Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy
KopalniaWiedzy.pl

Pseudomysz jednak nie wymarła. Ale wnioski z badań są bardzo pesymistyczne

Rekomendowane odpowiedzi

Australijski ssak, o którym sądzono, że wyginął ponad 150 lat temu, wciąż istnieje. Pseudomysz rodzinną (Pseudomys gouldii) znaleziono na niewielkich wyspach u wybrzeży Australii Zachodniej. Główna autorka badań, doktor Emily Roycrosft z Australijskiego Uniwersytetu Narodowego mówi, że odkrycie rzekomo wymarłego gatunku to ekscytująca wiadomość, która jednak prowadzi do smutnych wniosków.

Naukowcy pracujący pod kierunkiem Roycroft postanowili porównać DNA 8 wymarłych australijskich gryzoni z 42 gatunkami ich krewniaków. Chcieli w ten sposób oszacować tempo zanikania rodzimych gatunków gryzoni od czasu przybycia Europejczyków. Okazało się, że Pseudomysz rodzinna przetrwała na kilku niewielkich wyspach. Zamieszkująca je Pseudomysz wydmowa (Pseudomys fieldi) to bowiem nie inny gatunek, a właśnie uważana za wymarłą Pseudomys gouldii.

Odnalezienie tego gatunku to dobra wiadomość w obliczu niezwykle szybkiego wymierania rodzimych gryzoni. Zanikanie gryzoni odpowiada aż za 41% całego wymierania australijskich ssaków od przybycia Europejczyków w 1788 roku, mówi Roycroft.

Na podstawie badań zarówno Pseudomys gouldii jak i innych, wymarłych oraz istniejących, gatunków gryzoni, naukowcy odtworzyli drzewo genetyczne na przestrzeni ostatnich 5,2 miliona lat. Okazało się, że populacja gryzoni była przez ten czas bardzo zróżnicowana genetycznie i bardzo zdrowa. Wiele gatunków było rozpowszechnionych na całym kontynencie. Dopiero od około 150 lat dochodzi do gwałtownego wymierania i zaniku różnorodności rodzimych gryzoni Australii. Co więcej, bardziej na wymieranie narażone są większe gryzonie. To wskazuje, że przyczyną załamania populacji jest przybycie Europejczyków, wprowadzenie przez nich inwazyjnych drapieżników oraz niszczenie habitatów gryzoni np. poprzez oczyszczanie olbrzymich połaci terenu pod uprawę.

Od czasów europejskiej kolonizacji Australia traci nie tylko gryzonie. Od 1788 roku na kontynencie wyginęły 34 gatunki ssaków. To więcej niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie.

Roycroft mówi, że wymieranie gryzoni odbyło się błyskawicznie. Przed przybyciem Europejczyków występowały one powszechnie, w dużych populacjach. Jednak wprowadzenie kotów, lisów i innych gatunków inwazyjnych, oczyszczanie ziemi pod rolnictwo oraz nowe choroby zdziesiątkowały rodzime gatunki. W Australii wciąż mamy sporą bioróżnorodność, którą możemy stracić, gdyż nie robimy wystarczająco dużo, by ją zachować.


« powrót do artykułu

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się

  • Podobna zawartość

    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Papużka żółtobrzucha (Pezoporus occidentalis) to krytycznie zagrożony, niezwykły ptak. Prowadzi nocny tryb życia, a ma słaby wzrok. Papużka zamieszkuje Australię i przez długi czas nie rejestrowano jej obecności. Obecnie występuje tak rzadko, że o jej znaczeniu kulturowym zapomnieli nawet Aborygeni. Dawniej jej  zawołania służyły rodzicom do ostrzegania dzieci, by nocą nie oddalały się zbytnio od obozu. Dzieciom mówiono, że dźwięki, które słyszą, to odgłosy wydawane przez złe duchy. Papużki odgrywały więc ważną rolę w uczeniu dzieci ostrożności i odpowiedniego postępowania, które umożliwiały im przetrwanie.
      Teraz dzięki wysiłkom badaczy udało się odnaleźć prawdopodobnie największą na świecie kolonię papużek żółtobrzuchych. Na wschodzie regionu Pilbara, jednego z najsłabiej zaludnionych miejsc na Ziemi, naukowcy rozstawili kilkadziesiąt mikrofonów. Siedemnaście z nich nagrało odgłosy wydawane przez Pezoporus occidentalis. Podczas poszukiwań najbardziej obiecujących miejsc uczeni znaleźli stare gniazdo, kilka piór, czasem sami słyszeli nawoływania papużek, udało im się jedną sfotografować dzięki fotopułapce. Wstępnie ocenia się, że odkryta populacja co najmniej 50 osobników i jest rozproszona na obszarze około 14,5 tysiąca kilometrów kwadratowych.
      O Pezoporus occidentalis niewiele wiadomo. Ptaki przemieszczają się głównie po ziemi. Za dnia kryją się przed upałem wśród roślinności, nocą wychodzą się pożywić.
      Gdy w XIX wieku Europejczycy po raz pierwszy odnotowali obecność tego gatunku, powszechnie występował on w całej Australii. Jednak koloniści przywieźli ze sobą koty. I papugi zaczęły szybko znikać z krajobrazu. Przez dziesięciolecia ich nie widziano. Pierwsze od 67 lat doniesienia o tym, że gatunek mógł przetrwać, pojawiły się w roku 1979. W 1990 ostatecznie potwierdzono te doniesienia. Znaleziono wówczas martwą papugę. Pierwszą żywą populację odkryto w 2013. Niestety, znane obecnie populacje są rozrzucone na olbrzymich terenach. Papużki muszą latać dziesiątki kilometrów, by znaleźć wodę lub partnera. A poszczególne populacje dzielą setki i tysiące kilometrów, co rodzi olbrzymie ryzyko chowu wsobnego.
      Naukowcy stwierdzili, że kluczowym elementem do przetrwania papużek żółtobrzuchych są psy dingo. Nie znaleziono żadnych dowodów, by polowały one na papużki, wiadomo jednak, że polują na koty, które doprowadziły ptaki na skraj zagłady. Być może rolę w przetrwaniu papużek odgrywa też kontrolowanie przez dingo populacji lisów. Utrzymanie populacji dingo na terenach, gdzie papużki występują, jest niezbędne do ich przetrwania. Innym zagrożeniem jest wypijanie wody, która jest deficytowym zasobem w regionach występowania gatunku, przez zdziczałe wielbłądy.
      Nowo odkrytej populacji zagrażają też pożary. Żyje ona bowiem na obszarze, na którym dość często do nich dochodzi. Dlatego uczeni rekomendują kontrolowane wypalanie roślinności, ale przeprowadzane z uwzględnieniem obecności papug. Nie wiadomo, jak na ptaki może wpłynąć globalne ocieplenie. Jednak fakt, że żyją one w jednym z najgorętszych miejsc na Ziemi nie napawa optymizmem. Być może właśnie wysokie temperatury panujące za dnia skłoniły papużki żółtobrzuche do prowadzenia nocnego trybu życia. Jednak, w przeciwieństwie do znacznie bardziej znanych nocnych papug – kakapo – Pezoporus occidentalis mają niewielkie oczy, co sugeruje, że słabo widzą w nocy.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Australijski Dingo Fence to najdłuższy płot na świecie. Budowany od drugiej połowy XIX wieku i ukończony w latach 50. XX wieku ma długość ponad 5600 kilometrów, a jego zadaniem jest ochrona owiec wypasanych na południowo-wschodnich obszarach Australii przed psami dingo. Olbrzymi płot rozciąga się od południowo-wschodniego Queensland po południowo-zachodnią Australię Południową i stał się niezamierzonym eksperymentem pokazującym, jak wykluczenie drapieżnika wpływa na ekosystem.
      Płot prowadzi do pofragmentowania habitatów, wpływa na wzorce rozprzestrzeniania się gatunków, zakłóca procesy zachodzące w ekosystemie. Wiele badań prowadzonych w ostatniej dekadzie pokazało, że płot wpływa na równowagę w przyrodzie, prowadzi do zmniejszania się liczebności jednych gatunków, a wzrostu liczebności innych, w wyniku czego zachodzą m.in. zmiany w szacie roślinnej, obiegu substancji odżywczych w glebie czy samej morfologii krajobrazu. Na chronionym obszarze rozrosła się populacja kangurów i królików, które konkurują z owcami o trawę. Ponadto utrzymanie płotu kosztuje rocznie ponad 10 milionów dolarów australijskich. Te i inne zjawiska powodują, że coraz częściej pojawiają się głosy o konieczności likwidacji bariery.
      Autorzy najnowszych badań zauważają, że płot istnieje od ponad 100 lat, mógł więc znacząco wpłynąć na rozwój biologiczny gatunków, na które polują psy dingo.Jest to temat bardzo słabo poznany, dlatego też australijscy naukowcy postanowili zbadać tę kwestię. Przyjrzeli się więc populacjom ulubionej ofiary dingo – kangura rudego – po obu stronach płotu.
      Naukowcy spodziewali się, że kangury na północ od płotu, narażone na ataki dingo, będą różniły się od tych z południa. Szczególnie samice i młode, które częściej niż dorosłe samce padają ofiarą dingo.
      Rzeczywiście uczeni zauważyli różnice. Okazało się, że młode kangury na południu, do wieku około 4 lat, rozwijają się wolniej niż młode z północy. Te z południa były mniejsze i lżejsze, niż ich pobratymcy narażeni na ataki dingo. Naukowcy zaczęli się więc zastanawiać, czy brak dingo nie spowodował spowolnienia rozwoju kangurów. Postanowili jednak sprawdzić, czy przyczyną takiego stanu rzeczy nie jest mniejszy dostęp do żywności na południu. Okazało się jednak, że jest wręcz przeciwnie. To kangury z północy, na które dingo mogą polować, miały prawdopodobnie mniejszy dostęp do pożywienia. To zaś silna sugestia wskazująca, że różne tempo rozwoju przedstawicieli tego samego gatunku było spowodowane obecnością lub nieobecnością drapieżnika, a nie dostępem do żywności.
      Co więcej, badań dokonano na obszarze, na którym płot aż do roku 1975 był w fatalnym stanie i najprawdopodobniej do tego czasu dingo i kangury mogły swobodnie go przekraczać. A skoro tak, to zaobserwowane zmiany zaszły w ciągu zaledwie 17 pokoleń kangurów. To oznaczałoby błyskawiczną ewolucyjną adaptację do nowych warunków. Być może zmiany zaszły tak szybko przez mniejsze wydzielanie hormonów stresu u kangurów, żyjących na obszarach chronionych przed dingo. Wiemy, że hormony stresu wpływają na stan zdrowia ssaków, tutaj zaś mogły wpłynąć na tempo wzrostu zwierząt.
      Uczeni zaobserwowali jeszcze jedno zjawisko. Po przekroczeniu 4. roku życia, kangury z południa, które były dotychczas mniejsze i lżejsze, doganiały pod względem rozmiarów i masy kangury z północy. To zaś oznacza, że musiały w tym czasie zainwestować więcej zasobów w zmianę rozmiarów ciała. Zjawisko takie może mieć dwie, przeciwne konsekwencje. Ten szybszy rozwój rozmiarów i masy może powodować, że mniej energii jest przeznaczanych na rozwój innych ważnych funkcji, jak układ odpornościowy lub rozrodczy. Być może kangury te gromadzą mniejsze zapasy tłuszczu. Z drugiej jednak strony, wolniejszy przyrost masy ciała przez pierwsze 4 lata życia może powodować, że kangury na południu są zdrowsze lub bardziej płodne.
      Autorzy badań mówią, że zaobserwowane zjawiska i postawione hipotezy wymagają dalszych badań. Nie dotyczy to zresztą kangurów, bo warto przyjrzeć się, jak płot wpłynął na ewolucję innych zwierząt. Jeśli zaś zostanie usunięty, warto będzie sprawdzić, jaki będzie to miało wpływ na południowe populacje zwierząt, które nagle zetkną się z dingo.
      Zbadanie tych kwestii pomoże nam w zrozumieniu, w jaki sposób zwierzęta radzą sobie z szybkimi zmianami w środowisku.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Naukowcy z Uniwersytet w Tel Awiwie szukają przyczyny masowego wymierania jeżowców w Morzu Śródziemnym i Zatoce Akaba. W ciągu kilku miesięcy wymarła cała populacja gatunku Diadema setosum zamieszkująca Zatokę Akaba. Badania wykazały, że podobne zjawisko zachodzi również w całym regionie, w tym u wybrzeży Turcji, Grecji, Arabii Saudyjskiej, Egiptu i Jordanii. Tymczasem jeżowce, a szczególnie Diadema setosum, są kluczowym gatunkiem niezbędnym do prawidłowego funkcjonowania raf koralowych.
      Uczeni sądzą, że wśród jeżowców panuje epidemia wywołana przez orzęski, które przedostały się Morza Śródziemnego na Morze Czerwone. Wszczęto alarm i specjaliści zastanawiają się, jak uratować izraelskie rafy koralowe.
      Najpierw zaobserwowano, że w ciągu kilku tygodni wyginęły wszystkie Diadema setosum w jednym z północnych regionów Zatoki. Początkowo sądziliśmy, że to jakieś zanieczyszczenie, zatrucie, może gdzieś doszło do wycieku, z jakiegoś zakładu przemysłowego czy hotelu na północy Zatoki Akaba. Gdy jednak sprawdziliśmy inne miejsca, okazało się, że to nie jest lokalny incydent. Wszystko wskazywało na szybko rozprzestrzeniającą się epidemię. Koledzy z Arabii Saudyjskiej poinformowali nas o podobnych przypadkach. Padły nawet jeżowce, które hodujemy dla celów badawczych w akwariach w naszym Instytucie Międzyuniwersyteckim i jeżowce z Underwater Observatory Marine Park. Patogen prawdopodobnie przedostał się przez system pompujący wodę. To szybka, brutalna śmierć. W ciągu dwóch dni ze zdrowego jeżowca pozostaje szkielet ze znaczącymi ubytkami tkanki. Umierające jeżowce nie są w stanie się bronić przed rybami, te się na nich żywią, co może przyspieszyć rozprzestrzenianie się epidemii, mówi główny autor badań, doktor Omri Bronstein z Wydziału Zoologii Uniwersytetu w Tel Awiwie.
      Doktor Bronstein od lat bada rafy koralowe pod kątem występowania na nich gatunków inwazyjnych. Jednym z gatunków, na których się skupiał jest właśnie D. setosum, czarny jeżowiec o wyjątkowo długich kolcach. To gatunek rodzimy Indo-Pacyfiku, który dzieli się na dwa klady. Jeden występujący na zachodzie Pacyfiku i u wschodnich wybrzeży Afryki i drugi zamieszkujący Morze Czerwone oraz Zatokę Perską. Wybudowanie Kanału Sueskiego otworzyło tropikalnym gatunkom z Indo-Pacyfiku drogę na Morze Śródziemne. D. setosum został zaobserwowany w tym akwenie po raz pierwszy w 2006 roku u wybrzeży Turcji. Od tamtej pory gatunek zwiększył swój zasięg na cały Lewant oraz Morza Jońskie i Egejskie. Globalne ocieplenie dodatkowo zaś przyspiesza inwazję gatunków tropikalnych na wschodnie regiony Morza Śródziemnego.
      Jeżowce, a w szczególności Diadem setosum, to kluczowe gatunki zapewniające zdrowie rafom koralowym. Są one ogrodnikami raf. Żywią się glonami, zapobiegając zaduszeniu przez nie koralowców, z którymi konkurują o dostęp do światła. Niestety jeżowce te nie występują już w Zatoce Akaba, a zasięg ich wymierania szybko rozszerza się na południe, dodaje Bronstein.
      Izraelczycy, po otrzymaniu pierwszych informacji o pojawieniu się na Morzu Śródziemnym inwazyjnego D. setosum, przystąpili do badań nad intruzem. W 2016 roku po raz pierwszy zauważyli ten gatunek u śródziemnomorskich wybrzeży Izraela. Od 2018 odnotowują gwałtowny rozrost jego populacji. Ledwo jednak rozpoczęliśmy badania podsumowujące inwazję jeżowców na Morze Śródziemne, a zaczęliśmy otrzymywać informacje o ich nagłym wymieraniu. Można stwierdzić, że wymieranie inwazyjnego gatunku nie jest niczym niekorzystnym, ale musimy brać pod uwagę dwa zagrożenia. Po pierwsze, nie wiemy jeszcze, jak to wymieranie wpłynie na gatunki rodzime dla Morza Śródziemnego. Po drugie, i najważniejsze, bliskość Morza Śródziemnego i Czerwonego zrodziła obawy o przeniesienie się patogenu na na rodzimą populację jeżowców na Morzu Czerwonym. I tak się właśnie stało, wyjaśnia Bronstein.
      To, co dzieje się obecnie na Morzu Śródziemnym i Czerwonym przypomina zjawiska znane z Karaibów. W 1983 roku nagle wymarły tam jeżowce, a rafy koralowe zostały zniszczone przez glony. W ubiegłym roku sytuacja się powtórzyła. A dzięki nowym technologiom i badaniom przeprowadzonym przez naukowców z Cornell University wiemy, że przyczyną zagłady jeżowców na Karaibach były pasożytnicze orzęski. Stąd też podejrzenie, że to one są przyczyną wymierania jeżowców u zbiegu Europy, Afryki i Azji.
      Diadema setosum to jeden z najbardziej rozpowszechnionych na świecie gatunków jeżowców. Sytuacja jest naprawdę poważna. W Morzu Czerwonym wymieranie przebiega błyskawicznie i już objęło większy obszar, niż w Morzu Śródziemnym. Wciąż nie wiemy, co dokładnie zabija jeżowce. Czy to orzęski, jak na Karaibach, czy też jakiś inny czynnik? Tak czy inaczej jest on z pewnością przenoszony przez wodę, dlatego też obawiamy się, że wkrótce wyginą wszystkie jeżowce w Morzu Śródziemnym i Czerwonym, martwi się Bronstein.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Po największej na świecie akcji tępienia inwazyjnych szkodników wyspa Georgia Południowa została uwolniona od szczurów i myszy. Podczas ostatnio prowadzonego monitoringu nie zauważono na wyspie żadnych gryzoni ani ich śladów, poinformowali przedstawiciele South Georgia Heritage Trust (SGHT) z Dundee.
      W ciągu ostatnich lat organizacja ta rozmieściła na wyspie 300 ton trucizny przeciwko gryzoniom. Inwazyjne szczury i myszy stanowiły zagrożenie dla rodzimych ptaków Georgii Południowej. Praca SGHT spotkała się z poparciem organizacji chroniących środowisko naturalne.
      To niezwykle ekscytujące, że Georgia Południowa jest wolna od gryzoni. Mieliśmy nadzieję, że tak się stanie, mówi Clare Stringer, dyrektor wydziału odradzania gatunków z Royal Society for the Protecion of Birds.
      Gryzonie trafiły na bezludną Georgię Południową w XVIII wieku na pokładach brytyjskich statków wielorybniczych. Bardzo szybko się rozmnożyły i zaczęły zagrażać miejscowym ptakom, pożerając ich jaja i atakując młode. W 2011 roku SGHT przeznaczyła 10 milionów funtów na projekt wytępienia gryzoni. W ramach akcji z helikopterów zrzucano nad wyspą truciznę. Operacją powtórzono w roku 2013 i 2015. Jak mówi Mike Richardson, przewodniczący SGHT Habitat Restoration Project Steering Committee, działania takie były możliwe dzięki lodowcom, które stanowią naturalne bariery dla gryzoni. Dzięki temu nie było ryzyka, że oczyszczone ze szkodników części wyspy zostaną przez nie ponownie zasiedlone. W sumie truciznę rozrzucono na powierzchni ponad 100 000 hektarów.
      Po ostatniej kampanii zwalczania szkodników, którą przeprowadzono w 2015 roku, specjaliści odczekali 2,5 roku. Gdyby od razu rozpoczęto sprawdzanie wyspy, można by nie zauważyć ocalałych gryzoni. Jednak dwa lata później zdążyłyby one na tyle się rozmnożyć, że zostałyby zauważone.
      W drugiej połowie 2017 roku naukowcy rozpoczęli monitoring. Na wyspie umieszczono kamery, urządzenia z przynętą, na której gryzonie pozostawiłyby charakterystyczne ślady zębów oraz tunele zawierające specjalny barwnik. Przechodzące przez nie zwierzęta brudzą się, pozostawiając ślady łap. Ponadto zespół pracujący na wyspie zabrał ze sobą trzy psy wyszkolone w poszukiwaniu gryzoni. Po 6 miesiącach poszukiwań, w czasie których ludzie wraz ze zwierzętami przebyli 2420 kilometrów, nie znaleziono żadnych śladów gryzoni. Wszystko wskazuje na to, że Georgia Południowa została od nich uwolniona.
      Teraz SGHT chce przeprowadzić szczegółowe badania populacji ptaków. Naukowcy już mówią, że od 2015 roku obserwowany jest gwałtowny wzrost ich liczebności. Co istotne, rozkwit przeżywa populacja endemicznego świergotka antarktycznego i miejscowego podgatunku różeńca żółtodziobego (Anas georgica georgica).
      Specjaliści mówią, że teraz, po wytępieniu gryzoni, należy wprowadzić na wyspie ścisłe zasady bezpieczeństwa biologicznego, by nie dopuścić do ponownego pojawienia się szkodników. SGHT już wydała rekomendacje dla władz odpowiedzialnych za Georgię Południową i Sandwich Południowy. Jednym z nich jest zalecenie, by wyszkolone psy sprawdzały na Falklandach statki udające się w kierunku obu wysp.
      To, co udało się na Georgii Południowej, może posłużyć jako przykład i poligon doświadczalny dla innych regionów, których przyroda jest niszczona przez inwazyjne gatunki. Na przykład Nowa Zelandia chce pozbyć się wszystkich inwazyjnych drapieżnych ssaków do roku 2050.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Gdy naukowcy z University Corporation for Atmopheric Research (NCAR) rozpoczęli analizę wydarzeń, które wpłynęły na klimat w 2020 roku, byli przekonani, że najważniejszym z nich okaże się lockdown. Zamknięcie ludzi w domach spowodowało i mniejszą emisję spalin z transportu i zmniejszenie aktywności gospodarczej. Jednak okazało się inny czynnik w większym stopniu wpłynął na klimat w roku 2020.
      Badania wykazały, że większy wpływ od lockdownu miały wielkie pożary buszu w Australii z lat 2019–2020. W ich wyniku olbrzymie ilości dymu dostały się do stratosfery i krążyły nad większością półkuli południowej.
      John Fasullo i jego koledzy wykorzystali techniki modelowania komputerowego, by ocenić wpływ zmniejszenia ruchu samochodowego i aktywności przemysłowej na klimat. Oceniali też, jaki wpływ miały dymy z australijskich pożarów.
      Z analiz wynika, że zmniejszenie ruchu samochodowego oraz aktywności przemysłowej, które wpłynęły na oczyszczenie atmosfery, przyczyniły się do zwiększenia średniej globalnej temperatury o 0,05 stopnia Celsjusza do końca 2020 roku.
      Tymczasem australijskie pożary, emitując olbrzymie ilości dymu, spowodowały, że w ciągu zaledwie miesięcy doszło do spadku średniej globalnej temperatury o 0,06 stopnia Celsjusza. Dymy z pożarów zablokowały promieniom słonecznym dostęp do powierzchni Ziemi i zmieniły układ chmur.
      Dotychczas przeprowadzono wiele badań na temat wpływu rosnących temperatur na częstotliwość i zasięg pożarów czy też na temat wpływu pożarów na lokalną pogodę. Znacznie mniej uwagi poświęcano za to wpływowi pożarów na temperatury i opady w skalach większych niż lokalne.
      Badania prowadzone przez NCAAR wykazały, że duże pożary emitują tak dużo związków siarki i innych, że mogą zaburzyć klimat, w wynikku czego tropikalne burze znad równika przesuwają się na północ i mogą wpłynąć na zjawiska El Niño i La Niña, ogrzewające i ochładzające wody Pacyfiku. Nasze badania pokazują, że regionalny pożar może mieć widoczny wpływ na globalny klimat. Pożary takie pozostawiają ślady na wielką skalę, wpływając i na atmosferę, i na ocean. Reakcja klimatu jest równie silna jak w przypadku dużych erupcji wulkanicznych, wyjaśnia Fasullo.
      Autorzy badań zastrzegają, ze musieli dokonać pewnych założeń, związanych głównie z niepewnością co do redukcji emisji w wyniku lockdownu i dokładnego wpływu dymów z pożarów. Musieli tutaj opierać się na szacunkach dotyczących emisji ze wspomnianych źródeł. Następnie wykorzystali model komputerowy do przeprowadzenia licznych symulacji klimatu dla lat 2015–2024 dla różnych wartości emisji i różnych warunków pogodowych.
      Za pomocą superkomputera stworzono ponad 100 różnych scenariuszy. Tak jak się spodziewano, lockdown spowodował niewielkie ocieplenie klimatu. Zmniejszona emisja z motoryzacji i przemysłu, o czym wiemy z innych badań, spowodowała, że do powierzchni planety docierało więcej energii ze Słońca. Jednak, co zaskoczyło naukowców, australijskie pożary buszu miały jeszcze silniejszy wpływ. A że pożary, związane z emisją, blokują promieniom słonecznym dostęp do Ziemi, mają one efekt chłodzący.
      Z dokładnych obliczeń wynika, że w szczycie lockdownu doszło do zwiększenia ilości energii słonecznej docierającej do górnych partii atmosfery o 0,23 W na metr kwadratowy. Natomiast pożary tymczasowo zmniejszyły ilość energii ze Słońca niemal o 1 W/m2. Dla porównania warto dodać, że średnio do górnych partii atmosfery dociera około 1360 W/m2.
      Dym z pożarów buszu przez wiele miesięcy krążył nad Półkulą Południową, nieproporcjonalnie ją ochładzając. w Wyniku tych różnic temperatur tropikalne burze przesunęły się bardziej na północ. Do zbadania pozostaje kwestia czy i w jakim stopniu pożary mogą wpłynąć na zjawiska El Niño i La Niña.
      Uważamy, że klimat w podobny sposób reaguje na duże erupcje wulkaniczne. Jednak takie zjawiska mają miejsce co 30 lat lub rzadziej. Duże pożary mogą zdarzać się co kilka lat i przez to mają większy wpływ. Chcemy się dowiedzieć, jak klimat na nie reaguje, stwierdza Fasullo.
      Artykuł Coupled Climate Responses to Recent Australian Wildfire and COVID-19 Emissions Anomalies Estimated in CESM2 został opublikowany na łamach Geophysical Research Letters.

      « powrót do artykułu
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...