Zaloguj się, aby obserwować tę zawartość
Obserwujący
0
IT nie przynosi oszczędności
dodany przez
KopalniaWiedzy.pl, w Ciekawostki
-
Podobna zawartość
-
przez KopalniaWiedzy.pl
Badacze z Uniwersytetu Harvarda i Instytutu Zdrowia Układu Oddechowego w Kantonie będą wspólnie pracowali nad terapiami mającymi na celu zapobiegać istniejącym oraz przyszłym infekcjom. Badania zostaną sfinansowane przez chińskiego giganta na rynku nieruchomości China Evergrande Group, który przekazał na ten cel 115 milionów dolarów.
Główne zadania, jakie będą stały przed współpracującymi zespołami, będą: opracowanie szybko działających, bardziej dokładnych testów diagnostycznych, które będzie można wykorzystać w punktach podstawowej opieki medycznej; zrozumienie odpowiedzi układu odpornościowego oraz interakcji pomiędzy patogenem a jego gospodarzem, w tym zidentyfikowanie biomarkerów pozwalających na monitorowanie przebiegu infekcji, postępów choroby oraz przewidzenie wystąpienia komplikacji i stanów krytycznych zagrażających życiu pacjenta. Uczeni będą pracowali też nad nowymi szczepionkami oraz opracowywali terapie przeciwwirusowe skracające czas choroby oraz pojawienie się objawów u osób zarażonych.
Na czele grupy z Harvard Medical School stanie dziekan wydziału medycyny George Q. Daley. W jego grupie znajdą się zarówno specjaliści od badań podstawowych w medycynie, badań interdyscyplinarnych, specjaliści ds. madycyny klinicznej oraz eksperci z różnych szpitali, intytutów badawczych i firm biotechnologicznych.
Pracami chińskiej grupy będzie kierował pulmonolog i epidemiolog doktor Zhong Nanshan, który w 2003 roku odkrył koronawirusa SARS i opisał kliniczny przebieg choroby. Doktor Nanshan stoi na czele Chinese 2019n-CoV Expert Taskforce odpowiedzialnej za walkę z infekcją SARS-CoV-2 i COVID-19 oraz członek Chińskiej Akademii Inżynierii.
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
Placebo, czyli leki obojętne (pozbawione substancji leczniczych i nie wpływające na zdrowie pacjenta) są powszechnie stosowane podczas testowania nowych leków. Podaje się je też pacjentom, których choroby mają podłoże psychiczne, a nie fizyczne. Lecznicze właściwości placebo przypisywano sugestii i wierze w to, że jest to silny, gwarantowany lub nowoczesny lek. Okazuje się, że tak nie jest.
Zbadaniem działania placebo zajęła się grupa naukowców z dwóch ośrodków: Harvard Medical School's Osher Research Center oraz Beth Israel Deaconess Medical Center (BIDMC). Jak tłumaczy Ted Kaptchuk, uczestnik projektu, powodem było przepisywanie przez lekarzy placebo dla wzmocnienia efektu terapeutycznego, co rodziło wątpliwości etyczne (jest to przecież swego rodzaju „oszukiwanie" pacjenta).
Eksperyment przeprowadzono na grupie 80 chorych cierpiących na zespół jelita drażliwego, trudną w leczeniu chorobę o nie do końca poznanych przyczynach. Połowa stanowiła grupę kontrolną i nie dostawała żadnych leków, połowa otrzymywała placebo - ale nowością było to, że jasno ich o tym poinformowano. Pojemniki z tabletkami były podpisane „placebo", każdemu pacjentowi z osobna i dokładnie wyjaśniono, że pigułki składają się z samego cukru i nie mają żadnego działania leczniczego.
Po trzytygodniowej kuracji w grupie kontrolnej 35 procent osób odnotowało poprawę, zaś w grupie łykającej placebo aż 59 procent. Co więcej, z prowadzonej rejestracji eksperymentu wynikło, że w przypadkach, gdzie placebo zadziałało, było ono niemal tak samo skuteczne jak najskuteczniejsze dotąd prawdziwe leki na zespół drażliwego jelita.
Jak podkreśla Anthony Lembo, nie spodziewano się takiego wyniku, który zdaje się przeczyć logice i dotychczasowym teoriom. Zaznacza jednak, że był to eksperyment na niewielką skalę i konieczne jest powtórzenie go na większej próbie chorych. Jeśli jednak się potwierdzi, oznaczać to będzie, że „siłą" placebo nie jest wcale sugestia, lecz coś innego, na przykład rytuał medyczny, a także, że będzie można obojętne (a zatem nieszkodliwe) tabletki wykorzystać do leczenia przynajmniej niektórych chorób.
-
przez KopalniaWiedzy.pl
Po wielu badaniach i analizach naukowcy prestiżowego, amerykańskiego Instytutu Medycyny aż o jedną trzecią podnieśli zalecaną dawkę spożywanej witaminy D. Jednak ostrzegli zarazem, że jej spożycie ponad polecany poziom może być niebezpieczne.
Dotychczasowe zalecane dzienne spożycie wynosiło 400 i.u. (international units, jednostek międzynarodowych). Institute of Medicine, organ rządowej, amerykańskiej National Academy of Sciences (Narodowej Akademii Nauk) zwiększył zalecenie do 600 jednostek dla osób w wieku do 70 lat i aż do 800 jednostek dla osób starszych.
Ten, krok, mimo że wydaje się dość śmiały, według niektórych naukowców jest zbyt ostrożny, choć wiodący w dobrą stronę. Należy do nich na przykład doktor Cedric Garland z University of California w San Diego, który uważa, że większe spożycie tej witaminy zredukowałoby poziom zachorowań na raka okrężnicy. Dr Garland, a także niektórzy inni naukowcy, uważają, że wskazany poziom spożycia powinien wynosić w granicach dwóch tysięcy jednostek.
Takim oczekiwaniom przeciwstawia się doktor Joann Manson z Harvard Medical School, który jest współautorem raportu na temat zwiększenia zalecanej dawki witaminy D. Więcej nie znaczy lepiej - uważa. Dowodzi, że szeroko zakrojone badania nie dowiodły, że podawanie większych dawek witaminy D zmniejsza ryzyko zachorowań na raka, co więcej, może sprzyjać rakowi trzustki. Według niego, dawka około 4000 jednostek stanowi granicę bezpieczeństwa dla większości ludzi, jej zwiększanie to już zdecydowane balansowanie na granicy ryzyka.
Zwolennicy umiaru przypominają też, że wielokrotnie suplementy diety, jak witaminy C, E, czy beta-karoten, mające zapobiegać chorobom, zawodziły w tej roli, a w zbyt dużych dawkach okazywały się wręcz szkodliwe.
Inną kwestią jest, że witamina D wytwarzana jest głównie przez skórę w kontakcie ze słońcem, a pomiar jej poziomu we krwi budzi wątpliwości i kontrowersje. Jest to przyczyną, dla której badania dowodzące zbyt małej podaży tej witaminy stoją w opozycji z innymi, wskazującymi, że jej poziom we krwi badanych osób jest z reguły prawidłowy.
Nie jest także wcale łatwo dostarczyć w pożywieniu zalecane przez raport 600 u.i. - szklanka mleka sztucznie wzbogacanego witaminą D zawiera jej około 100 jednostek. Najlepszym źródłem witaminy w pożywieniu są tłuste ryby morskie, ale najlepszym jest jednak kontakt ze słońcem. Przeciętnemu człowiekowi wystarcza kilkanaście minut na słońcu w trakcie dnia, by nie obawiać się nadmiaru. Co ważne, w ten sposób nie można jej przedawkować! Pamiętając, że w zimie i krajach o chłodniejszym klimacie potrzeba nieco więcej, możemy bez obaw zrezygnować ze sztucznego dokarmiania się witaminą w tabletkach.
Witamina D jest niezbędna głównie dla zdrowia naszych kości i zębów, ale także mięśni, mózgu i układu nerwowego oraz odporności. Pamiętajmy więc o niej zimą.
-
przez KopalniaWiedzy.pl
Obecnie elementy stacji kosmicznych produkuje się na Ziemi i transportuje dzięki wahadłowcom. Firma Made in Space ma jednak inną propozycję. Po co robić coś na dole, skoro można wysłać w przestrzeń kosmiczną drukarki 3D i drukować części do różnego rodzaju statków i stacji, a następnie składać je w warunkach zerowej grawitacji?
Do drukowania przestrzennego można ponoć wykorzystać każdy materiał poddający się sproszkowaniu, w tym plastik czy metal. Większym problemem jest de facto spojenie proszku. Wg przedstawicieli Made in Space, proponowana technologia daje duże oszczędności (i to zarówno w kategoriach czasu, jak i pieniędzy). Poza tym dałoby się ją zastosować przy kolonizacji choćby Księżyca lub planet. Wydrukowanie części robotów i fragmentów domów byłoby na pewno prostsze logistycznie od transportu z Ziemi. Wydaje się w pełni sensowne, by wszystko, co będzie potrzebne w kosmosie, produkować właśnie w kosmosie – przekonuje Jason Dunn, który przedyskutował niedawno swoje pomysły ze specjalistami NASA z Centrum Badawczego im. Josepha Amesa.
Made in Space to tzw. start-up. Rozpoczęcie działalności w lecie tego roku to m.in. pokłosie uczestnictwa w kursach organizowanych na Singularity University. Jego współzałożycielem jest futurolog i wynalazca Ray Kurzweil.
Drukarki 3D już nie są nowinką czy prototypami. W ostatnich latach na tyle zaawansowano technologię, że jedna z firm z tej branży oferuje klientom biurkowe urządzenie za mniej niż 1000 dolarów.
Dunn przekonuje, że drukowanie części w kosmosie zmniejszy ich wagę o ok. 30%. Nie trzeba już będzie bowiem myśleć o tym, by elementy konstrukcyjne wytrzymały wystrzelenie, m.in. przeciążenia i drgania. Co ważne, przy mniejszym ładunku wahadłowiec spala mniej paliwa. Drukowanie poza Ziemią spowoduje, że kwestią przeszłości staną się opóźnienia lądowania z powodu awarii lub uszkodzenia wyposażenia. Nie czekając na dostawę zamienników z macierzystej bazy, astronauci skorzystają przecież z pokładowej drukarki 3D. Zużyte części zostaną poddane recyklingowi i w ten prosty sposób załoga pozyska proszek do kolejnych drukowań. To znów przekłada się na ograniczenie transportu "tonera" z Ziemi i dalsze oszczędności.
Wcześniej wypróbowano już drukowanie przestrzenne z betonu, regolity z Księżyca i Marsa powinny się więc sprawdzić równie dobrze. Kwestią przyszłości pozostaje zapewne odkrycie złóż metalu poza Błękitną Planetą, a wtedy wystarczy jedynie pamiętać o zabraniu ze sobą w kosmiczną odyseję plików komputerowych dla poszczególnych narzędzi i części.
Na razie Made in Space oceniło przydatność kilku modeli drukarek 3D i przeprowadziło wstępne wydruki plastikowych elementów kosmicznych. W ciągu pół roku rozpoczną się testy drukowania w stanie nieważkości. Będzie to możliwe dzięki współpracy z prywatną firmą, która produkuje statki do lotów suborbitalnych (ocenia się, że w czasie jednego takiego lotu nieważkość utrzymuje się przez jakieś 20 minut). Jeśli wszystko pójdzie dobrze, kolejnym etapem będzie – przy najbardziej optymistycznym scenariuszu – sprawdzian na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej.
-
przez KopalniaWiedzy.pl
W artykule opublikowanym w najnowszym numerze Pediatrics uczeni z Harvard Medical School ostrzegają, że spożywanie alkoholu przez nastoletnie dziewczęta znacznie zwiększa ryzyko zapadnięcia na różne choroby piersi.
Badania statystyczne wykazały, że dziewczęta, które będąc nastolatkami spożywają codziennie lub niemal codziennie alkohol, w późniejszym życiu zachorują na łagodne choroby piersi (np. gruczolakowłókniaka) z pięciokrotnie większym prawdopodobieństwem niż ich niepijące koleżanki.
W badaniach prowadzonych przez zespół Catherine Berkey wzięło udział 6899 przedstawicielek płci pięknej. Najpierw przyglądano się im, gdy miały 9-15 lat, później powtórzono badania, gdy osiągnęły 16-23 lata, a następnie 18-27 lat. Były to pierwsze badania, podczas których pytano o zwyczaje związane ze spożywaniem alkoholu. Wcześniej ukazywały się co prawda wyniki podobnych badań, ale ich autorzy pytali dorosłe kobiety o zwyczaje sprzed lat. Były więc obarczone poważnym błędem.
Podczas najnowszych badań u 147 pań rozwinęły się choroby piersi. Porównanie tego faktu z wynikami ankiet wykazało bardzo wysoką korelację pomiędzy spożywaniem alkoholu a rozwojem choroby. Nawet u tych pań, które piły 1-2 razy w tygodniu ryzyko zachorowania zwiększało się o 1,5 raza.
Uczeni zauważają, że korelacja nie oznacza przyczyny, ale wiedzą, w jaki sposób alkohol mógłby powodować nowotwory. Może on mieć niewielkie działanie kancerogenne, jednak tak naprawdę nowotwór powodowany jest nie przez sam etanol, a przez skutki jego użycia. Spożywanie alkoholu podnosi poziom estrogenu u nastolatek, a to może spowodować problemy z gruczołami mlekowymi, które w tym wieku szybko się powiększają.
Oczywiście, jak mówi doktor Patricia Ganz z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, nastolatek nie należy straszyć i mówić im, że jeśli piją, będą miały raka. Jednak istotne jest, by mieć świadomość zagrożenia.
-
-
Ostatnio przeglądający 0 użytkowników
Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.