Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

Rekomendowane odpowiedzi

Archeolog z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles profesor Charles Stanish, jeden z czołowych światowych specjalistów ds. archeologii andyjskiej, poważnie obawiał się, że pojawienie się serwisu eBay może grozić zniszczeniem wielu bezcennych zabytków. Bałem się, że Internet zdemokratyzuje nielegalny handel zabytkami, który dotychczas był domeną wąskiej grupy bogaczy, i spowoduje gwałtowny wzrost liczby przypadków plądrowania wykopalisk - powiedział profesor.

Teraz, po latach analizowania wpływu portali aukcyjnych na archeologię, Stanish informuje o wynikach swoich badań.

Okazało się, że rzeczywiście doszło do "zdemokratyzowania" handlu zabytkami, ale nie doprowadziło to, na szczęście, do masowego rabunku miejsc wykopalisk. Wręcz przeciwnie. Dzięki serwisowi eBay powstał duży rynek kopii, a całe wioski, których mieszkańcy wcześniej okradali wykopaliska, teraz zaprzestały swojego procederu i zajmują się produkcją replik. Ludzie, którzy wcześniej zarabiali kilka dolarów, sprzedając pośrednikowi ukradzione zabytki, teraz mogą zrobić własną kopię i zanieść ją do sąsiedniego miasteczka, gdzie ktoś, kto ma konto na eBayu, wystawi ją w Sieci - cieszy się profesor. Dodaje przy tym: Atrakcyjność rabowania wykopalisk spada za każdym razem, gdy ktoś kupuje 'oryginalną' ceramikę kultury Moche za 35 dolarów (plus koszty przesyłki). Ceny zabytków tej klasy rozpoczynają się od 15 000 USD.

Rabowanie stanowisk archeologicznych przynosi podwójne szkody. Po pierwsze, giną zabytki, do których później nie ma dostępu i nie można ich ani podziwiać, ani badać. Po drugie, złodzieje niszczą same stanowiska, co często uniemożliwia przeprowadzenie badań i poznanie historii. W opinii większości z nas, Internet na zawsze i w pozytywnym kierunku zmienił rynek nielegalnego handlu zabytkami - mówi Stanish.

Profesor wspomina czasy, gdy rozpoczynał badania nad wpływem eBaya na rynek zabytków. Początkowo stosunek prawdziwych zabytków do podróbek był jak 50:50. W ciągu pięciu lat okazało się, że zabytków sprzedaje się tylko 5%. Reszta to fałszywki, czasem tak dobrej jakości, że oglądając zdjęcia Stanish nie jest w stanie ich odróżnić od oryginałów.

Profesor ocenia, że około 30% rzekomych "zabytków" to oczywiste fałszywki, których autorzy pomieszali style, kolory, kształty czy symbole. Kolejne 5% to oryginały, a reszta to, jak mówi Stanish, przedmioty, które musiałbym wziąć do ręki by wydać ostateczną opinię.

Profesor mówi, że pomimo doskonałych fałszywek, współczesna technika jest tak dalece zaawansowana, iż wykonanie idealnej podróbki jest niemożliwe. Dlatego też sprzedający często gwarantują autentyczność towarów, pod warunkiem jednak, że nie zostaną one poddane badaniom naruszającym stan sprzedawanej rzeczy. Wiedzą bowiem, że najdoskonalsze techniki sprawdzania autentyczności zabytków wymagają pobrania niewielkiej próbki i jej zniszczenia. Jednak szybki postęp technologii powoduje, że mimo to rabunek się nie opłaca. Kto wyda 50 000 dolarów na przedmiot z gwarancją, jeśli istnieje ryzyko, że za 5 lat zostanie opracowana niedestrukcyjna technika badania, która wykaże, iż mamy do czynienia z fałszywką? - pyta Stanish.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się

  • Podobna zawartość

    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Szerokie rozpowszechnienie się internetu i technologii komunikacyjnych przyciąga ludzi do centrów miast. Zachodzi więc zjawisko odwrotne, niż przewidywano u zarania internetu i ery informacyjnej, informują naukowcy z Uniwersytetu w Bristolu.
      Pomimo tego, że internet pozwala nam na niezwykle łatwy dostęp do wszelkich informacji i umożliwia łatwe i szybkie nawiązanie kontaktu z osobami z drugiego końca świata, jego rozwój nie doprowadził do odpływu ludności z miast. Wręcz przeciwnie, specjaliści zauważyli odwrotne zjawisko. Coraz większe rozpowszechnienie się technologii informacyjnych prowadzi zwiększenia koncentracji ludzi w miastach.
      Nie od dzisiaj wiemy, że np. przedsiębiorstwa działające na uzupełniających się polach, mają tendencje do grupowania się na tym samym obszarze, gdyż zmniejsza to koszty działalności. Technologie informacyjne miały to zmienić.
      Doktor Emmanouil Tranos z Univeristy of Bristol i Yannis M. Ioannides z Tufts Univeristy przeanalizowali skutki zachodzących w czasie zmian dostępności i prędkości łączy internetowych oraz użytkowania internetu na obszary miejskie w USA i Wielkiej Brytanii. Geografowie, planiści i ekonomiści miejscy, którzy na początku epoki internetu rozważali jego wpływ na miasta, dochodzili czasem do dziwacznych wniosków. Niektórzy wróżyli rozwój „tele-wiosek”, krajów bez granic, a nawet mówiono o końcu miasta.
      Dzisiaj, 25 lat po komercjalizacji internetu, wiemy, że przewidywania te wyolbrzymiały wpływ internetu i technologii informacyjnych w zakresie kontaktów i zmniejszenia kosztów związanych z odległością. Wciąż rosnąca urbanizacja pokazuje coś wręcz przeciwnego. Widzimy, że istnieje komplementarność pomiędzy internetem a aglomeracjami. Nowoczesne technologie informacyjne nie wypchnęły ludzi z miast, a ich do nich przyciągają.
      Artykuł Ubiquitous digital technologies and spatial structure; an update został opublikowany na łamach PLOS One.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Próby dotarcia do dna Mysiej Wieży w Kruszwicy trwały przez cały rok. Najpierw jednak z wieży, która powstała w 1350 roku, trzeba było usunąć wiele ton gruzu i śmieci. W końcu po jej oczyszczeniu można było pomyśleć o zejściu na dno.
      Archeolodzy, którzy zeszli na dno Mysiej Wieży, znaleźli tam fragmenty naczyń, kafle oraz kości ludzi i zwierząt. Najważniejszy jednak jest fakt, że dotarcie do dna wieży pozwoli określić, kiedy powstał zamek w Kruszwicy.
      Najbardziej spektakularne jest znalezienie się na samym dole. To jest jedyne miejsce na zamku, gdzie można zobaczyć nietknięte ręką konserwatora oryginalne, późnośredniowieczne fragmenty muru. Marzy mi się, żeby odpowiedzieć na pytanie czy Mysia Wieża to obiekt powstały w jednorazowej akcji budowlanej około 1350 roku, z inicjatywy króla Kazimierza Wielkiego czy też mamy do czynienia z rozbudową jakiegoś obiektu murowanego, który już istniał wcześniej. Na odpowiedzi mogą pozwolić tylko te oryginalne wątki muru, które udaje nam się odsłonić, bo one pozwalają czytać historię tego miejsca, powiedział Polskiemu Radiu PiK archeolog Michał Woźniak. W ciągu kilku miesięcy powinniśmy poznać dokładne datowanie zabytku.
      Mysia Wieża była ostatnim miejscem obrony dla mieszkańców zamku. Gdy powstała, nie było istniejących tam obecnie schodów. Wieża miała jedno wejście, na wysokości 10 metrów, do którego prowadziły drabiny i mostek. Drzwi można było zaryglować z obu stron, więc mieszkańcy mogli zamknąć się w wieży sami lub też zamknąć tam kogoś.
      Dno Mysiej Wieży było lochem głodowym. To tam w 1409 roku na rozkaz Władysława Jagiełły osadzono burgrabiego Bernarda za poddanie Krzyżakom Bydgoszczy.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Iskra
      Dokładnie 50 lat temu, późnym wieczorem 29 października 1969 roku na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles (UCLA) dwóch naukowców prowadziło pozornie nieznaczący eksperyment. Jego konsekwencje ujawniły się dopiero wiele lat później, a skutki pracy profesora Leonarda Kleinrocka i jego studenta Charleya Kline'a odczuwamy do dzisiaj.
      Kleinrock i Kline mieli do rozwiązania poważny problem. Chcieli zmusić dwa oddalone od siebie komputery, by wymieniły informacje. To, co dzisiaj wydaje się oczywistością, przed 50 laty było praktycznie nierozwiązanym problemem technicznym. Nierozwiązanym aż do późnego wieczora 29 października 1969 roku.
      Jeden ze wspomnianych komputerów znajdował się w UCLA, a drugi w oddalonym o 600 kilometrów Stanford Research Institute (SRI) w Menlo Park. Próby nawiązania łączności trwały wiele godzin. Kline próbował zalogować się do komputera w SRI, zdążył w linii poleceń wpisać jedynie  „lo”, gdy jego maszyna uległa awarii. Wymagała ponownego zrestartowania i ustanowienia połączenia. W końcu około godziny 22:30 po wielu nieudanych próbach udało się nawiązać łączność i oba komputery mogły ze sobą „porozmawiać”. Wydaje się jednak, że pierwszą wiadomością wysłaną za pomocą sieci ARPANETu było „lo”.
       

       
      Trudne początki
      Początków ARPANETU możemy szukać w... Związku Radzieckim, a konkretnie w wielkim osiągnięciu, jakim było wystrzelenie Sputnika, pierwszego sztucznego satelity Ziemi. To był dla Amerykanów policzek. Rosjanie pokazali, że pod względem technologicznym nie odstają od Amerykanów. Cztery lata zajęło im nadgonienie nas w technologii bomby atomowej, dziewięć miesięcy gonili nas w dziedzinie bomby wodorowej. Teraz my próbujemy dogonić ich w technice satelitarnej, stwierdził w 1957 roku George Reedy, współpracownik senatora, późniejszego prezydenta, Lyndona Johnsona.
      Po wystrzeleniu Sputnika prezydent Eisenhower powołał do życia Advanced Research Project Agency (ARPA), której zadaniem była koordynacja wojskowych projektów badawczo-rozwojowych. ARPA zajmowała się m.in. badaniami związanymi z przestrzenią kosmiczną. Jednak niedługo później powstała NASA, która miała skupiać się na cywilnych badaniach kosmosu, a programy wojskowe rozdysponowano pomiędzy różne wydziały Pentagonu. ARPA zaś, ku zadowoleniu środowisk naukowych, została przekształcona w agencję zajmującą się wysoce ryzykownymi, bardzo przyszłościowymi badaniami o dużym teoretycznym potencjale. Jednym z takich pól badawczych był czysto teoretyczny sektor nauk komputerowych.
      Kilka lat później, w 1962 roku, dyrektorem Biura Technik Przetwarzania Informacji (IPTO) w ARPA został błyskotliwy naukowiec Joseph Licklider. Już w 1960 roku w artykule „Man-Computer Symbiosis” uczony stwierdzał, że w przyszłości ludzkie mózgi i maszyny obliczeniowe będą bardzo ściśle ze sobą powiązane. Już wtedy zdawał on sobie sprawę, że komputery staną się ważną częścią ludzkiego życia.
      W tych czasach komputery były olbrzymimi, niezwykle drogimi urządzeniami, na które mogły pozwolić sobie jedynie najbogatsze instytucje. Gdy Licklider zaczął pracować dla ARPA szybko zauważył, że aby poradzić sobie z olbrzymimi kosztami związanymi z działaniem centrów zajmujących się badaniami nad komputerami, ARPA musi kupić wyspecjalizowane systemy do podziału czasu. Tego typu systemy pozwalały mniejszym komputerom na jednoczesne łączenie się z wielkim mainframe'em i lepsze wykorzystanie czasu jego procesora. Dzięki nim wielki komputer wykonywać różne zadania zlecane przez wielu operatorów. Zanim takie systemy powstały komputery były siłą rzeczy przypisane do jednego operatora i w czasie, gdy np. wpisywał on ciąg poleceń, moc obliczeniowa maszyny nie była wykorzystywana, co było oczywistym marnowaniem jej zasobów i pieniędzy wydanych na zbudowanie i utrzymanie mainframe’a.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Dokładnie przed 50 laty, 29 października 1969 roku, dwaj naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, wykorzystali nowo powstałą, rewolucyjną sieć ARPANET, do przesłania pierwszej wiadomości. Po wielu nieudanych próbach około godziny 22:30 udało się zalogować do komputera w oddalonym o 600 kilometrów Stanford Research Institute.
      Wieloletnia podróż, która rozpoczęła się od... wysłania Sputnika przez Związek Radziecki i trwa do dzisiaj w postaci współczesnego internetu, to fascynująca historia genialnych pomysłów, uporu, porażek i ciężkiej pracy wielu utalentowanych ludzi. Ludzi, wśród których niepoślednią rolę odegrał nasz rodak Paul Baran.
      To, co rozpoczęło się od zimnowojennej rywalizacji atomowych mocarstw, jest obecnie narzędziem, z którego na co dzień korzysta ponad połowa ludzkości. W ciągu pół wieku przeszliśmy od olbrzymich mainframe'ów obsługiwanych z dedykowanych konsol przez niewielką grupę specjalistów, po łączące się z globalną siecią zegarki, lodówki i telewizory, które potrafi obsłużyć dziecko.
      Zapraszamy do zapoznania się z fascynującą historią internetu, jednego z największych wynalazków ludzkości.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Czym zajmuje się archeolog eksperymentalny?
      Nie ma takiej specjalizacji w archeologii jak archeolog eksperymentalny, jednak jest taka, można powiedzieć, dziedzina archeologii, a raczej sposób rekonstruowania przeszłości. Czasami mamy taką sytuację, że jedynie eksperyment może przynieść odpowiedź na pewne pytania. Warunki takiego eksperymentu są ściśle określone - zostały sformułowane w latach siedemdziesiątych przez Johna Colesa w książce Archeologia doświadczalna. Najważniejsze z nich to ekonomiczność wykorzystywania surowców i narzędzi odpowiednich do danej epoki oraz powtarzanie eksperymentów i obserwacji. Wyniki eksperymentów najczęściej mierzymy już współczesnymi zaawansowanymi miernikami. Tym samym archeologia doświadczalna pomaga w uchwyceniu pewnych zjawisk, które nie są czytelne w trakcie obserwacji zabytków czy obiektów archeologicznych. Najlepszym przykładem są eksperymentalne wypały naczyń czy wytop metali - wiemy co, wiemy często jak, ale tylko eksperyment pozwoli nam np. na poznanie koniecznych temperatur. W kuchennych eksperymentach dobrym przykładem jest sprawdzanie doświadczalne np. wydajności rożnych typów żaren - znamy z wykopalisk kilka rodzajów przyrządów do mielenia ziarna, mamy także przecież odciski ziaren lub zwęglone pozostałości, pozostaje sprawdzenie, które były najwygodniejsze, na dokładnych rekonstrukcjach takich zabytków.
      W jaki sposób rekonstruuje się kuchnię z jakiegoś okresu? Czy wykorzystuje się do tego np. resztki pokarmów z naczyń, czy raczej doniesienia/literaturę i narzędzia z epoki?
      Najwygodniej rekonstruować kuchnię tej kultury, która zostawiła dużo źródeł pisanych z danego okresu, oczywiście marzeniem są wszelkie ówczesne książki kucharskie, pamiętniki kuchmistrzów, listy czy zbiory przepisów. Ale nawet zajmując się starożytnym Rzymem, badacze trafiają na rozmaite trudności, np. w interpretacji nazw zwyczajowych lub lokalnych. Jednak większość rekonstrukcji musi się opierać na innych przesłankach - podstawą są zabytki archeologiczne (czyli np. rodzaje naczyń, narzędzia do polowania i połowu ryb, różne obiekty zaplecza kuchennego, takie jak piece, wędzarnie) oraz resztki organiczne (kości, ości, zwęglone ziarna zbóż, warzyw i owoców, ich odciski w glinie, skorupki jaj). Do tego mamy możliwość przeprowadzenia analiz chemicznych resztek pożywienia znajdowanego w naczyniach lub nawet mikroszczątków niewidocznych gołym okiem. Czasami wsparciem są źródła pisane, zawierające najczęściej jedynie wzmianki. No i idealna sytuacja jest wtedy, gdy obok źródeł pisanych dysponujemy ikonografią - miniaturami w kodeksach, haftami, wyobrażeniami związanymi z kulinariami na naczyniach czy innych przedmiotach.
      Kuchnię z jakiego okresu uznałaby Pani za najciekawszą, najsmaczniejszą?
      Trudno to określić, bo rekonstruując dawną kuchnię, działamy trochę według dzisiejszych gustów. Nie wiem, czy przeciętny mieszkaniec wczesnośredniowiecznego Mazowsza miał okazję posolić swoje potrawy drogą wówczas solą, czy zależało mu na doprawieniu jedzenia ziołami według gustu domowników - a jeśli tak, to jak to robił - a może wystarczyło, że się po prostu najadł. Przepisy średniowieczne podają nam czasami dziwne kompozycje składników, normalne dla ówczesnych ludzi i smaczne także dla nas, ale sami byśmy nie wykonali takiego połączenia. Zaś np. kuchnia "szlachecka" w książce kucharskiej Czernieckiego doradza w przepisach zawrotne ilości przypraw, potrawy ściśle według nich przyrządzone są dla nas trudne do przełknięcia. Natomiast warto się inspirować

      « powrót do artykułu
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...