Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy

Rekomendowane odpowiedzi

Szwecja pachnie cynamonowymi bułeczkami, a czym pachnie Norwegia?

Norwegia też pachnie cynamonem, ale również i innymi przyprawami korzennymi. Dodatkowo ja bym dorzuciła jeszcze aromat kminku zwyczajnego, powszechnie wykorzystywanego w przemyśle alkoholowym. To też zapach ryb i owoców morza, ale w takim pozytywnym sensie, a nie w kontekście sklepu rybnego.

Jakie jest narodowe danie Norwegii? W wywiadzie z Henrym Notakerem, norweskim historykiem, autorem książek o kuchni i kulturze, przeczytałam, że potrawka fårikål. Czy to prawda?

Wybór jednego dania jest stosunkowo trudny, bo dawniej dieta była w dużej mierze związana z położeniem geograficznym. Fårikål na pewno jest wśród najpopularniejszych potraw, ale czy dla wszystkich jest daniem narodowym, to trudno stwierdzić. Sama koncepcja kuchni narodowej jest dość młoda i w dużej mierze ma charakter marketingowy. Żeby nie było, sama często używam skrótów kuchnia polska, norweska, japońska, bo to znacznie ułatwia komunikację. Wracając do pytania, ja bym w przypadku Norwegii wymieniła kilka dań. Fårikål, czyli baranina (jagnięcina) z kapustą, jest często w zestawieniach tradycyjnych potraw, tak jak lutefisk przygotowywany ze sztokfisza i serwowany podczas świąt. Nie może też zabraknąć kjøttkaker, czyli mięsnych klopsów.

Jak na przestrzeni dziejów wyglądała kuchnia tego kraju? Czy bardzo się różni od kuchni sąsiadów?

Kuchnia Norwegii ma wspólne elementy z kuchniami Danii, Szwecji, Finlandii czy Islandii. Są też różnice. W porównaniu do szwedzkich i duńskich sąsiadów, w Norwegii ryby miały większy udział w diecie na przestrzeni wieków. Norwegowie jedzą mniej mięsa, w tym w szczególności wieprzowiny. W tradycyjnej kuchni jest wiele potraw z baraniny. Z kleików najważniejsze znaczenie ma ten przygotowywany na bazie mąki pszennej, śmietany, z dużą ilością masła. Różnice ukryte są często w sposobie podania i dodatkach.

Co sprawiło Pani największą trudność podczas pracy nad książką „Tradycje kulinarne Norwegii”?

Każda książka to wyzwanie. W przypadku serii nordyckiej bardzo dużo czasu zajmuje mi szukanie materiału. Kultura kulinarna ukryta jest między wierszami opowieści, bajek, piosenek. Odniesienia do niej są w sztuce, w filmach. To właśnie poszukiwania są najciekawsze, ale i w pewien sposób trudne. Czasem brakuje źródeł, bo kulinaria przez wieki nie były najważniejszą częścią życia ludzi, którą opisywano. Pierwsza wzmianka o potrawie nie zawsze oznacza, że opracowano jej recepturę właśnie w momencie opisu.

Jaki jest Pani ulubiony norweski przepis? Czy może nam go Pani zdradzić?

Lubię bardzo dużo dań kuchni norweskiej. Skoro zaczęłyśmy rozmowę od fårikål, to warto przytoczyć przepis, jest on bardzo prosty.

mała główka kapusty głowiastej (ok. 1 kg), 1 kg baraniny lub jagnięciny, 0,25–0,3 l wody, 1–2 łyżeczki soli, 2–3 łyżeczki pieprzu czarnego (ziarno), opcjonalnie 2–3 łyżki mąki.

Kapustę myjemy, usuwamy głąb, kroimy na duże kawałki. Mięso myjemy i kroimy na duże kawałki. W garnku układamy warstwami kapustę i mięso. Zalewamy składniki wodą, dodajemy sól i pieprz. Doprowadzamy do wrzenia, po czym dusimy na wolnym ogniu co najmniej dwie godziny. Fårikål podajemy z gotowanymi ziemniakami.

Część książki poświęciła Pani zapewne norweskim słodyczom. Co może nas zaskoczyć w tamtejszych łakociach?

Słodycze to moja słabość. To, co zwraca uwagę przy tych norweskich, to duża ilość przypraw korzennych, a także orzechów, w szczególności migdałów w każdej postaci. Norwegowie uwielbiają ciasta i ciasteczka, które idealnie pasują do kawy. W sklepach znajdziemy też czekolady, żelki czy gumy o smaku lukrecjowym.

Czy po książkach poświęconych kuchni Szwecji, Finlandii i Norwegii planuje Pani książkę o tradycjach kulinarnych pozostałych krajów nordyckich: Danii oraz Islandii?

Książka o duńskiej kulturze kulinarnej jest już praktycznie skończona. Jej premiera zaplanowana jest na październik 2023 roku. Na deser natomiast zostawiłam Islandię.

Premiera „Tradycji kulinarnych Norwegii” będzie miała miejsce już 27 października. To kolejna książka poświęcona nordyckiej kulturze kulinarnej autorstwa dr Magdaleny Tomaszewskiej-Bolałek - kulturoznawczyni, dziennikarki i zdobywczyni wielu światowych nagród. Wcześniej ukazały się „Tradycje kulinarne Szwecji” i „Tradycje kulinarne Finlandii”. Dwa lata temu przeprowadziliśmy rozmowę z dr Tomaszewską-Bolałek, kierowniczką Food Studies na Uniwersytecie SWPS, pt. „O neurogastronomii, historii sztućców, kimchi i dyplomacji kulinarnej słów kilka...”. Zapraszamy do lektury!


« powrót do artykułu

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się

  • Podobna zawartość

    • przez KopalniaWiedzy.pl
      „Ala ma kota” to pierwsze i – prawdę mówiąc – jedyne zdanie, jakie pamiętam z elementarza. I właśnie to zdanie, które kolejne pokolenia poznają dzięki legendarnemu „Elementarzowi” Falskiego prowadzi nas przez „Prosto o AI. Jak działa i myśli sztuczna inteligencja” autorstwa Roberta Trypuza. Niewielki format książeczki sugeruje, że znajdziemy w niej niezbyt wiele informacji. Nic bardziej mylnego. To elementarz, skoncentrowana skarbnica wiedzy o technologii, która już teraz w znaczącym stopniu zmienia ludzkie życie.
      Robert Trypuz jest praktykiem. To specjalista w dziedzinie Semnatic Web i inżynierii danych. Doktorat z informatyki i telekomunikacji uzyskał na Uniwersytecie w Trydencie, jest też doktorem habilitowanym filozofii z KUL. I, co widać w książce, jest entuzjastą sztucznej inteligencji, o której potrafi bardzo ciekawie pisać.
      Z „Prosto o AI” dowiemy się na przykład jak wygląda programowanie AI w porównaniu z programowaniem klasycznym, jak AI rozumie tekst, czym jest osadzanie słów oraz jakie rewolucyjne podejście pozwoliło na skonstruowanie dużych modeli językowych, w tym najbardziej znanego z nich ChataGPT. Przeczytamy o sieciach konwolucyjnych w medycynie, uczeniu ze wzmacnianiem, autor – pamiętajmy, że jest również filozofem – opisuje, czym jest sztuczna wolna wola, zatem czy AI ma wolną wolę.
      W ostatnim zaś odcinku znajdziemy rozważania na temat wpływu sztucznej inteligencji na proces edukacji. Nie ma w tym zdaniu pomyłki, odcinku, a nie rozdziale. Historia jest mianowicie taka, że treści zawarte w tej książce nie zostały napisane do tej książki. Pisałem je jako scenariusze odcinków programu, który nigdy nie powstał, pisze Robert Trypuz we wstępie. I może właśnie pochodzenie tekstu, który zamienił się w książkę, powoduje, że tak łatwo można przyswoić zawarte w niej informacje.
      Dla kogo jest zatem „Prosto o AI”? Dla każdego z nas, kto nigdy bardziej nie zagłębił się w tajniki sztucznej inteligencji. Tutaj znajdzie jej podstawy wyjaśnione w prosty sposób. Większości czytelników pogłębienie wiedzy do tego stopnia w zupełności wystarczy, jakąś zaś część zachęci, by sięgnąć po kolejne, bardziej szczegółowe i specjalistyczne pozycje. Ja czytałem książkę Trypuza z olbrzymim zainteresowaniem i przyjemnością.
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Na ulicach współczesnych miast można znaleźć wiele interesujących rzeczy, jednak pewien mieszkaniec Chicago trafił na coś wyjątkowego. Przed kilkoma miesiącami Robert Miller był na wieczornym spacerze z psem Sparkym, gdy zauważył leżące na chodniku stare książki. Nikogo w pobliżu nie było, a pan Miller obawiał się, że jeśli je zostawi, to w nocy zmokną i ulegną zniszczeniu. Nie chciał do tego dopuścić, bo jako absolwent historii, na pierwszy rzut oka poznał, że może mieć do czynienia ze starymi wydaniami.
      W domu Miller przyjrzał się bliżej swojemu znalezisku i odkrył, że książki pochodzą z lat 1525–1725 i zostały spisane po niemiecku, łacinie i francusku. Wyglądało nawet na to, że zachowały oryginalne bądź bardzo wczesne okładki. Znalazca zabrał więc jedną z nich na pobliski posterunek policji. Funkcjonariusze przez kilkanaście dni rozgłaszali informację o znalezieniu książek, prosząc właściciela o kontakt. Gdy jednak nikt się nie zgłosił, Miller zaniósł woluminy do Newberry Library.
      To działająca od niemal 150 lat niezależna biblioteka naukowa, specjalizująca się w dziedzinach humanistycznych. Znajdziemy w niej około 1,6 miliona książek, 600 tysięcy map czy 5 milionów stron manuskryptów. W bibliotecznych zbiorach są takie perełki jak pierwsze wydanie sztuk Shakespeare'a, kopia The Federalist z notatkami Jeffersona, najstarsza znana wersja Popol Vuh czy umowa o sprzedaży skór zwierzęcych, w której pojawia się jedna z pierwszych w historii wzmianek o Chicago.
      Znaleziskiem zajęła się doktor Suzanne Karr Schmidt, kuratorka rzadkich książek i manuskryptów w Newberry. Wraz z zespołem uważnie im się przyjrzała i stwierdziła, że o ile na książkach widnieją oznaczenia wskazujące na właścicieli sprzed wieków, to brak informacji o właścicielach współczesnych. To wskazywało, że należały do prywatnego kolekcjonera lub księgarza, a nie do biblioteki. Specjaliści przez kilka tygodni starali się ustalić ich właściciela. W tym czasie pan Miller przekazał wszystkie znalezione księgi Newberry z zastrzeżeniem, że jeśli właściciel się nie znajdzie, to mają one wzbogacić kolekcję biblioteki.
      Karr Schmidt i jej współpracownicy powiadomili o znalezisku Antiquarian Booksellers Association of America i International League of Antiquarian Booksellers, przekazując tym instytucjom szczegóły, by upewnić się, że nie zostały one ukradzione księgarzowi, który odwiedzał Chicago. Jednak żadna z tych organizacji nie miała zgłoszenia o utracie takich ksiąg.
      Minęło kilka miesięcy i pracownicy Newberry Library sądzili, że książki pozostaną w ich bibliotece, gdy kuratorka Karr Schmidt znalazła zdjęcie jednej z książek w internecie. Wolumin, oprawiony w 1561 roku, widniał na stronie austriackiego Antiquariat Inlibris. Suzanne skontaktowała się z antykwariatem i dowiedziała się, że w 2021 roku książka została sprzedana mieszkańcowi Chicago Marvinowi Rawskiemu. Telefon Marvina nie odpowiadał, ale udało się znaleźć jego e-mail. Kilka dni później książki trafiły z powrotem do ponad osiemdziesięcioletniego kolekcjonera.
      Skąd jednak wzięły się na chodniku? Okazało się, że pan Rawski postanowił pozbyć się starych dokumentów. Spakował je do pudełek i wyniósł na śmietnik. Przypadkiem zabrał też pudełko z książkami. Po drodze je jednak upuścił. Poszedł z resztą do śmietnika, a w międzyczasie przechodził tamtędy Robert Miller ze Sparky'm.
      Wdzięczny Rawski, zadowolony z odzyskania książek, podarował Newberry dwa z dzieł. To Assertionvm z 1525 roku i Etlich Trostschrifften z 1559 roku. Już wkrótce zostaną one udostępnione badaczom w bibliotecznej czytelni.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Jakiś czas temu zostaliśmy patronem medialnym wydanego przez PWN „Wstępu do astrofizyki” autorstwa Bradley'a w. Carolla i Dale'a A. Ostliego. Gdy kurier przyniósł paczkę, sądziliśmy, że znajdziemy w niej 3-4 książki. Była jedna. Onieśmielające 1000-stronicowe dzieło. Wystarczyło jednak je otworzyć, by onieśmielenie szybko minęło.
      Owszem, „Wstęp” jest pełen wzorów i wykresów – w końcu astrofizyka to nauka ścisła, bez tego się nie obejdzie – jednak została napisana tak przystępnym jasnym językiem, że nawet mi, humaniście, przyjemności z lektury wzory nie psuły.
      Być może także dlatego, że książka zaczyna się prawdziwie humanistycznie, od bardzo krótkiego wprowadzenia w astronomię grecką i przewrót kopernikański. Od jasnego wyłożenia podstaw konfiguracji orbitalnych, ruchu wstecznego Marsa czy układu współrzędnych równikowych. Autorzy wyjaśniają czym jest precesja, jak stosować trygonometrię sferyczną, a wszystko okraszają przykładami. Zaś na końcu rozdziału – tego i wszystkich kolejnych – znajdziemy sugerowaną literaturę oraz zadania do rozwiązania.
      Później robi się coraz bardziej poważnie i coraz bardziej interesująco. W rozdziale 2., zatytułowanym „Mechanika niebieska” zapoznamy się z orbitami eliptycznymi, mechaniką newtonowską czy prawami Keplera. Kolejny rozdział traktuje o ciągłym widmie światła i poznamy w nim zagadnienia związane z paralaksą gwiazdy, promieniowaniem ciała doskonale czarnego czy kwantowaniem energii. Zaś rozdział 4. wprowadzi nas w zagadnienia szczególnej teorii względności. Pierwszą część „Wstępu do astronomii”, zatytułowaną „Narzędzia astronomii” kończymy na rozdziale 6., w którym zapoznamy się z zagadnieniami odnoszącymi się do teleskopów, a więc z podstawami optyki, radioteleskopami czy obserwacjach w podczerwieni i ultrafiolecie.
      Fascynująca część II, „Gwiazdy”, wprowadziła mnie w zagadnienia układów podwójnych, klasyfikacji widmowej gwiazd, ich atmosfery, wnętrza i ewolucji. Poczytałem o zdegenerowanych pozostałościach gwiazd, ośrodku międzygwiazdowym i ogólnej teorii względności.
      Całą część III autorzy poświęcili Układowi Słonecznemu. Jest i o fizyce atmosfer, i o siłach pływowych, o kometach i małych obiektach Pasa Kuipera czy o egzotycznym świecie systemów pierścieni planetarnych.
      Ostatnich 300 stron to część IV, „Galaktyki i wszechświat”. Rozpoczyna go omówienie naszej własnej galaktyki, jej morfologii, kinematyki i opis centrum. Później autorzy przechodzą do natury galaktyk w ogóle, ich klasyfikacji i opisu. Osobny rozdział poświęcili ewolucji galaktyk, a jeszcze inny strukturze wszechświata.
      Na koniec imponującego dzieła otrzymujemy kilkanaście aneksów – w tym aneks z danymi Układu Słonecznego, najjaśniejszymi gwiazdami, katalogiem Messiera czy kodem gwiazd podwójnych – oraz spisem sugerowanej literatury do aneksów.
      Dla kogo jest więc „Wstęp”? Z pewnością dla dość szerokiego grona odbiorców. Przyda się nie tylko studentom astronomii i fizyki, ale też wszystkim, którzy w większym stopniu niż przeciętny interesują się przestrzenią kosmiczną i chcieliby ją lepiej zrozumieć.
      Do pełnego skorzystania z książki przyda się znajomość matematyki czy fizyki na pewnym poziomie. Co jednak najlepsze, nie jest to warunek niezbędny, by ze „Wstępu do astrofizyki” móc czerpać wiedzę i przyjemność z lektury.
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Wydany przez Znak Literanova „Survival. Oficjalna instrukcja Armii Amerykańskiej", jest dokładnie tym, co obiecuje tytuł – wielokrotnie przetestowanym w najcięższych warunkach podręcznikiem survivalu. Instrukcja powstała dla żołnierzy, którzy znaleźli się w izolacji i muszą poradzić sobie z wszelkimi problemami, które wiążą się z taką sytuacją. Oczywiście zdecydowana większość z nas nigdy nie będzie musiała walczyć o przetrwanie w tak ciężkich warunkach, jednak „Survival” jest pełen praktycznych porad, które mogą przydać się każdemu, kto lubi biwakowanie, treking, schodzenie z utartych szlaków i eksplorowanie dzikiej przyrody. Nawet jeśli tego typu przygody nas nie pociągają i tak warto po nią sięgnąć. Chociażby dlatego, że to bardzo interesująca lektura, ale również dlatego, że nie z własnej woli możemy znaleźć się w sytuacji zagrożenia – chociażby w powodu klęski żywiołowej – i przez jakiś czas samodzielnie będziemy musieli znaleźć i uzdatnić wodę do picia, przygotować jedzenie ze składników znalezionych w lesie, zapewnić sobie ciepło i bezpieczne schronienie.
      W książce poruszono imponująco szeroki zestaw tematów, ale całość nie przytłacza. Podczas czytania nie odnosi się wrażenia, że sobie nie poradzimy, że coś jest niewykonalne. Całość napisano prostym, przejrzystym językiem, podzielono na logiczne rozdziały, podrozdziały i paragrafy, a tam gdzie to konieczne i najbardziej przydatne, uzupełniono rysunkami.
      Poznamy więc zasady psychologii i medycyny przetrwania oraz podstawowe zasady pomocy przedmedycznej, dowiemy się, jak leczyć urazy i zapewnić sobie oraz innym odpowiednie warunki sanitarne. Jak znaleźć i uzdatnić najważniejszy produkt, którego potrzebujemy - wodę. To samo zresztą dotyczy pożywienia. W książce umieszczono informacje o podstawowych metodach gotowania i konserwowania żywności. Dowiemy się, w jaki sposób identyfikować rośliny jadalne i jak unikać trujących.
      Kilkadziesiąt stron poświęcono zdobywaniu i przygotowywaniu białka zwierzęcego. Poznamy metody polowań i zastawiania pułapek, maskowania swojego zapachu, sprawiania zwierząt oraz przygotowywania mięsa do spożycia i dłuższego przechowywania. Osobny rozdział traktuje o technikach rozpalania ognia, a w jeszcze innym omówiono zagadnienie związane z budową schronienia i przygotowania odzieży.
      Jako że jest to podręcznik dla osób, które znalazły się w trudnych warunkach, w izolacji, nie mogło zabraknąć rozdziału dotyczącego przemieszczania się i nawigacji. Autorzy opisali m.in. jak poruszać się w dżungli, na pustyni, w górach, jak pokonywać przeszkody wodne, orientować się w kierunkach geograficznych i określać odległości. Ostatni rozdział dotyczy sprzętu survivalowego. Jednak nie znajdziemy tutaj opisów czy ocen tego, co możemy kupić w sklepach. To rozdział o samodzielnym wykonaniu niezbędnych przedmiotów, jak noże, włócznie, łuki, sznury i liny, plecak, miski, sztućce czy garnki.
      Olbrzymią zaletą książki są zdroworozsądkowe porady. Wiele z nich wydaje się oczywistych gdy siedzimy w domu w wygodnym fotelu. Jednak mogą być mniej oczywiste w stresowej sytuacji, gdy ważą się nasze losy. Ot chociażby przy opisie metod testowania roślin pod kątem tego, czy nie są toksyczne, znajdziemy uwagę, by tym długotrwałym testom poddawać tylko rośliny, które obficie występują w okolicy. Szkoda bowiem czasu i wysiłku na testowanie roślin, których jest mało. Wielokrotnie też podkreślana jest potrzeba utrzymywania higieny. Każdy z nas przestrzega jej w domu, a w ekstremalnych warunkach łatwo uznać ją za jeden z najmniej istotnych elementów. Tymczasem w takich właśnie warunkach tego typu podejście może być śmiertelnie niebezpieczne.
      Książkę kończy dodatek, w którym omówiono węzły i liny, wraz z problematyką wytwarzania lin oraz wytrzymałością włókien naturalnych na rozciąganie.
      Naprawdę nie będzie przesadą stwierdzenie, że warto znaleźć na półce miejsce na „Survival. Oficjalną instrukcję Armii Amerykańskiej” i warto ją dokładnie przeczytać. Oby się nigdy nie przydała.
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Rozmawiamy z dr Magdaleną Tomaszewską-Bolałek – orientalistką, badaczką kulinariów, kierowniczką merytoryczną Food Studies na Uniwersytecie SWPS, autorką książek „Japońskie słodycze”, „Polish Culinary Paths”, „Tradycje kulinarne Finlandii” czy „Deserownik” i bloga Kuchniokracja. Pani doktor jest laureatką wielu nagród kulinarnych, w tym Gourmand World Cookbook Awards, Prix de la Littérature Gastronomique, Diamond Cuisine Award i Nagrody Magellana. Specjalizuje się w badaniach nad historią i antropologią jedzenia, dyplomacją, turystyką kulinarną, prognozowaniem trendów, marketingiem miejsc oraz marką narodową. Promuje polską kuchnię za granicą i we współpracy z MSZ prowadziła wykłady o polskiej kulturze kulinarnej na uniwersytetach w Chinach i Tajlandii.

      Jesteśmy przyzwyczajeni do lodów w wafelku bądź pucharku. W różnych krajach są one jednak serwowane w zupełnie innej postaci: w Japonii pokrywa je warstwa mochi, w Korei Południowej popularne są jipangyi - wypełnione lodami kukurydziane rożki-rurki w kształcie litery J, tajskie lody są zaś rolowane na lodowatej patelni czy zimnej płycie. Czy mogłaby Pani opowiedzieć coś więcej o formach podawania lodów na świecie?
      Co kraj, to obyczaj i sposób podawania zimnych deserów. Wynika to z wielu różnych czynników. Po pierwsze, nie wszystko możemy nazwać lodami, bowiem zgodnie z definicją, lody opierają się na produktach mlecznych (mleku, śmietance), są z dodatkiem cukru, owoców, kakao itp. i opcjonalnie także jajek. Na podobne desery, ale na bazie wody z cukrem, owocami, a także purée owocowym, sokiem czy likierami, mówi się sorbety, chociaż spotykane jest też określenie lody wodne.
      Japońskie kakigōri (dosł. golony lód) robi się natomiast z drobnego lodu, który polewa się syropami smakowymi i ozdabia dodatkami. O tym, w czym podawano desery, decydowała dostępność składników. W Europie kultura wypiekania różnego rodzaju wafli i wafelków ma bardzo długą tradycję. W Japonii czy Korei pszenica była trudno dostępnym i luksusowym produktem, zatem desery podawano w naczyniach. Wspomniane w pytaniu tajskie lody są zaś deserem z najkrótszą historią. Zaczęto je przygotowywać dopiero w XXI wieku, a ogólnoświatową popularność zyskały dziesięć lat temu dzięki ogromnemu zainteresowaniu w mediach społecznościowych.

      Kakigōri truskawkowe, w tle kakigōri matcha.
      City Foodsters, Flickr, creativecommons.org/licenses/by/2.0/ W Holandii powstały jakiś czas temu lody inspirowane Hollandse Nieuwe (daniem z młodych, lekko marynowanych śledzi). Na Alasce jada się akutaq, w którym wykorzystuje się tłuszcz zwierzęcy, np. morsów czy łosia, suszone mięso oraz jagody. Wśród smaków japońskiego deseru kakigōri znajdziemy m.in. ozory wołowe czy krewetki. Z jakimi zaskakującymi dla nas smakami lub składnikami możemy się spotkać w zimnych deserach z różnych części świata?
      Smaki deserów zależą od dostępności produktów. To, co dla nas naturalne, np. że lody są na mleku, są słodkie, z czekoladą, wanilią czy pistacjami, nie musi być standardem w innej części świata, chociaż postępująca globalizacja mocno wpływa na kuchnie. Japończycy czy Koreańczycy nie używali w kuchni praktycznie nabiału do XIX wieku (a nawet teraz nie są to ilości porównywalne z Europą), czekolada zaczęła być popularniejsza po II wojnie światowej, mąka pszenna była droga, zatem w deserach wykorzystywano lokalne produkty: fasole (w szczególności azuki), soję, orzechy, wodorosty, agar (zamiast żelatyny, jako substancję żelującą), suszone małe rybki czy skorupiaki.
      Irańskie havij bastani to zimny napój, którego podstawę stanowi sok marchwiowy; podaje się go z lodami, które w Iranie mogą mieć smak wody różanej czy szafranu. Bardzo chętnie ze smakami deserów lodowych eksperymentują również znani szefowie kuchni. W Polsce możemy zjeść lody o smaku zielonej sproszkowanej herbaty matcha, czarnego sezamu, parmezanu. Są też lokalne wariacje, które jeszcze kilka lat temu na pewno by szokowały, np. lody o smaku cebularza czy śmietanki z chrzanem.
      Jest Pani autorką serii książek o tradycjach kulinarnych krajów skandynawskich. Jakimi zimnymi deserami raczą się mieszkańcy północnej Europy?
      Mimo że Północ kojarzy nam się raczej z zimą i chłodem, to ogólnie najpopularniejszym deserem w krajach nordyckich są lody. Finowie, Szwedzi czy Duńczycy zjadają per capita więcej litrów lodów niż mieszkańcy słonecznej Italii. Jadane są także sorbety. Duńczycy w ciepłe dni delektują się smakiem koldskål – mlecznego dania z maślanki, jogurtu, jajek, cukru, soku z cytryny oraz ekstraktu waniliowego. Serwuje się do niego chrupkie ciasteczka kammerjunker.
      W deserach azjatyckich, np. w filipińskim halo-halo lub koreańskim bingsu, występują rośliny strączkowe, np. fasola azuki czy ciecierzyca. Jak częsty jest to dodatek, w jaki sposób się go przyrządza?
      Rośliny strączkowe w wielu krajach azjatyckich, w szczególności na Dalekim Wschodzie, mają szerokie zastosowanie w cukiernictwie. Ponadto są składnikami nie tylko deserów na zimno. Gotuje się je z dodatkiem cukru. Występują w wersji ziarnistej, jak i przerobione na pastę. W przypadku azuki ważny jest nie tylko sam smak. Fasola ma czerwony kolor, któremu przypisuje się właściwości ochronne. To też symbol szczęścia, powodzenia i dobrobytu.

      Deser halo-halo.
      chotda, Flickr, creativecommons.org/licenses/by-nc-nd/2.0/ Jakich zaskakujących/nietypowych zimnych deserów ze świata miała Pani okazję spróbować?
      Mnie jest dość trudno zaskoczyć, też ze względu na to, że zanim gdziekolwiek pojadę, szczegółowo przyglądam się kulturze kulinarnej regionu. Ogólnie mam słabość do lodów i chętnie próbuję różnych nietypowych smaków, np. serowych czy rybnych. Nie odmawiam też kakigōri, w szczególności z syropem o smaku zielonej, sproszkowanej herbaty matcha.
      Czy w deserach, z jakimi się Pani spotkała, przeważa podejście tradycyjne, czy jest to pole do eksperymentowania?
      W każdym z krajów można zjeść tradycyjne desery, ale ogólnie widać mocny trend na specjały, które prezentowane są w mediach społecznościowych. Wiralowe filmy i zdjęcia rozbudzają zainteresowanie konkretnymi produktami. Coraz więcej jest też specjałów będących fuzją smaków i produktów z różnych kręgów kulturowych. Świetnym przykładem są lody mochi. To również dość młody produkt, którego podstawę stanowi ryżowe ciasteczko mochi, w które zawinięta jest porcja lodów. Wśród smaków są takie bardzo japońskie, np. matcha, czarny sezam czy yuzu, ale znajdziemy też mango, karmel czy na przykład kokos.

      « powrót do artykułu
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...