Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy
KopalniaWiedzy.pl

Ocieplenie zmienia interakcje między gatunkami. Na mokradłach pojawił się nowy gatunek kluczowy

Rekomendowane odpowiedzi

W połowie wybrzeża stanu Georgia znajduje się Sapelo Island, otoczona przez ponad 1600 hektarów słonych mokradeł, pełnych gęstych traw, które w chłodniejszych miesiącach przybierają złoty kolor. Wyspa mocno doświadcza zmian klimatu. Wdziera się do niej słona woda, doświadcza coraz silniejszych sztormów i powodzi. W ciągu ostatnich lat naukowcy zauważyli jeszcze jedno, znacznie bardziej subtelne i niezwykłe, ale bardzo niepokojące zjawisko.

Okazało się, że niepozorne kraby zaczęły niszczyć coraz większe obszary traw, które wiążą grunt południowej części wyspy i chronią zagrożone gatunki. Wydaje się, że krab z gatunku Sesarma reticulatum, typowy mieszkaniec słonych mokradeł na wschodzie USA, zaczął przekształcać i fragmentować mokradła.

Sinead Crotty wraz z kolegami z Yale University bada wpływ kraba na mokradła u południowo-wschodnich wybrzeży USA. Naukowcy opublikowali właśnie na łamach PNAS (Proceedings of the National Academy of Sciences) artykuł, w którym informują, że kraby zmieniają mokradła w reakcji na podnoszący się poziom wód oceanicznych. Wyższy poziom wód spowodował, że gleba mokradeł stała się bardziej miękka, tworząc idealne dla krabów warunki do wygrzebywania w niej nor. Z kolei zwiększona aktywność zwierząt powoduje, że pojawiają się coraz dłuższe i szersze strumienie, którymi woda z mokradeł płynie do oceanu. Trwający przez lata proces spowodował, że mokradła zmieniły się z dużych trawiastych połaci, we fragmenty traw poprzecinane strumieniami.

Odkrycie to zmienia dotychczasowe przekonanie mówiące, że tylko przepływ wody, osady, rośliny oraz działalność człowieka – ale nie zwierzęta – mogą wpływać na zmiany słonych mokradeł powiązane z globalnym ociepleniem. Naukowcy mówią, że Sesarma reticulatum może być pierwszym gatunkiem, który na naszych oczach z powodu globalnego ocieplenia został gatunkiem kluczowym dla swojego ekosystemu, organizmem, który w sposób nieproporcjonalny na niego wpływa. Prawdopodobnie jest jest jednak ostatnim takim gatunkiem. Ten bardzo kilkucentymetrowy organizm może zmieniać coś tak wielkiego jak cały ekosystem mokradeł widocznych na zdjęciach satelitarnych, mówi Crotty.

Naukowcy już wcześniej wiedzieli, że Sesarma reticulatum może powiększać strumienie na mokradłach. Tutaj jednak widzimy, że może też przyczyniać się do długoterminowej utraty powierzchni mokradeł. To oznacza, że mokradła mogą być bardziej narażone niż sądzimy, mówi Merryl Alber z należącego do Univeristy of Georgia Instytut Morskiego na Sapelo Island.

Uczeni już wcześniej obserwowali, jak Sesarma reticulatum przyczyniała się do nagłego zanikania mokradeł na Cape Cod w Massachusetts po tym, jak ludzie nadmiernie poławiali ryby żywiące się tymi krabami, w wyniku czego dochodziło do niekontrolowanego rozrostu populacji krabów. Nigdy jednak wcześniej Sesarma reticulatum nie zagrażał mokradłom dalej na południu. Tamtejsza gleba była zbyt twarda, by gatunek mógł w niej wygodnie się rozwijać.

Teraz okazuje się, że w wyniku podnoszenia się poziomu oceanu ziemia staje się idealna dla krabów. Te zaś niszczą mokradła i ich roślinność co zagraża ważnym dla tego ekosystemu ślimakom i innym mięczakom. Zanikanie traw powoduje bowiem, że mięczaki są bardziej narażone na ataki drapieżników, to zaś zagraża całemu ekosystemowi.

Globalne ocieplenie spowodowało, że niektóre gatunki zyskały niebezpieczną przewagę nad innymi. Rosnące temperatury i kwasowość wody powodują, że jeżowcom łatwiej jest pożywiać się na koralowcach. Na całym świecie rodzime rośliny przegrywają konkurencję z inwazyjnymi gatunkami, które w cieplejszym klimacie kwitną wcześniej. Wyższe temperatury na Karaibach powodują, że docierają tam niszczące rafy koralowe ryby z rodziny skorpenowatych.

Nie wątpię, że zmiany klimatu zmienią też interakcje pomiędzy gatunkami, doprowadzając do pojawienia się nowych gatunków kluczowych, mówi Linda Blum, ekolog z University of Virginia. Dodaje jednak, że naukowcy z Yale powinni przeprowadzić eksperymenty, by sprawdzić, czy to nie samo zachowanie krabów wpływ na ich zdolność do łatwiejszego budowania nor na mokradłach wokół Sapelo Island.


« powrót do artykułu

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się

  • Podobna zawartość

    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Chiny rozpoczęły największy na świecie program walki z inwazyjnym gatunkiem zagrażającym mokradłom. Wzdłuż wybrzeży Państwa Środka rozrasta się zielony najeźdźca – trawa z gatunku Spartina alterniflora. Rośnie na słonych mokradłach strefy pływowej i zagraża habitatom zagrożonych ptaków migrujących, zarasta kanały żeglugowe, niszczy farmy mięczaków. Chińskie władze twierdzą, że do 2025 roku pozbędą się 90% traw. To kolejny raz, gdy człowiek gorączkowo szuka rozwiązania problemów, które sam stworzył.
      Zdaniem specjalistów pozbycie się inwazyjnych traw będzie ani łatwe, ani obojętne dla środowiska. Inwazyjne trawy będą wykopywane za pomocą koparek, zalewane i trute. Wszystkie te działania niosą ze sobą skutki uboczne. A koszty będą liczone w setkach milionów dolarów.
      Spartina alterniflora pochodzi ze wschodnich wybrzeży Ameryki Północnej. Została sprowadzona do Chin w 1979 roku, by ustabilizować watty, osuszyć je i przeznaczyć pod uprawę. To się udało, ale trawa zaczęła się rozrastać i obecnie pokrywa 68 000 hektarów, a czynione przez nią szkody są znacznie większe niż uzyskane korzyści. Spartina zagłuszyła rodzimą roślinność, zdominowała ją, przez co miejscowe gatunki ptaków utraciły źródła pożywienia i ich liczebność spadła. Z tego samego powodu Spartina stała się największym zagrożeniem dla ptaków migrujących na chińskie wybrzeża.
      Chiny już przeprowadziły mały pilotażowy program walki z inwazyjnym gatunkiem. Został on wdrożony w Chongming Dongtan National Nature Reserve. Spartina, celowo wprowadzona na teren rezerwatu w 2001 roku zrujnowała habitaty dziesiątków gatunków ryb i ptaków. W ramach walki z najeźdźcą wybudowano zaporę i zalano mokradła, by utopić trawę. W ten sposób z powierzchni 2400 hektarów wyeliminowano 95% populacji trawy, a rodzime gatunki zaczęły się odradzać. Pozostałe 5% usunięto ręcznie. Koszty takich działań były olbrzymie, wyniosły 150 milionów dolarów.
      Tego typu lokalne działania nic jednak nie dają, bo Spartina alterniflora bardzo łatwo się rozprzestrzenia. Koniecznie stało się wdrożenie działań na skalę krajową. Eksperci wciąż jednak nie opracowali planu, który będzie skuteczny w różnych habitatach. W przypadku niektórych roślin inwazyjnych sprawdzało się wypuszczanie owadów, które je zjadają. Jednak dotychczas nie znaleziono takiego organizmu, który byłby skuteczny przeciwko Spartina w Chinach. Zalewanie mokradeł grozi pozbawieniem tlenu osadów dennych i zabiciem żyjących tam organizmów, niezbędnych do podtrzymania habitatów. Eksperci opowiadają się przeciwko takiemu rozwiązaniu. Proponowano też zagrzebanie traw w mule. To jednak grozi ubiciem osadów przez pracujące maszyny. Ponadto to strategia krótkoterminowa, gdyż trawa odrasta. Dobrze działają herbicydy, pod warunkiem, że są stosowane rok po roku, a to oznacza ciągłe zatruwanie środowiska. W Nowej Zelandii, gdzie trawa ta również stanowi problem, do wyszukiwania ocalałych – nawet pojedynczych roślin – wykorzystuje się drony i psy.
      Eksperci uważają, że najlepiej sprawdzi się połączenie różnych metod. Nikt wcześniej nie próbował walczyć ze Spartina alterniflora na tak wielką skalę. Chiny staną się więc dla specjalistów wielkim poligonem doświadczalnym, dzięki któremu być może nauczymy się choć częściowo naprawić szkody, jakie wyrządziliśmy.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Firma Tamworth Distilling w amerykańskim stanie New Hampshire wyspecjalizowała się w produkcji niewielkich partii nietypowych alkoholi. Niedawno jej właściciele postanowili zrobić coś dla środowiska naturalnego i rozpoczęli produkcję burbona aromatyzowanego... inwazyjnymi krabami. Crab Trapper wzbogacony jest też mieszanką przypraw. Krab jest lekko obecny w aromacie, towarzyszy mu kolendra. W smaku wyczujemy drzewo klonowe, wanilię i dąb, zapewniają twórcy napoju.
      W XIX wieku raczyniec jadalny zabrał się na gapę na przejażdżkę z Europy do Ameryki Północnej. Znalazł tam świetne miejsce do zamieszkania i znacznie się rozprzestrzenił, niszcząc rodzime środowisko przyrodnicze.
      Tamworth Distilling powstała przed siedmiu laty w miejscowości Tamworth. Jej założyciel chciał ożywić niewielkie idylliczne miasteczko. Dlatego też zdecydował, że będzie współpracował z lokalnymi farmerami i wytwarzał alkohole z użyciem dostarczanych przez nich składników. Gdy usłyszał, że lokalni rybacy mają problem z inwazyjnym krabem, postanowił coś z tym zrobić. Podjął współpracę z rybakiem, który wyławia kraby całymi tysiącami. Destylarnia gotuje ze zwierząt rosół, który następnie jest destylowany. Alkohol powstaje z 82,4% organicznej kukurydzy, 11% organicznego żyta oraz 6,6% jęczmienia. Jego podstawowy skład jest więc taki sam, jak jednego z najpopularniejszych burbonów z Tamworth Distilling. Do nietypowego napitku trafia ponadto destylat z kraba oraz mieszanka 8 przypraw.
      Właściciel destylarni mówi, że alkohol jest zaskakująco smaczny. W zapachu czuć kraba, a w smaku są nuty wanilii, klonu, karmelu, cynamonu, goździków i korzennika lekarskiego. Nietypowy napitek nie jest tani. Sprzedawany jest w 200-mililitrowych butelkach w cenie 65 USD.
      Crab Trapper nie jest jedynym alkoholem z Tamworth, w którym znajdziemy nietypowe, zaskakujące czy szokujące składniki. Do wyprodukowania Eau de Musc wykorzystano wyciąg z kastoreum, używanej w przemyśle kosmetycznym wydzieliny gruczołów skórnych bobra, a Corpse Flower Durian Brandy to eksperyment, w ramach którego możemy przetestować zapachy inspirowane durianem czy dziwadłem olbrzymim. W portfolio firmy znajdziemy też wiele mówiące nazwy Deerslayer Venison Whiskey, Grevarobber Unholy Rye czy Bird of Courage Roasted Turkey Whisky.


      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Gdy wody przypływu zalały gniazdo bagiennika żółtoczelnego (Ammospiza maritima), ryba, przydenka żebrowata (Fundulus heteroclitus), wykorzystała szansę i upolowała znajdujące się w nim wyklute tego samego dnia pisklę. Nagranie zespołu Coriny Newsome z Uniwersytetu Południowej Georgii pokazało, że w tym habitacie młode bagienniki muszą się mierzyć z nieznanym dotąd naukowcom zagrożeniem. Gdy to zobaczyłam, w mojej głowie kłębiły się różne myśli - opowiada badaczka.
      By monitorować ryzyko stwarzane przez drapieżniki, orinitolodzy zamontowali kamery pozwalające obserwować gniazdo.
      Mokradła słone Georgii są domem dla wielu ptaków. Mieszkające tam bagienniki żółtoczelne budują swoje gniazda w miejscach, które są podatne na zalewanie wzbierającą wodą. Jak podkreślają autorzy publikacji z The Wilson Journal of Ornithology, może to być niebezpieczne dla piskląt (chociaż dość często przeżywają one pomniejsze zalania).
      Wybór położonego wyżej miejsca może z kolei narażać pisklęta na ataki różnych drapieżników. Na pisklęta A. maritima polują zarówno większe ptaki, jak i szopy pracze, ryżaki czy norki amerykańskie.
      Słone bagna są też zamieszkiwane przez przydenki żebrowate. Te niewielkie rybki, które mają zazwyczaj do 9 cm długości, dobrze tolerują niekorzystne warunki, takie jak niski poziom tlenu czy duże zmiany temperatury. Żywią się różnymi zwierzętami wodnymi, w tym ślimakami i innymi rybami.
      Piątego czerwca 2019 r. jedna z kamer Newsome zarejestrowała nietypową aktywność w zalanym przez wody przypływu gnieździe bagiennika. W gnieździe znajdowały się dwa jaja i młode wyklute wcześniej tego dnia.
      Na filmie widać, jak poziom wody w gnieździe stopniowo rośnie, a pisklę unosi się na powierzchni. Nagle nad brzegiem gniazda przeskakuje ryba, która przez chwilę odpoczywa obok pisklęcia, a potem atakuje. Przydenka wciągnęła młode pod wodę i utopiła.
      Naukowcy podkreślają, że zalanie gniazda nie jest równoznaczne z wyrokiem śmierci dla piskląt. Jeśli mogą utrzymywać głowę nad powierzchnią i woda wycofa się, nim ich temperatura za bardzo się obniży, nawet świeżo wyklute młode są w stanie przetrwać zanurzenie. Gdy jednak drapieżniki mają dostęp do gniazda za pośrednictwem wody, pojawia się zupełnie nowe zagrożenie. Newsome dodaje, że wcześniej naukowcy nie donosili o tego typu sytuacjach; tym samym to pierwszy udokumentowany przypadek ryby polującej na pisklę w gnieździe.
      Zaobserwowane zachowanie zrodziło wiele pytań. Amerykanie zaczęli się, na przykład zastanawiać, czy chcąc zoptymalizować ochronę przed drapieżnikami jednego rodzaju, bagienniki nie stają się bardziej narażone na ataki drugich. Pojawiła się też kwestia innego rodzaju: czy ryby są jedynymi wodnymi zwierzętami, które wykorzystują zalewanie gniazd, czy żółwie błotne również polują na pisklęta w czasie przypływu.
       


      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Im więcej dowiadujemy się o interakcjach w przyrodzie, tym bardziej przekonujemy się, jak niewiele wiemy o otaczającym nas świecie. Najnowsze badania, których autorami jest kanadyjsko-amerykański zespół naukowy z University of Minnesota, University of Manitoba i Voyageurs National Park, pokazują, że wilki wpływają na... powstawanie i kształt mokradeł.
      V083 to samiec alfa przewodzący stadu wilków z Cranberry Bay. Zwierzę wyspecjalizowało się w polowaniu na bobry. V083 wraz ze swoim stadem przemierzają Voyageurs National Park w Minnesocie i wiosną oraz latem polują na bobry. Tylko w bieżącym roku V083 pożarł 36 tych gryzoni. To odpowiednik 7 kolonii.
      Jak wynika z najnowszych badań, takie zachowania wilków mają olbrzymi wpływ na środowisko naturalne. Wilki, wpływając na to, gdzie bobry żyją i budują tamy, kształtują mokradła. Mamy tutaj do czynienia z całym łańcuchem zależności, od którego zależy ukształtowanie terenu. Gdy patrzymy na to w odpowiedniej perspektywie czasowej, zaczynamy dostrzegać, jak bardzo wilki połączone są z tworzeniem mokradeł, mówi Tom Gable, biolog z Voyageurs Wolf Project i główny autor badań opublikowanych właśnie w Science Advances.
      Dopiero od niedawna zaczynamy zauważać niezwykle rozbudowaną i skomplikowaną sieć powiązań w przyrodzie. Zaczynamy też poznawać rolę głównego drapieżnika w ekosystemie. Drapieżnika, którego ludzie od wieków tępią i próbują z ekosystemu usunąć. W wielu ekosystemach rolę taką pełnią właśnie wilki, które w wielu miejscach zostały skutecznie wytępione. Gdy jednak zostają reintrodukowane, w ekosystemie dochodzi do olbrzymich korzystnych zmian. Tak było np. w Yellowstone National Park. Wilki reintrodukowano tam w 1995 roku po dziesięcioleciach nieobecności. Po latach badania zaczęły pokazywać, że obecność wilków wpłynęła na liczebność i zachowania łosi, które wcześniej bardzo niszczyły szatę roślinną parku. Wprowadzenie wilka wpłynęło na odrodzenie ekosystemu, chociaż zależność nie jest aż tak prosta, jak się początkowo wydawało. Badania na ten temat opisywaliśmy w tekście Sam wilk nie da rady. Wcześniej natomiast informowaliśmy, że obecność wilków pomaga w odradzaniu się zagrożonej populacji rysiów.
      Teraz poznajemy rolę głównego drapieżnika ekosystemu – wilka – w tworzeniu się mokradeł. Naukowcy z Voyageurs Wolf Project nałożyli obroże 32 wilkom. Zwierzęta były śledzone w latach 2015–2019 za pomocą GPS. Gdy wilk pozostawał przez dłuższy czas w jednej okolicy, robił tak zwykle dlatego, że coś upolował. Wówczas naukowcy wybierali się w miejsce przebywania wilka, szukali śladów ofiary, zbierali próbki i badali, jakie zwierzę padło ofiarą.
      Okazało się, że w wielu przypadkach ofiarami wilków padają bobry. Ci inżynierowie ekosystemu odgrywają szczególną rolę w Voyageurs, gdzie utworzone przez bobrze tamy rozlewiska zajmują aż 13% powierzchni parku.
      Chociaż wilki zjadały bardzo dużo bobrów – niektóre stada zabijały aż 40% bobrów żyjących na ich terenie – to nie miało to długoterminowego wpływu na liczebność tych gryzoni. Okazało się, że wilki wpływają nie tyle na liczbę, co na miejsce życia bobrów. Gable i jego zespół zauważyli, że wilki wyjątkowo często zabijają samotne bobry, te, które odłączyły się od swoich rodzin, by skolonizować nowe tereny. Zwierzęta takie są szczególnie narażone na ryzyko, gdyż często muszą zapuszczać się na ląd w poszukiwaniu gałęzi do budowanej przez siebie tamy. Gdy wilki zabijały takiego bobra jego budowana tama pozostawała niezamieszkana przez resztę roku. W ten sposób wilki chroniły las przed całkowitym zmienieniem się w mokradła, zapobiegając dalekosiężnym olbrzymim zmianom ekosystemu.
      W przeciwieństwie do bardzo skomplikowanych interakcji zachodzących pomiędzy wilkami a ekosystemem w Yellowstone tutaj mamy znacznie prostszy mechanizm. Gdy w Voyageurs wilki zabijają bobra, w nowym miejscu nie powstaje rozlewisko. Naukowcy próbują zrozumieć, jaka jest zależność pomiędzy dużymi drapieżnikami a ekosystemami wodnym. Tutaj mamy do czynienia z prostym mechanizmem, który można wytłumaczyć 5-latkowi, mówi Gable.
      Mimo tej prostoty, już widać, że nie wszystko jest jasne. Każdego roku wilki wpływają bowiem na zmiany w około 88 bobrzych tamach. Utworzone przez bobry sadzawki pojawiają się i znikają w różnych miejscach. Ale ta liczba to zbyt mało, by mogło to mieć decydujący wpływ, mówi Robert Beschta, hydrolog, który badał wilki w Yellowstone.
      Gable uważa, że wpływ wilków może się sumować w czasie. Ocenia on, że w Voyageurs przeciętne stado wilków ma w ciągu 10 lat wpływ na 1 bobrzą sadzawkę na każdych 2 km2 terenu. Biorąc pod uwagę fakt, że bobry i wilki żyją razem na dużych obszarach półkuli północnej, zjawisko takie może zachodzić wszędzie tam, gdzie wilki polują na bobry.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Archeolodzy opisali świetnie zachowane przybory - haczyki na ryby i harpuny - rybaków, którzy żyli w okolicy dzisiejszego Jortveit na południu Norwegii w neolicie. Ponieważ wykonano tu prace melioracyjne, artefakty znalezione w latach 30. XX w. i ostatnio nie są, niestety, zachowane równie dobrze...
      Historia zaczyna się od rolników, który na początku lat 30. XX w. postanowili osuszyć mokradła w pobliżu farmy w Jortveit, tak by można było zacząć uprawiać nową ziemię. Podczas kopania rowów na głębokości ok. 170 cm ich oczom ukazały się "dziwne" rzeczy: kości orki (fragment żuchwy) oraz tuńczyka (6 kręgów), a także duży haczyk na ryby i harpuny.
      Ostatecznie narzędzia trafiły do Muzeum Historii Kulturowej w Oslo, gdzie zostały poddane badaniom. Kośćmi zajęli się z kolei geolodzy z Muzeum Historii Naturalnej.
      W późniejszych latach w rowach i na suchym lądzie na pobliskich farmach pojawiały się kolejne artefakty.
      Zgodnie z dokumentacją, w latach 30. żaden z badaczy nie zadał sobie pytania: czemu narzędzia i kości znajdowały się w tym samym miejscu, czy istniał między nimi jakiś związek? Dziewięćdziesiąt lat później Svein Vatsvåg Nielsen, doktorant z Muzeum Historii Kulturowej Uniwersytetu w Oslo, połączył ze sobą wszystkie elementy układanki.
      W 2017 r. chciałem zbadać do mojego doktoratu pewne artefakty z magazynu. Szczególnie interesujące były narzędzia z farmy w Jortveit.
      Nielsen przejrzał dane i wiedział, że narzędzia znaleziono w tym samym miejscu, co kości ryb i waleni. Zaczął się więc zastanawiać, czy kości i narzędzia mogą pochodzić z tego samego czasu. Być może łącznie powiedziałyby coś więcej o znalezisku.
      Doktorant skontaktował się z Muzeum Historii Naturalnej Uniwersytetu w Oslo. Muzeum zgodziło się na datowanie kości, nie było jednak do końca wiadomo, gdzie się obecnie znajdują. Ostatecznie udało się je zlokalizować.
      Naukowcy badali żuchwę orki, jeden z kręgów tuńczyka, dwa harpuny i jeden spalony kij (był on zapewne pochodnią). Okazało się, że datują się one na 3700–2500 cal. BCE.
      Kręgi tuńczyka wskazują na wiek powyżej 13 lat. Szacowana długość ogonowa ryby wynosi ok. 160 cm, a waga ok. 150 kg, a wg współczesnych standardów rybackich, jest to duży tuńczyk. Ocena wieku i rozmiarów orki na podstawie fragmentu żuchwy jest problematyczna, ale zachowany rząd zębów sugeruje, że waleń miał circa 5-9 m długości, a jego maksymalna waga wynosiła ok. 4000 kg. Ślady nacięć sugerują, że kość celowo rozłupano, na przykład w celu wydobycia szpiku.
      Choć wiadomo, że ludzie znajdowali na tutejszych mokradłach kości i miało to miejsce zarówno przed, jak i po odkryciu z 1931 r., nikt nie przeprowadził na stanowisku dodatkowych wykopalisk. Nielsen zaczął się więc zastanawiać, czy nadal znajdują się tam jakieś artefakty. Zasugerowałem kolegom, że wykopaliska można by przeprowadzić w ramach obowiązkowych prac terenowych dla studentów Uniwersytetu w Oslo. Latem 2018 r. plan ten udało się wcielić w życie.
      Archeolodzy przebili się przez warstwę ziemi uprawnej i twardą glinę. Początkowo znaleźli tylko grot. Głębiej glina stała się wilgotna i lepka. Potwierdzały się więc podejrzenia, że to dawne dno morskie. Gdy po pokonaniu metra nadal nie było nic widać, prawie się poddaliśmy. Wtedy jednak, na głębokości ok. 125-130 cm, coś się pojawiło: niespalone kości ryb i waleni, palone drewniane (brzozowe) kije czy kamienne artefakty. Datowanie wskazało na ten sam okres, jak w przypadku znaleziska z 1931 r.
      Podczas 3 sezonów wykopalisk Nielsen dokonał wielu ważnych odkryć. Artykuł na ten temat ukazał się w Journal of Wetland Archaeology. Znaleziono groty, haczyki na ryby i harpuny, ale przede wszystkim kości. Niektóre pochodzą np. z dorsza atlantyckiego (Gadus morhua), ale głównym ich źródłem są tuńczyki (Thunnus thynnus).
      Jak podkreśla Nielsen, łącznie kości i narzędzia wskazują na pewien scenariusz. Prawdopodobnie ludzie z pobliskiej osady łowili w lagunie (w oparciu o wcześniejsze badania poziomu mórz w przyległych rejonach można przypuszczać, że późniejsze mokradła w Jortveit stały się osłoniętą laguną ok. 3900/3800 cal. BCE). Od czasu do czasu tuńczyk podążył do laguny za ławicą śledzi lub makreli. Wtedy tutejsi mieszkańcy próbowali polować na niego z łodzi. Kości pozostały na dnie, bo ludzie sprawiali ryby przed powrotem na brzeg. Mogą to również być szczątki ryb, które uciekły, ale poniosły śmierć w wyniku odniesionych ran.
      To nieprawdopodobne, by tyle tuńczyków znalazło się tam przez przypadek - zaznacza Nielsen. Gdyby do śmierci ryb w lagunie doprowadziło jakieś zjawisko naturalne, byłyby tu kości wielu różnych gatunków, a nie prawie samych tuńczyków.
      Harpuny znalezione na mokradłach w bardzo dużym stopniu przypominają harpuny, w przypadku których archeolodzy wiedzą, że wykorzystywano je wyłącznie do chwytania dużych ryb bądź małych waleni. Byłby to niesamowity przypadek, gdyby rzadkie harpuny i kości ryb nagromadziły się tu losowo.
      Choć jak żartuje Nielsen, nie znaleziono ryby z haczykiem w pysku, archeolog jest przekonany, że odkrycia z Jortveit zapewniają cenny wgląd w codzienne życie we wczesnym-środkowym neolicie skandynawskim. Zazwyczaj wiemy tylko, co ludzi robili na lądzie, w pobliżu miejsca, gdzie żyli. Typowo prowadzimy wykopaliska setek metrów kwadratowych wokół domostw. Gdy tylko ludzie opuszczali swoje domy, [...] dla nas znikali we mgle. To, co znaleźliśmy [w Jortveit], pokazuje nam jednak, co robili w swoich łodziach.
      Skoro istnieją dowody na aktywność, która utrzymywała się w tym miejscu ponad 1000 lat, w tym czasie do wody mogło trafić wiele rzeczy, nawet całe łodzie.
      Jak napisał Nielsen w przesłanym nam mailu, by dokładniej określić chronologię, konieczne są dalsze wykopaliska. Trzeba się jednak spieszyć, bo osuszenie terenu w ubiegłym wieku pogorszyło warunki. Obiekty znalezione w latach 30. są zachowane o wiele lepiej niż te odkryte niedawno.

      « powrót do artykułu
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...