Zaloguj się, aby obserwować tę zawartość
Obserwujący
0

Najstarsze ślady użycia łuku i strzał poza Afryką znaleziono... w tropikach Sri Lanki
dodany przez
KopalniaWiedzy.pl, w Humanistyka
-
Podobna zawartość
-
przez KopalniaWiedzy.pl
Pod wodami zatoki Lüderitz nurkowie odkryli, że Shark Island otaczają ludzkie kości i zardzewiałe, stalowe kajdany. Ludzie, których zmuszono do ich noszenia i których szczątki leżą pod wodą, zostali niemal całkowicie wymazani z namibijskiej i światowej historii. Nazwy ludów, do których należeli – Hererowie, Witbooiowie Nama, Nama z Bethanie – dla większości ludzi spoza Namibii nic nie znaczą.
To właśnie tam, na jednym z najmniej gościnnych wybrzeży Afryki, w dzisiejszej Nambii, dawnej niemieckiej Afryce Południowo-Zachodniej powstał pierwszy obóz zagłady. To w nim i podobnych mu miejscach Hererowie i Nama mieli zostać wytępieni. Na początku XX wieku w tym miejscu po raz pierwszy w praktyce zrealizowano idee, które już kilka dekad później na masową skalę naziści wprowadzili w Polsce i całej Europie Środkowej i Wschodniej.
Ludobójstwo w Afryce. Niemieckie zbrodnie kolonialne to jednocześnie tytuł i precyzyjny, i mylący. Bo tylko z pozoru książka Davida Olusogi i Caspera. W Erichsena traktuje o epizodzie niewiele znaczącym w historii świata. To, co wydarzyło się w dzisiejszej Nambii na początku XX wieku miało swoją kontynuację kilka dekad później w naszej części świata i dotknęło rodzin każdego z nas. A to tylko jeden z powodów, dla których warto po książkę sięgnąć.
Zacznijmy od najbardziej prozaicznego z nich. Książka jest po prostu świetnie napisana. Autorzy nie zanudzają. Czyta się ją czasami jak powieść przygodową, innym razem jak sensacyjną. Jednak sens nie został zatracony. To wciąż książka historyczna, opowiadająca jednak historię tak przerażającą, aktualną i – wbrew pozorom – nam bliską, że nie potrzebuje żadnych ubarwień czy efektów specjalnych, by wciągnąć czytelnika bez reszty.
Po drugie, opowiada o przerażającym, słabo znanym i przemilczanym, epizodzie historycznym. O zaplanowanym i konsekwentnie prowadzonym ludobójstwie oraz o stworzeniu na potrzeby tego planu obozów zagłady, w którym „rasy niższe” miały zniknąć, zgładzone niewolniczą pracą. Obóz na Shark Island był największym z nich. Nie jest jednak bohaterem opowieści. Są nim ludzie, ich motywy, działania, kierująca nimi ideologia. Obóz jest symbolem, kulminacją ciągu masakr, gwałtów i zbrodni takich jak wypędzenie ludzi na pustynię, by zginęli tam z pragnienia.
W końcu zaś – i ten aspekt może być szczególnie interesujący dla polskiego czytelnika – autorzy pokazują analogie pomiędzy tym, co Niemcy zrobili Afryce Południowo-Zachodniej, a tym, co niedługo później zrobili w Europie. Analogie same zresztą się nasuwają. Kolonialne patrole wyszukujące i mordujące tubylców – głównie kobiety i dzieci – to nic innego, jak późniejsze Einsatzgruppen. Nie są nam też obcy lekarze dokonujący na więźniach eksperymentów, ludzie zabijani głodem i ciężką pracą, czy prywatne firmy korzystające z siły roboczej zapewnianej przez obozy zagłady. Również koncepcje przestrzeni życiowej, czystek etnicznych i kolonizacji zdobytych terenów kojarzymy z naszej historii. Widzimy, że obozy II wojny światowej nie były aberracją, szaleństwem nazizmu, chwilowym amokiem, w który wpadli Niemcy zafascynowani Hitlerem. Były owocem polityki prowadzonej konsekwentnie przez dziesięciolecia przez państwo niemieckie.
Olusoga i Erichsen wcale nie uciekają od takich skojarzeń. Wręcz przeciwnie. Trzy ostatnie rozdziały poświęcili pokazaniu związków między teorią i praktyką nazizmu, a teorią i praktyką działań wdrożonych w Afryce Południowo-Zachodniej. A związki te są rozliczne. Od koncepcji filozoficznych i rasowych, po prawne i praktyczne realizowanie ludobójczych planów. Od osobistych związków urzędników, uczonych, żołnierzy, polityków i oficerów z afrykańską kolonią i nazizmem, po symbole, jak brunatne koszule SA, które zostały uszyte jako zapasowe umundurowanie kolonialnych Schutztruppe. Nigdy do Afryki nie dotarły i z czasem z zalegających w magazynach mundurów skorzystały bojówki partii Hitlera.
Herero i Nama przetrwali. Jednak w świecie, który tak dobrze pamięta hitlerowskie obozy zagłady, nigdy nie upowszechniła się wiedza o tym, skąd się one wzięły, gdzie narodziła się ich idea i gdzie po raz pierwszy sprawdzono je w praktyce. Prawda była skrzętnie ukrywana przez 100 lat. O zagładzie tych ludów mówiono głośno tylko raz, gdy po I wojnie światowej wykorzystano działania Niemiec do uzasadnienia odebrania im afrykańskich kolonii. Kilkanaście lat temu temat mocniej zaistniał w świadomości publicznej. Być może Ludobójstwo w Afryce Olusogi i Erichsena spowoduje, że nigdy już z niej nie zniknie.
-
przez KopalniaWiedzy.pl
Analizy DNA potwierdziły, że słynne lwy-ludojady z Tsavo pożerały ludzi i całą gamę innych zwierząt. Przyniosły też zaskakującą informację na temat jednego z gatunków, którym lwy się żywiły. Unikatowe badania wykonano na podstawie tysięcy włosów znalezionych w dziurze w zębie jednego z ludojadów. Włosy wydobyto w 2001 roku, jednak wówczas naukowcy mogli jedynie oglądać je pod mikroskopem. Postęp w dziedzinie analizy DNA umożliwia obecnie zdobycie wyjątkowych informacji na temat diety słynnych lwów.
Lwy z Tsavo jeszcze do niedawna kojarzyły się z parą słynnych ludojadów, dwóch wielkich bezgrzywych samców, które w 1898 roku zabiły około 30 robotników budujących linię kolejową łączącą Kenię z Ugandą. Obecnie populacja lwów z Tsavo jest przedmiotem badań naukowych, gdyż charakteryzuje się wyjątkowymi cechami morfologicznymi i behawioralnymi. Lwy z Tsavo są na przykład pozbawione grzywy, a struktura ich stad jest odmienna od stad lwów z innych regionów.
Dwa słynne ludojady zostały zabite przez zarządcę kolei, inżyniera kierującego budową mostu na rzece Tsavo, Johna H. Pattersona, i z czasem trafiły do Muzeum Historii Naturalnej w Chicago. Teraz na łamach Current Biology możemy poznać wyniki badań DNA ofiar lwów pozyskanego z włosów z zęba jednego z ludojadów. Obecnie do przeprowadzenia takich badań nie potrzebujemy już komórek cebulki włosa. Można je przeprowadzić dysponując samą łodygą włosa, wyjaśnia współautor badań, Ripan S. Malhi, genetyk z University of Illinois at Urbana-Champaign. Udzony wraz z zespołem zidentyfikował włosy człowieka, żyrafy, zebry, oryksa, koba śniadego oraz gnu. I ten ostatni gatunek jest największym zaskoczeniem.
Współautorka badań, biolog ewolucyjna Alida de Flamingh, przypomina, że w gnu nie występowały w pobliżu obozowiska robotników, na których polowały lwy. Ich najbliższe stada znajdowały się 90 kilometrów dalej. To oznacza, że albo lwy przemierzały olbrzymi obszar, albo też gnu występowały historycznie w regionie Tsavo.
W opublikowanym artykule zawarto niewiele informacji. Badacze chcieliby uzyskać ich więcej, jednak zanim przeprowadzą bardziej szczegółowe analizy, chcą się skontaktować z lokalnymi mieszkańcami i instytucjami. Mogą tam żyć rodziny ofiar czy społeczność, w której mieszkali zabici. Być może chcą, albo nie chcą, by prowadzono tego typu analizy. A może już je przeprowadzili, tego nie wiemy, stwierdza Malhi.
Największą zaletą przeprowadzonych badań jest sam fakt, że można je były wykonać. Pokazują one, jak ważne jest zachowanie próbek biologicznych. Patterson, gdy zabijał lwy, nie miał pojęcia, że ponad 100 lat później z ich szczątków będzie można uzyskać tak wiele cennych informacji. Doktor Flamingh ma nadzieję, że inne zespoły badawcze skorzystają z opracowanej właśnie metodologii do lepszego poznania ekologii i historii drapieżników oraz ich ofiar z przeszłości.
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
Po rozpoczęciu europejskiej kolonizacji, w obu Amerykach doszło do załamania miejscowej populacji. Jedną z przyczyn tego zjawiska było wprowadzenie przez kolonizatorów nowych patogenów, z którymi wcześniej Indianie nie mieli kontaktu. Istnieje wiele hipotez dotyczących patogenów, które zdziesiątkowały rdzenną ludność Nowego Świata – mówi się o ospie prawdziwej, odrze i śwince – ale brak jest bezpośrednich dowodów potwierdzających, jakie choroby masowo zabijały mieszkańców skolonizowanych obszarów.
Naukowcy z Universidad Nacional Autónoma de México, Uniwersytetu w Kopenhadze, North Carolina State University, Universidad Nacional Autónoma de México i innych instytucji zbadali szczątki ludzi, którzy zmarli pomiędzy XVI a XVIII wiekiem w Meksyku.
Pochodzące z XVI wieku dokumenty z wicekrólestwa Nowej Hiszpanii wspominają o epidemiach Cocoliztli („zaraza” w języku nahuatl), które zabijały olbrzymią liczbę miejscowej ludności, w olbrzymim stopniu dotyczyły też afrykańskich niewolników oraz w mniejszym stopniu dotykały Europejczyków.
W raporcie z 1576 roku opisane są wyniki autopsji ofiar Cocoliztli, które przeprowadzono u osób leczonych w Hospital Real de San Jose de los Naturales (HSJN). Był to pierwszy w Meksyku szpital założony po to, by leczyć rdzenną ludność. Autorzy najnowszych badań przeanalizowali szczątki ludzi pochodzące z dwóch stanowisko archeologicznych. Pierwsze z nich to Colonial Hospital, czyli miejsce, w którym stał HSJN. Drugie zaś to kaplica La Concepcion (COY), położona 10 kilometrów od HSJN w prehiszpańskiej miejscowości Coyoacán.
Pobrano próbki ze szkieletów należących zarówno do Afrykańczyków, jak i Indian. Naukowcom udało się zrekonstruować DNA wirusów. Okazało się, że zmarłe osoby były zarażone wirusami zapalenia wątroby typu B oraz parwowirusem B19. Porównanie uzyskanych genomów wykazało, że wirusy te prawdopodobnie pochodziły z Afryki.
Uzyskane przez nas wyniki wskazują, że wirusy te zostały introdukowane do Ameryki przez kolonistów w wyniku prowadzonego przez nich handlu niewolnikami, mówi profesor Daniel Blanco-Melo z Fred Hutchinson Cancer Research Center. Bardzo złe warunki panujące na zatłoczonych statkach transportujących niewolników sprzyjały rozprzestrzenianiu się patogenów. Później wraz z niewolnikami trafiały one do Nowego Świata i dziesiątkowały rdzenną ludność, która była wobec nich bezbronna.
DNA patogenów znaleziono zarówno wśród szczątków rdzennej ludności, jak i Afrykańczyków. Naukowcy nie są w stanie stwierdzić, gdzie doszło do zakażenia akurat tych osób. Czy w Afryce, czy w czasie transportu, czy też Czarni zarazili się już na terenie Ameryki. Nie wiadomo też, czy to te wirusy były przyczyną ich śmierci. Wiadomo jednak, że wiele nowych wirusów krążyło w tym samym czasie, co może wyjaśniać, dlaczego epidemie były tak zabójcze dla miejscowej ludności, mówi Maria Ávila-Arcos z Universidad Nacional Autónoma de México. Badania to pokazują, że nowa dziedzina nauki – paleowirologia – może pomóc w opisaniu możliwej roli tych i innych patogenów w epidemiach epoki kolonialnej oraz lepiej zrozumieć rolę człowieka w ich rozprzestrzenianiu.
Ze szczegółami badań można zapoznać się w artykule Ancient viral genomes reveal introduction of human pathogenic viruses into Mexico during the transatlantic slave trade, opublikowanym na łamach pisma eLife.
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
Naukowcy z Politechniki Krakowskiej opracowali technologię opartą na ultradźwiękach, która znacząco skróci czas produkcji leków. Najlepsze efekty osiągamy przy lekach przeciwdepresyjnych, gdzie skrócenie czasu otrzymywania produktu wynosi aż 90 proc. W innych grupach skrócenie czasu produkcji wynosi od 30 do 50 proc. – tłumaczy dr inż. Jolanta Jaśkowska, która stoi na czele zespołu badawczego.
Uniwersalna metoda obniży koszty produkcji
Technologia znajduje zastosowanie w produkcji leków antydepresyjnych, przeciwnowotworowych oraz przeciwbólowych. Jak podkreślono w komunikacie prasowym uczelni, rozwiązanie jest już objęte zgłoszeniem patentowym. Obecnie INTECH PK, spółka celowa Politechniki Krakowskiej, pomaga znaleźć inwestora branżowego.
Koncerny farmaceutyczne, które będą wykorzystywać tę metodę, będą mogły znacząco obniżyć koszty produkcji, a to powinno się przełożyć na niższy koszt leku dla pacjenta. Wg oszacowań naukowców, ceny leków wykorzystujących opisywaną metodę mogą spaść o ok. 20-30%.
Grupy leków, dla których to rozwiązanie jest między innymi wykorzystywane, czyli antydepresyjne oraz nowotworowe, należą do jednych z droższych leków na polskim rynku, nie wszystkie też są refundowane. Liczymy na to, że nasze rozwiązanie ułatwi życie wielu ciężko chorującym - powiedziała cytowana przez PAP dr inż. Jaśkowska.
Co istotne, leki opracowane dzięki tej metodzie cechuje o wiele większa czystość; dzięki temu proces ich oczyszczania jest łatwiejszy i tańszy w porównaniu do klasycznych metod produkcji.
Ograniczenie negatywnego wpływu na środowisko
Wykorzystując ultradźwięki, można też zmniejszyć negatywny wpływ na środowisko. Mimo ogromnego znaczenia, jakie ma branża farmaceutyczna dla całego społeczeństwa, nie możemy pozostać obojętni na uboczne skutki produkcji leków. Dlatego opracowana przez mój zespół metoda wyróżnia się przede wszystkim mniejszym zużyciem energii oraz możliwością zastąpienia toksycznych rozpuszczalników np. wodą – tłumaczy dr inż. Jaśkowska.
Jak donosi Nauka w Polsce, inspiracją dla krakowskiej badaczki było... mycie szkła w laboratorium. Efekty, jakie osiągaliśmy, czyszcząc drobne elementy szklane przy pomocy myjki ultradźwiękowej, skłoniły nas do szukania innych rozwiązań dla tej technologii. Pierwsze też kroki, jeśli chodzi o testowanie metody, podjęliśmy właśnie z wykorzystaniem myjki. Po uzyskaniu bardzo obiecujących wyników przenieśliśmy proces na zaawansowane urządzenia, gdzie w pełni można było kontrolować warunki.
Poszukiwania inwestora branżowego
Odnosząc się do kwestii poszukiwań inwestora branżowego, Krzysztof Oleksy z INTECH PK ujawnił, że spółka jest już po kilku rozmowach z potencjalnie zainteresowanymi firmami. Technologia jest na tyle rewolucyjna, że zainteresowanie jest bardzo duże.
INTECH PK jest jednym z partnerów tworzących ogólnopolskie Porozumienie Spółek Celowych (PSC). PSC to forum współpracy 26 spółek celowych uczelni i instytutów badawczych, które powołano, aby komercjalizować wyniki badań, tworzyć spółki typu spin-off, a także realizować zlecone projekty B+R.
« powrót do artykułu -
przez KopalniaWiedzy.pl
Przed 78 000 lat H. sapiens zamieszkujący Afrykę wykopali płytki grób i złożyli w nim zwłoki 3-letniego dziecka. Niewykluczone, że jego głowa spoczęła na poduszce. Teraz naukowcy opisali pochówek, który jest najstarszym znanym nam pochówkiem człowieka na terenie Afryki.
Grób został znaleziony w 2013 roku pod nawisem skalnym w jaskini Panga ya Saidi u południowo-wschodnich wybrzeży Kenii. Archeolodzy zauważyli w ścianie jednego z wykonanych przez siebie wykopów nietypowo ułożone warstwy. Gdy zaczęli je badać, z osadów wypadła mała kość i szybko zmieniła się w pył. Specjaliści zdali sobie sprawę, że trafili na niezwykle delikatne skamieniałości.
Prace wykopaliskowe zajęły im kolejne 4 lata, podczas których powoli odsłaniali kolejne warstwy osadów i wykonywali odlewy kości. Znalezione dwa zęby, których analizy dokonano w Muzeum Narodowym Kenii bezsprzecznie wykazały, że mamy do czynienia z pochówkiem ludzkiego dziecka.
Wykopaliska przeprowadzono wzorcowo i nie ma tutaj żadnych wątpliwości, że mamy tutaj do czynienia z pochówkiem, mówi Paul Pettitt, archeolog z Durham University, który specjalizuje się w starych praktykach grzebalnych i nie był zaangażowany w opisywane badania. Pokazuje nam to, że tradycja pochówku zmarłych mogła wyrosnąć ze zwyczajów wspólnych dla H. sapiens w Afryce.
Wydobyte szczątki wysłano do Narodowego Centrum Badań nad Ewolucją Człowieka w Burgos w Hiszpanii. Tamtejsi specjaliści nie byli w stanie określić przyczyny śmierci dziecka, jednak wykazali, że zostało ono celowo złożone w pozycji płodowej. Przekręcone ramię wskazuje, że dziecko zostało prawdopodobnie ściśle zawinięte w rodzaj całunu, a pozycja czaszki sugeruje, iż głowę złożono na poduszce.
Hiszpanie wykorzystali też technikę, pozwalającą na określenie, kiedy ostatni raz badane osady były wystawione na działanie światła. Okazało się, że było to 78 000 lat temu. Tym samym jest to najstarszy znany pochówek człowieka na terenie Afryki. Emmanuel Ndiema, archeolog Muzeum Narodowego Kenii i jeden z autorów badań, nadał dziecku imię Mtoto. Jego szczątki zostały przewiezione z powrotem do Muzeum.
Michael Petraglia, archeolog z Instytutu Historii Człowieka im. Maxa Plancka, który brał udział w badaniach Mtoto, mówi, że to prawdopodobnie w Afryce zrodziły się złożone zachowania symboliczne, jak używanie biżuterii czy malowanie ciała. Logicznym jest więc przypuszczenie, że i na Czarnym Lądzie pojawiły się pierwsze pochówki. Nie jest jednak jasne, podkreśla Petraglia, czy neandertalczycy zaczęli chować swoich zmarłych niezależnie od tego, co robili H. sapiens czy też zwyczaj grzebania zmarłych sięga korzeniami do wspólnego przodka H. neanderthalensis i H. sapiens.
Petraglia zauważa, że niemal połowa z bardzo starych pochówków to pochówki dzieci. Niewykluczone, że śmierć w młodym wieku była postrzegana jako szczególnie tragiczne wydarzenie, które społeczność chciała upamiętnić. Tutaj mamy dziecko, którego nogi zostały przysunięte do klatki piersiowej, złożone w małym grobie. To tak, jakby spoczywało w macicy, stwierdza Petraglia.
Louise Humphrey, antropolog z Muzeum Historii Naturalnej w Londynie mówi, że musimy znaleźć więcej pochówków z tego regionu, by móc powiedzieć coś więcej o zwyczajach grzebalnych. Jednak troska, z jaką pochowano dziecko w Panga ya Saidi wskazuje, iż pochówek był wyrazem bólu po osobistej stracie.
O odkryciu poinformowano w artykule Earliest known human burial in Africa.
« powrót do artykułu
-
-
Ostatnio przeglądający 0 użytkowników
Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.