Skocz do zawartości
Forum Kopalni Wiedzy
KopalniaWiedzy.pl

Atak na eksponaty na Wyspie Muzeów w Berlinie

Rekomendowane odpowiedzi

Trzeciego października, w 30. rocznicę zjednoczenia Niemiec, na Wyspie Muzeów w Berlinie ktoś spryskał oleistą substancją co najmniej 70 eksponatów. W doniesieniach medialnych wymieniane są egipskie sarkofagi czy XIX-wieczne obrazy, wystawiane w Muzeum Pergamońskim, Starej Galerii Narodowej i Nowym Muzeum. Fundacja Pruskiego Dziedzictwa Kultury ponoć potwierdziła, że oleista substancja pozostawiła widoczne ślady. Na szczęście uszkodzenia są powierzchowne. Stołeczna policja wszczęła śledztwo, ale odmówiła komentowania motywów zdarzenia. Ze względów strategicznych sprawy nie upubliczniono.

Jak poinformowało BBC, policja skontaktowała się mailowo z osobami, które kupiły bilety w tym terminie.

Próbując wyjaśnić, co się stało, prasa i telewizja przypominają, że w 2018 roku w Atenach aresztowano dwie Bułgarki, które pobrudziły oleistą substancją zabytki w Narodowym Muzeum Historii. Kobiety zeznały, że spryskały je olejkami i mirrą, kierując się zapisami z Pisma Świętego.

Październikowe zdarzenie, opisywane jako jeden z największych ataków na dzieła sztuki w powojennej historii Niemiec, może mieć związek z teoriami spiskowymi. Jedna z nich postuluje np., że Muzeum Pergamońskie to światowe centrum satanizmu (znajduje się tam bowiem zrekonstruowany Ołtarz Pergamoński). W tym kontekście media wymieniają niejakiego Attilę Hildmanna, byłego wegańskiego kucharza-celebrytę, który stał się jednym z najbardziej znanych zwolenników teorii spiskowych QAnon. Niedawno Hildmann opublikował wpisy, w których sugerował, że Angela Merkel wykorzystuje Ołtarz do składania ofiar z ludzi. Komentując zaś doniesienia o najnowszym akcie wandalizmu na Wyspie Muzeów, Hildmann stwierdził: Fakt! To jest tron Baala (Szatana).

Warto przypomnieć, że w 1999 r. Museumsinsel została wpisana na Listę Dziedzictwa Kulturowego UNESCO.

 


« powrót do artykułu

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach
1 hour ago, KopalniaWiedzy.pl said:

w 2018 roku w Atenach aresztowano dwie Bułgarki, które pobrudziły oleistą substancją zabytki w Narodowym Muzeum Historii. Kobiety zeznały, że spryskały je olejkami i mirrą, kierując się zapisami z Pisma Świętego.

Mam nadzieję, że ten artykuł nie sprowokuje niepotrzebnej dyskusji o wyższości ateizmu nad religiami, w szczególności nad religią chrześcijańską ;) Niewykluczone, że tym razem uderzył ateista po przeczytaniu etykietki na środkach czyszczących Pronto do mebli ;)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się

  • Podobna zawartość

    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Podczas wykopalisk na Molkenmarkt, najstarszym placu Berlina, archeolodzy dokonali niespodziewanego odkrycia. W piwnicy domu zniszczonego w czasie II wojny światowej znaleziono broń białą. Początkowo odkrywcy przypuszczali, że mają do czynienia z szablą paradną. Jednak podczas prac konserwatorskich okazało się, że to japoński krótki miecz wakizashi z XVII wieku. A być może nawet starszy.
      Po zniszczeniach II wojny światowej, w latach 60. XX wieku dzielnica Mitte w Berlinie została znacznie przebudowana, dostosowano ją do większego ruchu samochodowego. Pracujący tam archeolodzy wiedzieli, że pod poziomem obecnych ulic znajdą piwnice starszych budynków. W jednej z takich piwnic, wśród gruzu, którymi wypełniono ją pod koniec II wojny, znajdują części rzędu końskiego z jednostki artyleryjskiej. Wśród nich jest broń biała, którą biorą za szablę paradną.
      Wszystkie znaleziska archeologiczne z terenu Berlina trafiają do konserwacji w Muzeum Prehistorii i Wczesnej Historii. Tam dokonano sensacyjnego odkrycia. Okazuje się, że to japoński wakizashi. Jedna strona rękojeści jest poważnie uszkodzona przez ogień. Jednak zachowała się druga strona, zarówno sama drewniana rękojeść (tsuka), skóra płaszczki jak i tekstylna taśma oplatająca rękojeść. Pierścień (fuchi) znajdujący się pomiędzy rękojeścią a jelcem (tsuba), ozdobiony został wizerunkiem Daikoku, jednego z siedmioro bogów szczęścia, którego można poznać po młotku i worku z ryżem. Sama tsuba jest ozdobiona motywem chryzantemy i wody. Na podstawie zdobień i stylu miecz można datować na okres Edo (XVII-XIX wiek).
      Jednak badania za pomocą promieniowania rentgenowskiego przyniosły kolejne niespodzianki. Okazało się, że ostrze było oryginalnie dłuższe, ale zostało skrócone. Na jego części służącej za rękojeść (nakago) widoczne są dwa otwory do mocowania, ale wykorzystano tylko jeden. Oczywistym stało się, że drewniana rękojeść została dodana później, po skróceniu ostrza. Takie skrócenie dłuższego miecza, by zrobić z niego wakizashi oznacza, że oryginał powstał wcześniej. Zabytek może pochodzić nawet z XVI wieku. Skracanie mieczy było popularne w okresie Edo, gdy władze nakazały samurajom noszenie dwóch mieczy – katany oraz krótszego. Z krótszych zwykle wybierano właśnie wakizashi.
      Jak symbol statusu samuraja mógł trafić do berlińskiej piwnicy? Być może miecz został przywieziony przez japońską misję dyplomatyczną Takenouchi z 1862 roku lub misję Iwakura z 1873 roku. Misje te to podróże japońskich ambasadorów, którzy odwiedzali Europę i nawiązywali kontakty dyplomatyczne. Przypuszczenie o pochodzeniu miecza z którejś z tych misji jest tym bardziej uzasadnione, że na Molkenmarkt znajdowały się arystokratyczne pałace wybudowane w pobliżu zamku w Berlinie.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Ataki hakerskie czy zakłócanie komunikacji to wcale nie domena czasów najnowszych. Ofiarą jednego z nich padł równo 120 lat temu, 4 czerwca 1903 roku, sam twórca komunikacji radiowej, Giuglielmo Marconi. A dodatkowej pikanterii dodaje fakt, że ataku dokonano w czasie publicznej prezentacji, na której Marconi chciał udowodnić, że atak na jego system jest niemożliwy.
      Fale elektromagnetyczne, niezbędne do działania bezprzewodowego telegrafu, jako pierwszy wygenerował ok. 1888 roku Heinrich Hertz. Niewiele osób uznało wówczas, że urządzenie Hertza można będzie wykorzystać do zbudowania bezprzewodowego telegrafu. Po pierwsze dlatego, że maksymalna odległość, z jakiej je rejestrowano, wynosiła kilkaset metrów, po drugie zaś – urządzenie Hertza nie przypominało telegrafu. Było bardziej podobne do systemów komunikacji świetlnej, za pomocą której przesyłano informacje na statki pływające w pobliżu wybrzeża.
      Wszystko zmieniło się w 1896 roku, kiedy to Marconi dowiódł, że wygenerowane fale jest w stanie wykryć z odległości kilku kilometrów, a ponadto, wykorzystując telegraf, wysłał za ich pomocą wiadomość. Marconi stopniowo udoskonalał swój system i w ciągu kilku lat wysyłał informacje alfabetem Morse'a do statków znajdujących się setki kilometrów od wybrzeży. W ten sposób udowodnił, że stworzył bezprzewodowy telegraf, nadający się do komunikacji pomiędzy statkiem a wybrzeżem.
      Jego system miał jednak poważną wadę. Nadawał bowiem w szerokim zakresie fal radiowych. To zaś oznaczało, że komunikację może podsłuchać każdy, kto dysponuje prostym odbiornikiem.
      Problem ten był znany specjalistom. Profesor Oliver Lodge zaprezentował w 1897 roku jego teoretyczne rozwiązanie oraz opatentował urządzenie pozwalające na dostrojenie pasma nadawania do wąskiego zakresu. Proces dostrajania nazwał syntonią. Marconi początkowo nie przejmował się tym problemem, jednak bardzo szybko rzeczywistość rynkowa zmusiła go do zmiany podejścia. Głównym zainteresowanym wykorzystaniem bezprzewodowego telegrafu było wojsko. Dzięki temu, że pozwalał on na pozbycie się kabli, armia miałaby gwarancję, że wróg nie zakłóci komunikacji przecinając je. A okręty Marynarki Wojennej nie musiałyby podpływać do wybrzeża, by odebrać nowe rozkazy. Jednak wojsko chciało poufnej komunikacji, więc Marconi musiał się tym zająć. Jego system był zresztą coraz częściej krytykowany przez specjalistów właśnie z powodu nadawania w bardzo szerokim zakresie fal.
      Marconi nie mógł wykorzystać pracy Lodge'a. Po pierwsze dlatego, że była chroniona patentem. Po drugie zaś, i to był problem poważniejszy, nadajnik Lodge'a miał niewielką moc, nie nadawał się więc do długodystansowej komunikacji. Po dwóch latach intensywnych prac, metodą prób i błędów, Marconi w końcu rozwiązał problem, tworząc system długodystansowej komunikacji bezprzewodowej, w którym można było zastosować syntonię, czyli go dostroić.
      W 1900 roku wynalazca opatentował swoje rozwiązanie, a jego patent otrzymał numer 7777, dzięki czemu stał się znany jako „cztery siódemki”. Jednak patent zaskarżyli Lodge i Ferdinand Braun, którzy twierdzili, że Marconi wykorzystał ich rozwiązania. Włoch to przewidział, dlatego już wcześniej rozmawiał ze swoimi doradcami o możliwych kłopotach prawnych. Jednym z tych doradców był John Ambrose Fleming. Był to niezwykle poważany i szanowany specjalista od inżynierii i patentów. Przez lata naukowiec doradzał British Edison-Swan Company, wyrabiając sobie w środowisku świetną reputację bardzo wiarygodnego eksperta. To w dużej mierze właśnie dzięki opinii Fleminga i jego reputacji patent Marconiego przetrwał wyzwanie rzucone mu przez właścicieli innych patentów.
      System Marconiego nie był doskonały. Pojawiały się problemy. Na przykład w 1901 roku podczas wyścigu jachtów w Nowym Jorku wykorzystywano do komunikacji z jednostkami pływającymi konkurujące rozwiązania Marconiego oraz De Foresta. Okazało się, że w czasie wyścigu doszło do interferencji z jakimś trzecim, nieznanym systemem bezprzewodowej transmisji. Nie był to wielki problem, tym bardziej, że Marconi dowiódł w grudniu 1901 roku, iż jego system nadaje się do komunikacji transatlantyckiej. Jednak każde takie potknięcie wyłapywały i nagłaśniały firmy związane z komunikacją za pomocą kabli układanych na dnie Atlantyku. Czuły się one bowiem zagrożone przez bezprzewodową komunikację.
      W 1902 roku magazyn branżowy Electrician donosił, że Nevil Maskelyne, wykorzystując instrumenty, które nie były dostrojone przez Marconi Company, przechwycił w Anglii komunikację pomiędzy lądem a płynącym do Włoch jachtem „Carlo Alberto”. Maskelyne poinformował, że jest w stanie podsłuchiwać wszystkie stacje nadawacze firmy Marconiego i że zaczął podejrzewać, iż w żadnej z nich nie jest stosowany najnowszy system zapewniający poufność transmisji. Uznał, że być może system ten jest tak kosztowny, iż został zainstalowany tylko w najnowocześniejszej stacji w Poldhu. Wybrał się więc w jej okolice i ku swojemu zdumieniu z odległości ponad 20 kilometrów od stacji przechwycił jej komunikację z „Carlo Alberto”. Jeśli zatem system Marconiego tak łatwo podsłuchać, to o co chodzi z tą syntonią, o której tyle słyszeliśmy, pytał Maskelyne.
      Maskelyne pochodził z bogatej, znanej rodziny, był elektrykiem-samoukiem. Kilka lat wcześniej zainteresował się bezprzewodową telegrafią, a w 1899 roku zdobył rozgłos, prezentując technologię pozwalającą na bezprzewodowe wywołanie eksplozji prochu. Próbował też stworzyć własny system telegrafu bezprzewodowego, który – by nie naruszać patentu Marconiego – miał obywać się bez anten naziemnych. Gdy mu się to nie udało, zaczął krytykować Marconiego, stając się główną postacią wśród jego przeciwników. Wydaje się, że w pewnym momencie bardziej był zainteresowany atakowaniem Włocha, niż pracą nad własnymi wynalazkami.
      Słowa Maskelyne'a na nowo rozpaliły krytykę. Marconi postanowił udowodnić, że jego system jest odporny na interferencje z innymi rozwiązaniami. Po wielu testach zorganizowanych wspólnie z Flemingiem wynalazca ogłosił sukces. Maskelyne na łamach prasy zażądał dowodu.
      Marconi i Fleming zorganizowali odczyt w Royal Institution w Londynie. Był on połączony z pokazem. Maskelyne chciał wybrać się na wykład, ale uznał, że to zbyt dobra okazja. Postanowił podważyć zapewnienia Marconiego o braku interferencji z innymi systemami.
      Marconi znajdował się w jednej ze stacji nadawczych, a pokazem w Royal Institution kierował Fleming. Jeden z jego asystentów wspominał później, że jeszcze podczas wykładu, a przed pokazem, usłyszał stukanie telegrafu, który odbierał jakąś transmisję. Początkowo asystent pomyślał, że to załoga stacji pośredniej w Chelmsford dostraja swój sprzęt, jednak gdy w dźwiękach telegrafu Morse'a rozpoznał słowo „szczury”, wytężył słuch. Technik przy telegrafie włączył drukarkę i zaczęła wychodzić z niej taśma z tekstem, w którym znowu pojawiło się słowo „szczury”, a później wierszyk Z Włoch pewien młody przechera, ludzi całkiem sprytnie nabiera. Wierszyk miał jeszcze kilka dodatkowych linii, których technik nie zapamiętał. Mężczyzna spojrzał na widownię i ujrzał tam, siedzącego z twarzą niewiniątka, jednego z ludzi Maskelyne'a. Wiedział on, co się wydarzyło. Jednak publiczność się nie zorientowała i wykład oraz późniejszy pokaz przyjęto z aplauzem.
      Fleming na wieść o ataku wpadł w szał. Później poinformował o tym Marconiego. Zdecydowano się ujawnić incydent. Jednak Fleming był przekonany, że konwencjonalnymi metodami nie można było dokonać tego typu ataku. Napisał nawet w tej sprawie list do London Times. Po jego opublikowaniu Maskelyne, na łamach tej samej gazety, przyznał się do ataku i stwierdził, że dokonał go jak najbardziej konwencjonalnymi metodami. Afera poważnie zaszkodziła reputacji Fleminga, Marconi nie przedłużył z nim kontraktu. Jednak zdolny inżynier zdołał szybko odzyskać dobre imię, wniósł nowy wkład w komunikację radiową i już dwa lata później ponownie rozpoczął współpracę z Marconim.
      A tzw. afera Maskelyne'a wykazała, że interferencji z innymi systemami radiowymi można uniknąć tylko poprzez narzucenie monopolu, który zakazał produkcji urządzeń nadających w bardzo szerokim paśmie radiowym bez możliwości jego regulacji. Przyspieszyła też zmianę podejścia z takiego, w którym publiczne pokazy i wzbudzana nimi sensacja oraz rozgłos były niezbędne do osiągnięcia sukcesu, w takie, w którym istotne stały się ścisłe regulacje, przydział częstotliwości nadawania oraz ujednolicenie standardów.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      System wczesnego ostrzegania oraz zachowanie się ludności aż o 45% zmniejszyły liczbę cywilnych ofiar napaści Rosji na Ukrainę w ciągu pierwszych kilku miesięcy, informują naukowcy z University of Michigan (UMich), University of Chicago oraz Ipsos. To pierwsze badania, w których połączono innowacyjną metodologię i dogłębną wiedzę geopolityczną do przeprowadzenia analizy efektywności współczesnych systemów ostrzegania podczas ataków powietrznych. Wnioski z badań przydadzą się nie tylko Ukrainie, ale i 39 innym krajom, które stworzyły podobne systemy ostrzegania.
      Ukraina postawiła na hybrydowy system, który łączy tradycyjne syreny z aplikacją na smartfony, na którą przysyłane są alerty i zachęty do zejścia do schronu. Dotychczas jednak nikt nie zbadał efektywności takich rozwiązań.
      David Van Dijcke z UMich, Austin Wright z UChicago i Mark Polyak z Ipsosa chcieli sprawdzić, jak ludzie reagują natychmiast po alercie, czy sposób reakcji zmienia się w czasie i co powinni zrobić rządzący, by ostrzeżenia wciąż odnosiły skutek.
      Naukowcy przeanalizowali zachowanie obywateli podczas ponad 3000 alarmów lotniczych. Dane zebrali z 17 milionów smartfonów obywateli Ukrainy. Analizy wykazały, że ostrzeżenia odegrały kluczową rolę w zapewnieniu bezpieczeństwa cywilom, ale pokazały również, że z czasem ludzie coraz słabiej na nie reagują, co może mieć związek z normalizowaniem przez nich ryzyka w czasie wojny. Uczeni stwierdzili, że gdyby nie pojawiło się zjawisko „zmęczenia alarmami”, a reakcja ludzi byłaby równie silna jak na samym początku wojny, to udałoby się dodatkowo uniknąć 8–15 procent ofiar.
      Zmniejszanie się wrażliwości społeczeństwa na alarmy to powód do zmartwień. Może to bowiem prowadzić do większych strat w miarę trwania wojny, tym bardziej, że obserwujemy coraz większą liczbę ataków za pomocą pojazdów bezzałogowych, mówi profesor Wright. Przyzwyczajenie się do niebezpieczeństwa i słabsza reakcja na alerty pojawia się niezależnie od sposobu, w jaki różni ludzie adaptują się do warunków wojennych. Jednak, jak się okazuje, takie osłabienie reakcji nie jest nieuniknione.
      W tych dniach, w których rząd Ukrainy publikował specjalne obwieszczenia dotyczące wojny, ludność silniej reagowała na alerty. To pokazuje, jak ważną rolę odgrywa Kijów w utrzymaniu morale i nadziei w czasie inwazji, wyjaśnia Van Dijcke.

      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Saksońska policja i prokuratura poinformowały w sobotę (17 grudnia) o odzyskaniu części bezcennych eksponatów, skradzionych przed 3 laty z Grünes Gewölbe, muzeum jubilerstwa i złotnictwa założonego jako skarbiec elektorów saskich przez Augusta II Mocnego.
      Odzyskano 31 pojedynczych elementów, w tym kilka obiektów, które wydają się nieuszkodzone; należy do nich gwiazda orderowa polskiego Orderu Orła Białego.
      Zabezpieczone przedmioty przewieziono do Drezna pod ochroną policji. Miały one zostać przebadane kryminalistycznie. Później eksperci z Staatlichen Kunstsammlungen Dresden ocenią je zarówno pod kątem autentyczności, jak i kompletności.
      Cytowany przez Deutsche Welle badacz pochodzenia dzieł sztuki Willi Korte przypuszcza, że odzyskane skarby są w dobrym stanie. Korte wyjaśnił DPA, że to w przeważającej części metale i kamienie szlachetne, nie trzeba [więc] tak bardzo uważać na temperaturę, w jakiej są przechowywane.
      Odzyskanie eksponatów poprzedziły rozmowy przy udziale sądu między prokuraturą a obrońcami oskarżonych (dotyczyły one możliwej ugody i zwrotu łupu). Więcej informacji nie ujawniono, ponieważ 20 grudnia ma się odbyć rozprawa główna.
      Sześciu mężczyznom postawiono zarzut dokonania zorganizowanego napadu i podpalenia. Członkowie arabskiego gangu z Berlina ukradli z historycznego skarbca 21 sztuk biżuterii, wysadzanej ponad 4300 diamentami i brylantami o łącznej wartości przynajmniej 113,8 mln EUR. Proces toczy się w Dreźnie od początku br.
      W listopadzie 2019 r. włamywacze dostali się do środka po usunięciu fragmentu żelaznej kraty i wybiciu okna na parterze. Na nagraniu widać, jak jedna z osób pochodzi do gabloty i uderza w nią narzędziem przypominającym toporek. Policja ujawniła wtedy nagranie z monitoringu, na którym widać poczynania 2 złodziei.
       


      « powrót do artykułu
    • przez KopalniaWiedzy.pl
      Ponad 400 eksponatów z Łukasiewicz - IMiF trafiło do Narodowego Muzeum Techniki (NMT). Przekazane obiekty staną się osią ekspozycji czasowej, ulokowanej w przestrzeni wystawy stałej „Historia komputerów - liczy się!”. Wśród nich znajdują się filtry do telewizji satelitarnej, maski fotolitograficzne czy płytki krzemowe uzyskane z monokryształów otrzymywanych wykorzystywaną do dziś metodą Czochralskiego.
      Cieszymy się, że przekazywane przez Łukasiewicz - Instytut Mikroelektroniki i Fotoniki eksponaty będą służyć edukacji w zakresie mikroelektroniki i materiałoznawstwa. Mamy nadzieję, że dzięki temu ten obszar nauki będzie się w Polsce nadal bardzo dobrze rozwijał. Bez niego nie powstałyby współczesne wydajne komputery, globalna sieć teleinformatyczna, telefonia komórkowa, satelitarna i wiele innych – podkreśla Piotr Guzdek, zastępca dyrektora ds. badawczych w Łukasiewicz – IMiF.
      Niebawem ma nastąpić ponowne otwarcie Narodowego Muzeum Techniki; placówka jest zamknięta dla zwiedzających ze względu na prowadzone prace remontowe i adaptacyjne, ale już 2 tyg. temu wspominano o instalowaniu wystaw.
      W jaki sposób NMT zamierza wykorzystać nowe eksponaty? Przekazane przez Łukasiewicz – IMiF materiały, przyrządy i dokumenty będą zalążkiem ekspozycji przybliżającej fizykę ciała stałego, z której wyrasta cała współczesna elektronika półprzewodnikowa. W późniejszym okresie zasób ten zasili wystawę poświęconą badaniom struktury materii i inżynierii materiałowej. W jej przygotowaniu NMT liczy na aktywny udział Łukasiewicz - IMiF w zakresie technologii fotonicznych będących awangardą technik – wyjaśnia Zasław Adamaszek, specjalista ds. realizacji wystaw w Narodowym Muzeum Techniki.
      Na tym jednak współpraca się nie kończy. Emerytowani pracownicy Instytutu zostali bowiem zaproszeni do udziału w dotowanym przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego dokumentalnym cyklu filmowym NMT pt. „Ocalić od zapomnienia -  archiwum audiowizualne ludzi i obiektów techniki w Polsce”. Z filmami zrealizowanymi w ramach tego projektu można się zapoznać na stronie Muzeum i na kanale instytucji na YouTube'ie.

      « powrót do artykułu
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...