Zaloguj się, aby obserwować tę zawartość
Obserwujący
0

Ołtarz z Tikal to kolejny dowód wielkich wpływów i okupacji przez Teotihuacán
dodany przez
KopalniaWiedzy.pl, w Humanistyka
-
Podobna zawartość
-
przez KopalniaWiedzy.pl
Ukazały się kolejne już w ostatnim czasie badania wskazujące, że trąd nie został do Ameryk przywleczony przez europejskich kolonistów, ale istniał tam na długo przed ich przybyciem. Głównym patogenem tej choroby jest Mycobacterium leprae, jednak niecałe 20 lat temu odkryto jeszcze inny powodujący ją patogen, M. lepromatosis. Przed miesiącem informowaliśmy, że Maria Lopopolo i jej zespół zidentyfikowali w materiale archeologicznym z Kanady i Argentyny M. lepromatosis sprzed co najmniej 1000 lat. Teraz zespół Darío A. Ramireza donosi o dwóch wyjątkowo dobrze zachowanych genomach tego patogenu odkrytych w Ameryce Południowej w ludzkich szczątkach sprzed 4000 lat.
Genomy znaleziono u dwóch mężczyzn, którzy spoczęli na stanowiskach El Cerrito i La Herradura na północy Chile. Naukowcy dokonali porównania tych genomów z dawnymi i współczesnymi wariantami patogenu i odkryli zaskakująco długą historię M. lepromatosis w Nowym Świecie.
Dotychczas ślady trądu identyfikowano przede wszystkim na szkieletach z Eurazji i Oceanii, a najstarsze z nich mogą liczyć około 5000 lat. Trąd – podobnie jak dżuma, zapalenie płuc czy tyfus – mógł pojawić się wśród ludzi około 7000 lat temu, podczas przejścia z gospodarki zbieracko-łowieckiej do rolniczej.
Historia chorób w przedkolonialnych Amerykach jest słabo zbadana. Znacznie więcej wiemy o chorobach, które zanieśli tam kolonizatorzy. Badania kości sprzed kontaktu z Europejczykami pokazują, że miejscowa ludność cierpiała na wiele różnych chorób, jednak pozostawione przez nie ślady są najczęściej na tyle niespecyficzne, że trudno je przypisać konkretnemu schorzeniu.
Stare DNA to wspaniałe narzędzie do poznania historii chorób trapiących Ameryki, mówi Kirsten Bos z Instytutu Antropologii Ewolucyjnej im. Maxa Plancka. Bos wraz z zespołem od ponad dekady bada patologiczne zmiany na kościach sprzed wieków znalezionych w Ameryce. Gdy naukowcy znaleźli w kościach sprzed 4000 lat z Chile sygnaturę DNA wskazującą na trąd, byli początkowo podejrzliwi. Sądzono bowiem, że chorobę tę przywieźli dopiero Europejczycy. Jednak szczegółowe analizy wykazały, że w kościach znajduje się patogen powiązany ze wszystkimi znanymi współczesnymi wariantami M. lepromatosis.
M. lepromatosis została po raz pierwszy odkryta w 2008 roku w USA u pewnego Meksykanina, a w 2016 roku zidentyfikowano ją u wiewiórek na Wyspach Brytyjskich. Wiemy, że zaraził te zwierzęta w XIX wieku i że został przywleczony z Ameryki. Można przypuszczać, że w Ameryce istnieją zwierzęce rezerwuary trądu, jednak dotychczas jedynym gatunkiem, u którego wykryto tam M. lepromatosis jest Homo sapiens.
Źródło: 4,000-year-old Mycobacterium lepromatosis genomes from Chile reveal long establishment of Hansen’s disease in the Americas, https://www.nature.com/articles/s41559-025-02771-y
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
Historia chorób jest nierozerwalnie połączona z historią ludzkości. Trąd jest jedną z najsłynniejszych chorób prześladujących nasz gatunek. Od dawna uważa się, że do obu Ameryk został on zawleczony przez europejskich kolonistów. Jednak naukowcy z Instytutu Pasteura, francuskiego Narodowego Centrum Badań Naukowych, University of Colorado i innych instytucji oznajmili właśnie, że Mycobacterium lepromatosis jest obecna w Amerykach od co najmniej 1000 lat. Pojawiła się zatem przed europejską kolonizacją.
Trąd uważamy za chorobę historyczną. Niesłusznie. Na całym świecie co roku zapada na nią około 200 000 osób. Głównym jej patogenem jest Mycobacterium leprae. Jednak autorzy najnowszych badań skupili się na innym mikroorganizmie, M. lepromatosis, który w 2008 roku wykryto w USA u pewnego Meksykanina, a w 2016 roku zidentyfikowano go u wiewiórek na Wyspach Brytyjskich.
Teraz badacze przeanalizowali próbki DNA z niemal 800 źródeł, w tym ze zwłok znalezionych na stanowiskach archeologicznych i stwierdzili, że bakteria M. lepromatosis była szeroko rozpowszechniona w obu Amerykach na całe wieki przed kolonizacją. To odkrycie zmienia nasze rozumienie historii trądu w Ameryce. Pokazuje ono, że pewna postać tej choroby była endemiczna wśród krajowców przed przybyciem Europejczyków, mówi doktor Maria Lopopolo z Instytutu Pasteura.
Podczas badań naukowcy porównali m.in. genomy M. lepromatosis znalezione na stanowiskach archeologicznych w Kanadzie i Argentynie. Mimo dużej dzielącej je odległości genomy te, pochodzące sprzed około 1000 lat, były zaskakująco podobne. Co prawda należą one do dwóch gałęzi drzewa ewolucyjnego Mycobacterium, ale gałęzie te są bliższe sobie niż jakiejkolwiek innej gałęzi. Tak duże genetyczne podobieństwo w połączeniu z dzielącą obie próbki wielką odległością oznacza, że patogen bardzo szybko rozprzestrzenił się na obu kontynentach, prawdopodobnie trwało to zaledwie kilkaset lat.
Co interesujące, analizy wskazują, że patogen znaleziony w 2016 roku u wiewiórek na Wyspach Brytyjskich pochodzi z Ameryki i został zawleczony w XIX wieku. To dowodzi, że jeszcze niedawno miał miejsce międzykontynentalny transfer trądu. Dopiero zaczynamy odkrywać różnorodność i drogi rozprzestrzeniania się tej nowo odkrytej linii. Nasze badania dają podstawy do przypuszczeń, że istnieją nieznane rezerwuary zwierzęce, dodaje Nicolás Rascovan. Jasno tutaj widzimy, że badania starego i współczesnego DNA mogą na nowo naświetlić historię patogenów trapiących ludzkość i pomóc nam lepiej zrozumieć epidemiologię współcześnie rozprzestrzeniających się chorób, podsumowuje uczony.
Źródło: Pre-European contact leprosy in the Americas and its current persistence
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
Fresk przed 700 lat dowodzi, że w chrześcijańskich kościołach używano muzułmańskich namiotów do zasłaniania ołtarzy, uważa doktor Federica Gigante z Uniwersytetu w Cambridge. Uczona na łamach The Burlington Magazine opisała odkrycie, na ślad którego wpadła przed laty. Fresk, który od setek lat jest tylko częściowo widoczny, pozwala też lepiej poznać chrześcijańską tradycję zasłaniania ołtarzy.
Gigante zwróciła uwagę na niezwykły fresk 10 lat temu podczas zwiedzania kościoła w klasztorze Sant'Antonio in Polesine w Ferrarze. Początkowo wydawało mi się to zbyt ekscytujące i niewiarygodne, by na fresku mógł być przedstawiony muzułmański namiot. Szybko odrzuciłam ten pomysł i wróciłam do niego lata później, gdy miałam więcej doświadczenia i odwagi w prowadzeniu badań. Prawdopodobnie nigdzie indziej nie znajdziemy podobnego fresku. Nie przestałam szukać, ale sądzę, że ten jest unikatowy, mówi uczona. Jej zdaniem fresk jest kluczowym dowodem na używanie muzułmańskich namiotów w praktykowaniu religii chrześcijańskiej, również podczas mszy.
W średniowieczu w kościołach używano kosztownych tekstyliów od zasłaniania ołtarza. To dość słabo zbadana praktyka, którą zarzucono w XVI wieku. Ołtarz mógł być zasłonięty przed oczami wiernych przez cały czas, w czasie mszy lub podczas szczególnych okresów liturgicznych. Zasłony takie zwano tetravela. Gdy zaś namiot nie był rozpięty nad ołtarzem, o jego splendorze miał przypominać fresk.
Wiemy, że islamskie tekstylia były obecne w chrześcijańskich kościołach. Fragmenty, którymi obecnie dysponujemy, owijały relikwie lub były używane w czasie pochówków ważnych osobistości. Doktor Gigante, która specjalizuje się w badaniu wymiany intelektualnej i materialnej pomiędzy światem muzułmańskim a chrześcijańskim we wczesnej nowożytności, wyjaśnia, że islamskie tekstylia były kojarzone z Ziemią Świętą, skąd przywozili je pielgrzymi i krzyżowcy. Uważali, że istnieje artystyczna ciągłość od czasów Chrystusa, więc używanie takich materiałów w chrześcijańskim kontekście było bardziej niż usprawiedliwione. Chrześcijanie w średniowiecznej Europie podziwiali sztukę islamu, chociaż w pełni jej nie rozumieli, stwierdza uczona.
Fresk z Sant'Antonio in Polesine powstał między końcem XIII a początkiem XIV wieku i przedstawia baldachim rozpięty nad ołtarzem. Namalowany w apsydzie przekształca ją samą w namiot z tkaniny owiniętej wokół trzech ścian i zwieńczony dwupoziomowym stożkiem wyłożonym klejnotami, typowym dla świata muzułmańskiego. Tło stanowią niebo i ptaki, co miało sprawiać wrażenie namiotu rozpiętego na wolnej przestrzeni. Na początku XV wieku fresk częściowo przykryto scenami z życia Marii i Jezusa. I to właśnie ten młodszy fresk przyciągał dotychczas uwagę historyków sztuki, którzy nie zajmowali się widocznymi fragmentami starszego dzieła.
Zdaniem doktor Gigante starszy fresk przedstawia prawdziwy namiot, który najprawdopodobniej był rozwieszany w tym właśnie kościele. Malunek miał o nim przypominać, gdy namiot był zdjęty. Wzajemne oddziaływanie pomiędzy prawdziwymi tekstyliami a ich malarskimi przedstawieniami jest powszechne w Europie i świecie islamu pod koniec średniowiecza, przypomina uczona. I zauważa, że w ścianach apsydy znajdują się gwoździe oraz wsporniki, które mogły służyć jako wsparcie dla rozwieszonego materiału.
Silnym dowodem na używanie muzułmańskiego namiotu do przykrywania ołtarza jest niezwykle szczegółowe przedstawienie. Widzimy elementy zdobnicze w kształcie ośmioramiennych gwiazd wpisane w medalion, których środek jest zdobiony płatkami złota. Dokładnie w taki sposób zdobione były cenne muzułmańskie namioty. Wzdłuż krawędzi tkaniny artysta przedstawił pas z rzekomo arabskim inskrypcjami. Autor fresku był tak dokładny, że namalował nawet białe kontury, które podkreślały kontrasty kolorystyczne, a które były popularne w XIII-wiecznych tkaninach z Andaluzji.
Wszystko na fresku – struktura tkaniny, projekt i schemat kolorystyczny – bardzo przypomina znane nam przedstawienia andaluzyjskich namiotów, znane na przykład z XIII-wiecznego manuskryptu Cantigas de Santa Maria. Co więcej, przedstawienie z fresku jest podobne do „Fermo chasuble”, ornatu należącego prawdopodobnie do Thomasa Becketa, arcybiskupa Canterbury. Ornat ten to najstarszy znany przykład użycia muzułmańskiej tkaniny w liturgicznym kontekście chrześcijańskim. Ornat mógł zostać wykonany właśnie z namiotu.
Doktor Gigante odpowiada też na pytanie, w jaki sposób muzułmański namiot mógł trafić do chrześcijańskiego kościoła. Uczona przypomina, że w XIII wieku wokół ołtarzy często prezentowano sztandary i inne łupy wojenne. Namioty, szczególnie muzułmańskie namioty królewskie, były jednymi z najbardziej cenionych prezentów dyplomatycznych, najwspanialszymi insygniami władzy w obozowiskach i najbardziej pożądanymi łupami wojennymi, wyjaśnia uczona. Namioty często trafiały w różne miejsca Europy jako zdobycze wojenne. Powszechnym zwyczajem było wynagradzanie oddziałów najemnych tekstyliami, a namiot był najwyższą nagrodą. Wiemy na przykład, że taki wspaniały prezent otrzymał papież Innocenty III, któremu wysłano namiot kalifa Muhammada an-Nasira, zdobyty podczas bitwy pod Las Navas de Tolosa (1212), jednej z przełomowych bitew rekonkwisty.
Fresk z Ferrary odpowiada opisom królewskich namiotów, jakie chrześcijanie zdobywali w XIII wieku podczas wojen na terenie al-Andalus. Wspaniały muzułmański namiot mógł trafić do klasztornego kościoła bezpośrednio z rąk papieża. Od IX wieku papieże często dawali tetrawela w prezencie kościołom. Z zachowanych dokumentów wiemy, że papież Innocenty IV wysłał do klasztoru Sant'Antonio in Polesine tkaniny z najwspanialszego jedwabiu i złota. Tak więc przedstawiony na fresku namiot mógł być prezentem od samej głowy Kościoła.
Autorka badań nie wyklucza, że Innocenty IV wysłał muzułmański namiot klasztorowi w Ferrarze jako część podarunku dyplomatycznego dla potężnego rodu d'Este, który należał do stronnictwa gwelfów wspierającego papiestwo w walce z cesarstwem oraz pośredniczył w zawieraniu sojuszy z rodami gibelinów (wspierających cesarstwo). Klasztor Sant'Antonio in Polesine został założony przez Beatrycze d'Este, a jej ród był jego patronem.
Ze wstępną wersją artykułu dr Gigante można zapoznać się na stronie Uniwersytetu Oxfordzkiego.
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
Na stanowisku La Prele w Wyoming (USA), gdzie paleolityczni mieszkańcy Ameryki Północnej zabili mamuta lub pożywili się na znalezionym martwym zwierzęciu, archeolodzy dokonali kolejnego interesującego odkrycia. Jak donoszą na łamach PLOS ONE stanowy archeolog Spencer Pelton i jego koledzy z University of Wyoming, już wtedy wcześni mieszkańcy kontynentu wytwarzali igły z dziurką. Były one robione z kości lisów, zajęcy lub królików, rysi, pum, być może też wymarłego miracinonyksa (amerykańskiego geparda).
Nasze badania są pierwszymi, w trakcie których zidentyfikowaliśmy gatunki, z których Paleoindianie wytwarzali igły z dziurką. To silny dowód na wytwarzanie ze skór szytych ubrań. To właśnie takie ubrania były jednym z tych osiągnięć, które umożliwiły naszym przodkom rozprzestrzenienie się na północnych szerokościach geograficznych i kolonizację obu Ameryk, stwierdzili badacze.
Przed 13 000 lat na stanowisku La Prele w hrabstwie Converse Homo sapiens zabił lub znalazł martwego niemal dorosłego mamuta. Już wcześniej zespół profesora Todda Surovella zalazł tam najstarszy w Amerykach koralik. Został wykonany z zajęczej kości.
Zidentyfikowanie gatunków, z kości których wykonano koralik czy znalezione obecnie 32 fragmenty igieł, było możliwe dzięki badaniom zooarchelogicznym z wykorzystaniem spektrometrii mas. Z kości wydobyto kolagen, a następnie zbadano jego skład chemiczny i przypasowano do gatunków.
Pomimo tego, że kościane igły są niezwykle ważnym elementem badań nad rozprzestrzenianiem się człowieka współczesnego po świecie, nikomu dotychczas nie udało się zidentyfikować materiału, z którego były wykonane, przez co nasze zrozumienie tej ważnej innowacji kulturowej było niepełne, zauważają autorzy badań. O tym, że ludzie prawdopodobnie musieli używać szytych ubrań, by przetrwać na północy kuli ziemskiej, wiadomo od dawna. Jednak mamy bardzo miało dowodów na istnienie takich ubrań. Istnieją za to dowody pośrednie, chociażby w postaci igieł z kości.
Zdaniem naukowców, zwierzęta, z których ciał wykonywano igły, prawdopodobnie były łapane w pułapki i w tym przypadku wcale nie musiało chodzić o zdobywanie pożywienia. Nasze badania przypominają, że łowcy wykorzystują zwierzęta w bardzo różnych celach, a znalezienie kości na stanowisku archeologicznym wcale nie musi oznaczać, że zwierzę zjedzono, dodają.
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
W pierścieniach drzew z francuskich Alp zauważono, że przed 14 300 laty doszło do gwałtownego wzrostu ilości radioaktywnej formy węgla, C-14. To ślad po największej znanej nam burzy słonecznej. Gdyby obecnie na Słońcu doszło do takiej burzy, miałoby to katastrofalne skutki dla naszej cywilizacji. Burza taka zniszczyłaby satelity komunikacyjne i nawigacyjne oraz spowodowała masowe uszkodzenia sieci elektroenergetycznych oraz internetu.
O wynikach badań przeprowadzonych przez brytyjsko-francuski zespół naukowy, możemy przeczytać w Philosophical Transactions of the Royal Society A. Mathematical, Physical and Engineering Sciences. Ich autorzy przeanalizowali poziom radiowęgla w pozostałościach częściowo sfosylizowanych drzew znalezionych na zniszczonym erozją brzegu rzeki Drouzet w pobliżu Gap. Zauważyli, że dokładnie 14 300 lat temu nagle wzrósł poziom C-14. Po porównaniu go do poziomu berylu, naukowcy doszli do wniosku, że wzrost ilości węgla spowodowany był olbrzymią burzą na Słońcu.
Radiowęgiel bez przerwy powstaje w górnych warstwach atmosfery w wyniku reakcji łańcuchowych zapoczątkowywanych przez promieniowanie kosmiczne. W ostatnich latach naukowcy zauważyli, że ekstremalne zjawiska na Słońcu, takie jak rozbłyski i koronalne wyrzuty masy, mogą prowadzić do nagłych krótkotrwałych wzrostów ilości energetycznych cząstek, które skutkują znaczącymi wzrostami ilości radiowęgla na przestrzeni zaledwie jednego roku, mówi główny autor badań, profesor Edouard Bard z Collège de France i CEREGE.
Burza słoneczna, której ślady pozostały w pierścieniach drzew, sprowadziłaby katastrofę na współczesną cywilizację opartą na technologii. Już przed kilkunastu laty amerykańskie Narodowe Akademie Nauk opublikowały raport dotyczący ewentualnych skutków olbrzymiego koronalnego wyrzutu masy, który zostałby skierowany w stronę Ziemi. Takie wydarzenie spowodowałoby poważne perturbacje w polu magnetycznym planety, co z kolei wywołałoby przepływ dodatkowej energii w sieciach energetycznych. Nie są one przygotowane na tak gwałtowne zmiany.
Omawiając ten raport, pisaliśmy, że mogłoby dojść do stopienia rdzeni w stacjach transformatorowych i pozbawienia prądu wszystkich odbiorców. Autorzy raportu stwierdzili, że gwałtowny koronalny wyrzut masy mógłby uszkodzić 300 kluczowych transformatorów w USA. W ciągu 90 sekund ponad 130 milionów osób zostałoby pozbawionych prądu. Mieszkańcy wieżowców natychmiast straciliby dostęp do wody pitnej. Reszta mogłaby z niej korzystać jeszcze przez około 12 godzin. Stanęłyby pociągi i metro. Z półek sklepowych błyskawiczne zniknęłaby żywność, gdyż ciężarówki mogłyby dostarczać zaopatrzenie dopóty, dopóki miałyby paliwo w zbiornikach. Pompy na stacjach benzynowych też działają na prąd. Po około 72 godzinach skończyłoby się paliwo w generatorach prądu. Wówczas stanęłyby szpitale.
Najbardziej jednak przerażającą informacją jest ta, iż taki stan mógłby trwać całymi miesiącami lub latami. Uszkodzonych transformatorów nie można naprawić, trzeba je wymienić. To zajmuje zespołowi specjalistów co najmniej tydzień. Z kolei duże zakłady energetyczne mają na podorędziu nie więcej niż 2 grupy odpowiednio przeszkolonych ekspertów. Nawet jeśli część transformatorów zostałaby dość szybko naprawiona, nie wiadomo, czy w sieciach byłby prąd. Większość rurociągów pracuje bowiem dzięki energii elektrycznej. Bez sprawnego transportu w ciągu kilku tygodni również i elektrowniom węglowym skończyłyby się zapasy. Sytuacji nie zmieniłyby też elektrownie atomowe. Są one zaprojektowane tak, by automatycznie wyłączały się w przypadku poważnych awarii sieci energetycznych. Ich uruchomienie nie jest możliwe przed usunięciem awarii.
O tym, że to nie tylko teoretyczne rozważania, świadczy chociażby fakt, że w marcu 1989 roku burza na Słońcu na 9 godzin pozbawiła prądu 6 milionów Kanadyjczyków. Z kolei najpotężniejszym tego typu zjawiskiem, jakie zachowało się w ludzkiej pamięci, było tzw. wydarzenie Carringtona z 1859 roku. Kilkanaście godzin po tym, jak astronom Richard Carrington zaobserwował dwa potężne rozbłyski na Słońcu, Ziemię zalało światło zórz polarnych. Przestały działać telegrafy, doszło do pożarów drewnianych budynków stacji telegraficznych, a w Ameryce Północnej, gdzie była noc, ludzie mogli bez przeszkód czytać gazety. Igły kompasów poruszały się w sposób niekontrolowany, a zorze polarne było widać nawet w Kolumbii.
Obecnie ucierpiałyby nie tylko sieci elektromagnetyczne, ale również łączność internetowa. Na szczególne niebezpieczeństwo narażone byłyby kable podmorskie, a konkretnie zainstalowane w nich wzmacniacze oraz ich uziemienia. Więc nawet gdy już uda się przywrócić zasilanie, problemem będzie funkcjonowanie globalnego internetu, bo naprawić trzeba będzie dziesiątki tysięcy kilometrów kabli.
Bezpośrednie pomiary aktywności Słońca za pomocą instrumentów naukowych ludzkość rozpoczęła dopiero w XVII wieku od liczenia plam słonecznych. Obecnie mamy dane z obserwatoriów naziemnych, teleskopów kosmicznych i satelitów. To jednak nie wystarczy, gdyż pozwala na zanotowanie aktywności Słońca na przestrzeni ostatnich kilkuset lat. Badania radiowęgla w pierścieniach drzew, w połączeniu z badaniem berylu w rdzeniach lodowych to najlepszy sposób na poznanie zachowania naszej gwiazdy w bardziej odległej przeszłości, mówi profesor Bard.
« powrót do artykułu
-
-
Ostatnio przeglądający 0 użytkowników
Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.