanie, czy określone pokarmy mogą być uzależniające - zaznacza dr David Ludwig. Podczas eksperymentów Amerykanie mierzyli stężenie glukozy w osoczu i poziom głodu. Dodatkowo za pomocą funkcjonalnego rezonansu magnetycznego (fMRI) obserwowali aktywność mózgu przez 4 godziny po posiłku. Autorzy studium podkreślają, że to kluczowy okres, który wpływa na zachowanie podczas następnego posiłku, tymczasem wcześniej naukowcy skanowali ochotników niedługo po jedzeniu. Dwunastu mężczyznom z nadwagą i otyłością podawano przy różnych okazjach 2 koktajle mleczne o identycznej kaloryczności i smaku. Co istotne, w jednym znajdowały się węglowodany szybko trawione (napój miał wysoki indeks glikemiczny), a w drugim węglowodany wolno trawione (napój miał niski indeks glikemiczny). Po wypiciu pierwszego z napojów poziom glukozy najpierw szybko wzrastał, a po 4 godzinach następował ostry spadek glikemii. Towarzyszyły mu wzmożone łaknienie oraz aktywacja prawego jądra półleżącego (regionu odgrywającego ważną rolę w uzależnieniach), która później rozprzestrzeniała się m.in. do innych rejonów prążkowia. Ludwig i inni chwalą się, że podczas wcześniejszych studiów porównywano zupełnie różne produkty, np. sernik i gotowane warzywa. Ciekawe jest też stwierdzenie, że czynniki dietetyczne inne niż słodycz czy kaloryczność mogą zmieniać działanie mózgu i sprzyjać przejadaniu.
  8. Na University of Cambridge powstały nanorurki węglowe, które mogą zostać użyte w roli przewodów elektrycznych. Kable stworzone z nanorurek są 10-krotnie lżejsze od miedzianych, znacząco poprawiłyby efektywność przesyłu prądu, a wykorzystane np. w samochodach zmniejszyłyby zużycie paliwa. Co więcej węglowe kable z Cambridge można łączyć z tradycyjnym okablowaniem, co dotychczas nie było możliwe. Węglowe nanorurki to jedne z najbardziej wytrzymałych materiałów, jednak dotychczas nie potrafiliśmy kontrolować ich właściwości, co znacznie ograniczało ich praktyczne zastosowania. Uczeni z Cambridge potrafią obecnie jak nikt inny nadawać węglowym nanorurkom pożądane właściwości. Są one na tyle dobre, że można wytwarzać z nich przewody elektryczne. Obecnie najdoskonalszym powszechnie używanym materiałem do budowy kabli jest miedź. Niestety, coraz wyraźniej widać jej wady. Na przykład w przypadku dużego, ważącego ponad 15 ton satelity, kable stanowią 33% wagi. Boeing 747 wozi na pokładzie ponad 2 tony miedzianego okablowania. Miedź ulega utlenieniu, jest podatna na zużycie wskutek wibracji, ulega uszkodzeniom wskutek przegrzania. O konieczności znalezienia alternatywy dla miedzianych przewodów elektrycznych przekonuje też raport The Outlook for Energy przygotowany przez ExxonMobil. Jego autorzy przewidują, że do roku 2040 zapotrzebowanie na energię elektryczną wzrośnie o 80%. Im większe zapotrzebowanie, tym większe ryzyko wyłączeń i awarii. Aby ich uniknąć konieczne jest albo pięciokrotne zwiększenie liczby słupów energetycznych albo wykorzystanie materiału bardziej efektywnego niż miedź. Do wyprodukowania swoich kabli uczeni z Cambridge użyli procesu katalitycznej syntezy ciągłej węglowych nanorurek opracowany wcześniej przez ich kolegę, profesora Alana Windle'a. Proces ten wykorzystuje osadzanie z fazy gazowej do produkcji długich włókien. Odbywa się to w maszynie podobnej do urządzenia produkującego watę cukrową. Profesor Windle i doktor Krzysztof Kozioł opracowali metodę produkcji bardzo czystego materiału zawierającego jedno-, dwu- i wielościenne narnorurki. Ostatnio udoskonalili ją wytwarzając jeszcze czystszy materiał. Kontrolując grubość ścian nanorurek uczeni kontrolują ich chiralność. Nanorurki powstają w rektorze dzięki wtłaczaniu doń materiału prekursorowego (zwykle metanu) oraz katalizatora. Katalizatorem jest żelazo, które służy jako matryca do wzrostu nanorurek. Po dodaniu siarki lub wybranych rodzajów węgla, otrzymujemy rodzaj nanorurkowej "chmury", która jest na tyle zwarta, że można ją pozyskiwać z reaktora w procesie produkcji ciągłej w formie włókien w tempie 20 metrów na minutę. Włókna są następnie skręcane w niezwykle lekki i wytrzymały przewód o średnicy 1 milimetra, który można pokryć izolacją i używać jako kabla elektrycznego. "Tworzenie węglowych kabli o długości metra jest proste. Nie musimy już polegać na milimetrowych fragmentach" - mówi Kozioł. Zespół doktora Kozła opracował specjalny stop, który pozwala na łączenie kawałków węglowego kabla zarówno z podobnymi przewodami, jak i z tradycyjnymi metalowymi kablami. Węglowy kabel jest 10-krotnie lżejszy i do 30 razy bardziej wytrzymały niż kabel miedziany. Jest odporny na korozję, pozwala na przesłanie prądu o wyższym napięciu, a straty związane z nagrzewaniem się są znacznie mniejsze niż w kablu miedzianym. Najpoważniejszą przeszkodą w praktycznym zastosowaniu kabli węglowych jest obecnie ich niższe przewodnictwo niż miedzi. Pojedyncze nanorurki mają milimetr długości, a każde połączenie między nimi wiąże się ze stratami przewodnictwa. Zespół z Cambridge pracuje obecnie nad stworzeniem węglowego kabla o przewodnictwie co najmniej tak dobrym jak miedź.
  9. Amerykańscy biolodzy odkryli, że twór z tkanki tłuszczowej samców minogów morskich (Petromyzon marinus) nasila w obecności jajeczkującej samicy produkcję ciepła. Pas znajduje się przed przednią płetwą grzbietową. By zwabić samicę do swojego gniazda, dorosły samiec wydziela feromony. Później zaczyna pocierać pasem tkanki tłuszczowej o jej brzuch. Gdy partnerka okaże się przychylna, rozpoczynają się właściwe gody. Jak wyjaśnia prof. Weiming Li z University of Michigan, początkowo naukowcy sądzili, że pas jest narzędziem mechanicznym, szybko jednak zauważyli, że tkanka jest bardzo podobna do brunatnego tłuszczu (u ssaków spala on kwasy tłuszczowe i wytwarza w ten sposób ciepło). Wiedząc, że minogi nie są stałocieplne, biolodzy zaczęli badać, jaką rolę twór ten może spełniać w ich reprodukcji. Wykorzystując mały czujnik temperatury, uczeni stwierdzili, że po spotkaniu z owulującą samicą temperatura "sznura" natychmiast podnosiła się o 0,3 st. Li sądzi, że po zwabieniu samicy do nory samiec może wykorzystywać ciepło, by zachęcić ją do (skoordynowanego) tarła. Na łamach Journal of Experimental Biology akademicy ujawnili, że poza komórkami tłuszczowymi brunatnymi (adipocytami wielopęcherzykowymi), w pasie występują pęczki nerwowe, komórki interstycjalne z drobnymi kroplami tłuszczu oraz mitochondria. Badając skład lipidowy, uczeni zauważyli, że w tkance występuje dużo nienasyconych kwasów tłuszczowych.
  10. Pojazd Lola pobił rekord prędkości samochodów elektrycznych. Na torze wyścigowym RAF Elvington w Wielkiej Brytanii Lola rozwinęła prędkość 328,6 km/h. Pobiła tym samym rekord z 1974 roku należący do pojazdu Battery Box General Electric, który rozpędził się do 281,6 km/h. Lola B12 69/EV to dzieło firmy Drayson Racing Technologies. Powstała ona w 2007 roku, a jej założycielem jest lord Drayson, były minister nauki i innowacji. Drayson Racing Technologies specjalizuje się w odoskonalaniu technologii motoryzayjnych, a zawody sportowe służa jej do promowania i testowania swoich osiągnięć. Zasypujemy przepaść dzielącą badania laboratoryjne i zastosowania komercyjne. Wykorzystujemy zawody sportowe do promowania i rozwijania technologii - stwierdzają przedstawiciele firmy. Lola to zmodyfikowany pojazd startujący w zawodach Le Mans. Brytyjczycy zamontowali w nim silnik elektryczny o mocy 850 KM oraz zestaw lekkich akumulatorów, a karoserię wykonali z włókna węglowego. Eksperci zwracają jednak uwagę, że zwiększanie prędkości pojazdu jest stosunkowo proste. Największym wyzwaniem stojącym przed producentami samochodów elektrycznych jest kontrolowanie sposobu w jaki akumulatory przechowują i uwalniają energię. Dopiero zwiększenie zasięgu pojazdów EV i skrócenie czasu ładowania akumulatorów uczyni te samochody praktycznymi.
  11. Duńscy uczeni zsekwencjonowali najstarszy genom kręgowca. Kompletne DNA pozyskano z kości konia, który żył przed 700 000 lat. To niezwykłe osiągnięcie pokazuje, jak szybko czynione są postępy w odtwarzaniu DNA. Dotychczas najstarszy w pełni zsekwencjonowany genom należał do niedźwiedzia polarnego, który żył przed 110 000 lat. Końskie kości znaleziono w 2003 roku w wiecznej zmarzlinie na północnym zachodzie Kanady. Eske Willerslev i Ludovic Orlando z Uniwersytetu w Kopenhadze wykorzystali spektrometrię mas do wyszukania w nich resztek kolagenu. Gdy to się udało, rozpoczęto poszukiwanie materiału genetycznego, który mógł przetrwać. Uzyskany genom porównano z pięcioma obecnie żyjącymi rasami koni domowych, z osłem i koniem Przewalskiego. Uczeni dowiedli, że ostatni wspólny przodek rodzaju Equus żył 4-4,5 miliona lat temu. Linia jest zatem dwukrotnie starsza niż dotychczas sądzono. Cała historia konia jest napędzana zmianami klimatycznymi - mówi Willerslev. Gdy robiło się chłodniej, konie miały się lepiej, gdy się ocieplało - liczebność tych zwierząt spadała. Prace duńskich uczonych dają nadzieję na odkrycie wielu tajemnic z historii naszej planety. Niewykluczone, że za jakiś czas będziemy potrafili pozyskać materiał genetyczny organizmów, które żyły przed milionem lat. Mało jednak prawdopodobne, by dotyczyło to przodków człowieka. Dotychczas udało się zsekwencjonować genom Neandertalczyka oraz człowieka z jaskini Denisowa. Szczątki liczyły sobie 40-50 tysięcy lat. Jako, że nasi przodkowie nie zawędrowali daleko na północ, nie możemy spodziewać się dobrze zachowanego materiału. Jedyną szansą na poznanie DNA jeszcze bardziej odległych w czasie przodków Homo sapiens jest odnalezienie kości w bardzo głębokich jaskiniach, gdzie temperatura jest bardzo stabilna. DNA dobrze przechowuje się też w glebie o wyższej kwasowoci. Willerslev uważa, że być może uda się poznać genom Homo erectus, który wymarł około 300 000 lat temu.
  12. Amerykańskie Narodowe Instytuty Zdrowia poinformowały, że do schronisk trafi 310 szympansów, na których prowadzono doświadczenia medyczne. Na zwierzętach tych będzie można prowadzić jedynie badania genetyczne i psychologiczne, ale nie badania, które byłyby niedopuszczalne na ludziach. Niestety, do 50 zwierząt nadal pozostanie w laboratoriach, gdzię będzie można poddawać je nieludzkim eksperymentom. Taka możliwość martwi obrońców praw zwierząt. Co 5 lat NIH będzie wydawał decyzję o pozostawieniu ich w laboratoriach lub też - na co liczą obrońcy praw zwierząt - w końcu stwierdzi, że należy przerwać wszystkie sponsorowane przez rząd eksperymenty na szympansach. Z decyzji NIH cieszą się członkowie Humane Society. To ta organizacja zorganizowała w 2010 roku szeroko zakrojone protesty przeciwko ponownemu przeniesieniu 209 szympansów z Alamogordo Primate Facility do laboratoriów. Zwierzęta uratowane ze znanego z okrucieństwa laboratorium prowadzonego przez Coulston Foundation. Przez kilkadziesiąt lat były one poddawane wymyślnym torturom, zarażane róznymi chorobami, poddawane zabiegom chirurgicznym, kilkadziesiąt razy w roku przechodziły całkowitą narkozę, a mimo to miały ponownie trafić w ręce naukowców. NIH ugiął się przed protestującymi i poprosił Institute of Medicine - najważniejsze ciało doradcze w USA w kwestiach medycznych - o ponowne orzeczenie, czy na pewno badania na szympansach są niezbędne. NIH stwierdził przy tym, że rozważając tę kwestię Institute of Medicine nie powinien brać pod uwagę kwestii etycznych. Jednak w przypadku szympansów kwestii takich z pewnością nie można pominąć. To nasi najbliżsi krewni, którzy są do nas bardzo podobni pod względem rozwoju emocjonalnegi o społecznego. Przedstawiciele Humane Society mówią, że z tego właśnie powodu eksperymenty na szympansach powinny być dopuszczalne tylko i wyłącznie w sytuacji, gdy chodzi o uratowanie ludzkiego życia i tylko wówczas, gdy nie istnieje żadna alternatywa dla takich badań. Obecnie prowadzone eksperymenty nie spełniają tych warunków. Podobnego zdania wydaje się Institute of Medicine, który w odpowiedzi na apel NIH stwierdził, że organizacja ta powinna przyjrzeć się swoim własnym programom, w których wykorzystuje szympansy. Obecnie NIH nie tylko wysłał na emeryturę większość zwierząt, ale stwierdził również, że nie będzie hodował nowych. Zakazał też hodowania nowych szympansów tym prywatnym instytucjom, które otrzymują fundusze z NIH. Rozmnażanie jest tu kluczem. To długoterminowe rozwiązanie, dzięki któremu za 20 lat nie będziemy już rozmawiali o tym problemie - mówi Brian Hare, antropolog ewolucyjny z Duke University, który bada szympansy. Zarówno obrońcy praw zwierząt jak i wielu specjalistów - w tym Hare - nie rozumieją, dlaczego NIH zdecydował o pozostawieniu kilkudziesięciu zwierząt w laboratoriach. Z publicznych przesłuchań, prowadzonych przez Institute of Medicine wynika, że praktycznie nie ma już potrzeby prowadzenia eksperymentów na tych zwierzętach. Tu nie chodzi o to, że nie chcę widzieć cierpiących szympansów, ale z tych przesłuchań wiem, że takie eksperymenty nie są już potrzebne. Specjaliści z sektora prywatnego mówili wówczas: 'Nie potrzebujemy już szympansów. Dysponujemy alternatywnymi technikami'. Rozbieżność istniała jedynie co do badań nad WZW C. Ale fakt istnienia rozbieżnych opinii nie oznacza, że eksperymenty na szympansach są koniecznością - mówi uczony. NIH tłumaczy, że zwierzęta w laboratoriach to rezerwowa grupa na wypadek, gdyby pojawiły się jakieś nowe nieznane choroby wymagające eksperymentów na szympansach. Na razie jednak wspomnianych 310 szympansów pozostanie w laboratoriach. NIH nie dysponuje odpowiednią liczbą miejsc w schroniskach. Sytuację pogarsza fakt, że w 2000 roku Kongres USA przyjął CHIMP Act, zgodnie z którym pieniądze przeznaczone wcześniej na badania nad szympansami nie mogą być wydatkowane na schroniska dla szympansów. Ponadto istnieją też spory co do potrzeb zwierząt. Według obecnie przyjętych norm na jednego szympansa powinny przypadać w schronisku 92 metry kwadratowe. Wielu prymatologów twierdzi, że to o wiele za mało. Tymczasem NIH uważa, że norma jest zawyżona. Nauka wyraźnie wskazuje, że szympansy potrzebują więcej miejsca. W naturze codziennie przebywają one 3-5 kilometrów. Jakich jeszcze dowodów NIH potrzebuje? - stwierdza Hare. Wielką niewiadomą jest też stanowisko U.S.Fish and Wildlife Service. Wkrótce zostanie wydana decyzja, czy szympansy trzymane w niewoli zostaną uznane, podobnie jak zwierzęta na wolności, za gatunek zagrożony. Jeśli tak się stanie, prowadzene eksperymentów na tych zwierzętach będzie trudniejsze. Obecnie w prywatnych ośrodkach badawczych na terenie USA przebywa około 500 szympansów. Uznanie ich za gatunek zagrożony wymusi większą przejrzystość. W przeszłości informowaliśmy, że szympansy wyewoluowały bardziej niż ludzie, że rozwiązują zagadki dla samej przyjemności mierzenia się z wyzwaniem, że potrafią nauczyć się języka migowego i próbują porozumiewać się z ludźmi, przechodzą kryzys wieku średniego, ich osobowość składa się z podobnych elementów co ludzka i prawdopodobnie doświadczają synestezji. Pisaliśmy też o schronisku dla szympansów po szczególnie traumatycznych przeżyciach.
  13. Nowe studium sugeruje, że szybki wzrost antybiotykooporności wiąże się z doustnym przyjmowaniem tych leków. Wg badaczy, wlewy dożylne lub metody przezskórne (np. plastry) mogłyby znacznie spowolnić ten proces. Przez ponad 40 lat wystarczyło podać kilka dawek penicyliny, by opanować poważną infekcję bakteryjną. Od lat 80. antybiotykooporność szybko się rozprzestrzenia, przez co dawne leki stają się bezużyteczne, a coraz więcej pacjentów cierpi, a nawet umiera - podkreśla Hua Wang z Uniwersytetu Stanowego Ohio. Podczas najnowszego studium myszy zakażano bakteriami z określonymi genami oporności; w przypadku enterokoków (Enterococcus) był to gen tet(M), a u pałeczek okrężnicy (Escherichia coli) gen blaCMY-2. Później zwierzętom podawano różne dawki tertacykliny (Tet) lub ampicyliny (Amp). Antybiotyki wstrzykiwano lub podawano doustnie. W odchodach gryzoni leczonych doustnie wysokimi dawkami Tet i Amp zaobserwowano szybki wzrost genów oporności. Gdy identyczne dozy antybiotyków podawano w iniekcji, lekooporność rozprzestrzeniała się wolniej i w mniejszym zakresie. Bez względu na drogę podania antybiotyków, naukowcy nie znaleźli genów lekooporności u myszy, które nie były wcześniej inokulowane bakteriami. Wang wyjaśnia, że doustne zażywanie ułatwia rozprzestrzenianie lekooporności, bo w ten sposób z antybiotykami styka się rozbudowany mikrobiom przewodu pokarmowego. Oporne bakterie dostają się z odchodami do środowiska , a stąd już prosta droga do łańcucha pokarmowego (dochodzi do zakażania trzody, niebezpieczne są także rośliny nawożone obornikiem z przemysłowych hodowli oraz zanieczyszczona gleba).
  14. Naukowcy z Instytutu Nauki Weizmanna odkryli, że spontaniczne fale aktywności neuronów w mózgu noszą ślady wcześniejszych doświadczeń przez co najmniej dobę od zdarzenia. Tal Harmelech, prof. Rafi Malach i dr Son Preminger założyli, że wzorce aktywności mózgowej w stanie spoczynku stanowią archiwa wcześniejszych doświadczeń (informacje na ich temat są wpisywane w sieć połączeń między neuronami kory i proces ten ujawnia się w spontanicznych falach). Podczas eksperymentu ochotnicy brali udział w ćwiczeniu, które miało silnie aktywować dobrze zdefiniowaną sieć neuronalną z płatów czołowych. W skanerze do funkcjonalnego rezonansu magnetycznego (fMRI) należało sobie wyobrazić sytuację związaną z szybkim podejmowaniem decyzji. W czasie rzeczywistym badanym podawano dźwiękową informację zwrotną nt. stopnia aktywacji trenowanej sieci. By sprawdzić, czy połączenia stworzone w czasie sesji odcisnęły swoje "piętno" na falach mózgowych generowanych w stanie spoczynku, Izraelczycy wykonywali fMRI przed ćwiczeniem, bezpośrednio po nim i po upływie doby. Okazało się, że aktywacja specyficznych rejonów kory rzeczywiście doprowadziła do przemodelowania wzorca fal. Co ciekawe, nowe wzorce nie tylko utrzymywały się następnego dnia, ale i ulegały wzmocnieniu. Zespół podkreśla, że odkrycia pasują do zasad uczenia się sieci neuronalnych Donalda Oldinga Hebba (1949). Twierdził on, że gdy 2 połączone neurony ulegają jednoczesnej aktywacji, prowadzi to do długoterminowego wzmocnienia synaptycznego, a gdy wzbudzenie nie jest skoordynowane, do osłabienia synaptycznego. Autorzy artykułu z The Journal od Neuroscience zaobserwowali, że rejony mózgu, które podczas treningu były aktywowane łącznie, po upływie 24 godzin wykazywały zwiększoną łączność funkcjonalną, zaś te, które ulegały w czasie ćwiczeń deaktywacji, wydawały się słabiej połączone. Malach sądzi, że w przyszłości spontaniczne wzorce aktywności mózgu mogą się stać kluczem do sporządzania obiektywnych profili [uzdolnień, ograniczeń itp.]. Pozwalałyby one także dotrzeć do zdarzeń poznawczych z czyjejś niedawnej przeszłości.
  15. Zanieczyszczenie środowiska może przyczyniać się do spowolnionego rozwoju olbrzymich regionów Ziemi. Zdaniem naukowców z New York University kraje rozwijające się tracą rocznie 992 miliardy dolarów wskutek samej tylko ekspozycji dzieci na zanieczyszczenie ołowiem. Wystawienie w dzieciństwie na działanie ołowiu wiąże się z niższym IQ w przyszłości, a to z kolei przekłada się m.in. na aktywność ekonomiczną dorosłego człowieka i jej wartość. Zdaniem autorów raportu niekorzystne działanie ołowiu na ludzi przyczynia się do zmniejszenia światowego PKB o 1,2% rocznie. Wystawienie na działanie ołowu w dzieciństwie oznacza olbrzymie straty potencjału w przyszłości. Zapobieganie temu zjawisu może przyspieszyć wzrost gospodarczy, tak bardzo potrzebny tym krajom - mówi doktor Leonardo Trasande z New York University School of Medicine i główny autor raportu. Wiadomo, że wystawienie na niski poziom ołowiu wiąże się nie tylko z obniżonym IQ u dzieci, ale także powoduje deficyty uwagi i trudności w szkole. Jest także związane z zachowaniami antyspołecznymi i agresją. Z obliczeń amerykańskich naukowców wynika, że Afryka traci rocznie z tego powodu 137,7 miliarda USD, czyli 4% PKB. Szacunki dla Ameryki Łacińskiej mówią o utracie 142,3 miliarda dolarów (2% PKB), a dla Azjii jest to 699,9 miliarda USD, czyli 1,88%. Dla porównania straty w znacznie bogatszych Stanach Zjednoczonych wynoszą 50,9 miliarda, a w Europie - 55 miliardów dolarów. Trasande wraz ze swoim współpracownikiem oparli wyliczenia na danych o poziomie ołowiu we krwi u dzieci poniżej 5. roku życia oraz na wcześniejszych badaniach pokazujących zależność IQ od poziomu ołowiu oraz zależność zarobków od poziomu IQ. Doktor Bruce Lanphear z Simon Fraser University, jeden z czołowych ekspertów zajmujących się wpływem ołowiu na zdrowie dzieci, który nie brał udziału w badaniach Trasande mówi, że dane z wielu krajów są bardzo niepełne, dlatego badacze musieli dokonywać przybliżonych szacunków. Jednak, zdaniem Lanpheara, raczej niedoszacowali wielkości strat, niż je przeszacowali. Nie badali takich rzeczy jak poziom przestępczości czy choroby układu krążenia. Skupili się tylko na zdolnościach intelektualnych dzieci. Ich badania prawdopodobnie mocno niedoszacowują wpływ ołowiu na IQ i PKB. W Stanach Zjednoczonych poziom ołowiu we krwi dzieci zaczął gwałtownie spadać w latach 70. gdy zakazano stosowania ołowiu w benzynie. Przed 40 laty aż u 88% amerykańskich dzieci poniżej 5. roku życia stwierdzono podwyższony poziom ołowiu. Wówczas za podwyższony poziom uznawano ponad 10 mikrogramów na decylitr krwi. Obecnie, pomimo że normy obniżono aż o połowę i za poziom podwyższony uznaje się powyżej 5 mikrokgramów/decylitr, to są one przekroczone jedynie w przypadku około 5,8% amerykańskich dzieci. Podobny trend widać w Europie. Światowe zużycie ołowiu rośnie. Z 4,7 miliona ton w 1970 roku do 7,1 miliona ton w roku 2004. Wzrost spowodowany jest głównie zapotrzebowaniem na baterie. I to właśnie ich produkcja staje się jednym z głównych przyczyn zatruć ołowiem. Tylko kilka krajów dopuszcza benzynę z ołowiem, a głównymi źródłami ekspozycji stały się farby, baterie oraz składowiska odpadów zawierające ten pierwiastek. Co gorsza, szybka industrializacja wielu krajów, szczególnie w Afryce, prowadzi do gwałtownego wzrostu ekspozycji na ołów. To nie pierwsze badania szacujące koszty związane z ekspozycją na ołów. W 2009 roku wyliczono, że każdy dolar wydany na kontrolę obrotu farbami zawierającymi ołów przynosi 17-22 dolary zysku. Z kolei w 2002 roku CDC (Centers for Disease Control and Prevention) wyliczyło, że od roku 1976 Stany Zjednoczone zyskały od 110 do 319 miliardów dolarów dzięki zwiększonemu IQ i produktywności, związanym ze zmniejszeniem ekspozycji na ołów.
  16. Wielkość, waga, kształt i kolor sztućców wpływają na odczuwanie smaku dań. Z badań naukowców z Uniwersytetu w Oksfordzie wynika, że gdy ser zjada się z noża, wydaje się bardziej słony niż przy używaniu widelca, łyżki czy wykałaczki, a biały jogurt na białej łyżeczce wydaje się słodszy od jogurtu z czarnej łyżeczki (ostatnie ze zjawisk wyjaśniano różnicami w kontraście). Autorzy artykułu z pisma Flavour podkreślają, że choć zdobyte ostatnio dowody wskazują, że zmiana zastawy może wpłynąć na percepcję smaku pokarmów, niewiele wiadomo o wzrokowych i proprioceptywnych oddziaływaniach sztućców. By wyjaśnić tę kwestię, Brytyjczycy przeprowadzili serię 3 eksperymentów. Badano reakcje studentów na różne właściwości plastikowych przyborów. Niezależnie zmieniano wagę, rozmiary, kolor i kształt. Sprawdzano, jak manipulacje wpływają na odbiór słodyczy, słoności lub wartości i na ogólną ocenę jedzenia. W pierwszym eksperymencie porównywano łyżkę i łyżeczkę ze zwykłą bądź sztucznie obciążoną rączką. Uwzględniono też plastikową łyżkę stylizowaną na srebro (przez zdobienia miała sugerować większą wagę i większą wartość). W drugim manipulowano kolorem sztućców i jedzenia. Łyżki mogły być czerwone, niebieskie, białe lub czarne, a jogurt naturalnie biały lub sztucznie zabarwiony na różowo. W trzecim oceniano wpływ kształtu sztućców na percepcję smaku. Porównywano ocenę smaku 2 rodzajów sera (młodego i dojrzałego cheddara) podczas posługiwania się nożem, widelcem, łyżką i wykałaczką. Psycholodzy zastanawiali się, czy ser z ostrego przyboru wyda się ostrzejszy (niepublikowane jeszcze badania Davida Gala wykazały bowiem, że po obejrzeniu spiczastych figur ochotnicy twierdzili, że cheddar jest pikantniejszy niż w sytuacji, kiedy najpierw pokazywano im zaokrąglone obiekty). Dodatkowo w eksperymencie uwzględniono 1) ludzi, którzy wiedzieli, że ser można opisać jako ostry i 2) osoby niezaznajomione z takim określeniem. Brytyjczycy wyjaśniają, że obeznanie z tym terminem można uznać za przybliżoną miarę doświadczenia serowego. Jogurt z lekkiej łyżki i łyżeczki wydawał się gęstszy i droższy od produktu z łyżki/łyżeczki ze sztucznie obciążoną rączką (ponieważ jesteśmy przyzwyczajeni do dość lekkich plastikowych łyżek, wolimy próbki jedzenia z takich właśnie sztućców). Sięgając po jogurt łyżką dopasowaną do niego kolorem, gwarantujemy sobie nasilenie odczuwanej słodyczy. Kontrast szkodzi słodyczy, dlatego biały jogurt nie zgra się pod tym względem z czernią, a różowy z błękitem. Smak białego i różowego jogurtu porównywano podczas prób z zawiązanymi oczami. Nie natrafiono na istotną statystycznie różnicę, dlatego wszystkie zaobserwowane efekty należy przypisać barwie, nie smakowi. Badani, którzy znali określenie ostry ser, woleli pikantniejsze sery. Wg nich, młody cheddar był mniej smaczny, mniej wartościowy i mniej słodki. Reakcje serowych dyletantów i wyjadaczy na dojrzałą odmianę cheddara były podobne. Sztućce, które pasują do oczekiwań, sprawiają, że nie zwracamy właściwie uwagi na spożywane za ich pomocą produkty. By wydobyć smak, można dodać cukru bądź soli albo posłużyć się np. przyborami o nietypowym kolorze. Jemy wieloma zmysłami. Nawet zanim włożymy coś do ust, nasz mózg formułuje osądy wpływające na ogólne doświadczenie - przekonują prof. Charles Spencer i dr Vanessa Harrar. Obecnie naukowcy współpracują z restauracją Hestona Blumenthala The Fat Duck, by stworzyć wzmacniające wrażenia smakowe nowe łyżki.
  17. Zidentyfikowano już ponad 10 000 komet i asteroid, które mogą przelatywać w pobliżu Ziemi. Dziesięciotysięcznym obiektem sklasyfikowanym jako bliski Ziemi (NEO - Near-Earth Object) jest asteroida 2013 MZ5, zauważona 18 czerwca 2013 roku przez teleskop Pan-STARRS-1. Aż 98% NEO zostało odkrytych przez NASA. Znalezienie dziesięciotysięcznego obiektu bliskiego Ziemi to ważny kamień milowy. Szacujemy jednak, że musimy odnaleźć jeszecze co najmniej 10 razy tyle obiektów, by być pewnymi, iż znamy wszystkie obiekty, które mogą uderzyć w Ziemię i wyrządzić znaczące szkody - mówi Lindley Johnson, dyrektor Near-Earth Object Observations Program w siedzibie głównej NASA. Za jego 10-letniej już kadencji znaleziono 76% wszystkich NEO. Za NEO uznawane są asteroidy i komety, które mogą zbliżyć się do Ziemi na odległość do 45 milionów kilometrów. Klasyfikowane obiekty mają średnice od kilku metrów do 41 kilometrów. Takich rozmiarów jest największa znana asteroida NEO 1036 Ganimedes. Asteroida 2013 MZ5 liczy sobie około 300 metrów średnicy. Jej orbita została dokładnie określona i naukowcy wiedzą, że nie zagraża naszej planecie. Don Yeomans, odpowiedzialny za biuro programu NEO w Jet Propulsion Laboratory przypomina, że pierwszy obiekt bliski Ziemi odkryto w 1898 roku. Przez kolejne sto lat znaleziono około 500 takich obiektów. Później, gdy w 1998 roku NASA uruchomiła program obserwacji NEO zaczęto znajdować je szybciej niż kiedykolwiek przedem. W najbliższych latach, dzięki nowym urządzeniom, możliwości NASA w tym zakresie znacznie się zwiększą. Spośród wspomnianych 10 000 NEO około 10 procent stanowią obiekty o średnicy przekraczającej kilometr. Na szczęście dla nas, żaden z nich nie stanowi obecnie zagrożenia, a specjaliści podejrzewają, że dotychczas nie zauważyliśmy jedynie kilkudziesięciu tak dużych NEO. Im większe NEO tym mniej ich występuje. Uczeni szacują, że istnieje około 15 000 NEO o średnicy 140 metrów i około 500 000 o średnicy około 30 metrów. Za groźne uznawane są NEO o średnicy co najmniej 30 metrów. Tak duże obiekty, jeśli spadną na zaludnione tereny, mogą wyrządzić poważne szkody. Problem w tym, że o ile znaleziono prawdopodobnie niemal 30% NEO o średnicy 140 metrów, to znamy mniej niż 1% tych o średnicy 30 metrów. Wszystkie ośrodki naukowe, które zajmują się obserwacją NEO, przesyłają swoje dane do Minor Planet Center. Tam obserwacje są porównywane ze znanymi obiektami, nadaje się im unikalne oznaczenia i oblicza orbity. Gdy w 1992 roku zaczynałem prace nad klasyfikowaniem asteroid i komet, rzadko odkrywano NEO. Obecnie każdego dnia znajduje się średnio trzy NEO, a co miesiąc do Minor Planet Center napływają setki tysięcy danych o zaobserwowaniu asteroid - mówi Tim Spahr, dyrektor Minor Planet Center. W 2005 roku Kongres USA nakazał NASA znalezienie i skatalogownie 90% NEO o średnicy większej niż 140 metrów. Ocenia się, że gdy cel ten zostanie osiągnięty, to ryzyko niespodziewanego uderzenia w Ziemię obiektu tej wielkości zostanie zmniejszone 100-krotnie w porówniu z epoką sprzed obserwacji. Co więcej, współczesna technologia pozwoli na zmianę trasy zagrażającego nam NEO. Oczywiście o ile wystarczająco wcześnie zostanie on zauważony.
  18. Dawanie kilkunastomiesięcznym dzieciom niewerbalnych wskazówek odnośnie do znaczenia słowa wpływa na zasób słownictwa w momencie rozpoczynania szkoły podstawowej. Wspominając o wskazówkach niewerbalnych, psycholodzy myślą o tym, co dziecko widzi w czasie rozmowy. Projektując eksperyment, bazowano na wynikach wcześniejszych badań, podczas których stwierdzono, że dzieci uczą się słów w czasie tzw. momentów eureka (po wysoce informacyjnych przypadkach mowy, kiedy klarownie połączono słowo z oznaczanym przez nie obiektem). Na początku szkoły wielkość dziecięcego słownika znacznie się różni. Ponieważ słownik przedszkolny jest głównym prognostykiem sukcesów szkolnych, [w tym akademickich, zaobserwowaną] zmienność należy traktować poważnie. Trzeba dotrzeć do jej źródeł - podkreśla dr Erica Cartmill z Uniwersytetu Chicagowskiego. Istnieją duże różnice dotyczące czasu rozpoczęcia nauki języka i tempa rozbudowywania słownictwa. Wiemy, że część z nich można przypisać zakresowi kontaktu z mową [...]. By zrozumieć, co wyjaśnia resztę, Amerykanie przeprowadzili eksperyment z 218 dorosłymi. Obserwując wyciszone nagranie ponad 50 par opiekun-dziecko, mieli oni stwierdzić, jakim słowem posłużyła się starsza połówka tandemu. Opiekunów, głównie matki, i 14-, a potem 18-miesięczne maluchy filmowano przez 1,5 godz. w czasie zabawy, jedzenia itp. Później wycinano z nagrania 40-s fragment. Zadanie ochotników polegało na wskazaniu wyrazu, który padł w momencie oznaczonym sygnałem dźwiękowym (miał to być pospolity, konkretny rzeczownik, np. książka lub piłka). Jeśli badaczom wydawało się, że dziecko może znać słowo, o które chciano zapytać dorosłych, przykład eliminowano z puli (zakładano, że wtedy źródłem podpowiedzi mogłoby być samo dziecko, a nie opiekun, któremu mniej by zależało na połączeniu wyrazu z desygnatem). Czasem łatwo było odgadnąć znaczenie, bo słowo wypowiadano, gdy dziecko np. podeszło do półki z książkami. W niektórych przypadkach wskazówek nie było, więc badani dorośli nie mogli wnioskować z kontekstu. [...] W im większym stopniu środowisko maksymalizuje "tu i teraz" mowy, np. przez gestykulującego lub patrzącego na obiekt rodzica, tym większe prawdopodobieństwo, że interakcja będzie wysoce informacyjna. Okazuje się, że to zaskakująco trudna sprawa; tylko w 7% przykładów ponad połowie dorosłych udawało się poprawnie wskazać słowo - zaznacza prof. Lila Gleitman z Uniwersytetu Pensylwanii. Zaobserwowano bardzo dużą zmienność osobniczą: niektórzy opiekunowie dawali niewerbalne wskazówki tylko w 4% przypadków, podczas gdy inni podpowiadali aż w 38% sytuacji. Skutki tego "rozdźwięku" widać było 3 lata później podczas standardowego testu słownikowego. Im częściej dziecko stykało się z informacyjnymi przykładami mowy, tym lepsze wyniki uzyskiwało. Co istotne, tempo zaznajamiania dziecka z dobrymi przykładami nie było skorelowane z ogólną liczbą wypowiadanych słów. To ważna wiadomość, zważywszy, że wcześniejsze studia wykazały, że rodzice o niższym statusie socjoekonomicznym są mniej "gadatliwi". Ich naturalne predyspozycje do nawiązywania do tu i teraz nie wydają się skorelowane z pozycją społeczno-edukacyjną - wyjaśnia prof. John Trueswell z Uniwersytetu Pensylwanii. Oznacza to, że można się odzywać z rzadka i nadrabiać pozawerbalną jakością interakcji. Cartmill zaznacza, że wskazówki pozajęzykowe pomogą dziecku opanować słowo piłka, ale nie przydadzą się już przy bardziej skomplikowanych pojęciach w rodzaju życzenie.
  19. Australia, popierana przez Nową Zelandię, wystąpiła do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości z wnioskiem o wydanie Japonii zakazu polowania na wieloryby. Zdaniem skarżących, Tokio łamie międzynarodowe traktaty ukrywając komercyjne połowy pod płaszczykiem badań naukowych. W 1986 roku nałożono moratorium na komercyjne połowy wielorybów. Tymczasem japońska flota poluje na te zwierzęta, a ich mięso trafia na stoły w całym kraju. Nie zabija się 935 wielorybów rocznie po to, by prowadzić badania naukowe. Do przeprowadzenia badań nie jest potrzebne zabicie nawet jednego wieloryba - mówił Bill Campbel, który przedstawiał argumenty rządu Australii. Twierdzenia Australii są bezpodstawne. Japońskie polowania w celach naukowych są prowadzone w zgodzie z międzynarodowym prawem - odpowiadał Koji Tsuruoka, wiceminister spraw zagranicznych Japonii. Zdaniem Australii Kraj Kwitnącej Wiśni rozpoczął swój "program naukowy" wyłącznie po to, by ominąć obowiązujące od niemal 30 lat moratorium. Żaden inny kraj, ani wcześniej ani później, nie miał potrzeby prowadzenia na taką skalę polowań w celach naukowych - przypominają Australijczycy. Z kolei przedstawiciele Japonii upierają się, że połowy nie są komercyjne i są zgodne z prawem międzynarodowym. Zapowiedzieli też, że postarają się podważyć prawo Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości do zajmowania się tą sprawą. Bill Campbell uważa, że działania Japonii podważają międzynarodowe wysiłki mające na celu ochronę przyrody. Obecnie panuje zgoda co do tego, że środowisko naturalne i jego podstawowe elementy są wspólnym dziedzictwem, które należy chronić i zachować - mówił. Podkreśla przy tym, jak bardzo wielorybnicy zniszczyli środowisko naturalne. Przypomina, że populacja płetwala błękitnego, największego ssaka jaki kiedykolwiek żył na Ziemi, liczyła przed epoką polowań od 235 000 do 307 000 osobników. W 1998 roku zwierząt tych pozostało zaledwie 2280. W bieżącym tygodniu swoje argumenty przedstawia Australia. Od 2 lipca sąd będzie wysłuchiwał przedstawicieli Japonii, a od 8 lipca - Nowej Zelandii. Wydanie wyroku zajmie Trybunałowi wiele miesięcy. Australia ma nadzieję, że zapadnie on jeszcze w bieżącym roku, przed początkiem nowego sezonu polowań na wieloryby.
  20. Ekwador, kraj, który udzielił azylu Julianowi Assange i obiecał również pomoc Edwardowi Snowdenowi, sam nie jest niewinnym barankiem. Jego władze korzystają prawdopodobnie z izraelskiego systemu inwigilacji, który pozwala na całkowity nadzór nad telefonią komórkową. Sam Ekwador nie jest zbytnio zaawansowany pod względem technologicznym. W mediach ukazały się jednak informacje, że rząd wydał 500 000 dolarów na zakup systemu "GSM interceptor" izraelskiej firmy Smart Solutions LLC. Jak twierdzą jej przedstawiciele system pozwala na identyfikowanie rozmów, przekierowywanie ich do różnych miejsc, przechwytywanie SMS-ów, fałszowanie i modyfikowanie SMS-ów, zapisywanie wiadomości tekstowych, rozłączanie i blokowanie rozmów, jest w stanie przechwycić jednocześnie co najmniej 4 połączenia. Izraelska technologia trafiła ponoć do ekwadorskiej agencji bezpieczeństwa SENAIN, która monitoruje też Facebooka, Twittera, śledzi dziennikarzy i każdego, kto krytycznie wyraża się o prezydencie Rafaelu Correrze. Ekwador to też pierwszy kraj na świecie, który - w 2012 roku - wdrożył ogólnopaństwowy system rozpoznawania twarzy. Informacje na temat "GSM interceptora" zostały przekazane witrynie BuzzFeed przez osobę podającą się za pracownika SENAIN.
  21. W pobliżu oddalonej od Ziemi o 22 lata świetlne gwiazdy Gliese 667C znaleziono trzy planety położone w ekosferze gwiazdy. Ekosfera, to obszar, w którym na krążących wokół gwiazdy planetach może istnieć woda w stanie ciekłym. Położone w niej planety mogą zatem podtrzymać życie. Wokół Gliese 667C krąży co najmniej sześć planet. Sama gwiazda jest częścią potrójnego systemu, więc ewentualni mieszkańcy którejś z planet widzą na nieboskłonie trzy słońca. Wspomniane na wstępie planety to superziemie, co oznacza, że są bardziej masywne od Ziemi, ale mniej masywne od Neptuna. Z badań Europejskiego Obserwatorium Południowego wynika, że prawdopodobnie są to planety skaliste. Już wcześniej wiedzieliśmy, że gwiazda ta posiada trzy planety, chcieliśmy więc sprawdzić, czy nie ma ich więcej. Przeprowadziliśmy kolejne obserwacje i potwierdziliśmy istnienie znanych już trzech planet oraz znaleźliśmy kilka innych. Znalezienie trzech planet o niskiej masie znajdujących się w ekosferze to bardzo ekscytujące odkrycie - mówi Mikko Tuomi z University of Hertfordshire. Gliese 667C jest więc wyjątkową gwiazdą, gdyż dotychczas nie znaleziono żadnego innego systemu z aż trzema planetami w ekosferze. Jest ona też najmniej jasną ze wspomnianego układu trzech gwiazd. Zdaniem naukowców z ESO dwie pozostałe gwiazdy wyglądają dla ewentualnych mieszkańców którejś z planet jak dwa księżycie w pełni. Gliese 667C jest chłodniejsza od Słońca, a jej ekosfera rozpoczyna się już w odległości odpowiadającej odległości Merkurego od naszej gwiazdy.
  22. W okolicach i w samym Phnom Penh odkryto nowy gatunek ptaka - krawczyka kambodżańskiego (Orthotomus chaktomuk). Cztery pierwsze egzemplarze schwytano i sfotografowano w 2009 r. podczas rutynowego próbkowania pod kątem ptasiej grypy. Wtedy uznano, że to krawczyk rdzawolicy (O. ruficeps). Później przeprowadzono testy, podczas których badano m.in. upierzenie, pieśni oraz geny. Artykuł na temat odkrycia i holotypu ukazał się w piśmie Forktail. Naukowcy twierdzą, że habitat krawczyka kambodżańskiego się kurczy, pogarsza się też jego jakość. Wszystkie dane sugerują, że O. chaktomuk jest najbliżej spokrewniony z krawczykiem rdzawoczelnym (Orthotomus atrogularis). Różnice genetyczne reprezentują poziom kojarzony zazwyczaj z podgatunkami, ale oba krawczyki zachowują się jak oddzielne gatunki i mimo sympatryczności raczej się ze sobą nie krzyżują. Ornitolodzy podkreślają, że choć krawczyki kambodżańskie występują w licznych minihabitatach, także w obrębie Phnom Penh, większość tych ptaków prawdopodobnie zamieszkuje obszary zalewowe Tonle Sap. Mając to wszystko na uwadze, Simon Mahood i inni zasugerowali, by uznać krawczyka kambodżańskiego za takson prawie zagrożony wymarciem.
  23. Cała klasa leków dopuszczonych do leczenia raka piersi i niepłodności może, jak wynika z najnowszych badań, zwalczać nieuleczalnego dotychczas wirusa Ebola. Naukowcy z University of Virginia School of Medicine zauważyli, że klimifen powstrzymuje u myszy zakażenia Ebolą. Wydaje się, że lek ten, oraz inne medykamenty o podobnej strukturze, uniemożliwia przedostanie się RNA wirusa do cytoplazmy komórek. To jedne z pierwszych zatwierdzonych przez FDA leków, które na modelu mysim są skuteczne przeciwko Eboli - mówi Judith M. White z University of irginia. Najnowsze odkrycie to wynik współpracy uczelni wyższych, agend rządowych i prywatnych przedsiębiorstw. Najpierw niezwykłe możliwości wspomnianych leków zauważyli badacze z firmy Zalicus i U.S. Army Medical Research Institute of Infectious Diseases. Zwrócili się oni o pomoc do ekspertów z University of Virginia, prosząc o określenie, jak lek radzi sobie z wirusem. Badania dwóch środków z rodziny do której należy klimifen pozwoliły na poznanie odpowiedzi. Najnowsze prace przyczyniają się też do lepszego zrozumienia Eboli. Jeden z badaczy, Jason Shoemaker mówi, że Ebola to nietypowy wirus, działający często odmiennie od innych wirusów, dlatego też każda tego typu praca przybliża nas do jego lepszego poznania.
  24. Amerykańscy badacze sprawdzali, jak wpływają na ludzi zmiany w zakresie ilości spożywanego mięsa. Okazało się, że gdy dieta zaczynała zawierać więcej czerwonego mięsa, rosło ryzyko cukrzycy typu 2. Kiedy ktoś decydował się jeść go mniej, zagrożenie cukrzycą typu 2. spadało. W analizie uwzględniono uczestników Health Professionals Follow-up Study i dwóch pierwszych edycji Nurses' Health Study. Co 4 lata nawyki dietetyczne oceniano za pomocą kwestionariuszy częstotliwości spożycia. Naukowcy z Harvardzkiej Szkoły Zdrowia Publicznego odkryli, że gdy badani zaczynali jeść więcej czerwonego mięsa niż zwykle (ok. 3,5 porcji tygodniowo), ryzyko zapadnięcia na cukrzycę typu 2. w kolejnych 4 latach wzrastało aż o 48%. Przetworzone mięsa, takie jak parówki czy bekon, były silniej związane z podwyższonym ryzykiem choroby. W grupie ograniczającej spożycie czerwonego mięsa ryzyko rozwoju cukrzycy typu 2. w ciągu następnej dekady spadało o 14%. W ciągu 1965824 osobolat udokumentowano 7540 przypadków cukrzycy. Za grupę referencyjną uznano osoby, które nie zmieniły początkowych nawyków dietetycznych. Autorzy artykułu z pisma JAMA Internal Medicine podkreślają, że związek między nasileniem konsumpcji a wzrostem ryzyka utrzymywał się nawet po wzięciu poprawki na wzrost wagi. Zespół doktora Franka Hu uważa, że zjawisko można wyjaśnić na kilka sposobów. W grę wchodzi m.in. przeciążenie żelazem (tzw. brunatna cukrzyca). Niewykluczone również, że winne są nitrozoaminy, które mogą wywoływać stan zapalny i niszczyć komórki beta wysp trzustkowych.
  25. Zimą wiele osób ustawia na balkonach karmniki i dożywia dzikie ptaki. Pomimo, że jest to bardzo rozpowszechniony zwyczaj, dotychczas prowadzono niewiele badań nad wpływem takiego zachowania na populacje ptaków. Tymczasem z artykułu opublikowanego w Scientific Reports dowiadujemy się, że tego typu działania wcale nie muszą mieć jednoznacznie pozytywnych efektów. Naukowcy z University of Exeter i British Trust for Ornithology (BTO) przyjrzeli się sikorkom, dla których ludzie pozostawiają słoninę. Okazało się, że wykluwające się wiosną młode tak karmionych ptaków były mniejsze, lżejsze i mniej ich przeżywało, niż w przypadku potomstwa ptaków, które nie otrzymywały zimą dodatkowego pożywienia. Wyniki naszych badań poddają w wątpliwość korzyści odnoszone z zimowego dokarmiania. Mimo, że niejasne są przyczyny, dla których doszło do zmniejszenia sukcesu reprodukcyjnego ptaków, dobrze byłoby ocenić, czy ptaki odniosą jakieś korzyści jeśli będą dokarmiane przez cały rok, a nie tylko w zimie. Trzeba przeprowadzić więcej badań, by określić ile dodatkowego pożywienia i kiedy podawanego może przynieść ptakom rzeczywiste korzyści - mówi doktor Jon Blount z University of Exeter. Z kolei doktor Kate Plummer stwierdza, że może być wiele przyczyn, które wyjaśniają uzyskane przez nas wyniki. Jedna z możliwości jest taka, że dokarmianie pozwala przetrwać zimę ptakom, które są w złej kondycji. Później osobniki te rozmnażają się, a jako że są w stanie wychować tylko niewielką liczbę piskląt, wpływają na statystyki. Trzeba jednak przeprowadzić więcej badań, by stwierdzić, czy zimowe dokarmianie przyczynia się do zmian w całej populacji. W Wielkiej Brytanii ptaki dokarmia około połowa gospodarstw domowych. Ludzie kupują dla tych zwierząt około 50-60 tysięcy ton pożywienia rocznie, co przyczyniło się do powstania prężnego przemysłu związanego z żywieniem dzikiego ptactwa. Wcześniejsze badania wykazały, że dokarmianie ptaków ma niemal natychmiastowy pozytywny wpływ na populacje, którym łatwiej jest przeżyć i powiększać się. Teraz naukowcy zdobyli nowe niezwykle ważne informacje.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...