Zaloguj się, aby obserwować tę zawartość
Obserwujący
0
To google - nowy angielski czasownik
dodany przez
KopalniaWiedzy.pl, w Technologia
-
Podobna zawartość
-
przez KopalniaWiedzy.pl
Płynne posługiwanie się językiem obcym to cel wielu osób - uczniów, studentów i dorosłych. Jeśli zastanawiasz się nad wyborem odpowiedniego kursu językowego bądź lekcji indywidualnych i stoisz przed decyzją dotyczącą wyboru najlepszego nauczyciela, lektura niniejszego artykułu pomoże Ci podjąć właściwą decyzję.
Z tekstu dowiesz się, kim jest native speaker i czego może Cię nauczyć. Przekonaj się, w jakie zajęcia warto zainwestować, by skutecznie i swobodnie posługiwać się wybranym przez siebie językiem obcym.
Native speaker - kim jest, czego może nauczyć? Kim jest native speaker?
“Native speaker” oznacza dosłownie tyle, co “rdzenny, natywny mówca”. Mianem tym określa się osobę, która pochodzi i wychowała się w kraju, w którym językiem rodzimym, ojczystym, urzędowym był język, którego chcemy się nauczyć. Przykładowo native speakerem języka angielskiego będą rdzenni mieszkańcy Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Kanady, Australii czy Nowej Zelandii.
Jakie kompetencje posiada native speaker?
Zakresu kompetencji native speakera nie określają - jak w przypadku tradycyjnych nauczycieli, filologów czy lektorów - dyplomy, świadectwa, ukończone kursy czy szkolenia. Nie każdy bowiem może zostać native speakerem. Native speaker to osoba, dla której dany język jest językiem ojczystym, posiada ona także szeroką wiedzę o kraju, z którego pochodzi, zna jego historię, kulturę, zwyczaje i obyczajowość. Szczególną cechą native speakerów - w odróżnieniu od innych lektorów czy korepetytorów języka obcego - jest charakterystyczny, rdzenny, naturalny akcent.
Sprawdź: Kursy angielskiego w Tutlo
Czy każdy lektor jest native speakerem?
Błędnym jest myślenie, że każdy lektor to native speaker. Należy raz jeszcze podkreślić, że o byciu native speakerem decyduje jego pochodzenie. Pod pojęciem „native speaker języka angielskiego” kryją się wyłącznie osoby pochodzące z krajów anglojęzycznych (głównie Wielka Brytania, USA, Kanada, Nowa Zelandia, Australia), a nie obcokrajowcy, którzy świetnie władają językiem angielskim - którzy np. jako dziecko przybyli do tych krajów lub przebywały tam jako dorośli przez wiele lat i mówią płynnie w języku angielskim.
Jakie formy nauczania wykorzystuje native speaker?
Przed rozpoczęciem nauki native speaker ocenia poziom kompetencji językowych ucznia, sprawdza, w jaki stopniu zna on język, którego pragnie się nauczyć. Native speaker śledzi postępy w nauce, zwraca uwagę na oczekiwania kursanta i uwzględnia jego cele w kształceniu. Lekcje i konwersacje prowadzone są w pełni w języku obcym (nie ma możliwości posługiwania się językiem np. polskim czy stosowania wtrąceń czy zadawaniu pytań w tym języku). Native speakerzy wykorzystują przy tym atrakcyjne formy nauczania - pogawędki, anegdoty, testy, quizy, zadania interaktywne itd.
Czy nauka języka obcego z native speakerem jest skuteczna?
Konwersacje z native speakerem prowadzą do znacznego rozwoju umiejętności językowych. Dzięki lekcjom z rodzimym użytkownikiem języka obcego uczeń poznaje naturalny akcent, osłuchuje się z językiem, poszerza słownictwo, zdobywa wiedzę dotyczącą gramatyki danego języka, przełamuje bariery językowe i obawy związane ze swobodnym posługiwaniem się językiem obcym. Rozmowy z native speakerem mają naturalny, żywy przebieg - prowadzone są na aktualne tematy, pozbawione są sztywnych ram, nie mają też szablonowego, podręcznikowego charakteru.
Gdzie znaleźć dobrego native speakera?
Współcześnie konwersacje z native speakerami prowadzone są zarówno stacjonarnie, jak i online. Szczególnie drugi ze sposobów udzielania lekcji cieszy się rosnącą popularnością - powstają liczne, nowoczesne rozwiązania - m.in. aplikacje mobilne, serwisy językowe oraz interaktywne platformy do nauki języków obcych, które umożliwiają bezproblemowe korzystanie z usług edukacyjnych oferowanych przez native speakerów z każdego zakątka świata. Serwisy dedykowane nauce z native speakerem pozwalają na elastyczną naukę na żywo w trakcie połączenia online - w grupie lub indywidualnie, w bezpośrednim kontakcie z native speakerem.
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
Google ujawniło swoją pilnie strzeżoną tajemnicę. Koncern, jako pierwszy dostawca chmury obliczeniowej i – prawdopodobnie – pierwszy wielki właściciel centrów bazodanowych, zdradził ile wody do chłodzenia zużywają jego centra obliczeniowe. Dotychczas szczegóły dotyczące zużycia wody były traktowane jak tajemnica handlowa.
Firma poinformowała właśnie, że w ubiegłym roku jej centra bazodanowe na całym świecie zużyły 16,3 miliarda litrów wody. Czy to dużo czy mało? Google wyjaśnia, że to tyle, ile zużywanych jest rocznie na utrzymanie 29 pól golfowych na południowym zachodzie USA. To też tyle, ile wynosi roczne domowe zużycie 446 000 Polaków.
Najwięcej, bo 3 miliardy litrów rocznie zużywa centrum bazodanowe w Council Bluffs w stanie Iowa. Na drugim miejscu, ze zużyciem wynoszącym 2,5 miliarda litrów, znajduje się centrum w Mayes County w Oklahomie. Firma zapowiada, że więcej szczegółów na temat zużycia wody przez jej poszczególne centra bazodanowe na świecie zdradzi w 2023 Environmental Report i kolejnych dorocznych podsumowaniach.
Wcześniej Google nie podawało informacji dotyczących poszczególnych centrów, obawiając się zdradzenia w ten sposób ich mocy obliczeniowej. Od kiedy jednak zdywersyfikowaliśmy nasze portfolio odnośnie lokalizacji i technologii chłodzenia, zużycie wody w konkretnym miejscu jest w mniejszym stopniu powiązane z mocą obliczeniową, mówi Ben Townsend, odpowiedzialny w Google'u za infrastrukturę i strategię zarządzania wodą.
Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że Google'a do zmiany strategii zmusił spór pomiędzy gazetą The Oregonian a miastem The Dalles. Dziennikarze chcieli wiedzieć, ile wody zużywają lokalne centra bazodanowe Google'a. Miasto odmówiło, zasłaniając się tajemnicą handlową. Gazeta zwróciła się więc do jednego z prokuratorów okręgowych, który po rozważeniu sprawy stanął po jej stronie i nakazał ujawnienie danych. Miasto, któremu Google obiecało pokrycie kosztów obsługi prawnej, odwołało się od tej decyzji do sądu. Później jednak koncern zmienił zdanie i poprosił władze miasta o zawarcie ugody z gazetą. Po roku przepychanek lokalni mieszkańcy dowiedzieli się, że Google odpowiada za aż 25% zużycia wody w mieście.
Na podstawie dotychczas ujawnionych przez Google'a danych eksperci obliczają, że efektywność zużycia wody w centrach bazodanowych firmy wynosi 1,1 litra na kilowatogodzinę zużytej energii. To znacznie mniej niż średnia dla całego amerykańskiego przemysłu wynosząca 1,8 l/kWh.
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
Prawnikom Google'a nie udało się doprowadzić do odrzucenia przez sąd pozwu związanego z nielegalnym gromadzeniem danych użytkowników przez koncern. Sędzia Lucy Koh uznała, że Google nie poinformował użytkowników, iż zbiera ich dane również wtedy, gdy wykorzystują w przeglądarce tryb anonimowy.
Powodzi domagają się od Google'a i konglomeratu Alphabet co najmniej 5 miliardów dolarów odszkodowania. Twierdzą, że Google potajemnie zbierał dane za pośrednictwem Google Analytics, Google Ad Managera, pluginów oraz innych programów, w tym aplikacji mobilnych. Przedstawiciele Google'a nie skomentowali jeszcze postanowienia sądu. Jednak już wcześniej mówili, że pozew jest bezpodstawny, gdyż za każdym razem, gdy użytkownik uruchamia okno incognito w przeglądarce, jest informowany, że witryny mogą zbierać informacje na temat jego działań.
Sędzia Koh już wielokrotnie rozstrzygała spory, w które były zaangażowane wielkie koncerny IT. Znana jest ze swojego krytycznego podejścia do tego, w jaki sposób koncerny traktują prywatność użytkowników. Tym razem na decyzję sędzi o zezwoleniu na dalsze prowadzenie procesu przeciwko Google'owi mogła wpłynąć odpowiedź prawników firmy. Gdy sędzia Koh zapytała przedstawicieli Google'a, co koncern robi np. z danymi, które użytkownicy odwiedzający witrynę jej sądu wprowadzają w okienku wyszukiwarki witryny, ci odpowiedzieli, że dane te są przetwarzane zgodnie z zasadami, na jakie zgodzili się administratorzy sądowej witryny.
Na odpowiedź tę natychmiast zwrócili uwagę prawnicy strony pozywającej. Ich zdaniem podważa ona twierdzenia Google'a, że użytkownicy świadomie zgadzają się na zbieranie i przetwarzanie danych. Wygląda na to, że Google spodziewa się, iż użytkownicy będą w stanie zidentyfikować oraz zrozumieć skrypty i technologie stosowane przez Google'a, gdy nawet prawnicy Google'a, wyposażeni w zaawansowane narzędzia i olbrzymie zasoby, nie są w stanie tego zrobić, stwierdzili.
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
Przed sądem federalnym w San Jose złożono pozew zbiorowy przeciwko Google'owi. Autorzy pozwu oskarżają wyszukiwarkowego giganta o to, że zbiera informacje o internautach mimo iż używają oni trybu prywatnego przeglądarki. Uważają, że Google powinien zapłacić co najmniej 5 miliardów dolarów grzywny.
Zdaniem autorów pozwu problem dotyczy milionów osób, a za każde naruszenie odpowiednich ustaw federalnych oraz stanowych koncern powinien zapłacić co najmniej 5000 USD użytkownikowi, którego prawa zostały naruszone.
W pozwie czytamy, że Google zbiera dane za pomocą Google Analytics, Google Ad Managera i innych aplikacji oraz dodatków, niezależnie od tego, czy użytkownik klikał na reklamy Google'a. Google nie może w sposóby skryty i nieautoryzowany gromadzić danych na temat każdego Amerykanina, który posiada komputer lub telefon, piszą autorzy pozwu.
Do zarzutów odniósł się Jose Castaneda, rzecznik prasowy koncernu. Za każdym razem, gdy użytkownik uruchamia przeglądarkę w trybie prywatnym, jest jasno informowany, że przeglądane witryny mogą śledzić jego poczynania, stwierdził.
Specjaliści ds. bezpieczeństwa od dawna zwracają uwagę, że użytkownicy uznają tryb prywatny za całkowicie zabezpieczony przez śledzeniem, jednak w rzeczywistości takie firmy jak Google są w stanie nadal zbierać dane o użytkowniku i, łącząc je z danymi z publicznego trybu surfowania, doprecyzowywać informacje na temat internautów.
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
Google podsumowało jedną z najbardziej długotrwałych wojen, jaką stoczyło ze szkodliwym oprogramowaniem. W ciągu ostatnich trzech lat firma usunęła ponad 1700 aplikacji zarażonych różnymi odmianami szkodliwego kodu o nazwie Bread (Joker).
Jego twórcy byli wyjątkowo uparci. Zwykle autorzy szkodliwego kodu przestają go wgrywać do Play Store gdy tylko zostanie on wykryty przez Google'a. Przestępcy stojący za Bread'em nie poddali się tak łatwo. Działali przez ponad trzy lata i co tydzień przygotowywali nową wersję szkodliwego kodu.
Przez te trzy lata stosowali tę samą technikę – wprowadzali w kodzie serię niewielkich zmian, licząc na to, że uda się oszukać stosowane przez Google'a mechanizmy obronne. Zwykle się nie udawało, ale czasami przestępcy odnosili sukces. Na przykład we wrześniu ubiegłego roku ekspert ds. bezpieczeństwa, Aleksejs Kurpins znalazł w Play Store 24 różne aplikacje zarażone Jokerem. W październiku inny ekspert znalazł kolejną aplikację, a kilka dni później Trend Micro poinformował o odkryciu kolejnych 29 kolejnych zarażonych programów. Później znajdowano kolejne, w tym arkusze kalkulacyjne Google Docs.
Jednak w większości wypadków mechanizmy Google'a działały dobrze i zablokowały ponad 1700 aplikacji, które miały zostać umieszczone w Play Store. Jak dowiadujemy się z wpisu na oficjalnym blogu, w pewnym momencie hakerzy użyli niemal każdej znanej techniki, by ukryć kod. Zwykle przestępcy posługiwali się jednorazowo 3–4 wariantami szkodliwego kodu. Jednak pewnego dnia próbowali wgrać aplikacja zarażone w sumie 23 odmianami kodu.
Najbardziej skuteczną techniką zastosowaną przez twórców szkodliwego kodu było wgranie najpierw czystej aplikacji do Play Store, a następnie rozbudowywanie jej za pomocą aktualizacji zawierających już szkodliwy kod. Przestępcy nie ograniczali się jedynie do tego. Umieszczali na YouTube filmy z recenzjami, które miały zachęcić internautów do instalowania szkodliwych aplikacji.
Jak informuje Google, twórcy Breada działali dla korzyści finansowych. Pierwsze wersje ich szkodliwego kodu miały za zadanie wysyłać SMS-y premium, z których przestępcy czerpali korzyści. Gdy Google zaostrzył reguły dotyczące korzystania przez androidowe aplikacje z SMS-ów, przestępcy przerzucili się na WAP fraud. Telefon ofiary łączył się za pomocą protokołu WAP i dokonywał opłat, którymi obciążany był rachunek telefoniczny. Ten typ ataku był popularny na na przełomie pierwszego i drugiego dziesięciolecia bieżącego wieku. Później praktycznie przestał być stosowany. Nagle, w roku 2017, wystąpił prawdziwy wysyp szkodliwego kodu, który znowu korzystał z tej techniki. Jak twierdzi Google, twórcy Breada byli najbardziej upartą i wytrwałą grupą przestępczą, która używała WAP fraud.
« powrót do artykułu
-
-
Ostatnio przeglądający 0 użytkowników
Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.