Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

KopalniaWiedzy.pl

Super Moderatorzy
  • Liczba zawartości

    36964
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

    nigdy
  • Wygrane w rankingu

    226

Zawartość dodana przez KopalniaWiedzy.pl

  1. Biblioteka Kongresu USA (LoC), największa biblioteka świata, wycofała się z planów archiwizowania każdej wiadomości, która ukazuje się na Twitterze. Od 1 stycznia 2018 roku archiwizujemy tylko wybrane wpisy, podobnie jak archiwizujemy tylko wybrane witryny internetowe – poinformował Gayle Osterberg, dyrektor ds. komunikacyjnych LoC. Biblioteka regularnie dokonuje weryfikacji swoich metod powiększania zbiorów, uwzględniając zmieniające się okoliczności, różnorodność samych zbiorów i ich tematykę, koszty, sposób użycia zbiorów i inne czynniki. Decyzja o zmianie sposobu archiwizowania Twittera jest wynikiem takiej właśnie weryfikacji – dodał Osterberg. LoC rozpoczęła archiwizowanie wpisów na Twitterze w 2010 roku. Otrzymała wówczas od serwisu pełną bazę danych wszystkich wpisów, jakie ukazały się od 2006 roku. Od tamtej pory archiwizowano wszelkie wpisy, jednak jako, że ich liczba znacząco wzrosła, a Biblioteka nie ma odpowiednich zasobów, by archiwizować też wszystkie grafiki i treści inne niż tekst, zdecydowano, że archiwizacja dotyczyła tylko wybranych wpisów. Wybierane będą wpisy dotyczące konkretnych tematów i wydarzeń (np. wyborów) oraz tematy dotyczące żywotnych kwestii społecznych, jak np. polityka wewnętrzna państwa. Obecnie nie wiadomo, kiedy i w jaki sposób pełne archiwum Twittera zostanie upublicznione. Do rozwiązania zostają kwestie techniczne oraz problem kosztów. Pozostaje też pytanie, w jaki sposób przedstawiciele LoC będą decydowali, które z wpisów są na tyle ważne, iż warto je archiwizować. Niektórzy krytykują decyzję Biblioteki, inni ją chwalą, zauważając, że nie będzie ona marnowała publicznych pieniędzy na archiwizowanie wszystkiego, co tylko ukazuje się na Twitterze. « powrót do artykułu
  2. Niech 2018 będzie znacznie, znacznie lepszy od 2017. Załoga KopalniWiedzy « powrót do artykułu
  3. Test do identyfikacji zakażeń górnych dróg oddechowych stworzono w firmie start-up z Wrocławia. To połączenie elektronicznej aplikacji z medyczną próbką, dzięki któremu w kilka minut można określić, jaka bakteria zaatakowała gardło chorego. Prezes tej wrocławskiej firmy (SensDx) Tomasz Gondek ocenił, że już w przyszłym roku testy trafią na rynek w Polsce i w Niemczech. Firma chce jest dystrybuować na całym świecie. Oczywiście test nie zastąpi lekarza, ale na pewno pomoże mu i pozwali szybko stwierdzić, jaki dobrać lek. Okazuje się bowiem, że w antybiotykoterapii tylko 10 proc. stosowanych leków jest właściwie i skutecznie dobranych - powiedział Gondek. Pracownicy stworzyli precyzyjne i proste w obsłudze testy do szybkiej diagnostyki patogenów chorobotwórczych. Swoje badania firma prowadzi m.in. w laboratoriach Wrocławskiego Centrum Badań EIT+. Jak wyjaśnił prezes, nowe rozwiązanie polega na połączeniu prostego w obsłudze urządzenia, w którym umieszczone są testy wraz z bezpłatną aplikacją na urządzenia mobilne do łatwego odczytywania wyników. Podkreślił, że test nie jest gadżetem, ale dostępnym w aptece towarem medycznym. Powiedział, że specjalny czytnik wyników ma kosztować ok. 300 zł, a jednorazowy test ok. 25 zł. Pacjent może sam wykonać test i np. wysłać jego wynik w formacie pdf do swojego lekarza, który znając typ bakterii atakującej gardło pacjenta będzie mógł wybrać odpowiedni lek - powiedział Gondek. Dodał, że kolejne cele firmy to opracowanie testów dla infekcji intymnych czy alergenów. Naukowcy chcą też opracować teksty na potrzeby rolnictwa. Rolnik będzie mógł zbadać zboże i dowie się z testu, jaki grzyb zaatakował ziarno. Dzięki temu trafnie dobierze opryski czy środek, który zwalczy chorobę płodu rolnego - wyjaśnił Gondek. SensDx swoim testem wygrał finał konkursu Innostars, którego inicjatorem jest EIT HEALTH, który został utworzony w 2008 r. przez Europejski Instytut Innowacji i Technologii EIT, niezależny organ Unii Europejskiej. Ze złożonych prawie 100 projektów od pochodzących z Włoch, Portugalii, Grecji, Węgier i Polski firm, do ścisłego finału przeszło jedynie kilka. W połowie listopada podczas Asia Pacific MedTech Forum, jednego z największych i najważniejszych wydarzeń dla sektora medyczno-technologicznego w Azji, odbyła się premiera pierwszego z produktów diagnostycznych tej polskiej firmy. « powrót do artykułu
  4. Zespół neurochirurgów z Tufts University przeprowadził pierwszą na świecie operację mózgu koticzaka niedźwiedziowatego. Weterynarze nie mieli wyboru, bo stan chorej na wodogłowie Ziggy Star się pogarszał. Teraz samica dochodzi do siebie w Mystic Aquarium w Connecticut. Ziggy pojawiła się w Szpitalu Henry'ego i Lois Fosterów dla Małych Zwierząt we wrześniu. Przez kilka lat nasilały się u niej objawy neurologiczne, w tym problemy z poruszaniem. Rezonans magnetyczny mózgu potwierdził wodogłowie. Koticzak trafił do Mystic Aquarium ok. 4 lat temu (samicę znaleziono na kalifornijskiej plaży; rząd federalny uznał, że nie nadaje się do wypuszczenia). Wykonane wówczas MRI wykazało pewne nieprawidłowości neurologiczne. Niestety, mimo leczenia stan Ziggy się pogarszał w niepokojącym tempie. Na domiar złego niedawno pojawiły się drgawki. Ostatni skan pokazał, że w wyniku ciśnienia wywieranego przez gromadzący się płyn zanika tkanka mózgowa. Stan koticzaka był o wiele gorszy niż 4 lata temu. Po przedyskutowaniu sprawy zdecydowaliśmy, że najlepszym rozwiązaniem będzie wszczepienie drenu, który zapobiegnie dalszej degeneracji mózgu i poprawi stan Ziggy - opowiada Ane Uriarte. Wodogłowie jest częste u psów i kotów, jednak Amerykanie nie mogli znaleźć udokumentowanych przypadków chirurgicznego usuwania nagromadzonego płynu u płetwonogich. Zespół nie miał więc wyboru i podczas operacji musiał bazować na doświadczeniach związanych z innymi gatunkami zwierząt oraz dokumentacji obrazowej budowy koticzaka (pozwoliła ona zdecydować, którędy najlepiej dostać się do mózgu i gdzie umieścić dren). W operacji przeprowadzonej 20 listopada wzięli udział specjaliści z różnych dziedzin, w tym anestezjolodzy i neurochirurdzy. Obecni byli także trenerzy Ziggy, którzy pomogli w uspokajaniu samicy podczas transportu i wybudzania. Wśród anestezjologów musiał się znaleźć specjalista od ssaków morskich; typowa dla nich odpowiedź na nurkowanie wpływa bowiem często na tętno, ciśnienie czy oddech w znieczuleniu. Zabieg trwał nieco ponad godzinę. Sztuczna przetoka odprowadza płyn do jamy ciała. Odpływ cieczy kontroluje zastawka. Poprawne umieszczenie drenu potwierdzono za pomocą pooperacyjnej tomografii. Po ustabilizowaniu koticzaka przewieziono do Mystic Aquarium. Cały czas monitorujemy Ziggy, która robi znaczące postępy. Je normalnie, porusza się po swoim habitacie i pływa. Poza epizodem niedługo po operacji nie odnotowano już kolejnych napadów drgawkowych - podsumowuje Jen Flower. « powrót do artykułu
  5. Po tym, jak amerykańskie Narodowe Instytuty Zdrowia (NIH) odmówiły finansowania badań nad przeciwnowotworową szczepionką dla psów w średnim wieku, jej wynalazca, Stephen Johnston zaczął szukać innych źródeł finansowania. Znalazł je w Open Philanthropy Project, przyznającej granty organizacji, która jest finansowana w dużej mierze przez współzałożyciela Facebooka Dustina Moskovitza i jego żonę Cari Tunę. Johnston i jego zespół otrzymali 6,4 miliona dolarów na testy opracowanej przez siebie szczepionki. Wkrótce na Arizona State University rozpoczną się pierwsze próby kliniczne leku. Open Philanthropy Project (Open Phil) to – w porównaniu z innymi dobroczynnymi organizacjami związanymi z Krzemową Doliną – organizacja niemal nieznana. Jednak szybko się to zmienia. Została ona założona w 2011 roku, w 2014 zyskała obecną nazwę, a w ciągu ostanich 12 miesięcy znakomicie zwiększyła swoje wydatki. W bieżącym roku organizacja przyznała granty o łącznej wysokości 200 milionów dolarów. Około 40 milionów zostało przeznaczone na badania naukowe. Chris Somerville, doradca naukowy organizacji, mówi, że w najbliższych latach finansowanie przyznawane przez Open Phil zwiększy się kilkunastokrotnie. Majątek Dustina Moskovitza jest szacowany na 14 miliardów dolarów. On i jego żona już oświadczyli, że mają zamiar rozdać większość swojej fortuny. Open Phil finansuje ryzykowne przedsięwzięcia, które – właśnie ze względu na ryzyko niepowodzenia – są odrzucane przez innych. W ostatniej turze finansowania do współpracy zaproszono te zespoły naukowe, których projektom NIH odmówiły finansowania. Do konkursu stanęło 120 naukowców. Czterem zespołom przyznano granty o łącznej wysokości 10,8 miliona USD. We wpisie blogowym z listopada bieżącego roku przedstawiciele organizacji wymienili 11 priorytetowych dla nich obszarów, które – ich zdaniem – są często zaniedbywane przez inne fundacje. Wśród tych obszarów znajdują się badania nad gruźlicą, chronicznym bólem, otyłością. Jednym z ważnych celów organizacji są globalne problemy zdrowotne oraz poprawa jakości życia zwierząt. W maju Open Phil przyznało 17,5 miliona dolarów projektowi Target Malaria z Imperial College London. Celem projektu jest stworzenie genetycznej technologii pozwalającej na kontrolowanie populacji komarów przenoszących malarię. W ubiegłym roku dofinansowano firmę Impossible Foods, która pracuje nad laboratoryjną wersją alternatywy dla mięsa. Katherina Rosqueta, dyrektor Center for High Impact Philanthropy na University of Pennsylvania, mówi, że wśród prywatnych organizacji przyznających granty naukowe Open Phil wyróżnia chęć do szerokiego udostępniania wyników swoich badań oraz analityczne podejście do problemu. Uzyskanie finansowania nie jest proste. Gregory Timp z University of Notre Dame, który otrzymał grant w wysokości 2 milionów dolarów, poinformował, że w procesie przyznawania grantu musiał np. ustosunkować się do wszystkich zastrzeżeń NIH-u, z powodu których NIH nie przyznał mu grantu. Musiał punkt po punkcie obalić argumentację NIH. Po przyznaniu pieniędzy Open Phil publikuje informacje na ten temat, wraz ze szczegółowym wyjaśnieniem, na co pieniądze zostaną przeznaczone. W ten sposób organizacja chce ułatwić przeanalizowanie projektu innym potencjalnym sponsorom. Marc Kastner, prezes Science Philanthropy Alliance z Palo Alto mówi, że wiele fundacji nie chce sponsorować badań podstawowych, gdyż są one związane z dużym ryzykiem, a ewentualne korzyści mogą pojawić się za wiele lat. Jednak w przypadku Open Phil jest inaczej. Ryzyko nie jest dla nich problemem. Nie chcą finansować przedsięwzięć, które na pewno zakończą się powodzeniem. « powrót do artykułu
  6. Na Uniwersytecie Technologicznym Nanyang w Singapurze powstał plaster z mikroigłami do dostarczania związków stymulujących przemianę białej tkanki tłuszczowej (ang. white adipose tissue, WAT) w spalający energię tłuszcz brunatny (ang. brown adipose tissue, BAT). Za jego pomocą nie tylko ograniczono tycie, ale i o ponad 30% zmniejszono masę tłuszczową myszy przez miesiąc karmionych wysokotłuszczową paszą. Singapurczycy wykorzystywali 2 związki: agonistę receptora β3-adrenergicznego lub trijjodotyroninę (T3). Gdy plaster przyciska się przez mniej więcej 2 minuty, mikroigły wczepiają się w skórę i odłączają od podłoża. Sam plaster można usunąć. Gdy igły się rozkładają, cząsteczki leków są stopniowo uwalniane do magazynującej energię podskórnej tkanki tłuszczowej i tam zmieniają ją w spalającą kalorie brunatną tkankę tłuszczową. Autorzy publikacji z pisma Small Methods podkreślają, że w ten sposób można by walczyć z otyłością, unikając inwazyjnych procedur chirurgicznych czy wysokich dawek leków (to istotne, gdyż mogą one powodować poważne skutki uboczne). Gdy mikroigły zakotwiczały się w skórze myszy, w ciągu 5 dni okoliczny tłuszcz zaczynał brązowieć, co pomagało zwiększyć wydatkowanie energii i ograniczało przyrost wagi. Ilość leków podawanych via mikroigły była o wiele mniejsza niż przy zażywaniu doustnym lub w zastrzykach. W ten sposób obniża się koszt składnika lekowego, a powolne uwalnianie minimalizuje skutki uboczne - wyjaśnia prof. Chenjie Xu. Podczas eksperymentów akademicy zaobserwowali, że myszy z plastrami miały niższy poziom cholesterolu i kwasów tłuszczowych niż gryzonie z grupy kontrolnej. Singapurczycy szacują, że koszt materiałów do wytworzenia prototypu to ok. 3,5 USD. Poza wymienionymi substancjami czynnymi w skład plastra wchodzi też kwas hialuronowy. Zastosowany agonista receptora β3-adrenergicznego został już dopuszczony przez amerykańską Agencję Żywności i Leków (FDA) do leczenia zespołu nadreaktywnego pęcherza. Trijodotyronina jest zaś wykorzystywana w terapii niedoczynności tarczycy. Wcześniejsze badania wykazały, że i agonista receptora β3-adrenergicznego, i T3 mogą wpływać na zamianę WAT w BAT. Do tej pory nie decydowano się jednak na ich wykorzystanie w odchudzaniu, bo przy tradycyjnych drogach dostarczania mogłyby się pojawiać skutki uboczne związane z akumulacją w tkankach innych niż docelowa. « powrót do artykułu
  7. Hiszpańscy naukowcy opracowali prototyp elektronicznego nosa - Moosy 32 eNose - który potrafi odróżnić pacjentów z chorobą Leśniowskiego-Crohna i wrzodziejącym zapaleniem jelita grubego. Co więcej, z blisko 90% trafnością stwierdza, czy choroba jest aktywna. Wg zespołu z Uniwersytetu Technicznego w Walencji oraz La Fe Health Investigation Institute, w przyszłości tego typu przyrządy będą dostępne dla gastroenterologów, którzy określą stan pacjenta dzięki trwającej zaledwie 3 minuty analizie próbki kału. Obecnie do diagnostyki i monitorowania przebiegu nieswoistych zapaleń jelit (ang. inflammatory bowel disease, IBD), do których należą obie wymienione choroby, wykorzystuje się często inwazyjne testy. Prototyp Moosy 32 eNose jest więc kolejnym krokiem do stworzenia nieinwazyjnych systemów diagnostycznych. Jak tłumaczą Hiszpanie, e-nos wykrywa lotne związki organiczne, które są markerami diagnostycznymi lub ujawniają nasilenie choroby. Lotne związki organiczne powstają w ramach metabolizmu i jako odpad/produkt uboczny są usuwane razem z kałem. Stężenie tych związków może być markerem różnicującym między poszczególnymi IBD [...] - wyjaśnia dr Pilar Nos, szefowa Oddziału Medycyny Układu Pokarmowego szpitala La Fe. Na razie Hiszpanie przeanalizowali 445 próbek. Rezultaty były dobre, ale trzeba kontynuować prace nad ulepszeniem algorytmów detekcji - dodaje José Pelegrí. System jest też testowany pod kątem innych zastosowań , w tym wykrywania raka prostaty i mikrobiologicznego skażenia wody czy określania stopnia dojrzałości owoców. « powrót do artykułu
  8. W izraelskim Bet Szemesz znaleziono pozostałości bizantyjskiego klasztoru i kościoła. Wiek zabytków oszacowano na 1500 lat. Odkrycia dokonali archeolodzy z Izraelskiej Służby Starożytności, którzy badali teren przed planowaną rozbudową dzielnicy Ramat Bet Szemesz. Zaskoczył nas świetny stan w jakim zachowały się pozostałości oraz bogactwo znaleziska, powiedział Benyamin Storchan, dyrektor wykopalisk. Dotychczas znaleziono duży zespół klasztorny, który mógł być centrum pielgrzymkowym z regionu. Wiadomo, że klasztor został opuszczony w VII wieku. Dotychczas nie ustalono, co było przyczyną jego porzucenia. Wśród znalezionych pozostałości klasztoru są bogato zdobione kamienne ściany, marmurowa kolumna oraz mozaika na podłodze, na której przedstawiono ptaki, liście i owoce granatu. Wykopaliska rozpoczęły się latem bieżącego roku. Od tamtej pory pomagało w nim ponad 1000 nastolatków z różnych grup i organizacji. « powrót do artykułu
  9. Gdy poinformowaliśmy, że analitycy z firmy IHS Markit obliczyli, że w bieżącym roku dzięki zastosowaniu LED-ów emisja dwutlenku węgla do atmosfery spadła w skali globalnej o 570 milionów ton, pojawiły się pytania o wpływ na środowisko, jakie poszczególne rodzaje oświetlenie wywierają przez cały cykl swojego życia. W latach 2012-2013 amerykański Departament Energii opublikował trzy części raportu „Life-Cycle Assesment of Energy and Evironmental Impacts of LED Lighting Products”. Porównuje on całkowity wpływ na środowisko LED-ów z roku 2012, LED-ów przewidywanych na rok 2017 oraz żarówek (lamp żarowych) i kompaktowych świetlówek (CFL - kompaktowych lamp fluorescencyjnych). Na początek trzeba wyjaśnić, że w raporcie nie porównywano pojedynczych źródeł światła. Mają one bowiem różną jasność i różny czas życia. Dlatego też na potrzeby raportu za funkcjonalną jednostkę porównawczą przyjęto 20 milionów lumeno-godzin światła. Ilość tę dostarczają 22 żarówki (dane pojedynczej żarówki: 60 W, 900 lumenów, czas życia 1000 godzin), 3 CFL-e (15 W, 900 lumenów, 8500 godzin), 1 LED (12,5 W, 800 lumenów, 25 000 godzin). W części pierwszej, zatytułowanej „Review of the Life-Cycle Energy Consumption of Incandescent, Compact Fluorescent, and LED Lamps" stwierdzono, że średnie zużycie energii elektrycznej przez cały cykl życie LED-a i CFL-a było porównywalne i stanowiło około 25 proc. energii zużywanej przez tradycyjną żarówkę. Zauważono przy tym – przypomnijmy, że mowa o raporcie z 2012 roku – że jeśli LED-y będą w roku 2015 tak wydajne jak się przewiduje, to ilość zużywanej energii zmniejszy się o połowę. Postęp technologiczny na polu CFL nie da takich oszczędności. Dla wszystkich trzech typów oświetlenia największa część (ok. 90%) zużywanej przez nie energii przypada na okres, gdy są one używane przez klienta końcowego. Następnymi na liście najbardziej energochłonnych procesów są wytwarzanie źródeł światła oraz ich transport. Autorzy raportu zauważyli też, że w źródłach, z jakich korzystali przy jego opracowywaniu, największa niepewność dotycząca odsetka energii zużywanej przy LED-ach dotyczyła produkcji obudów dla tego typu źródła światła. Źródła szacowały je na od 0,1 do 27 procent całości energii używanej w czasie życia LED-ów. Druga część raportu, „LED Manufacturing and Performance”, była jednocześnie pierwszym publicznie dostępnym dogłębnym studium na temat procesu produkcji LED-ów. Tutaj wprost stwierdza się, że ze względu na niską efektywność lampy żarowe okazały się najbardziej szkodliwym źródłem światła spośród wszystkich trzech badanych źródeł, we wszystkich 15 badanych kategoriach. LED-y miały znacząco mniej szkodliwy wpływ na środowisko naturalne niż żarówki i nieco mniej szkodliwy niż świetlówki. W jednej kategorii CFL-e były jednak mniej szkodliwe od LED-ów. To kategoria odpadów po zużyciu. LED-y przegrywały w tej kategorii, gdyż były wyposażone w duży aluminiowy radiator. Autorzy raportu stwierdzili jednak, że wraz z rozwojem technologii rozmiary radiatora powinny się zmniejszać, pomóc tutaj też może recykling. Ostatnim najważniejszym spostrzeżeniem tej części raportu było stwierdzenie, że LED-y z roku 2017 powinny mieć o 50 proc. mniejszy negatywny wpływ na środowisko niż LED-y z roku 2012 i o 70 proc. mniejszy negatywny wpływ niż CFL-e. W części trzeciej, „LED Environmental Testing”, skupiono się na tym, co dzieje się ze źródłami światła po ich użyciu. Brano pod uwagę zarówno wyrzucanie lamp na wysypisko jak i poddawanie ich recyklingowi. Wykorzystano standardowe procedury testowe EPA oraz stanu Kalifornia, a całość badano pod kątem przekroczenia norm środowiskowych dla 17 potencjalnie niebezpiecznych substancji. Badania prowadzono za pomocą 11 różnych modeli testowych. Pod uwagę brano najgorszy z możliwych scenariuszy, czyli możliwość zanieczyszczenia wód gruntowych przez niebezpieczne materiały. Generalnie rzecz biorąc normy federalne dotyczące obecności niebezpiecznych substancji były spełnione dla wszystkich źródeł światła. Jednocześnie w niemal wszystkich badanych źródłach światła, niezależnie od technologii, pojawiły się problemy z przekroczeniem kalifornijskich norm dla przynajmniej jednego pierwiastka, zwykle była to miedź, cynk, antymon lub aluminium. Szczegółowe badania wykazały, że największymi źródłami nadmiarowych pierwiastków były śruby, dławiki i przewody oraz żarniki. W przypadku LED-ów koncentracja szkodliwych substancji była podobna jak ich koncentracja w smartfonach i dotyczyła elementów elektronicznych. W konkluzji raportu stwierdzono, że jeśli chodzi o zużycie energii w całym cyklu życiowym produktu, to jest ono największe w czasie jego pracy i energia ta ma też największe znaczenie środowiskowe. Odnośnie zanieczyszczenia środowiska przez produkt, największym problemem LED-ów były duże aluminiowe radiatory, które jednak powinny się zmniejszać w miarę zwiększania się efektywności LED-ów. Jednak znacznie ważniejsze, ze środowiskowego punktu widzenia, jest używanie bardziej efektywnych źródeł oświetlenia. Przejście na bardziej efektywne źródła oświetlenia pozwoli, zdaniem autorów raportu, na zredukowanie szkodliwego wpływu na środowisko od 3 do 10 razy. Zauważają też, że miarę upowszechniania się LED-ów coraz większą rolę powinien odgrywać recykling. Podkreślili, że w 2. części swojego raportu przyjęli, iż recykling taki jest prowadzony na minimalnym poziomie, zatem jest tutaj duże pole do dalszej poprawy. Ze szczegółami raportu można zapoznać się w sieci [PDF1], [PDF2], [PDF3]. « powrót do artykułu
  10. Delfiny butlonose z panamskiego archipelagu Bocas Del Toro powinny zostać uznane za zagrożone. Biolodzy z Instytutu Badań Tropikalnych Smithsona odkryli bowiem, że tutejsze delfiny (ok. 80) nie krzyżują się z innymi karaibskimi butlonosami. Niska liczebność jest złym prognostykiem, a coraz większy ruch morski sprawia, że w 2012 r. zginęło co najmniej 7 delfinów. Naukowcy podkreślają, że między delfinami z Bocas i najbliższą stałą populacją z Kostaryki (jest ona oddalona o zaledwie 35 km) nie zachodzi żadna znacząca wymiana. Delfiny z otwartych wód wydają się trzymać z dala od mrocznych, zielonych wód archipelagu. Nasze badania pokazują, że populacja delfinów z Bocas Del Toro jest genetycznie izolowana od innych populacji Karaibów. Biorąc pod uwagę istotny wpływ ruchu łodzi na zwierzęta, sugerujemy, że powinno się zmienić kategorię zagrożenia, przynajmniej na poziomie lokalnym - podkreśla Dalia C. Barragán-Barrera z Universidad de los Andes. Specjalny/lokalny status Międzynarodowej Unii Ochrony Przyrody (ang. International Union for Conservation of Nature, IUCN) dla izolowanej populacji delfinów butlonosych nie jest czymś unikatowym. Subpopulacje i podgatunki z Mórz Śródziemnego i Czarnego czy Fiordlandu w Nowej Zelandii różnią się np. kategoriami zagrożenia: jedne uznaje się za narażone, podczas gdy inne za krytycznie zagrożone. W ramach studium Barragán-Barrera pobrała próbki skóry 25 delfinów. Okazało się, że wszystkie mają ten sam haplotyp, odziedziczony po jednej matce. Nie wykryto go u innych karaibskich delfinów, co sugeruje, że izolacja populacji z Bocas trwała naprawdę długo. Wygląda więc na to, że populacja z Bocas Del Toro przystosowała się do życia w mętnych wodach otoczonych namorzynami. Są one płytkie, chronione przed falami i wolne od większych drapieżników. Laura May-Collado z Uniwersytetu w Vermont zaczęła badać butlonosy z Bocas w 2004 r. w ramach pracy doktorskiej. Generalnie jej zespół zaobserwował masowy rozwój turystyki związanej z obserwacją delfinów. Wiadomo już, że w tzw. wysokim sezonie - między listopadem a marcem - delfiny stykają się ze 100 łodziami turystycznymi na godzinę. Ze względu na presję wywieraną na tę populację przez przemysł turystyczny [...] Międzynarodowa Komisja Wielorybnictwa wystosowała 4 zalecenia dla rządu Panamy (dotyczą one strategii ochrony). Niestety, ta gałąź przemysłu nadal się rozrasta i wpływa na delfiny z Bocas Del Toro. « powrót do artykułu
  11. Monitorowanie oddechu podczas snu umożliwia rozwiązanie naukowców z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Stworzyli oni własną wersję czujnika z interfejsem radiowym, który przymocowany np. do maski tlenowej sczytuje dane, a te następnie można oglądać np. na swoim smartfonie. Lider tego projektu z zakresu inżynierii biomedycznej dr Paweł Janik z Zakładu Komputerowych Systemów Biomedycznych na Wydziale Informatyki i Nauki o Materiałach Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach tłumaczył PAP, że głównym wyznacznikiem stworzonej przez jego zespół platformy sensorowej do transmisji danych, jest jej energooszczędność. Wykorzystujemy do tego w zasadzie dosyć standardowe technologie, które dostępne są na rynku, czyli wykorzystaliśmy platformę bluetooth w wersji niskoenergetycznej (…), z tym, że mamy nieco inną wizję na teletransmisję – staramy się wykorzystywać raczej formułę rozgłoszeniową niż tradycyjną i powszechną na rynku formułę połączeniową – mówił Janik. Jak tłumaczył, formuła rozgłoszeniowa polega na tym, że jeden lub kilka sensorów przesyłają pakiety danych, które są odbierane przez inne urządzenia wyposażone w specjalne oprogramowanie podłączone do danej sieci. Daje to m.in. możliwość pobierania danych z wielu czujników na wielu urządzeniach w tym samym czasie, np. na kilku smartfonach lub autonomicznych stacjach monitorujących. Zespół dr. Janika postanowił rozpocząć wykorzystywanie wspomnianej platformy od monitorowania czynności oddechowych np. podczas snu. Jak tłumaczył naukowiec, potrzeby są bowiem ogromne – od niemowlaków, które mogą się w nocy przewrócić na brzuszek i nie mieć siły wrócić, co z może spowodować problemy z oddechem, po osoby dorosłe z problemem bezdechu. Służyć do tego mogą m.in. maski tlenowe wyposażone w niewielkie sensory. Układ czujnika naukowców z UŚ ma wymiary ok. 2 cm na 2 cm. I rzeczywiście potrafi monitorować te procesy w sposób ciągły nawet przez wiele tygodni – dodał. Następnie dane te – dotyczące m.in. częstotliwości i głębokości oddechu, pulsu lub zmiany położenia podczas snu – mogą zostać przesłane do urządzeń mobilnych, takich jak smartfony czy tablety, gdzie za pomocą aplikacji np. rodzic może – w czasie rzeczywistym – monitorować sen swojego dziecka. Projekt jest cały czas rozwijany – na razie mamy gotowe dwa różnego typu sensory do monitorowania czynności oddechowych, na które zgłoszenia patentowe zostały już wysłane – mówił. Wśród wyzwań, jakie stoją jeszcze przed twórcami tego systemu Janik wymienił prace nad zabezpieczaniem danych. Transmisja rozgłoszeniowa jest bardzo łatwa do przechwycenia przez inne odbiorniki, dlatego konieczne jest dobre zabezpieczenie tych danych – wyjaśnił. W ocenie Janika, rozwiązanie ma spory potencjał wdrożeniowy i rozwojowy. Jesteśmy na początku realizacji tego systemu. W przyszłości nasza technologia może się sprawdzić również w rozwiązaniach związanych z automatyką budynków, jak i w monitorowaniu zdrowia osób wymagających stałej opieki lekarskiej, umożliwiając szybszą interwencję lekarza w sytuacji zagrożenia życia czy zdrowia pacjenta i zwiększając tym samym poczucie bezpieczeństwa osób, których parametry życiowe są monitorowane oraz ich bliskich – przekonywał lider zespołu. « powrót do artykułu
  12. Globalfoundries zdecydowanie wchodzi na błyskawicznie rozwijający się rynek układów scalonych dla przemysłu motoryzacyjnego, którego wartość w 2023 roku ma osiągnąć 54 miliardy dolarów. Jest on napędzany szybkim rozwojem samochodów elektrycznych, pojazdów autonomicznych i dronów. Na potrzeby tego rynku w Fab1 w Dreźnie powstała platforma technologiczna AutoPro, która ma produkować układy scalone dla samochodów. W ramach nowej platformy wykorzystywane są procesy FD-SOI, SiGe, CMOS i FinFET, oferuje ona też projektowanie układów ASIC. Globalfoundries ma nadzieję, że dzięki lokalizacji fabryki łato zdobędzie klientów w niemieckim przemyśle motoryzacyjnym, zarów wśród samych producentów samochodów, jak i wśród dostawców części jak Continental czy Bosch. Nadzieje są o tyle uzasadnione, że Globalfoundries już nawiązało współpracę z dostawcami mikrokontrolerów, którzy otrzymują zlecenia od 4 z 5 największych producentów samochodów. Tymczasem ze statystyk firmy analitycznej IC Insights wynika, że do przemysłu samochodowego trafia obecnie już 10 proc. wszystkich produkowanych układów scalonych. Ustępuje on pod tym względem jedynie smartfonom (25-30 proc. rynku układów scalonych) oraz pecetom (15-20 proc. rynku). Urządzenia takie serwery, telewizory, urządzenia Internet of Things, konsole do gier mają po 5 procent rynku. « powrót do artykułu
  13. Mózg aktywny w czasie bezsennej nocy wytwarza więcej beta-amyloidu, niż system sprzątający jest w stanie usunąć. Na dłuższą metę może to prowadzić do uruchomienia sekwencji zmian, które kończą się demencją. Nasze badanie świetnie pokazuje, że zaburzenie snu zwiększa ryzyko alzheimera przez mechanizm związany z beta-amyloidem. Studium zademonstrowało, że podczas niedoboru snu/bezsenności dochodzi do nadprodukcji beta-amyloidu - wyjaśnia dr Randall Bateman ze Szkoły Medycznej Uniwersytetu Waszyngtona w St. Louis. W amerykańskim studium uwzględniono 8 osób w wieku 30-60 lat bez zaburzeń poznawczych i problemów ze snem. Badanych wylosowano do jednego z trzech scenariuszy: 1) normalnego snu bez wspomagania, 2) czuwania przez całą noc lub 3) snu po zażyciu hydroksymaślanu sodu (choć dokładny mechanizm jego działania nie jest znany, uważa się, że sprzyja występowaniu snu wolnofalowego - fal delta - i wydłuża czas snu). Podczas 36-godzinnego monitoringu naukowcy co 2 godziny pobierali próbki płynu mózgowo-rdzeniowego. W ten sposób oceniali, jak poziom beta-amyloidu zmienia się wraz z porą dnia i nasileniem zmęczenia. Wszyscy ochotnicy wrócili po 6 miesiącach, by wziąć udział w 2. scenariuszu. Cztery osoby przeszły przez wszystkie 3 wersje eksperymentu. Okazało się, że u pozbawionych snu ludzi poziom beta-amyloidu był o 25-30% wyższy niż u osób, które przespały noc. Po bezsennej nocy poziom beta-amyloidu był podobny jak u ludzi genetycznie predysponowanych do choroby Alzheimera (ChA) o wczesnym początku. Nie chciałbym, żeby ktoś myślał, że zapadnie na alzheimera z powodu nocy zarwanych w czasie studiów. Jedna noc nie ma zapewne wpływu na ogólne ryzyko ChA. O wiele bardziej martwimy się jednak ludźmi cierpiącymi na chroniczne zaburzenia snu - podkreśla dr Brendan Lucey. Kiedy stężenie beta-amyloidu w mózgu jest przewlekle duże, zwiększa to prawdopodobieństwo tworzenia się blaszek. Blaszki uszkadzają zaś neurony i mogą uruchomić kaskadę destrukcyjnych zmian w mózgu. Gdy ludzie w nocy nie śpią, ich mózg dalej wytwarza beta-amyloid (podczas snu powstaje go o wiele mniej). Bez względu na to, czy czuwa, czy śpi, mózg usuwa beta-amyloid w tym samym tempie, dlatego bezsenność skutkuje wyższymi stężeniami peptydu. U ludzi zażywających lek nasenny poziom beta-amyloidu nie był wcale niższy niż u osób śpiących normalnie. Badaliśmy zdrowych, wypoczętych dorosłych. To sugeruje, że jeśli ilość snu jest prawidłowa, zwiększenie ilości snu za pomocą leku nie daje dodatkowych korzyści - opowiada Lucey. Kolejne badania mają pokazać, czy poprawa snu u ludzi z zaburzeniami snu obniża poziom beta-amyloidu i ryzyko ChA. « powrót do artykułu
  14. W Tanzanii wioski znajdują się często bardzo daleko od ośrodków opieki zdrowotnej. Śmiertelność ciężarnych stanowi więc tutaj spory problem. Wg statystyk, na każde 100 tys. żywych urodzeń przypada aż 400 zgonów wśród kobiet. Naukowcy z Okoa Project mają nadzieję, że uda się to zmienić za pomocą ambulansów podpinanych do motocykli. Karetki mają być produkowane z lokalnych materiałów. Projektanci pomyśleli, by znajdowały się w nich nosze oraz miejsce dla drugiej osoby, np. położnej. Dla osoby chorej lub ciężarnych 3-godzinna jazda na siodełku motoru jest [delikatnie mówiąc] niewygodna. Kobiety często rodzą na poboczach dróg - opowiada Eva Boal, studentka Szkoły Zarządzania Sloana z MIT-u. Przez zły stan dróg typowe karetki nie są realną alternatywą. Wskutek tego tylko w mniej niż 50% przypadków u boku rodzącej znajduje się wykwalifikowana pomoc medyczna. Karetki podpinane do motocykli wydają się [zaś] wszechstronne, dostępne i bezpieczne. Jest w nich wygodnie; kobieta może leżeć, a nie chwiać się z tyłu motocykla. Może też zabrać ze sobą rodzinę - zaznacza Boal. Studentka dodaje, że dziś motocykliści często nie chcą nawet transportować ciężarnych, gdyż boją się, że po drodze coś się stanie. Ponieważ ambulans można odczepić od motoru, kierowcy nie muszą zmieniać swoich dotychczasowych pojazdów. Obecnie trwają prace nad prototypem. Zespół zajmuje się m.in. kwestiami bezpieczeństwa. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, gotowy produkt zadebiutuje w styczniu 2018 r. Po zakończeniu nauki Boal chce się przeprowadzić do Tanzanii. « powrót do artykułu
  15. Zdaniem firmy analitycznej IHS Markit, dzięki wykorzystaniu LED-ów w 2017 roku do atmosfery trafiło o 570 milionów ton CO2 mniej. Oświetlenie LED jest bardziej energooszczędne niż tradycyjne żarówki oraz świetlówki, zużywa mniej prąd, stąd bierze się zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych wytwarzanych w procesie produkcji prądu na potrzeby oświetlenia. Dzięki zastosowaniu LED-ów światowa emisja dwutlenku węgla uległa zmniejszeniu o 1,5 proc. Jamie Fox, główny analityk odpowiedzialny za badania rynku oświetleniowego mówi, że przemysł produkujący LED-y bardziej efektywnie niż inne gałęzie przemysłu walczy z globalnym ociepleniem. W przeciwieństwie do przedstawicieli innych gałęzi przemysłu, firmy wytwarzające LED-y mogą z czystym sumieniem powiedzieć, że im więcej produktów sprzedają, tym bardziej pomagają w walce z globalnym ociepleniem. Jak stwierdza Fox, LED-y używają średnio o 40 proc. mniej energii niż świetlówki i o 80 proc. mniej energii niż żarówki. Analityk uważa, że popularność LED-ów będzie rosła, dzięki czemu możemy spodziewać się dalszego spadku emisji CO2 związanego z potrzebami oświetleniowymi. W bieżącym roku najwięcej LED-ów sprzedała japońska Nichia (10 proc.), następnie Cree (8 proc.), a na kolejnych miejscach uplasowały się Lumileds, Seoul Semiconductor, MLS, Samsung oraz LG Innotek, do których należało od 4 do 7 procent rynku. « powrót do artykułu
  16. Najmniejszy telefon komórkowy świata - tiny t1 firmy Zanco - wydaje się mały przy pamięci USB czy przy ludzkim kciuku i jest lżejszy od przeciętnej monety. Mimo drobnych rozmiarów jest w pełni funkcjonalnym telefonem: można przez niego rozmawiać oraz pisać SMS-y (jeśli, oczywiście, ktoś jest w stanie trafić w odpowiedni klawisz). Pomysł na tiny t1 zrodził się pod wpływem chwili, a konkretnie pytania, jakie padło na spotkaniu w Clubicie, firmie zajmującej się marketingiem telefonów Zanco. Na zebraniu pokazywano prototyp Zanco Fly i ktoś chciał wiedzieć, czy da się w ogóle stworzyć mniejszy telefon. Założyciel Zanco Shazad Talib stwierdził, że wg niego, mógłby być circa o połowę mniejszy. Jak powiedział, tak zrobili i 1,5 roku później światło dziennie ujrzał tiny t1. Tiny t1 wyposażono w klawiaturę alfanumeryczną, miniwyświetlacz i baterię o pojemności 200 miliamperogodzin (mAh), co ma wystarczyć na 180 minut rozmowy lub 3 dni w trybie czuwania. W pamięci pomieści się do 300 kontaktów. By sprawdzić, czy ludzie będą w ogóle zainteresowani minitelefonem, zespół postanowił zebrać 25 tys. funtów na Kickstarterze. Wygląda na to, że tak, bo 22 dni przed zakończeniem akcji zadeklarowana kwota sięgnęła już 81.662 GBP. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, aparaty trafią do wspierających aukcję już w maju przyszłego roku. Tiny t1 działa na karty nano-SIM. Ze względu na małe rozmiary pracuje tylko w sieciach 2G. « powrót do artykułu
  17. Japońscy naukowcy opracowali nowy rodzaj tuszu do drukowania narządów. Wykorzystali do tego enzym - peroksydazę chrzanową (ang. horseradish peroxidase, HRP). Zespół z Uniwersytetu w Osace podkreśla, że nim drukowane organy zamienne staną się rzeczywistością, najpierw trzeba rozwiązać kilka problemów związanych z biotuszami. Ważne jest m.in., by biotusz trzymał się sam siebie i by żelowata wydrukowana struktura utrzymywała nadany kształt. Na razie istnieje zaledwie parę technik "sklejania" kropli biotuszu, w dodatku nie sprawdzają się one w przypadku niektórych rodzajów komórek. Drukowanie tkanek jest złożonym procesem. Biotusz musi mieć na tyle niską lepkość, by przepływać przez dysze drukarki. Z drugiej strony po wydrukowaniu musi szybko przyjmować wysoce lepką strukturę żelu. Nasze nowe podejście zapewnia jedno i drugie bez alginianu sodu. Zastosowany polimer ma spory potencjał w zakresie zapewniania modyfikowalnego materiału na rusztowania [...] - wyjaśnia Shinji Sakai. Obecnie podstawowym czynnikiem żelującym w biodruku jest wspomniany alginian sodu. Niestety, nie jest on kompatybilny z pewnymi rodzajami komórek. W technologii Japończyków w hydrożelowaniu pośredniczy enzym HRP, który odpowiada za sieciowanie grup fenylowych dodanego polimeru w obecności nadtlenku wodoru. Ponieważ nadtlenek wodoru może uszkadzać komórki, autorzy publikacji z pisma Macromolecular Rapid Communication dostarczają H2O2 i komórki w osobnych kroplach. Ogranicza to ich kontakt. Testy uzyskanych w ten sposób żeli wykazały żywotność ponad 90% komórek. Makoto Nakamura dodaje, że skoro poczyniono takie postępy w dziedzinie indukowanych pluripotencjalnych komórek macierzystych, teraz potrzeba rusztowań, dzięki którym można by się przybliżyć do drukowanych, funkcjonalnych tkanek. « powrót do artykułu
  18. W Bunurong Marine and Coastal Park w Australii ktoś zniszczył ślad dinozaura sprzed 115 mln lat. W zeszłym miesiącu oprowadzający szkolną wycieczkę strażnicy zauważyli, że na stanowisku Dinosaur Dreaming najprawdopodobniej za pomocą młotka odłupano fragment z odciskami palców o szerokości ok. 30 cm. Gdy w 2006 r. odkryto ślad, paleontolodzy z Muzeum Wiktorii i Monash University zadecydowali, by wszystko pozostawić, tak by zwiedzający mogli go oglądać w naturalnym stanie. Przy okazji wykonali silikonowy odlew. To takie rozczarowujące. Ten odcisk był tam od milionów lat i stanowił popularne, znaczące stanowisko - podkreśla Brian Martin. Platformę porastają glony, dlatego odcisk jest słabo widoczny i wygląda jak zwykła skała. Zarys stopy widać dopiero po bliższym przyjrzeniu. Odłupane kawałki znaleziono w strefie pływowej. Na szczęście technicy z Muzeum Wiktorii będą mogli w pewnym stopniu odtworzyć odcisk - dodaje Mike Cleeland. Specjaliści podkreślają, że do tej pory nie ustalono, jaki dinozaur go zostawił. Naukowcy mają dowody, że w rejonie dzisiejszego Inverloch występowało co najmniej 6 różnych mięsożernych dinozaurów. « powrót do artykułu
  19. Mało znany afrykański delfin został uznany za jednego z najbardziej zagrożonych ssaków kontynentu. Trafił na listę, na której znajdują się bardziej znane gatunki, jak np. goryl czy nosorożec czarny. Ostatnie badania przeprowadzone nad słabo poznanym garbogrzbietem atlantyckim ujawniły, że delfin ten jest krytycznie zagrożony. Garbogrzbiet atlantycki, zwany też delfinem zachodnioafrykańskim żyje u wybrzeży Afryki Zachodniej. Jego cechą charakterystyczną jest garb znajdujący się poniżej płetwy grzbietowej. Delfiny te osiągają długość do 2,5 metra, są płochliwe, żyją w małych grupach i rzadko zapuszczają się dalej niż kilka kilometrów od brzegu. Są one bardzo wrażliwe na działalność człowieka. Często zaplątują się w sieci, padają ofiarami rozwoju infrastruktury wybrzeża, poluje sie na nie dla mięsa. Nasze ostatnie badania sugerują, że obecnie na wolności żyje mniej niż 1500 zdolnych do rozmnażania się delfinów zachodnioafrykańskich. Są one zgrupowane w wielu izolowanych populacjach, z których większość jest bardzo mała, mówi Tim Collins z Wildlife Conservation Society i International Union for Conservation of Nature. Zasięg występowania delfina zachodnioafrykańskiego rozciąga się na przestrzeni około 7000 kilometrów, pomiędzy Saharą Zachodnią a środkową Angolą. Do niedawna delfin uznawany był za gatunek zagrożony, teraz wiemy, że jest krytycznie zagrożony. Podczas najnowszych badań stwierdzono, że większość populacji tego zwierzęcia jest niezwykle małych i w każdej znanej populacji doszło do spadku liczebności. Co gorsza, naukowcy obawiają się, że liczba delfinów będzie spadała, gdyż w zasięgu ich występowania dochodzi do ekspansji ludzi. Wiadomo, że na niektórych obszarach ludzie polują na te zwierzęta, rozwijana jest też infrastruktura wybrzeża. Na większości obszaru występowania garbogrzbieta atlantyckiego nie są prowadzone żadne działania w celu ochrony tego zwierzęcia. Badania nad garbogrzbietem atlantyckim były częścią długoterminowych badań nad garbogrzbietami zamieszkującymi wybrzeża Afryki i Azji. Dzięki nim ostatecznie ustalono, że istnieją cztery podgatunki garbogrzbietów: atlantycki (Sousa teuszii), występujący wzdłuż zachodnich wybrzeży Afryki, indyjski (Sousa plumbea) występujący u wschodnich i południowych wybrzeży Afryki, wokół wybrzeży Półwyspu Arabskiego oraz Indyjskiego; chiński (Sousa chinensis) zamieszkujący wody przybrzeżne Azji Południowo-Wschodniej. Ostatecznie ustalono także, że przynoszące samicom prezenty garbogrzbiety mieszkające u północnych, wschodnich i zachodnich wybrzeży Australii są osobnym podgatunkiem (Sousa sahulensis). Jak już wiemy garbogrzbiet atlantycki jest skrajnie zagrożony, indyjski jest zagrożony, a chiński i australijski to gatunki narażone. « powrót do artykułu
  20. Dzięki kamerom pułapkowym po raz pierwszy sfilmowano dzikie świnie brodawkowate (Sus verrucosus). To ogromny sukces, bo naukowcy obawiali się, że przez polowania i niszczenie habitatu zwierzęta te wyginęły. Jak podkreśla dr Johanna Rode-Margono z Chester Zoo, kamery ujawniły, że w coraz bardziej pofragmentowanych lasach Jawy żyją małe populacje S. verrucosus. Ostatnie badania tych nizinnych obszarów przeprowadzono w 2004 r. To one wskazały na znaczący spadek liczebności świni brodawkowatej. Obawialiśmy, że wyginęły wszystkie zwierzęta, a w najlepszym razie ich większość. Świnie brodawkowate spełniają ważną rolę w ekologii lasów: wzruszają ziemię i pomagają w roznoszeniu nasion. Niestety, ich habitat się kurczy, bo ludzie wycinają lasy pod uprawy i miasta. Poza tym zwierzęta te są zabijane dla sportu i z powodu oskarżeń o niszczenie plonów. Do wyginięcia może się też przyczyniać krzyżowanie z dzikami euroazjatyckimi (Sus scrofa). Naukowcy monitorowali za pomocą kamer pułapkowych 7 regionów. Świnie brodawkowate występowały w 3 z nich. To oznacza, że zagrożenie nie minęło i jeśli nic nie zrobimy, populacja będzie się dalej zmniejszać. W jednym z ośrodków na Jawie rozpoczął się program rozmnażania S. verrucosus w niewoli. Naukowcy mają nadzieję, że uda się zidentyfikować obszary, gdzie świnie można by wypuszczać i chronić. « powrót do artykułu
  21. Pewne bakterie mlekowe chronią przed depresją wywołaną niezdrowym trybem życia. Naukowcy z Uniwersytetu w Aarhus podawali szczurom bardzo tłustą i pozbawioną błonnika karmę. Niektórym gryzoniom podawano w wodzie probiotyk. Okazało się, że o ile zwierzęta nieotrzymujące bakterii rozwinęły zachowania podobne do depresji, o tyle zwierzęta z grupy z wodą wzbogaconą probiotykiem zachowywały się jak zwykle. Oznacza to, że bakterie równoważyły skutki niezdrowej diety. Jak podkreśla dr Anders Abildgaard, u szczurów niedostających probiotyku w tkance mózgowej występowało więcej białych krwinek. Może to być przejawem chronicznego stanu zapalnego. Podobne zjawisko występuje w tkance tłuszczowej i wątrobie osób z nadwagą i cukrzycą. Co ważne, Duńczycy nie wykryli podwyższonego poziomu leukocytów u gryzoni z wodą wzbogaconą bakteriami mlekowymi. To może wskazywać, że probiotyki działają dzięki reprogramowaniu układu odpornościowego. W naszym studium szczury spożywające probiotyki dorównały zwierzętom z grupy kontrolnej. Wyniki wydają się stanowić poparcie dla tezy, że probiotyki [...] oddziałują także na mózg. Niewykluczone, że uda się to wykorzystać w leczeniu depresji. W ramach studium wyodrębniono 4 grupy. Dwóm podawano wysokotłuszczową, niskobłonnikową karmę, przy czym do wody jednej z nich dodawano probiotyk. Dieta grup kontrolnych zawierała więcej włókien i o połowę mniej tłuszczu. Po 12 tygodniach zaobserwowano, że niespożywające probiotyków jedzące tłusto gryzonie zachowywały się bardziej depresyjnie podczas testu z pływaniem. Szczury nie mogą cierpieć na taką depresję jak ludzie, ale stają się bardziej bierne i niezdolne do radzenia sobie ze stresującymi sytuacjami. Choć wyników nie da się łatwo przełożyć na ludzi, Abildgaard podejrzewa, że niektórzy pacjenci z depresją mogliby skorzystać na zażywaniu probiotyków. Coraz więcej badań sugeruje, że niezdrowa dieta przyczynia się do wyzwolenia lub utrzymania depresji. Wiemy też, że w porównaniu do średniej, chorzy z depresją prowadzą mniej zdrowy tryb życia [...]. Choć probiotyki nie sprawiają, że jedzenie staje się zdrowsze i nie wpływają na wagę czy glikemię zwierząt laboratoryjnych, mogłyby pomóc w złagodzeniu objawów depresyjnych i dać pacjentom zasoby potrzebne do zmiany trybu życia. W ten sposób przerywano by błędne koło. Abildgaard dodaje, że depresja nie powinna być postrzegana wyłącznie jako skutek nierównowagi chemicznej w mózgu. Bakterie jelitowe mogą także odgrywać istotną rolę. W ten sposób zatarciu ulega tradycyjny podział na choroby somatyczne i psychiczne. Badamy interakcje probiotyków z mikrobiomem oraz ich wpływ na powstawanie bakteryjnych metabolitów (ponieważ są one wykrywane we krwi, mogą wpływać na cały organizm). Dokładniejsze zmapowanie tych mechanizmów pomoże w ustaleniu, którzy pacjenci skorzystaliby na uwzględnieniu probiotyków w terapii [...]. « powrót do artykułu
  22. U wybrzeży Queensland odkryto nowy gatunek pająka strefy międzypływowej z rodziny Desidae. Przez skojarzenia z piosenką Boba Marleya "High Tide or Low Tide" (tide to po angielsku pływy morskie) naukowcy nadali mu nazwę Desis bobmarleyi. Na wyniki badań trzeba było trochę poczekać, ale po prawie 9 latach (do odkrycia doszło o 2 nad ranem 11 stycznia 2009 r.) w piśmie Evolutionary Systematics ukazał się artykuł zespołu z Muzeum Queensland i Uniwersytetu w Hamburgu. Opisano w nim nie tylko D. bobmarleyi, ale i dwa inne gatunki z Samoa i Australii Zachodniej. Znano je co prawda już wcześniej, ale brakowało szczegółowych informacji na ich temat. Gatunki międzypływowe przystosowały się do życia pod wodą - ukrywają się np. w muszlach wąsonogów albo w koralowcach. By móc oddychać, budują komory z jedwabiu. Gdy w czasie odpływu woda się wycofuje, polują na małe bezkręgowce z pobliskich skał, koralowców i roślin. Przed laty na koralowcu naukowcy wypatrzyli zarówno samce, jak i samice. U obu płci dominują czerwonobrązowe barwy. Odnóża pokrywają długie, cienkie, ciemnoszare włosowate struktury. Samice są większe; mierzą blisko 9 mm, podczas gdy samce mają tylko ok. 6 mm długości. Na razie dokładny zasięg D. bobmarleyi jest nieznany. Wiadomo tylko, że występuje na terenie Wielkiej Rafy Koralowej u północno-wschodnich wybrzeży Queensland. Odnosząc się do muzycznych skojarzeń, Barbara C. Baehr, Robert Raven i Danilo Harms podkreślają, że muzyka Marleya wspomagała ich podczas wyprawy do Port Douglas [...], której celem było zbieranie pająków o niezwykłej biologii. « powrót do artykułu
  23. Niezwykłe nieregularne i bardzo silne wzorce przygasania gwiazdy RZ Piscium mogą być powodowane przez pozostałości zniszczonej planety, krążącej wokół tej gwiazdy – twierdzą amerykańscy astronomowie. Nasze obserwacje wykazały, że wielkie chmury pyłu i gazu okresowo blokują światło gwiazdy. Gaz i pył prawdopodobnie na nią opadają, mówi Kristina Punzi z Rochester Institute of Technology. Uważamy, chociaż możliwe są też inne wyjaśnienie, że ten materiał pochodzi z rozpadu masywnych obiektów, które okrążały gwiazdę, dodaje. RZ Piscium znajduje się w odległości 550 lat świetlnych od nas, w Gwiazdozbiorze Ryb. Nieprzewidywalne epizody przygasania gwiazdy mogą trwać nawet dwie doby, a w tym czasie gwiazda staje się 10-krotnie słabiej widoczna niż normalnie. Światło dochodzące do nas z RZ Piscium zawiera znacznie więcej pasma podczerwonego, niż np. Słońce. Wskazuje to, że gwiazda otoczona jest gorącym pyłem. Z tego też powodu aż 8% jej światła to podczerwień. Znamy jedynie kilka gwiazd, które świecą w taki sposób. Mamy więc tam do czynienia z gigantycznymi ilościami pyłu. Te i inne obserwacje skłoniły astronomów do wysunięcia hipotezy, że RZ Piscium to młoda gwiazda podobna do Słońca, która otoczona jest gęstym pasem asteroid. W pasie dochodzi do częstych kolizji, wskutek których powstaje pył. Nie wszystkich to jednak przekonywało. Zgodnie z inną hipotezą, gwiazda jest starsza od Słońca i właśnie weszła w etap zmieniania się w czerwonego olbrzyma. Wokół takiej gwiazdy nie powinno być już pyłu z dysku protoplanetarnego, zatem potrzebne było inne wyjaśnienie. Powiększająca się gwiazda niszczy planety na pobliskich orbitach, stąd pył. Naukowcy z Rochester Institute of Technology uważają, że RZ Piscium jest po trochę każdą z takich gwiazd. Dzięki obserwacjom przeprowadzonym za pomocą XMM-Newton stwierdzili, że promieniowanie X z tej gwiazdy jest około 1000-krotnie bardziej intensywne, niż ze Słońca. Silne promieniowanie w paśmie X jest typowe dla wielu młodych gwiazd. Temperatura powierzchni gwiazdy wynosi około 5330 stopni Celsjusza, czyli jest ona nieco chłodniejsza niż Słońce i zawiera dużo litu. Ilość litu zmniejsza się z wiekiem gwiazdy, zatem na tej podstawie możemy obliczyć jej wiek, stwierdził Joel Kastner, współautor badań. Naukowcy obliczyli, że gwiazda liczy sobie 30-50 milionów lat. Jest więc młoda, jednak istnieje już wystarczająco długo, że nie powinna być otoczona tak olbrzymią ilością pyłu i gazu. Większość gwiazd typu słonecznego traci swój dysk protoplanetarny w ciągu kilku milionów lat. Fakt, że po dziesiątkach milionów lat RZ Piscium jest otoczona tak wielką ilością gazu i pyłu wskazuje, że gwiazda prawdopodobnie niszczy a nie tworzy planety. Specjalistom udało się ustalić temperaturę pyłu na 230 stopni Celsjusza, co wskazuje, że znajduje się on w odległości około 50 milionów kilometrów od gwiazdy. Nasze badania wskazują, że materiał ten zarówno opada na gwiazdę, jak i jest od niej odpychany, informuje Carl Melis, kolejny z badaczy. « powrót do artykułu
  24. Rodzinnych, zdrowych i spokojnych świąt. Ciepła, miłości i dużo prezentów. Życzą Ania, Jacek i Mariusz « powrót do artykułu
  25. Poinsecja, inaczej zwana gwiazdą betlejemską, to jeden z symboli Bożego Narodzenia. Roślina przybyła do Europy z Ameryki Południowej i na stałe wpisała w klimat polskich świąt. Wszystko za sprawą oryginalnego wyglądu: uwagę przyciągają nie kwiaty, ale przykwiatki, czyli kolorowe – najczęściej czerwone – liście. Mimo że jest rośliną typowo świąteczną, nie musimy pozbywać się jej wraz z początkiem kolejnego roku. Przestrzeganie zaledwie kilku prostych zasad ekspertów sprawi, że poinsecja zostanie ozdobą mieszkania na dłużej. 1. Dobry wybór to podstawa Pierwszy krok ku długiej koegzystencji to dokonanie właściwego wyboru już na etapie zakupu. Lepiej zaopatrzyć się w poinsecję w kwiaciarni, a nie na targowisku – tam bowiem miała większe szanse przemarznąć. Nie warto też kupować egzemplarzy, które stały przy drzwiach albo w przeciągu: Gwiazdy betlejemskie lubią ciepło, a przeciąg czy zimne powietrze mogą je trwale uszkodzić. Taka roślina po przyniesieniu do domu zacznie gubić liście i szybko zmarnieje – tłumaczy dr hab. Ewa Skutnik z Katedry Roślin Ozdobnych Wydziału Ogrodnictwa, Biotechnologii i Architektury Krajobrazu SGGW. 2. Ekspozycja na światło Doniczka powinna stać w odpowiednim miejscu, najlepiej jasnym i ciepłym. Jednak nie za ciepłym, bo optymalna temperatura pomieszczenia to 18-22 stopnie Celsjusza. Najlepiej postawić kwiat na oknie, tak aby miał dostęp do światła dziennego. Jeśli jednak chcemy wietrzyć mieszkanie, to lepiej przestawić go gdzieś, gdzie nie będzie narażony na działanie wiatru. 3. Im mniej, tym lepiej Trzecia rada dotyczy podlewania. Poinsecja nie przepada za nadmiarem wody – łatwiej poradzi sobie z przesuszeniem niż przelaniem. Dużej roślinie wystarczy niewielka ilość wody raz na 3-4 dni, mała może potrzebować nawadniania nawet codziennie. Nie należy jednak podlewać rośliny, póki bryła korzeniowa jest jeszcze delikatnie wilgotna. Po podlaniu natomiast najlepiej poczekać 20 minut, a wodę, która zebrała się w tym czasie na spodku czy podstawce, wylać – podpowiada ekspertka. 4. Przetrwać rok Mimo pielęgnacji, gwiazda betlejemska już po kilku tygodniach traci żywe kolory, a często także liście. Przekwitać zaczyna pod koniec lutego. Zamiast wyrzucać, warto jednak dać jej szansę zakwitnąć w kolejnym roku. Można przenieść ją w chłodniejsze miejsce, przyciąć pędy i nie podlewać. Po jakimś czasie wypuści nowe. Gdy zaczną rosnąć, trzeba znów zacząć podlewać ją regularnie i nawozić. Aby zakwitła na kolejne Boże Narodzenie, należy jesienią sztucznie skrócić jej dzień, zaciemniając pomieszczenie, w którym się znajduje, albo przykrywając ją tkaniną. Jeśli odkryjemy ją po dwóch miesiącach i regularnie co dwa tygodnie będziemy nawozić – jest duża szansa, że zakwitnie i upiększy kolejne święta. « powrót do artykułu
×
×
  • Dodaj nową pozycję...