Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

Rekomendowane odpowiedzi

Z badań przeprowadzonych na Uniwersytecie Stanforda wynika, że największymi oszustami są studenci informatyki. To właśnie oni nieproporcjonalnie często łamią kodeks honorowy uczelni.

Stanford to jeden ze 100 amerykańskich uniwersytetów, który posiada własny kodeks honorowy. Został on przyjęty w 1921 roku i zakazano w nim plagiatów, kopiowania i korzystania z cudzej pomocy podczas pisania prac zaliczeniowych, zdawania egzaminów itp. Przyłapanie na oszukiwaniu może skończyć się odebraniem stypendium, odrzuceniem pracy zaliczeniowej, zakazem uczestniczenia w konkretnych zajęciach czy też czasowym relegowaniem z uczelni.

Mimo to ciągu ostatnich 10 lat liczba przypadków oszustw rozpatrywanych przez uniwersytecki Judicial Panel zwiększyła się z 52 do 123. Jako, że na Stanford University studiuje 19 000 osób liczba oszukujących może wydawać się nieznaczna, jednak martwi ona władze uczelni.

Chris Griffith, szef Judicial Panel informuje, że częściej oszukują studenci niż studentki, a najbardziej nieuczciwi są informatycy. Stanowią oni zaledwie 6,5%  kształcących się na uczelni, ale są sprawcami 23% naruszeń kodeksu honorowego.

Profesor informatyki Eric Roberts, który zajmował się problemem akademickiego oszukiwania uważa, że studenci informatyki dlatego są częściej nieuczciwi, gdyż bywają bardzo sfrustrowani faktem, że nie potrafią uruchomić napisanych przez siebie programów. Długie zmaganie się z oprogramowaniem, które nie działa tak, jak powinno, skłania do oszustw. Najczęściej, jak zauważa Roberts, dotyczą one prac domowych, a nie egzaminów.

Komputer to niewzruszony sędzia oceniający kod. Wyobraźmy sobie, że uczestniczymy w zajęciach z języka angielskiego, oddajemy pracę pisemną i otrzymujemy ją z powrotem z zakreślonym na czerwono pierwszym napotkanym błędem składniowym i uwagą, że pracę należy poprawić. Po dziesiątkach prób i otrzymywaniu tego samego komunikatu o błędzie pokusa, by skopiować pracę, która pozytywnie przejdzie weryfikację jest naprawdę wysoka - mówi Roberts.

Oszukiwanie nie jest problemem tylko na Stanford University. Profesor Roberts przypomina olbrzymi skandal z 1991 roku, gdy aż 73 z 239 studentów informatyki z MIT-u zostało ukaranych za zbyt szeroko zakrojoną współpracę.

Ze statystyk Stanforda wynika, że w 43% przypadków oszustwa polegają na niedozwolonej współpracy, gdy studenci wspólnie wykonują zadania, które miały być wykonane indywidualnie. W 31% mamy do czynienia z kopiowaniem z Sieci, kolejne 11% to przypadki kopiowania publikacji papierowych, 5% - uzyskanie pomocy z zewnątrz, 5% - przedstawienie cudzej pracy jako własnej.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

W Polsce ściąganie jest nagminne. To potępiam jednak to nie bierze się z niczego, raz lenistwo studentów (lub pseudo studentów chcących tylko otrzymać papier) a dwa wymaganie niestworzonych rzeczy. Np u mnie na stomatologii nauka wzorów na biofizyce... To kusi.

 

A wymiana informacji między studentami i wzajemna pomoc uważam że jest dobra, może to i oszustwo bo praca nie będzie w 100% jednej osoby, jednak nie można być egoistą. A wokół siebie widzę że wszystko do tego zmierza, u mnie na studiach zauważam coraz większą rywalizację i "zatrzymywanie" materiałów dla siebie, żeby ktoś nie miał lepiej  >:D To już lepsza wymiana informacji i jak to nazwali Amerykanie: oszustwa.

 

Z innej beczki: mam koleżankę której rodzice, lekarze, kupili nowego Passata. Pozwolili jej zabierać ze sobą tylko jedną osobę, żeby nie eksploatować za bardzo auta... Normalnie człowiek by nie uwierzył że coś takiego istnieje!

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Wyjatkowo nie moglem powstrzymac sie od komentarza...:

 

Sciagaja dlatego ze nie umieja napisac poprawnie dzialajacego programu. A pozniej dziwimy sie ze tak duza czesc softu nie dziala jak powinna. No skoro jest pisana przez matolow ktorzy `zdobyli wyksztalcenie` poprzez kopiowanie czyjejs pracy :/. Ciekawe ilu takich *** z MITu, Stanforda i innych uczelni pracowalo nad Vista i W7 :D

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Nie zgadzam się. Ściągają często nawet ci, który potem na konkursach osiągają niesamowite wyniki. A przyczyny są IMHO proste:

 

 

1. ogólna tolerancja dla oszukiwania

 

2. wymaganie idiotycznie wielkiego zasobu wiedzy zamiast dogłębnego zrozumienia tematu i wykorzystania zdobytej wiedzy, co sprawia, że studenci:

a) nie widzą sensu uczenia się wszystkiego

:D mogą z łatwością ściągnąć, bo zamiast wyjaśnić jakieś zagadnienie, muszą tylko zakreślić kółkiem literkę w teście

c) nie rozumieją zdobywanych danych, czego efektem są obserwowane przeze mnie sytuacje, w których student otrzymuje stypendium za umiejętności z rodzaju rozpisywania szlaku syntezy cholesterolu od najprostszych pochodnych (który, rzecz jasna, można sprawdzić w necie w minutę) ale nie potrafi obliczyć najprostszych proporcji dot. rozcieńczania roztworów

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Mikroos, ująłeś dokładnie sedno sprawy!

 

Nieraz ubolewałem, już od liceum, a na studiach to już w ogóle, że wszelkie formy testowania sprawdzają tylko umiejętność wkuwania, a nie umiejętność rozumienia. Dlatego studenci tak się boją egzaminów ustnych! Bo jeszcze egzaminatora coś zaciekawi i zada dodatkowe pytanie..

 

U mnie jedna koleżanka nawet wkuła cały zbiór zadań z chemii organicznej, wraz z rozwiązaniami, żeby zaliczyć kolokwium, na którym się pojawiały zadania z tego zbioru.. No to już jest groteska :D Ale szacun dla niej, bo ja bym nie potrafił tyle wkuć - jestem za leniwy, i wolę dwie godziny posiedzieć i zrozumieć, niż 3 tygodnie wkuwać 100 stron książki co do przecinka i najdrobniejszej kreski we wzorze czy schemacie..

 

Zagadkowym dla mnie tylko jest, nawiązując do tego ubolewania, że prowadzący również ubolewają na brak umiejętności u studentów, a mimo to nie zmieniają testów na taką formę, która  egzekwowałaby umiejętności analityczno-syntetyczne, a nie recytację wkutego tekstu..

 

U siebie na studiach spotkałem dosłownie kilku prowadzących, którzy wrzucali kilkanaście procent pytań 'na rozumienie'. Przy czym jeśli test sam ma kilkanaście pytań (z reguły max 20), no to te kilkanaście procent stanowi 1-3 pytania raptem.. Reszta prowadzących robiła standardowe 'recytowanki'.

 

A potem właśnie był dziw na laboratorium, jak nagle trzeba było z roztworu podstawowego przygotować roztór roboczy o zadanym stężeniu - a nie zostało to wcześniej ujęte w instrukcji, którą 90% grupy znało na wyrywki na pamięć ;)  A to jest kurde przecież proste przekształcenie jednego wzoru na stężenie, na poziomie liceum! Ba, jak ktoś trochę myśli, to nie znając dobrze wzoru sobie sam wykoncypuje odpowiednią proporcję ;)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

A jak tu przeciętnego studenta odciągnąć od imprez? potem nie ma się czasu na przygotowanie się na egzamin. Ja otrzymałam ksywę "emerytka", bo nie chodzę na imprezy kilka razy w tygodniu, tylko raz na dłuższy czas. Tylko potem jak ktoś notatek potrzebuje, to sobie nagle przypomina jak mam na prawdę na imię. Ale i tak najbardziej denerwują mnie studenci, którzy przychodzą na zajęcia podpisać się i posiedzieć cicho, a tuż po zajęciach podchodzą z uśmiechem na ustach "daj skserować to co teraz było" Lenistwo do entej potęgi >:D Każdy się tłumaczy,że zbyt wiele materiału do opanowania i nie są zbyt przygotowani, ale najnowsze demoty mają w małym palcu.

Według mnie jakieś 90% studentów nie potrafi uporządkować sobie dnia, a potem się kończy na ściąganiu.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach
Zagadkowym dla mnie tylko jest, nawiązując do tego ubolewania, że prowadzący również ubolewają na brak umiejętności u studentów, a mimo to nie zmieniają testów na taką formę, która  egzekwowałaby umiejętności analityczno-syntetyczne, a nie recytację wkutego tekstu..

O to, to to! Teraz Ty strzeliłeś w dziesiątkę - to istny paradoks. Ale wiesz, z czego on wynika? Ano z tego, że sami wykładowcy też biadolą, ale jednocześnie są zbyt leniwi, a nikt ich na dłuższą metę nie rozlicza z jakości dydaktyki. Uczelnie co prawda zaczynają powoli ścigać wykładowców, którzy są np. chamscy, ale nie spotkałem się jeszcze z tym, żeby komukolwiek dostało się za głupi sposób nauczania (przynajmniej na medyku, na którym, jak wiadomo, dominuje kult zapamiętywania tabel i list - cóż za szczęście, że najważniejsze przedmioty miałem z osobnymi wykładowcami przewidzianymi tylko dla naszego kierunku!). Tak więc, skoro nikt ich nie ścigać, po co mają się starać?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

ano. Pytanie wyciągnięte z tekstu jest zrobić najprościej. W dodatku na takich jest łatwiej ściągnąć.

Jak pisałem na początku, zmniejszyć ilość materiału! Przynajmniej o te rzeczy na prawdę niepotrzebne. Bo o dupę rozbić sytuację gdy się umie wszystko i nic!

 

Racja, na medyku jest masę bezmyślnego kucia, lecz często nie da się inaczej pewnych rzeczy zapamiętać :D Gdyby było tego mniej, człowiek mógłby poświecić temu więcej czasu, zrozumieć a nie wykuć. W pewnym momencie traci się zapał, cierpliwość, i wtedy się ściąga. W dodatku ułatwia to rodzaj materiału (np na egz z farmakologii musieliśmy umieć dawki, kiedy nawet lekarz może korzystać z farm-indexu.., na biofizyce musieliśmy umieć wyprowadzać wzory, np. na projekcje w obrazowaniu medycznym. PO CO!!??).

 

Powstał serwis http://ocen.pl/ do oceniania wykładowców. W dodatku u mnie na uczelni są ankiety do ich oceniania, tyle że małej ilości osób chce się to robić. A szkoda, bo gdyby zrobić z tego statystyki i przedstawić je dziekanowi może by to coś zmieniło.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się

  • Podobna zawartość

    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Podczas International Solid-State Circuits Conference uczeni z Uniwersytetu Stanforda zaprezentowali niewielki implant, zdolny do kontrolowania swej trasy w układzie krwionośnym człowieka. Ada Poon i jej koledzy stworzyli urządzenie zasilane za pomocą fal radiowych. Implant można więc wprowadzić do organizmu człowieka, kontrolować jego trasę i nie obawiać się, że np. wyczerpią się baterie.
      Takie urządzenia mogą zrewolucjonizować technologię medyczną. Ich zastosowanie będzie bardzo szerokie - od diagnostyki do minimalnie inwazyjnej chirurgii - mówi Poon. Jej implant będzie mógł wędrować przez układ krwionośny, dostarczać leki do wyznaczonych miejsc, przeprowadzać analizy, a być może nawet rozbijać zakrzepy czy usuwać płytki miażdżycowe.
      Naukowcy od kilkudziesięciu lat starają się skonstruować podobne urządzenie. Wraz z postępem technologicznym coraz większym problemem było zasilanie takich urządzeń. Sam implant można było zmniejszać, jednak zasilające go baterie pozostawały dość duże - stanowiąc często połowę implantu - i nie pozwalały mu na zbyt długą pracę. Potrafiliśmy znacząco zminiaturyzować części elektroniczne i mechaniczne, jednak miniaturyzacja źródła energii za tym nie nadążała. To z kolei ograniczało zastosowanie implantów i narażało chorego na ryzyko korozji baterii, ich awarii, nie mówiąc już o ryzyku związanym z ich wymianą - mówi profesor Teresa Meng, która również brała udział w tworzeniu implantu.
      Urządzenie Poon wykorzystuje zewnętrzny nadajnik oraz odbiornik znajdujący się w implancie. Wysyłane przez nadajnik fale radiowe indukują w cewce odbiornika prąd. W ten sposób urządzenie jest bezprzewodowo zasilane.
      Opis brzmi bardzo prosto, jednak naukowcy musieli pokonać poważne przeszkody. Uczeni od 50 lat myśleli o zasilaniu w ten sposób implantów, jednak przegrywali z... matematyką. Wszelkie wyliczenia pokazywały, że fale radiowe o wysokiej częstotliwości natychmiast rozpraszają się w tkankach, zanikając wykładniczo w miarę wnikania do organizmu. Fale o niskiej częstotliwości dobrze przenikają do tkanek, jednak wymagałyby zastosowania anteny o średnicy kilku centymetrów, a tak dużego urządzenia nie można by wprowadzić do układu krwionośnego. Skoro matematyka stwierdzała, że jest to niemożliwe, nikt nie próbował sprzeciwić się jej regułom.
      Poon postanowiła jednak przyjrzeć się wykorzystywanym modelom matematycznym i odkryła, że większość uczonych podchodziła do problemu niewłaściwie. Zakładali bowiem, że ludzkie mięśnie, tłuszcz i kości są dobrymi przewodnikami, a zatem należy w modelach wykorzystać równania Maxwella. Uczona ze Stanforda inaczej potraktowała ludzką tkankę. Uznała ją za dielektryk, czyli niejako rodzaj izolatora. To oznacza, że nasze ciała słabo przewodzą prąd. Jednak nie przeszkadza to zbytnio falom radiowym. Poon odkryła też, że tkanka jest dielektrykiem, który charakteryzują niewielkie straty, co oznacza, że dochodzi do małych strat sygnału w miarę zagłębiania się w tkankę. Uczona wykorzystała różne modele matematyczne do zweryfikowania swoich spostrzeżeń i odkryła, że fale radiowe wnikają w organizm znacznie głębiej niż sądzono.
      Gdy użyliśmy prostego modelu tkanki do przeliczenia tych wartości dla wysokich częstotliwości odkryliśmy, że optymalna częstotliwość potrzebna do bezprzewodowego zasilania wynosi około 1 GHz. Jest więc około 100-krotnie wyższa niż wcześniej sądzono - mówi Poon. To oznacza też, że antena odbiorcza w implancie może być 100-krotnie mniejsza. Okazało się, że jej powierzchnia może wynosić zaledwie 2 milimetry kwadratowe.
      Uczona stworzyła implanty o dwóch różnych rodzajach napędu. Jeden przepuszcza prąd elektryczny przez płyn, w którym implant się porusza, tworząc siły popychające implant naprzód. Ten typ implantu może przemieszczać się z prędkością ponad pół centymetra na sekundę. Drugi typ napędu polega na ciągłym przełączaniu kierunku ruchu prądu, przez co implant przesuwa się podobnie do napędzanej wiosłami łódki.
      Jest jeszcze sporo do udoskonalenia i czeka nas wiele pracy zanim takie urządzenia będzie można stosować w medycynie - mówi Poon.
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Podczas International Solid-State Circuits Conference uczeni z Uniwersytetu Stanforda zaprezentowali niewielki implant, zdolny do kontrolowania swej trasy w układzie krwionośnym człowieka. Ada Poon i jej koledzy stworzyli urządzenie zasilane za pomocą fal radiowych. Implant można więc wprowadzić do organizmu człowieka, kontrolować jego trasę i nie obawiać się, że np. wyczerpią się baterie.
      Takie urządzenia mogą zrewolucjonizować technologię medyczną. Ich zastosowanie będzie bardzo szerokie - od diagnostyki do minimalnie inwazyjnej chirurgii - mówi Poon. Jej implant będzie mógł wędrować przez układ krwionośny, dostarczać leki do wyznaczonych miejsc, przeprowadzać analizy, a być może nawet rozbijać zakrzepy czy usuwać płytki miażdżycowe.
      Naukowcy od kilkudziesięciu lat starają się skonstruować podobne urządzenie. Wraz z postępem technologicznym coraz większym problemem było zasilanie takich urządzeń. Sam implant można było zmniejszać, jednak zasilające go baterie pozostawały dość duże - stanowiąc często połowę implantu - i nie pozwalały mu na zbyt długą pracę. Potrafiliśmy znacząco zminiaturyzować części elektroniczne i mechaniczne, jednak miniaturyzacja źródła energii za tym nie nadążała. To z kolei ograniczało zastosowanie implantów i narażało chorego na ryzyko korozji baterii, ich awarii, nie mówiąc już o ryzyku związanym z ich wymianą - mówi profesor Teresa Meng, która również brała udział w tworzeniu implantu.
      Urządzenie Poon wykorzystuje zewnętrzny nadajnik oraz odbiornik znajdujący się w implancie. Wysyłane przez nadajnik fale radiowe indukują w cewce odbiornika prąd. W ten sposób urządzenie jest bezprzewodowo zasilane.
      Opis brzmi bardzo prosto, jednak naukowcy musieli pokonać poważne przeszkody. Uczeni od 50 lat myśleli o zasilaniu w ten sposób implantów, jednak przegrywali z... matematyką. Wszelkie wyliczenia pokazywały, że fale radiowe o wysokiej częstotliwości natychmiast rozpraszają się w tkankach, zanikając wykładniczo w miarę wnikania do organizmu. Fale o niskiej częstotliwości dobrze przenikają do tkanek, jednak wymagałyby zastosowania anteny o średnicy kilku centymetrów, a tak dużego urządzenia nie można by wprowadzić do układu krwionośnego. Skoro matematyka stwierdzała, że jest to niemożliwe, nikt nie próbował sprzeciwić się jej regułom.
      !RCOL
      Poon postanowiła jednak przyjrzeć się wykorzystywanym modelom matematycznym i odkryła, że większość uczonych podchodziła do problemu niewłaściwie. Zakładali bowiem, że ludzkie mięśnie, tłuszcz i kości są dobrymi przewodnikami, a zatem należy w modelach wykorzystać równania Maxwella. Uczona ze Stanforda inaczej potraktowała ludzką tkankę. Uznała ją za dielektryk, czyli niejako rodzaj izolatora. To oznacza, że nasze ciała słabo przewodzą prąd. Jednak nie przeszkadza to zbytnio falom radiowym. Poon odkryła też, że tkanka jest dielektrykiem, który charakteryzują niewielkie straty, co oznacza, że dochodzi do małych strat sygnału w miarę zagłębiania się w tkankę. Uczona wykorzystała różne modele matematyczne do zweryfikowania swoich spostrzeżeń i odkryła, że fale radiowe wnikają w organizm znacznie głębiej niż sądzono.
      Gdy użyliśmy prostego modelu tkanki do przeliczenia tych wartości dla wysokich częstotliwości odkryliśmy, że optymalna częstotliwość potrzebna do bezprzewodowego zasilania wynosi około 1 GHz. Jest więc około 100-krotnie wyższa niż wcześniej sądzono - mówi Poon. To oznacza też, że antena odbiorcza w implancie może być 100-krotnie mniejsza. Okazało się, że jej powierzchnia może wynosić zaledwie 2 milimetry kwadratowe.
      Uczona stworzyła implanty o dwóch różnych rodzajach napędu. Jeden przepuszcza prąd elektryczny przez płyn, w którym implant się porusza, tworząc siły popychające implant naprzód. Ten typ implantu może przemieszczać się z prędkością ponad pół centymetra na sekundę. Drugi typ napędu polega na ciągłym przełączaniu kierunku ruchu prądu, przez co implant przesuwa się podobnie do napędzanej wiosłami łódki.
      Jest jeszcze sporo do udoskonalenia i czeka nas wiele pracy zanim takie urządzenia będzie można stosować w medycynie - mówi Poon.
       
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Miliony użytkowników witryny Full Tilt Poker były oszukiwane przez jej założycieli. Tak przynajmniej twierdzą autorzy pozwu cywilnego, który federalni prokuratorzy złożyli przed jednym z sądów.
      Witryna Full Tilt Poker pobrała od swoich użytkowników 390 milionów dolarów. Pieniądze te miały być przechowywane na bezpiecznych kontach bankowych tak, by użytkownicy mogli z nich korzystać w czasie wirtualnego pokera. Tymczasem okazało się, że pieniądze przelano na konta właścicieli i zarządzających witryną. Są wśród nich najbardziej znani pokerzyści na świecie.
      Full Tilt nie był legalną witryną pokerową, a piramidą finansową - stwierdził prokurator Preet S. Bharara, którego biuro złożyło pozew. Prokuratura poinformowała, że na ślad oszustwa trafiono badając inne sprawy związane z Full Tilt i dwiema innymi witrynami - Poker Stars i Absolute Poker. Wszystkie trzy firmy mają swoje siedziby poza USA. Full Tilt pochodzi z Irlandii. W związku z powyższym odkryciem w kwietniu bieżącego roku amerykańskim obywatelom zablokowano dostęp do witryn, tłumacząc, że naruszają one przepisy o defraudacji i praniu brudnych pieniędzy.
      Użytkownicy Full Tilt, podobnie jak innych witryn dla pokerzystów, najpierw doładowywali pieniędzmi swoje wirtualne konta na witrynie. Wpłacone pieniądze, wraz z ewentualnymi wygranymi, miały być ciągle do ich dyspozycji i służyć do rozgrywek lub być wypłacane na żądanie. Gdy amerykańskie władze zablokowały dostęp do witryn, podpisano z nimi umowę, na podstawie której witryny miały zwrócić graczom ich pieniądze. Jednak w pewnym momencie witryna Full Tilt przestała dokonywać przelewów. Okazało się, że na kontach firmy skończyły się pieniądze, gdyż od kwietnia 2007 roku właściciele i zarządzający Full Tilt przelali na swoje prywatne konta 440 milionów dolarów.
      Wśród osób, do których trafiły pieniądze graczy znajdują się pokerzyści ze światowej czołówki - Howard Lederer otrzymał podobno 42 miliony USD, Chris Ferguson wzgobacił się o 25 milionów i miał otrzymać kolejnych 60 milionów.
      Wszystko wskazuje na to, że właściciele Full Tilt stworzyli olbrzymią piramidę finansową, a użytkowników uspokajali wypłatami na żądanie. Pokerzysta Greg Brooks, który od lat grał na Full Tilt powiedział, że ufał witrynie, gdyż regularnie odbierał wygrane przekraczające 100 000 USD. Teraz zdał sobie sprawę, że miliony, które zgromadził na kontach w Full Tilt najprawdopodobniej przepadły.
      Prokuratorzy, którzy pozwali właścicieli i zarządzających Full Tilt żądają zwrotu nielegalnie zarobionych pieniędzy. Poszkodowani gracze będą mogli starać się o swoje pieniądze po zakończeniu procesu sądowego.
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Naukowcy z Uniwersytetu Stanforda ogłosili koniec jednokierunkowej komunikacji radiowej. Opracowali oni urządzenie, które potrafi jednocześnie odbierać i wysyłać sygnały na tej samej częstotliwości.
      W podręcznikach jest napisane, że tego się nie da zrobić. Nowy system zupełnie zmienia nasze strategie dotyczące projektowania sieci bezprzewodowych - mówi Philip Levis ze Stanforda.
      Prace amerykańskich uczonych pozwolą na praktycznie natychmiastowe dwukrotne zwiększenie przepustowości sieci bezprzewodowych. Oczywiście każdy z nas wie, że rozmawiając przez telefon komórkowy możemy jednocześnie mówić i słuchać, jednak musimy pamiętać, że jest to możliwe dzięki zabiegom technicznym, które ze względu na wysokie koszty nie są stosowane w większości przypadków komunikacji radiowej.
      Nowe radio jest dziełem trójki studentów - Jung Il Choia, Mayanka Jaina i Kannana Srinivasana, którym w pracach pomagali profesorowie Philip A. Levis i Sachin Katti. Główny problem, który trzeba było rozwiązać polegał na tym, że przychodzące sygnały radiowe są zagłuszane przez własną transmisję odbiornika. Stąd też dotychczasowa konieczność przełączania odbiorników radiowych w tryb nadawania i nasłuchiwania. Gdy radio przesyła sygnał, jest on miliardy razy silniejszy od sygnału, który może odebrać. To tak, jakby krzyczeć i jednocześnie próbować usłyszeć szept - stwierdza Levis. Młodzi naukowcy zdali sobie jednak sprawę z tego, że gdyby urządzenie potrafiło odfiltrować sygnał ze swojego własnego nadajnika, to mogłoby odebrać sygnał z innego urządzenia. Możesz to zrobić, gdyż nie słyszysz własnego wrzasku, a zatem możesz usłyszeć czyjś szept - wyjaśnia Levis.
      Naukowcy skorzystali z faktu, że każdy nadajnik ma precyzyjne informacje o swoim własnym sygnale, zatem może go skutecznie filtrować.
      Pierwsza demonstracja nowego systemu odbyła się przed kilkoma miesiącami przed grupą kilkuset inżynierów. Przekonała ona nawet największych niedowiarków, którzy do samego końca twierdzili, że jednoczesne nadawanie i odbieranie sygnału radiowego jest niemożliwe.
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Podczas, kiedy grafika komputerowa coraz bardziej przypomina życie, naukowiec ze Stanford University poszedł w drugą stronę i zastąpił generowaną grafiką prawdziwym życiem i żywą postacią. Ten co prawda pewnie ustępuje inteligencją botom z Unreala, bohaterem gry jest bowiem znany ze szkolnej biologii - pantofelek (Paramecium caudatum).
      Ten pospolity pierwotniak jest co prawda za mały, aby go obserwować gołym okiem, ale od czego współczesna technologia? W roli karty graficznej, a zarazem pola gry występuje pojemnik z pantofelkami, sterowanie odbywa się poprzez zmianę pola elektrycznego, albo wpuszczanie do pojemnika odpowiednich substancji chemicznych, co pozwala na kontrolowanie kierunku, w jakim pantofelek się przemieszcza. Pojemnik ustawiony jest pod kamerą sprzężoną z mikroskopem, obraz z kamery jest obrabiany przez komputer, który dodaje wirtualne elementy planszy i zlicza punkty. „Dostępne" w tej chwili gry to pantofelkowy Pac-Man (PAC-mecium), pong (Pond Pong), pinball (Biotic pinball) czy nawet piłka nożna (Ciliaball).
      Zaskakujący z pozoru pomysł, na jaki wpadł Ingmar Riedel-Kruse nie jest dziełem wariata, ale projektem edukacyjnym - wciągająca gra (autor zapewnia, że takie właśnie są pantofelkowe gry) łatwiej dotrze do uczniów, niż sucha wiedza. A w najbliższej przyszłości ważne będzie, aby każdy dysponował podstawową wiedzą z biologii i biotechnologii - uważa Riedel-Kruse.
      Innym zastosowaniem może być przeprowadzanie eksperymentów przy okazji grania, zaś w szczególności tzw. crowdsourcingu, czyli wykorzystywania do badań dużych rzesz amatorów.
      Terminu ewentualnej dostępności gry na rynku nie podano.
       
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...