Zaloguj się, aby obserwować tę zawartość
Obserwujący
0
Polska przestaje być zacisznym krajem
dodany przez
KopalniaWiedzy.pl, w Nauki przyrodnicze
-
Podobna zawartość
-
przez KopalniaWiedzy.pl
Chińsko-amerykański zespół naukowy zdobył pierwsze bezpośrednie dowody geochemiczne na to, że Ziemia była w pewnym momencie „błotnistą planetą”, co z kolei potwierdza hipotezę Ziemi-śnieżki, czyli etapu globalnego zlodowacenia. Zakończyło je gwałtowne ocieplenie klimatu spowodowane wzrostem stężenia dwutlenku węgla w atmosferze.
Zgodnie ze wspomnianą hipotezą, zlodowacenie Marinoan miało miejsce 650–635 milionów lat temu. Gdy globalne temperatury się obniżyły, lód na biegunach zaczął się rozrastać, zwiększyło się albedo Ziemi, co spowodowało kolejne obniżenie temperatur i dalsze rozprzestrzenianie się lodów na obie półkule.
Gdy zamarzła znaczna część oceanów, a lód morski sięgał tropików, zatrzymany został cykl hydrologiczny. Nie zachodziło parowanie, opady deszczu i śniegu były minimalne. Bez wody doszło do olbrzymiego spowolnienia procesu wietrzenia chemicznego skał. To bardzo ważny proces, w ramach którego z atmosfery wycofywana jest znaczna część węgla. Bez chemicznego wietrzenia skał i bez kontaktu z wodami oceanicznymi, atmosfera nie miała jak pozbywać się węgla. Więc dwutlenek węgla, który do niej trafiał np. w wyniku erupcji wulkanicznych, nie był usuwany. Tylko kwestią czasu było, aż dwutlenek węgla osiągnie poziom wystarczająco wysoki, by jego wpływ był silniejszy, niż chłodzący wpływ pokryw lodowych. A gdy to się stało, zjawisko takie miało katastrofalne rozmiary, mówi Shuhai Xiao, Wydziału Nauk o Ziemi na Virginia Tech.
Doszło do gwałtownego wzrostu globalnych temperatur. W ciągu 10 milionów lat średnia temperatura na Ziemi wzrosła z -45 do 48 stopni Celsjusza. Do bardzo słonych starych (bo zamkniętych pod lodem przez miliony lat) wód oceanicznych zaczęła gwałtownie spływać słodka woda z roztapiającego się lodu. Wody te się nie wymieszały. Lżejsza słodka woda utworzyła grubą warstwę na powierzchni oceanów. I to właśnie istnienie tej hipotetycznej warstwy, a zatem prawdziwość takiego scenariusza, postanowili sprawdzić autorzy wspomnianych badań.
Zgodnie bowiem z tym scenariuszem, śladem istnienia takiego błotnistego rozmokłego świata z warstwą słodkiej wody unoszącą się na starych mocno słonych wodach oceanu, powinny być różnice w sygnaturze biochemicznej skał. Otóż znajdujące się w pobliżu wybrzeży skały, które miały kontakt z tą słodką wodą, powinny mieć wyraźnie różną sygnaturę izotopów litu, niż położone w głębi oceanów skały, które takiego kontaktu nie miały.
Analizy przeprowadzone przez uczonych z Chin i USA wykazały, że rzeczywiście skład izotopów litu w skałach jest taki, jakiego należałoby oczekiwać, gdyby hipoteza o słodkich wodach tworzących warstwę na starych wodach słonych, była prawdziwa. Z artykułem opisującym wyniki badań można zapoznać się na łamach PNAS.
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
W czasie ocieplenia klimatu lądolód może cofać się w tempie nawet... 600 metrów na dobę. To 20-krotnie szybciej niż największa zmierzona prędkość tego zjawiska. Wnioski takie płyną z badań przeprowadzonych przez międzynarodowy zespół naukowy, który wykorzystał obrazowanie dna morskiego w wysokiej rozdzielczości do zbadania, jak szybko lądolód wycofywał się pod koniec epoki lodowej przed około 20 000 laty.
W badaniach prowadzonych pod kierunkiem doktor Christine Batchelor z Newcastle University, wzięli udział naukowcy z Uniwersytetów w Cambridge, Loughborough oraz z Norweskiej Służby Geologicznej. Eksperci zobrazowali ponad 7600 niewielkich „zmarszczek” na dnie morskim. Mają one mniej niż 2,5 metra wysokości i są położone od siebie w odległości od 25 do 300 metrów. Powstawały one, gdy krawędź wycofującego się lądolodu była poruszana wraz z pływami morskimi w górę i w dół, wypychając osady morskie. „Zmarszczki” na dnie powstawały dwukrotnie w czasie doby, podczas przypływu i odpływu. To zaś pozwoliło sprawdzić, gdzie wówczas znajdowało się czoło lodowca.
Jak dowiadujemy się z artykułu opublikowanego na łamach Nature, lodowiec wycofywał się w tempie od 50 do 600 metrów na dobę. To znacznie szybciej, niż jakiekolwiek dotychczas zaobserwowane zjawisko tego typu. Nasze badania przynoszą ostrzeżenie z przeszłości odnośnie prędkości, z jaką lądolód jest w stanie się cofać. Pokazują, że może być to znacznie szybciej, niż wszystko, co dotychczas obserwowaliśmy, mówi doktor Batchelor. Badania dotyczące dawnych zmian klimatu pozwalają na udoskonalenie modeli klimatycznych, za pomocą których usiłujemy przewidzieć skutki obecnego globalnego ocieplenia.
Nowe badania pokazują też, że takie błyskawiczne wycofywanie się lodowców jest krótkotrwałe. Trwa dni lub miesiące. Innymi słowy uśrednione na przestrzeni lat tempo wycofywania się może nagle gwałtownie wzrosnąć, by potem znowu zwolnić. Ważne jest, by symulacje komputerowe uwzględniały te impulsy, w czasie których lądolód przyspiesza, dodaje profesor Julian Dowdeswell z University of Cambridge. Autorzy badań zauważyli też, że lodowiec najszybciej wycofuje się tam, gdzie dno morskie jest najbardziej płaskie.
Batchelor i jej zespół uważają, że impulsy błyskawicznego cofania się lądolodu możemy już wkrótce obserwować w niektórych częściach Antarktyki, w tym na Lodowcu Thwaites. Od lat jest on przedmiotem intensywnych badań, gdyż eksperci sądzą, że może on utracić stabilność. Niedawno jego czoło wycofało się do płaskiego obszaru dna morskiego. Nasze badania sugerują, że dzisiejsze tempo topnienia lądolodów jest wystarczające, by doszło do impulsów nagłego przyspieszenia wycofywania się antarktycznych lodowców znajdujących się nad obszarami płaskiego dna. Już wkrótce satelity mogą zarejestrować takie impulsy, szczególnie jeśli globalne temperatury będą rosły w takim tempie, jak obecnie.
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
Pożary lasów w USA są czterokrotnie bardziej rozległe i zdarzają się trzykrotnie częściej niż jeszcze w roku 2000, informują specjaliści z Cooperative Institute for Research in Environmental Sciences (CIRES) na University of Colorado Boulder. Wyniki przeprowadzonej przez nich analizy zostały opublikowane na łamach Science Advances. Naukowcy wykazali, że duże pożary nie tylko zdarzają się częściej, ale dochodzi do nich też na nowych obszarach, które wcześniej nie płonęły.
Virginia Iglesias i jej zespół postanowili sprawdzić, jak zmieniły się rozmiar, częstotliwość oraz zasięg pożarów w USA. Przeanalizowali więc dane dotyczące ponad 28 000 pożarów z lat 1984–2018. Informacje czerpali z bazy danych Monitoring Trends in Burn Severity (MTBS), w której gromadzone są zarówno satelitarne zdjęcia pożarów, jak i stanowe oraz federalne informacje na ich temat.
Naukowcy odkryli, że w latach 2005–2018 na całym terytorium kontynentalnych USA doszło do większej liczby pożarów niż w ciągu wcześniejszych dwóch dekad. Na wschodzie i zachodzie liczba pożarów uległa podwojeniu, a na Wielkich Równinach jest ich obecnie 4-krotnie więcej niż wcześniej. Zwiększył się też obszar objęty pożarami. W poprzednich dekadach roczna mediana obszaru objętego pożarami na zachodzie kraju wynosiła 4019 km2, obecnie zaś wzrosła do 14 249 km2. Na Wielkich Równinach zaś odnotowano wzrost z 1204 km2 do 3354 km2.
Naukowcy przyjrzeli się też ekstremom i stwierdzili, że na zachodzie i Wielkich Równinach wzrosła częstotliwość występowania wielkich pożarów oraz ryzyko, że równocześnie będzie dochodziło do więcej niż jednego wielkiego pożaru.
Więcej wielkich pożarów występujących w tym samym czasie już teraz zmienia skład i strukturę pokrywy roślinnej, wpływa na występowanie pokrywy śnieżnej i dostępność wody pitnej. To poważne wyzwanie dla systemu ochrony przeciwpożarowej, które zagraża życiu, zdrowiu i majątkom milionów Amerykanów, mówi Iglesias.
Uczeni zauważyli też, że we wszystkich regionach kraju zwiększył się zasięg występowania pożarów. To oznacza, że odległości pomiędzy pożarami są mniejsze, a także, że pożary zaczęły występować w miejscach, w których wcześniej ich nie było.
Wyniki analizy potwierdzają to, co od pewnego czasu podejrzewały media, opinia publiczna i sami strażacy. Niestety, natura nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Wraz z ocieplaniem się klimatu rośnie ryzyko występowania coraz większych i coraz częstszych pożarów. Najgorsze jeszcze przed nami, stwierdził współautor badań, William Travis.
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
Zachodnia populacja monarchów – pięknych motyli znanych ze spektakularnej migracji – znalazła się na skraju zagłady. Już przed trzema laty informowaliśmy, że populacja ta zanika w błyskawicznym tempie. Wówczas liczba motyli wynosiła 300 000. Ostatnie liczenie wykazało, że doszło do gwałtownego załamania populacji.
Monarchy dzielą się na dwie populacje, które migrują na wielkie odległości. Wschodnia zimuje w Meksyku. Zachodnia zaś spędza zimę w lasach Kalifornii, później zaś motyle lecą przez Arizonę, Kalifornię, Nevadę, Oregon, Waszyngton, Idaho i Utah. Po drodze składają jaja, dając początek kolejnym pokoleniom.
Mieszkańcy Kalifornii już w latach 90. zauważyli, że liczba motyli się zmniejszyła. Wykonane przez naukowców analizy wykazały,że spadek jest bardziej dramatyczny,niż przypuszczano. Wśród przyczyn spadku wymienia się utratę i modyfikację ich habitatów, używanie pestycydów oraz globalne ocieplenie, które powoduje, że ich główne źródło pożywienia staje się dla nich toksyczne.
Podczas tegorocznego liczenia monarchów zachodnich członkowie Xerces Society doliczyli się mniej niż 2000 osobników. To gigantyczny spadek. W ubiegłym roku ta sama organizacja naliczyła 29 000 motyli. Jeszcze rok wcześniej było ich 27 000.
Jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku można było zobaczyć miliony migrujących monarchów. Gdy okazało się, że ich liczba dramatycznie spada, skupiono się na populacji wschodniej, migrującej do Meksyku. Naukowcy szacują, że od połowy lat 90. liczebność tej populacji zmniejszyła się o około 80%. Teraz wiemy, że spadek liczebności populacji zachodniej jest jeszcze większy.
Wyniki tegorocznego liczenia zaszokowały członków Xerces Society. W znanym z obecności zimujących monarchów Pacific Grove nie zauważono ani jednego motyla. W innych znanych lokalizacjach, jak Pismo State Beach Monarch Butterfly Grove czy Natural Bridges State Park znajdowało się jedynie kilkaset zwierząt. Zwykle w tych miejscach zimują tysiące motyli, mówi Sarina Jepsen, dyrektor ds. zagrożonych gatunków w Xerces Society.
Motyle giną, gdyż ludzie niszczą habitaty z których zwierzęta korzystają podczas migracji, przeznaczając ich tereny pod budownictwo oraz używając pestycydów. Nie bez znaczenia jest globalne ocieplenie, które zaburza synchronizację migracji na liczącej niemal 5000 kilometrów trasie wędrówki motyli. Naukowcy przypuszczają, że do spadku liczebności monarchów mogły przyczynić się też wielkie ubiegłoroczne pożary lasów na zachodzie.
Monarchy nie są chronione ani na poziomie stanowym, ani federalnym. Co prawda w grudniu urzędnicy federalni stwierdzili, że gatunek jest „kandydatem” do nadania mu statusu zagrożonego, ale minie wiele lat, zanim status taki zostanie nadany, gdyż w kolejce jest też wiele innych gatunków.
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
Przedstawiciele Biebrzańskiego Parku Narodowego alarmują, że wysychają tamtejsze bagna i mokradła. Brakuje milionów metrów sześciennych wody, mówią. To skutek zmian klimatycznych. Specjaliści obawiają się, że Biebrzę mogą opuścić ptaki.
Brak opadów i coraz wyższa temperatura powodują, że w polskich rzekach jest coraz mniej wody. Grozi nam susza. Spadki poziomu wód można zaobserwować też w rzekach na nizinach.
Mariusz Siłakowski, wicedyrektor Biebrzańskiego Parku Narodowego mówi, że problemem są nierównomierne opady. Raz są ulewne deszcze, potem bywają bardzo długie sezony bez wody, czy śniegu, co teraz widzimy, powiedział dziennikarzom TVN.
W gruncie jest obecnie nawet o 50 cm wody mniej niż w latach poprzednich. Jeśli sytuacja się nie zmieni, to bagna mogą przestać być bagnami. Biorąc pod uwagę wielkość obszaru, brakuje nam milionów metrów sześciennych wody, które normalnie tutaj zalegały i powodowały, że mieliśmy do czynienia rzeczywiście z bagnami, wyjaśnia Siłakowski.
Sytuacja jest coraz poważniejsza. Od 2-3 lat krajobraz Parku gwałtownie się zmienia. Nie ma już wielkich wiosennych rozlewisk. Jeśli taka sytuacja będzie się powtarzała, zmieni się szata roślinna, a za nią pójdą zmiany w świecie zwierząt. Mogą znikać torfowiska, w których miejsce pojawią się łaki. Znad Biebrzy odlecą ptaki. Przede wszystkim siewkowate, jak bataliony, rydzyki, dublety i inne, które lubią warunki wodne.
Oprócz ptaków brodzących charakterystycznym zwierzęciem Parku jest łoś, który jedynie tutaj przetrwał II wojnę światową. Park to dom dla wilków, bielika, orła przedniego i wielu innych objętych ochroną gatunków zwierząt i roślin.
« powrót do artykułu
-
-
Ostatnio przeglądający 0 użytkowników
Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.