Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

Znajdź zawartość

Wyświetlanie wyników dla tagów 'powódź' .



Więcej opcji wyszukiwania

  • Wyszukaj za pomocą tagów

    Wpisz tagi, oddzielając je przecinkami.
  • Wyszukaj przy użyciu nazwy użytkownika

Typ zawartości


Forum

  • Nasza społeczność
    • Sprawy administracyjne i inne
    • Luźne gatki
  • Komentarze do wiadomości
    • Medycyna
    • Technologia
    • Psychologia
    • Zdrowie i uroda
    • Bezpieczeństwo IT
    • Nauki przyrodnicze
    • Astronomia i fizyka
    • Humanistyka
    • Ciekawostki
  • Artykuły
    • Artykuły
  • Inne
    • Wywiady
    • Książki

Szukaj wyników w...

Znajdź wyniki, które zawierają...


Data utworzenia

  • Od tej daty

    Do tej daty


Ostatnia aktualizacja

  • Od tej daty

    Do tej daty


Filtruj po ilości...

Dołączył

  • Od tej daty

    Do tej daty


Grupa podstawowa


Adres URL


Skype


ICQ


Jabber


MSN


AIM


Yahoo


Lokalizacja


Zainteresowania

Znaleziono 14 wyników

  1. Bobry, które Europejczycy przez setki lat bezwzględnie tępili, doprowadzając niemal do zagłady gatunku, odgrywają ważną rolę w małej retencji. Nie tylko zatrzymują wodę, regulując jej poziom w glebie, co jest niezwykle ważne w czasie suszy. Zmieniony przez bobry krajobraz zapobiega powodziom, łagodzi ich skutki i oczyszcza wodę. Bardzo dobrze widać to w Wielkiej Brytanii, gdzie niedawno - po całkowitym wytępieniu - zaczęto reintrodukować bobry, więc naukowcy mają od kilkunastu lat świetną okazję, by porównywać ten sam ekosystem sprzed i po wprowadzeniu doń bobrów. Bobry na krawędzi zagłady Jeszcze 10 000 lat temu bobry żyły w większości Europy i północnej Azji. Zamieszkiwały m.in. Iran, Irak, Turcję, Syrię, Włochy czy Hiszpanię. Obecnie w krajach tych nie występują lub też żyją tam nieliczne osobniki, które reintrodukowano w ostatnich latach. W 1188 roku kronikarz Gerald z Walii (Giraldus Cambrensis) pozostawił ostatnie historyczne zapiski dotyczące bobrów zamieszkujących ten region Wysp Brytyjskich. W tym samym czasie bobry niemal znikają z Anglii. Ostatnie doniesienia o bobrach mieszkających w Szkocji pochodzą z XVI wieku. Jednak jeszcze w 1789 roku płacono za głowy bobrów w Yorkshire. To oznacza, że prawdopodobnie do II połowy XVIII wieku na Wyspach mogły jeszcze przetrwać jakieś szczątkowe populacje. Nie lepiej było na kontynencie. Na początku XX wieku w całej Eurazji pozostało 8 populacji liczących około 1200 osobników. W latach 20. XX wieku pierwszą reintrodukcję bobrów przeprowadziła Szwecja. Za nią podążyły inne kraje. Na Wyspy Brytyjskie bobry reintrodukowano dopiero w 2009 roku. Wtedy w zachodniej Szkocji wypuszczono 15 tych zwierząt. Trzy lata później okazało się, że w Anglii żyją bobry o nieznanym pochodzeniu. Prawdopodobnie zostały przez kogoś wypuszczone bez informowania władz. Gdy w 2014 upubliczniono materiał wideo, na którym było widać, że bobry mają młode, rząd chciał je usunąć z rzeki, na której zostały zauważone. Sprzeciwiła się temu opinia publiczna i liczne organizacje. W ten sposób rozpoczął się pierwszy w Anglii projekt obserwacji i reintrodukcji bobrów, które nie żyły na ogrodzonych terenach, a mogły swobodnie się przemieszczać. W tym czasie opublikowano raport z reintrodukcji bobrów w Szkocji. W 2016 roku, opierając się na wnioskach z raportu, rząd Szkocji zdecydował, że populacja nie tylko pozostanie, ale będzie mogła swobodnie się rozprzestrzeniać. Korzyści z obecności bobrów stały się tak oczywiste, że w 2019 roku szkocką populację wpisano na listę gatunków chronionych, a w roku 2021 rozpoczęto projekt reintrodukcji bobrów na inne tereny Szkocji. W 2022 roku ochroną objęto też angielską populację bobrów. Okazja do badań Reintrodukcja bobrów stała się dla naukowców niezwykłą okazją, by porównać te same obszary sprzed obecności bobrów oraz po ich wprowadzeniu. Jednym z miejsc, gdzie prowadzono badania znajdowało się w Devon. W 2011 roku w pewnej niewielkiej dolinie rzecznej 3-hektarowy obszar ogrodzono płotem elektrycznym - by bobry się poza niego nie przedostały - i wpuszczono tam parę zwierząt. Bardzo szybko płynąca tam rzeczka została przez zwierzęta zamieniona w mokradło o dużej bioróżnorodności. Wystarczyło zaledwie 6 lat by krajobraz wrócił do stanu sprzed zamiany doliny na pastwiska. Bobry, wycinając wierzby, zrobiły miejsce dla innych roślin. Utworzyły nasłonecznione mokradła, a to przyciągnęło zwierzęta. Przed reintrodukcją bobrów naukowcy naliczyli na tym terenie zaledwie 10 miejsc, w których żaby złożyły skrzek. W 2017 roku było ich już 681. W 2011 w miejscowych wodach żyło 8 gatunków chrząszczy wodnych, w roku 2015 zidentyfikowano 26 gatunków. W dolinie pojawiły się dawno niewidziane czaple, zimorodki, mopki, czarnogłówki. Liczba gatunków roślin wzrosła o niemal 50%. Jednak tym, co najbardziej zaskoczyło naukowców, był wpływ bobrów na stosunki wodne i jakość wody. Bobry nie tylko podniosły poziom wody gruntowej. Badania jakości wody powyżej i poniżej rozlewisk utworzonych przez bobry wykazały, że z bobrzych mokradeł woda wypływa czystsza, niż do nich wpływa. A okoliczni mieszkańcy, w tym właściciel pól, na których terenie prowadzono eksperyment, zauważyli jeszcze coś. Przed reintrodukcją bobrów po każdych ulewnych deszczach lokalne drogi były zalewane przez spływającą wodę. Od kiedy pojawiły się bobry, problemu nie ma. Drogi nie są już zalewane, a to, co mieszkańcy widzieli na własne oczy, potwierdziły badania uczonych z University of Exeter. Te dwa bobry mieszkające na ogrodzonym terenie bardzo szybko zbudowały 13 tam, w których w sumie zatrzymały 1000 metrów sześciennych wody. Dzięki pracy zwierząt przepływ wody w szczycie zmniejszył się średnio o 30 procent, a bobrze konstrukcje spowodowały, że podczas intensywnych opadów czas pomiędzy szczytem opadu, a szczytem fali powodziowej wydłużył się o 30%. Gdy zaś naukowcy zbadali jakość wody, stwierdzili, że wypływająca z mokradeł woda jest w znaczniej mierze oczyszczona. Było w niej mniej osadów, a poziom poziom związków azotu i fosforu w wodzie wypływającej jest około 3-krotnie mniejszy, niż w wodzie wpływającej. Utworzone przez bobry mokradła nie tylko spowalniają przepływającą przez nie wodę – zmniejszając w ten sposób falę powodziową – ale ją też oczyszczają, co powoduje mniej problemów miejscach, gdzie woda ta spływa. Nie tylko Wielka Brytania Badania w Wielkiej Brytanii znajdują potwierdzenie w wielu innych pracach naukowych, których autorzy podkreślają, że działalność bobrów zatrzymuje wodę w terenie i znacząco podnosi jej poziom tam, gdzie bobrów wcześniej nie było, co ma olbrzymie znaczenie w czasie suszy. Zmiany krajobrazu spowodowane przez bobry spowalniają przepływ wody. Spowolnienie to jest mniej wyraźne tam, gdzie jest wilgotno, a bardziej wyraźne tam, gdzie jest sucho. W końcu zaś, rozlewiska oczyszczają wodę, co ma szczególnie duże znacznie na terenach rolniczych. Ponadto na terenach zamieszkanych przez bobry dochodzi do znacznego zmniejszenia prędkości przepływającej wody, dzięki temu zostaje ona oczyszczona z osadów, co ma szczególnie duże znaczenie przy gwałtownych opadach. Bobry, poprzez swoją działalność, przywracają połączenia cieków wodnych z ich naturalnymi terenami zalewowymi, tworzą niewielkie mokradła, przez które woda płynie wolniej niż w łożyskach rzek i ma czas wsiąknąć w glebę, zwiększając poziom wód gruntowych i podziemnych, zapobiegając w ten sposób suszy. Oczywiście bobry nie ochronią dużych miast przed powodziami. Jednak mogą ochronić niewielkie wsie czy miasteczka, w przypadku których niewielkie nawet spowolnienie tempa przyboru wody i prędkości jej przepływu może mieć olbrzymie znaczenie. A skumulowany wpływ bobrów na wiele strumieni i niewielkich rzek, których wody w końcu trafiają do dużej rzeki płynącej przez wielkie miasto, będzie pozytywne odczuwalny także w większych metropoliach. Bobry mogą w wielu miejscach wykonać za nas zadania z zakresu małej retencji wodnej. I co więcej, prace warte wiele milionów złotych kilka bobrzych rodzin wykona zupełnie za darmo. Więcej o wpływie bobrów m.in. na przepływ wody w czasie wezbrań można przeczytać w Science of The Total Environment i Hydrological Processes oraz w umieszczonych tam odnośnikach. « powrót do artykułu
  2. Naukowcy z organizacji Climate Central w Princeton ostrzegają na łamach Nature, że przed rokiem 2050 tereny zamieszkane przez 300 milionów osób będą doświadczały corocznych powodzi, a do końca wieku obszary zamieszane przez 200 milionów osób na stałe znajdą się poniżej linii wysokiego przyboru wody. Swoje wnioski uczeni wyciągnęli na podstawie nowych danych dotyczących wysokości wybrzeży nad poziomem morza. Nie od dzisiaj wiemy, że w skutek globalnego ocieplenia rośnie poziom oceanów. Szacunki mówią, że – w zależności od rozwoju sytuacji – w XXI wieku globalny poziom oceanów wzrośnie od 0,6 do ponad 2 metrów, a może jeszcze więcej. Wszystko będzie zależało od stabilności pokryw lodowych Arktyki i Antarktyki oraz poziomu emisji gazów cieplarnianych. Wiadomo też, że w związku z tym wzrostem zagrożone będą wybrzeża i mieszkający na nich ludzie. Naukowcy od dawna szacują ryzyko powodzi związanych z podnoszeniem się poziomu oceanu. Do jego wyliczenia potrzebne są m.in. dotyczące wysokości danego obszaru nad poziomem morza. Problem jednak w tym, że, poza danymi z USA, Australii i części Europy, informacje takie są albo niedostępne, albo ich zdobycie jest niezwykle kosztowne. To zaś znacząco  ogranicza możliwości rzetelnej oceny sytuacji. Dokładne pomiary wysokości dużych obszarów nad poziomem morza są kosztowne i skomplikowane. W niektórych krajach, jak USA, badania takie prowadzi się za pomocą technologii lidar. To bardzo pracochłonna i kosztowna metoda. Wymaga bowiem, by nad badanym terenem latał samolot, śmigłowiec lub dron, wyposażony w odpowiednie urządzenia laserowe. Stany Zjednoczone mogą sobie pozwolić na przeprowadzenie tego typu badań nad olbrzymimi obszarami Jednak w większości przypadków naukowcy muszą polegać na danych pochodzących z prowadzonego przez NASA projektu Shuttle Radar Topography Mission (SRTM), która mierzy wysokości za pomocą satelity. Dane SRTM są publicznie dostępne, jednak są mniej dokładne niż dane z lidar. SRTM mierzy bowiem wysokość samego gruntu oraz obiektów wystających ponad grunt. Dane takie są więc zawyżone, szczególnie na obszarach gęsto zurbanizowanych i zalesionych. Wiadomo na przykład, że dla nisko położonych części wybrzeży Australii SRTM zawyża pomiary aż o 2,5 metra. Wydaje się, że średni pomiar za pomocą SRTM odbiega od rzeczywistości o około 2 metry. W przypadku wybrzeży te 2 metry czynią olbrzymią różnicę. Naukowcy z Climate Central stworzyli cyfrowy model CoastalDEM, który jest znacząco bardziej dokładny niż SRTM, szczególnie w odniesieniu do gęsto zaludnionych obszarów. Wykorzystali przy tym ponad 51 milionów punktów danych. Okazało się, że na gęsto zaludnionych obszarach USA, gdzie zagęszczenie ludności sięga 20 000 osób na km2 – tak jest w częściach Bostonu, Miami czy Nowego Jorku – SRMT przeszacowuje wysokość nad poziomem morza średnio o 4,7 metra, podczas gdy CoastalDEM zmniejsza ten błąd do około 10 centymetrów. Po połączeniu CoastalDEM z modelami dotyczącymi wzrostu poziomu oceanów oraz modelami powodzi na wybrzeżach okazało się, że znacznie większe obszary niż dotychczas sądzono będą narażone na powodzie związane z rosnącym poziomem wód. Przy założeniu umiarkowanego ograniczenia emisji gazów cieplarnianych przewidywania oparte na modelu SRTM pokazują, że w roku 2050 na coroczne powodzie narażonych będzie 79 milionów mieszkańców wybrzeży. Takie same założenia przy wykorzystaniu modelu CoastalDEM zwiększają liczbę narażonych do 300 milionów. Wzrost poziomu oceanów dotknie przede wszystkim mieszkańców Azji. I tak w Chinach, wedle wyliczeń przy uwzględnieniu danych z CoastalDEM, corocznych powodzi na wybrzeżach mogą spodziewać się 93 miliony osób (29 milionów wg SRTM), w Bangladeszu będą to 42 miliony (SRTM: 5 milionów), w Indiach to 36 milionów (SRTM: 5 milionów). Na powodzie powinno też przygotować się 31 milionów mieszkańców Wietnamu (SRTM: 9 milionów), 23 miliony obywateli Indonezji (SRTM: 5 milionów) oraz 12 milionów zamieszkujących Tajlandię (SRTM: 1 milion). W tych sześciu krajach mieszka 75% osób, które będą narażone na coroczne powodzie spowodowane wzrostem poziomu oceanów. Naukowcy podkreślają, że w swoich badaniach brali pod uwagę zagrożenie powodzią związane z wysokością danego obszaru nad poziomem morza. Nie uwzględniali istniejących i przyszłych działań władz, mających na celu zabezpieczenie zalewanych terenów. Jako, że poziom oceanów będzie rósł również po roku 2050 uczeni wykonali modelowanie do roku 2100. Z CoastalDEM wynika, że wówczas obszary zamieszkane przez 200 milionów osób mogą na stałe znaleźć się pod wodą. I znowu najbardziej zagrożone będą kraje Azji. W Chinach, Bangladeszu, Indiach, Wietnamie, Indonezji i Tajlandii mieszka 151 milionów ludzi (tylko w Chinach są to 43 miliony), których domy mogą zostać na stałe zatopione. Podobny los może spotkać wielu mieszkańców innych krajów, od Nigerii i Egiptu, poprzez Wielką Brytanię po Brazylię. W tym też czasie doroczne powodzie będą groziły kolejnym 360 milionom osób, co oznacza, że do końca wieku 560 milionów mieszkańców wybrzeży będzie żyło w ciągłym zagrożeniu. I to przy założeniu ograniczonej redukcji emisji. Jeśli zaś emisja będzie wyższa, niż założono, zagrożone będą obszary zamieszkane przez 640 milionów osób. Skutki gospodarcze takiego rozwoju sytuacji będą trudne do przewidzenia. Dość wspomnieć, że w ostatnich dekadach przybrzeżne prowincje Chin przyciągnęły miliony emigrantów z wnętrza kraju. Podnoszący się poziom oceanów zagrozi globalnym centrom gospodarczym w prowincjach Guangdong czy Jiangsu. Autorzy badań wymienili ich słabości. Przyznają, że model CoastalDEM jest mniej dokładny niż lidar i zawyża średnią wysokość nad poziomem morza. Ponadto w swoich wyliczeniach wykorzystali dane populacji pochodząc e bazy 2010 LandScan. W ciągu ostatnich lat populacja ludności znacznie wzrosła. Ponadto wciąż nieznany jest wpływ Arktyki i Antarktyki na przyszły wzrost poziomu oceanów. W ostatnim czasie pojawiły się badania sugerujące, że szczególnie lody Antarktyki mogą być mniej stabilne niż sądzono. W analizach wykorzystano ponadto model RCP4.5, który zakłada, że na globalną skalę zostanie wdrożone porozumienie paryskie. Badania nie uwzględniają też infrastruktury chroniącej przed powodziami. Warto jednak wspomnieć, że taka infrastruktura jest kosztowna, wymaga znacznych wysiłków na jej utrzymanie i nawet w USA w 2013 roku oceniano, że jedynie 8% tego typu infrastruktury znajduje się w akceptowalnym stanie. W sieci dostępna jest też interaktywna mapa, na której można sprawdzić przyszłe ryzyko powodzi. « powrót do artykułu
  3. Jedna z pięciu największych znanych w historii świata megapowodzi zdarzyła się w rejonie Suwałk kilkanaście tysięcy lat temu. Do dziś widać jej skutki. Przełomowe odkrycie naukowców z UMK zmienia myślenie o krajobrazie Europy Środkowej i wyjaśnia m.in. genezę jeziora Hańcza. 15-17 tysięcy lat temu, w okresie zlodowacenia, przez rejon dzisiejszych Suwałk przeszła jedna z pięciu największych znanych powodzi w historii Ziemi. Źródłem tej wody był topniejący lądolód. Powódź ta niosła ze sobą 2 mln metrów sześciennych wody na sekundę. To 10 razy więcej, niż średni przepływ rzeki Amazonki albo 2 tysiące razy więcej wody, niż uchodzi średnio z Wisły do Bałtyku. Taka powódź trwała prawdopodobnie tylko kilkanaście dni, ale jej skutki widoczne są aż do dziś w krajobrazie Europy Centralnej - w tym północno-wschodniej części Polski. To, że taka powódź zdarzyła się w plejstocenie, ogłosili właśnie światu badacze z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu na łamach czasopisma Earth-Science Reviews. Dzięki temu możemy zupełnie inaczej spojrzeć na niektóre struktury geologiczne w krajobrazie Europy Środkowej. Te badania rzucają nowe światło na to, jak powstał system pradolin w Polsce - mówi PAP dr hab. Piotr Weckwerth, prof. UMK, pierwszy autor publikacji. Jak dodaje, badania wyjaśniają też m.in. genezę powstania Hańczy - najgłębszego polskiego jeziora. Kilkanaście tysięcy lat temu z rejonu dzisiejszej Polski ustępował lądolód skandynawski. Ilość lodu, którą gromadził, była niewyobrażalna: w centralnej jego części grubość lodu wynosiła 2-3 km, a przy krawędzi miąższość lodu sięgała około 250-300 metrów. Można przyjąć, że lód okrywał wtedy rozległe rejony Polski na północ od Poznania, Szczytna czy Suwałk. Kiedy taki lądolód się topił, czasem pod lodem lub na jego powierzchni powstawały jeziora, w których przez długi czas gromadziła się woda. Do powodzi w rejonie dzisiejszych Suwałk doszło prawdopodobnie wtedy, kiedy dno jednego z takich gigantycznych jezior na lodowcu się rozszczelniło. Woda zaczęła z niego uchodzić z gigantyczną prędkością. Jezioro takie mogło mieć ok. 30 km średnicy – mówi prof. Piotr Weckwerth. Miejscem, w którym woda spadała z powierzchni lądolodu w kierunku jego podłoża i dalej na przedpole, według ustaleń naukowców z UMK, było m.in. jezioro Hańcza - najgłębsze jezioro w naszej części Europy. Tam widać ślady silnej erozji pod lodem wywołanej przez wodę, która z wielką siłą rozcinała podłoże i wyrzucała materiał na zewnątrz czoła lądolodu - opowiada inny autor pracy, prof. Wojciech Wysota. W czasie powodzi teren zalała woda o głębokości ponad 20 metrów, która płynęła z prędkością ponad 55 km na godzinę. Woda ta podążała systemem pradolin na południowy zachód - najpierw w kierunku dzisiejszej Biebrzy, Narwi, a dalej - w stronę obecnych Niemiec, Morza Północnego, kanału La Manche, aż do Zatoki Biskajskiej – tłumaczą naukowcy. (Morze Północne i Kanał La Manche wówczas nie były ukryte pod wodą, a stanowiły ląd). ZMARSZCZKI PRZED CZOŁEM LĄDOLODU Tę gigantyczną powódź sprzed kilkunastu tysięcy lat udało się odkryć przypadkiem. Przeglądałem Geoportal, gdzie prezentowany jest m.in. lidarowy obraz rzeźby terenu. Szczególną moją uwagę zwrócił rejon Suwałk. Nagle coś zrozumiałem: zobaczyłem formy, które przypominały coś znajomego - opowiada prof. Wysota. Jak tłumaczy, na dnie rzeki powstają nieraz - np. w piasku - charakterystyczne kilkucentymetrowe zmarszczki - tzw. ripelmarki. Kiedy oglądał obraz lidarowy okolic na południe jeziora Wigry, dostrzegł w rzeźbie terenu podobne kształty, tylko znacznie, znacznie większe: każda taka zmarszczka miała do 8 metrów wysokości. A to znaczyło, że kiedyś płynęło tędy mnóstwo wody. Prof. Wysota wiedział, jak w świetle najnowszych badań wyjaśnić istnienie takich ogromnych riplemarków: podobne formy obserwowano w stanie Waszyngton w USA czy na Ałtaju. Tam dokładnie opisano je i wykazano, że powstały one w wyniku wielkich lodowcowych powodzi. A to oznaczało, że z podobną powodzią mieliśmy do czynienia również w naszej części Europy. Dzięki analizie parametrów tych zmarszczek naukowcy mogli ustalić, jak wiele wody musiało tamtędy płynąć i jak przebiegała w tamtym rejonie powódź. Puzzle zaczęły się składać w całość. Dr hab. Piotr Weckwerth opowiada, że dotychczas tajemnicą było pochodzenie systemu pradolin Warszawsko-Berlińskiej i Toruńsko-Eberswaldzkiej - równoleżnikowych obniżeń terenu w Polsce i Niemczech. System pradolin musiał powstać w wyniku przepływu wielkich ilości wody. Nikt jednak nie wiedział, skąd ona miałaby pochodzić. My dostarczyliśmy dowodów, że były to potężne i katastrofalne powodzie lodowcowe, którymi płynęła woda zgromadzona w jeziorach na powierzchni lądolodu. One dawały mnóstwo wody, która kształtowała sieć dolin i pradolin - opowiada. Jak dodaje, istnieją dowody na to, że takie powodzie, których źródłem był lądolód, odnawiały się i dochodziło do nich cyklicznie, także w innych obszarach północnej Polski. W ramach grantu z NCN OPUS 16 dr hab. Piotr Weckwerth wraz z zespołem prowadzić będzie bardziej szczegółowe badania dotyczące występowania takich lodowcowych powodzi w plejstocenie. « powrót do artykułu
  4. Francuscy inżynierowie wiercą dren o średnicy 22 cm, za pomocą którego zostanie odpompowana woda spod lodowca Tete-Rousse na górze Mont Blanc. Szacuje się, że w ukrytym jeziorze znajduje się ok. 65 tys. metrów sześciennych wody. Trzeba ją odprowadzić, by zapobiec powodzi w pobliskiej dolinie Saint-Gervais. Na zbiornik natrafiono podczas przeprowadzanej w zeszłym miesiącu rutynowej kontroli. Do powodzi w dolinie Saint-Gervais w Wysokiej Sabaudii, którą uważa się za raj dla miłośników pięknych krajobrazów i narciarzy, doszło już w 1892 roku. Zginęło wtedy 175 osób. Ponieważ obecnie malownicze okolice są chętnie odwiedzane przez turystów, a w dodatku mieszka tu ok. 3000 osób, zagrożenie należy traktować poważnie. W niedostępnym dla oczu jeziorze jest tyle wody, że dolina zginęłaby w odmętach w ciągu zaledwie 15 minut. Ucierpiałoby na tym 900 rodzin. Nic więc dziwnego, że już w lipcu na miejscu zainstalowano system alarmowy. Nicolas Karr z Biura Lasów Państwowych wyjaśnia, że operacja jest trudna, a zarazem delikatna. By dotrzeć do zbiornika, eksperci muszą się najpierw przedostać przez lód o grubości 40-50 m. Wszystko odbywa się na wysokości 3200 m n.p.m. Nie ma dróg, a do rejonu robót można dotrzeć wyłącznie helikopterem. Co więcej, często schodzą tu lawiny. Inżynierowie powinni skończyć przed połową października, ponieważ nie ma pewności, czy później pogoda dopisze. Nie wiadomo, czemu doszło do utworzenia ukrytego zbiornika. Być może wszystkiemu winne są podwyższone temperatury, niewykluczone jednak, że stało się dokładnie na odwrót i wyjątkowo chłodny okres wiosną czy wczesnym latem doprowadził do zablokowania naturalnych dróg odpływu. Ekipa zamierza usunąć z kieszeni 1/3 wody. Nikt nie wie, co się wtedy stanie, dlatego miejscowych wtajemniczono ostatnio w plany ewakuacyjne.
  5. Powinniśmy przyzwyczaić się, że katastrofy naturalne, które obecnie nazywamy „powodzią stulecia“ czy „huraganem stulecia“, będziemy w przyszłości nazywali „katastrofami dekady“. Badania przeprowadzone przez uczonych z MIT-u i Princeton University wskazują, że wraz ze zmieniającym się klimatem będziemy coraz częściej doświadczali wielkich klęsk żywiołowych. Ich zdaniem potężne burze będą zdarzały się co 3-20 lat. Naukowcy przeprowadzili dziesiątki tysięcy symulacji burz odbywających się w różnych warunkach klimatycznych i odkryli, że wywoływane przez nie powodzie, które obecnie uznalibyśmy za „powódź 500-lecia“ będą zdarzały się co 25-240 lat. Ning Lin z MIT-u mówi, że znajomość częstotliwości wielkich klęsk żywiołowych pozwoli np. planować budowę wałów przeciwpowodziowych. Naukowcy wykorzystali cztery modele klimatyczne i przeprowadzili symulacji 45 000 burz mających miejsce w promieniu 200 kilometrów od południowego krańca Manhattanu. Każdy z modeli klimatycznych był testowany w dwóch scenariuszach. Pierwszym był „klimat obecny“, czyli uśrednione dane za lata 1981-2000 oraz „przyszły klimat“, czyli przewidywania dotyczące klimatu z lat 2081-2100. Mimo niewielkich różnic w wynikach uzyskanych za pomocą różnych modeli, generalna tendencja jest wyraźna - liczba gwałtownych zjawisk klimatycznych będzie rosła. Obecnie za „burzę stulecia“ uznaje się taką, w wyniku której poziom oceanu u wybrzeży Nowego Jorku wzrasta średnio o około 2 metry. Z kolei „burzą 500-lecia“ ma być taka, która podniesie poziom wód oceanicznych o ponad 3 metry. Podczas obu tego typu zjawisk woda zalałaby Nowy Jork, który jest chroniony wałami o wysokości 1,5 metra. Najwyższy wzrost poziomu wód wyniósł dotychczas 3,2 metra i przydarzył się w 1821 roku - mówi Lin. To odpowiada dzisiejszemu pojmowaniu „powodzi 500-lecia“. Tymczasem, jak widzimy z przeprowadzonych symulacji, taka powódź może powtórzyć się w niedługim czasie. Przewidywania tego typu są też o tyle ważne, że przed klęskami można się bronić. Większość budynków planowana jest na 60-120 lat, zatem możliwe jest takie planowanie miast, by były one gotowe na nadejście wielkich klęsk żywiołowych.
  6. Producenci dysków twardych, Seagate i Western Digital, zapowiadają, że w pierwszym kwartale przyszłego roku zaczną uzupełniać braki rynkowe spowodowane zalaniem fabryk przez powodzie w Tajlandii. Obecna produkcja HDD wynosi 110-120 milionów sztuk kwartalnie. Pomiędzy styczniem a końcem marca na rynek ma zaś trafić około 140 milionów dysków twardych. Kwartalny popyt na tego typu urządzenia wynosi obecnie około 170 milionów sztuk. Oświadczenie największych producentów dysków twardych oznacza, że są oni w stanie przywrócić produkcję szybciej niż sądzono. Także japoński producent silników do dysków twardych, Nidec, stara się jak najszybciej przywrócić produkcje. Firma informuje, że już teraz osiągnęła poziom 80% produkcji sprzed powodzi.
  7. Producenci dysków twardych, Seagate i Western Digital, zapowiadają, że w pierwszym kwartale przyszłego roku zaczną uzupełniać braki rynkowe spowodowane zalaniem fabryk przez powodzie w Tajlandii. Obecna produkcja HDD wynosi 110-120 milionów sztuk kwartalnie. Pomiędzy styczniem a końcem marca na rynek ma zaś trafić około 140 milionów dysków twardych. Kwartalny popyt na tego typu urządzenia wynosi obecnie około 170 milionów sztuk. Oświadczenie największych producentów dysków twardych oznacza, że są oni w stanie przywrócić produkcję szybciej niż sądzono. Także japoński producent silników do dysków twardych, Nidec, stara się jak najszybciej przywrócić produkcje. Firma informuje, że już teraz osiągnęła poziom 80% produkcji sprzed powodzi.
  8. Acer jest pierwszym producentem komputerów, który poinformował o wzroście cen sprzętu. To wynik powodzi w Tajlandii, które wywołały poważne perturbacje na rynku dysków twardych. Same dyski zdrożały już o 20%. Informacja o podniesieniu cen komputerów pojawiła się dzień po tym, gdy przedstawiciele Acera stwierdzili, że nie są pewni ciągłości dostaw HDD. „Widzimy, że ceny dysków rosną, zatem podnieśliśmy ceny swoich produktów, by odpowiedzieć na wzrastające koszty" - stwierdził prezes Acera, Jim Wong. Powodzie w Tajlandii dotknęły przede wszystkim WD, ale ucierpiały też Toshiba i Seagate.
  9. W ciągu najbliższych kilku tygodni możemy doświadczyć wzrostu cen dysków twardych. Wszystkiemu winne są powodzie, które nawiedziły Tajlandię. Wpłynęły one negatywnie na produkcję firm Western Digital, Seagate, Hitachi i Toshiba. Fabryki doświadczyły przerw w dostawach prądu, a woda poważnie zakłóciła cały transport. Co gorsza w Tajlandii swoje fabryki mają też producenci podzespołów dla HDD, tacy jak Nidec, Min Aik Technology czy Cal-Comp. W związku z powstałą sytuacją sprzedawcy dysków na gwałt uzupełniają zapasy, by uniknąć możliwych niedoborów w IV kwartale bieżącego roku. Powódź zalała cały park technologiczny Rojana, w którym umiejscowionych jest wiele firm działających na rynku HDD. Wszystkie zalane fabryki zostały zamknięte, a te, których powódź nie dotknęła bezpośrednio mają problemy z dostawami prądu i transportem. Specjaliści mówią, że na powrót sytuacji do normy będziemy musieli poczekać co najmniej sześć tygodni.
  10. Profesor Andreas Vött z Uniwersytetu w Moguncji uważa, że starożytnej Olimpii, której odkopywanie rozpoczęto w XIX wieku, nie przykryły osady rzeczne, ale osady naniesione przez... tsunami. W starożytności Olimpia była najważniejszym miejscem kultu Zeusa. To tutaj znajdował się święty gaj Altis i tutaj rozgrywano Igrzyska Olimpijskie. Najważniejszą zaś świątynią Olipii była pochodząca z V wieku p.n.e świątynia Zeusa, wewnątrz której stał jeden z siedmiu cudów świata - posąg Zeusa autorstwa Fidiasza. W III wieku naszej ery Olimpię nawiedziła seria trzęsień ziemi, które w dużym stopniu zniszczyły miasto. Później, w obliczu najazdów barbarzyńców zaczęto otaczać je murami, a materiał na nie pozyskiwano ze starożytnych budowli. W roku 380 n.e. cesarz Teodozjusz I Wielki, ostatni władca, który rządził całym Cesarstwem Rzymskim, zabronił organizowania zawodów sportowych w Olimpii. Ponownego odkrycia miasta dokonał w 1766 roku brytyjski antykwariusz Richard Chandler, a w roku 1828 prace wykopaliskowe rozpoczęła francuska ekspedycja. Olimpia była przykryta w niektórych miejscach nawet 8-metrową warstwą osadów. Dotychczas sądzono, że zostały one naniesione przez rzekę. Teraz niemiecki naukowiec twierdzi, ze przyniosły je wielokrotne fale tsunami. Vött wraz ze swoim zespołem badają tsunami, które wydarzyły się na Morzu Śródziemnym w ciągu ostatnich 11 tysięcy lat. Jego zdaniem badania geomorfologiczne oraz sedymentologiczne dowodzą, że osady pokrywające Olimpię zostały naniesione przez tsunami. Ani skład ani grubość osadów z Olimpii nie pasują do potencjału hydraulicznego rzeki Kladeos i składu geomorfologicznego doliny, w której znajduje się miasto. Jest wysoce nieprawdopodobne, by osady zostały naniesione przez tę rzeczkę - mówi uczony. Dotychczas sądzono, że dzieła zniszczenia w Olimpii dokonało trzęsienie ziemi z 551 roku n.e., a ruiny przykryły osady naniesione przez Kladeos. Nie potrafiono jednak wytłumaczyć, jak niewielka rzeka mogła przykryć Olimpię wieloma metrami osadów, a następnie wryć się 10-12 metrów wgłąb gruntu poniżej poziomu, na którym musiałaby płynąć w starożytności. Teraz okazuje się,że nie trzeba wyjaśniać tej tajemnicy, gdyż jej nie ma. Szczegółowe badania wykazały, że miasto było wielokrotnie zalewane katastrofalnymi powodziami, a resztki skorupiaków, mięczaków i obfitość otwornic w osadach wskazują, że Olimpię zalewała woda morska. Musiała ona wdzierać się z wielką siłą i prędkością, gdyż miasto położone jest na wysokości 33 metrów nad poziomem morza. Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem powodzi jest zatem fala tsunami. Wcześniej Olimpia nie znajdowała się w odległości 22 kilometrów od morza, jak ma to miejsce obecnie. Wówczas linia brzegowa znajdowała się osiem lub więcej kilometrów bliżej - mówi Vött. Sądzi on, że woda szybko wdzierała się do doliny, ale powoli się z niej wycofywała, gdyż była blokowana przez kolejne nadciągające fale oraz pozostawiane osady. Analizy wskazują, że takie wydarzenia miały miejsce kilkukrotnie w ciągu ostatnich 7000 lat, a jedno z ostatnich tsunami ostatecznie zniszczyło i pogrzebało Olipię w VI wieku n.e. Teorię o tsunami potwierdzają też osady na wzgórzach położonych powyżej Olimpii. Są one bardzo podobne do osadów z miasta. Ponadto, jak zauważa Vott, gdyby miasto zostało zniszczone przez trzęsienie ziemi, to szczątki kolumn Świątyni Zeusa tworzyłyby rumowiska, leżąc jedne na drugich. Tymczasem są one porozrzucane, co może wskazywać, że unosiły się w materiale osadowym.
  11. Po intensywnych deszczach monsunowych na przełomie lipca i sierpnia 2010 roku Pakistan nawiedziła ogromna powódź. W prowincji Sindh na drzewach schroniły się miliony pająków. Osnute całunem pajęczyny drzewa powoli umierają, ale gromady drapieżników wyłapują mnożące się w wilgoci komary, chroniąc ludzi przed malarią. Woda sięgnęła bardzo wysoko i schodzi powoli (The New York Times pisał, że ubiegłoroczna powódź była najgorsza od 80 lat), dlatego pająki musiały zostać w swoich azylach na dłużej. Mieszkańcy mówią, że nigdy nie widzieli na drzewach takich kokonów, ale wcale na nie nie narzekają, bo mimo stojącej wody po komarach ani widu, ani słychu, a przynajmniej jest ich mniej niż można by się w takich warunkach spodziewać. Wyglądający nieco księżycowo krajobraz można podziwiać na wykonanych pół roku po powodzi zdjęciach Russella Watkinsa z brytyjskiego Departamentu Rozwoju Międzynarodowego (Departament of International Development).
  12. Powodowana przez człowieka emisja gazów cieplarnianych wpłynęła na prawdopodobieństwo wystąpienia powodzi w Walii i Angli. Prawdopodobieństwo wystąpienia takich powodzi, jakie miały tam miejsce jesienią 2000 roku jest obecnie co najmniej dwukrotnie większe - mówi fizyk Pardeep Pall ze Szwajcarskiego Federalnego Instututu Technologii w Zurychu (ETH Zurich). Pall był szefem zespołu badawczego, który w Nature opublikował artykuł nt. wpływu sztucznej emisji gazów cieplarnianych na pojawienie się powodzi. Nie ma wątpliwości, że liczba przypadków powodzi jest większa. Donoszą o tym statystyki prowadzone przez Czerwony Krzyż i Czerwony Półksiężyc, a wielka firma ubezpieczeniowa Munich Re informuje, że od roku 1980 liczba katastrofalnych powodzi zwiększyła się trzykrotnie. Przyczyną może być rosnąca koncentracja gazów cieplarnianych w atmosferze. Cieplejsze powietrze jest w stanie przyjąć więcej pary wodnej, która sama jest gazem cieplarnianym, co tylko pogarsza sytuację. A wilgoć zawarta w powietrzu musi w końcu trafić na ziemię. Na każdy 1 stopień Celsjusza przypada zwiększenie o 7% ilości pary wodnej w dolnych warstwach atmosfery. Nasze badania wykazały, że liczba najbardziej intensywnych opadów deszczu [definiowanych jako opad 100 mm w ciągu 24 godzin - red.] wzrosła o rząd wielkości. To oznacza, że rzadkie niegdyś katastrofalne opady są obecnie mniej rzadkie - mówi Francis Zwiers z University of Victoria w Kolumbii Brytyjskiej. Naukowcy przeanalizowali dane z ponad 6000 stacji pogodowych na półkuli północnej. Badali informacje pod kątem poziomu opadów w latach 1951-1999. Informacje te porównali z modelami klimatycznymi i odkryli, że zmian nie można wyjaśnić przyczynami naturalnymi, co sugeruje, że stoi za nimi działalność człowieka. Istnieją charakterystyczne wzorce zmian opadów w odpowiedzi na zjawiska naturalne, takie jak np. El Nino. Ale tutaj widzimy inne zmiany - mówi Zwiers. Co gorsza, są one większe, niż przewidziane modelami klimatycznymi. Naukowcy nie próbują jednak nawet odpowiadać na pytanie, za które konkretnie opady odpowiada człowiek. Stwierdzenie czy np. ubiegłoroczne powodzie w Polsce były spowodowane sztuczną emisją gazów cieplarnianych wymagałoby bowiem przeprowadzenia wielu tysięcy symulacji komputerowych i dopiero to pozwoliłoby na wskazanie ewentualnej winy człowieka.
  13. Podczas pierwszych 500 lat n.e. przedstawiciele kultury Nazca radzili sobie doskonale, tworząc świetnie prosperujące społeczeństwo. Co doprowadziło więc do wojny o surowce i upadku? Niektórzy naukowcy obwiniali za to silny El Niño, który nawiedził rejon mniej więcej w tym właśnie czasie, lecz ekipa doktora Davida Beresforda-Jonesa z University of Cambridge twierdzi, że Nazca "wyeliminowali się" sami, przez lata wycinając lasy pod uprawy. Archeolodzy zebrali pozostałości roślinne z doliny rzeki Ica i w ten sposób zdobyli dowody, że przez pokolenia tubylcy karczowali lasy pod pola. Badanie pyłków, przeprowadzone przez współpracującego z Brytyjczykami Alexa Chepstowa-Lusty'ego z Francuskiego Instytutu Badań Andyjskich w Limie, wykazało, że jadłoszyn huarango (Prosopis limensis) stopniowo zastępowano roślinami uprawnymi, np. bawełną i kukurydzą. Huarango nie było po prostu drzewem, lecz stanowiło kluczową część kruchego pustynnego ekosystemu: zwiększało żyzność i nawodnienie gleby oraz pomagało utrzymać wydajny system kanałów irygacyjnych. W pewnym momencie wycięto jednak aż tyle Prosopis limensis, że ekosystem został nieodwracalnie uszkodzony. Autorzy artykułu opublikowanego w piśmie Latin American Antiquity nie twierdzą, że potem nie nastąpił katastrofalny El Niño, wręcz przeciwnie, po raz pierwszy udało się znaleźć twarde dowody, że miał on w ogóle miejsce. Zauważyli jednak, iż wpływ powodzi byłby dużo mniejszy, gdyby wcześniej nie zniszczono lasów. Huarango to niezwykłe wiążące azot drzewo, które stanowiło ważne źródło pożywienia, paszy, budulca i paliwa dla tutejszej ludności. Co więcej, jest ono gatunkiem kluczowym ekologicznie w strefie pustynnej, ponieważ zwiększa żyzność i wilgotność gleby, pod koroną jego liści panuje korzystny mikroklimat, a jeden z najgłębiej sięgających systemów korzeniowych wzmacnia równiny zalewowe – tłumaczy dr Beresford-Jones. Niestety, doszło do przekroczenia progu ekologicznego, który w przypadku takich pustynnych środowisk jest ostro zarysowany. W wyniku tego krajobraz zaczęły kształtować wiatry pustynne i związane z El Niño powodzie. Dowody zebrane w ramach innych studiów wskazują, że pokolenia, które żyły potem, radziły sobie gorzej od poprzedników: wzrosła śmiertelność niemowląt i spadła średnia długość życia. Zmieniła się też struktura upraw, rośliny hodowane wcześniej zniknęły, prawdopodobnie przez suszę. Dzięki opisywanym badaniom po raz kolejny okazało się, że prekolumbijskie cywilizacje południowoamerykańskie same się wyniszczały, doprowadzając do katastrof ekologicznych. Przypomnijmy, że parę miesięcy temu ujawniono informację, że Majom zaszkodziło wyczerpanie surowców naturalnych. Odkrycia akademików z Cambridge są też o tyle istotne, że w tym rejonie Peru nadal prowadzona jest podobna gospodarka, a huarango wykorzystuje się do rabunkowego pozyskiwania węgla drzewnego.
  14. Ludzi zamieszkujących okolice płytkiego jeziora Dongting Hu (Tungting-hu) we wschodnich Chinach zalała (i to dosłownie) fala 2 miliardów myszy. Inwazja gryzoni rozpoczęła się 23 czerwca, kiedy rzeka Jangcy wystąpiła z brzegów. Wskutek tego podniósł się poziom wody w jeziorze, a nory myszy z tamtejszych wysp zostały zatopione. Teraz chmary gryzoni pustoszą plony w 22 otaczających jezioro gminach. Władze były zmuszone wybudować specjalne ściany i kanały, które chronią uprawy przed szkodnikami. Jak donosi agencja informacyjna Xinhua, rolnicy zabili do tej pory 2,3 mln myszy. Łącznie ważyły one 90 ton. Tam, gdzie opieszałe władze spóźniły się z budową zabezpieczeń, gryzonie zniszczyły już groble i uprawy. Mysi problem stanie się zapewne jeszcze bardziej naglący, ponieważ meteorolodzy zapowiadają kolejne powodzie w górnym biegu Jangcy. I jak tu nie wierzyć w legendę o zjedzonym przez te zwierzęta Popielu...
×
×
  • Dodaj nową pozycję...